Sala balowa
AutorWiadomość
Sala balowa
Najprzestronniejsze pomieszczenie w całym dworze i zarazem - najrzadziej używane. Ród Averych słynący nie tyle z niegościnności, ile z surowego obycia nigdy nie próbował rywalizować z (nielubianymi zresztą przez nich) Nottami w urządzaniu przepysznych zabaw towarzyskich. Posiadłość w Shropshire rzadko wypełnia więc echo tańców oraz wesołych rozmów, jednakowoż od czasu do czasu w kuluarach sali balowej toczą się płomienne dyskusje, podczas gdy większa część szlachty oddaje się zabawie na parkiecie bądź rozkoszom stołu.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 18.11.16 9:40, w całości zmieniany 5 razy
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Goszczenie tłumu czarodziejów, w tym również egzemplarzy niewiadomego pochodzenia (zapewne roznoszącego zarazę) w swoim własnym domu powinno napawać Avery'ego obrzydzeniem. I tak w istocie było, jednakowoż nie okazywał odrazy w świetle dnia (słońce już zachodziło), obiecując sobie solennie, że sprosta zadaniom gospodarza. Przyjęcie z okazji Nocy Duchów miało wszak istotną funkcję i niemalże p r o p a g a n d o w e znaczenie. Skupienie się w jego rezydencji magicznej socjety i zapomnienie o stratyfikacji społecznej - na jedną noc potrafił się na to zdobyć - służyło szczytnemu celowi wzniesieniu pozycji Averych jako światłych dobroczyńców, niezamykających się na potrzeby prostego ludu. Doskonale wiedział, że przedstawiciele pozostałych dwudziestu sześciu szlacheckich rodów zdają sobie sprawę z tego przecież, czysto politycznego manewru, jedynie upozorowanej na zabawę. Która miała się odbyć z wielką pompą, właściwą tylko arystokracji, miała zachwycić i zadziwić, a także, co stanowiło nieodzowny element takowych przyjęć - wzbudzić zazdrość. Samael pierwszy raz otwierał swe salony przed publicznością; ród Averych nie słynął z gościnności, zyskując raczej reputację powściągliwych i chłodnych możnowładców, jaką on zamierzał...przełamać, dostosowując się do panujących realiów. Nie obdarzając bynajmniej szerszymi względami mugolskich pomiotów, które w czasie złotej oligarchii mogłyby być w najlepszym przypadku kuchennymi popychadłami. Nie pluł im w twarz, nie domagał się czołobitnego pokłonu, aczkolwiek na nic więcej poza ambiwalentną tolerancję szlamy liczyć nie powinny.
Avery'ego mogła w tym momencie zalewać krew, aczkolwiek kurtuazyjnie uśmiechnięty witał napływających gości. Rozpoznając co znakomitszych osobistości, pomimo masek zdobiących ich twarze. Sam nie zasłonił jeszcze swojego oblicza, odwlekając to do momentu oficjalnego rozpoczęcia zabawy. Obowiązki przede wszystkim, a pozostawał stanowczo zbyt dużym perfekcjonistą, by złożyć jakiekolwiek odpowiedzialne zadanie w ręce służby. Nie ufał kręcącym się po rezydencji lokajom i kelnerom w eleganckich liberiach, a skrzaty powinny pozostać niewidoczne i nie narzucać się swoim wątpliwym towarzystwem. Gdy w końcu przybyli ostatni spośród wyczekiwanych gości, Avery polecił zamknąć wrota (w akcie niezwykłej cierpliwości zezwolił wszakże odźwiernemu wpuszczać spóźnialskich, a nawet niezaproszpnych - niech znają łaskę pana) i osobiście poprowadził stateczną lady Malfoy wysoko sklepionymi korytarzami do sali balowej. Nieużywanej latami (symbol skostniałej gościnności Averych) i odrestaurowanej specjalnie na tę okazję. Pomieszczenie zostało przystrojone adekwatnie do klimatu Nocy Duchów, jednakowoż odcinając się od kiczowatego motywu szczurów i nietoperzy. Samael przekazał leciwaą matronę w ręce jej równie wiekowego małżonka (staruszkowie mieli w sobie o wiele więcej ikry niż większość jego pokolenia), Avery zajął miejsce na podwyższeniu, aby zainaugurować halloweenową zabawę. Omiótł spojrzeniem salę, żeby upewnić się, że wszystko na pewno jest perfekcyjnie. Żaden Lestrange nie siedział obok Selwynów, żaden Fawley nie zajmował miejsca niedaleko Burke'a, więc przynajmniej teoretycznie zapobiegł podgrzaniu się atmosfery. I skandalowi.
-Serdecznie witam wszystkich zgromadzonych na balu z okazji Nocy Duchów - rzekł, kiedy skupił już na sobie uwagę gości. Magicznie wzmocniony głos Samaela niósł się tak, aby każdy mógł go dobrze usłyszeć - w imieniu całego rodu Averych życzę państwu dobrej zabawy i - urwał na chwilę, nakładając na twarz wenecką maskę z prostym, złotym zdobieniem - przestrzegam przed zgubieniem partnerów - zakończył tajemniczo, a wówczas jak na komendę pogasły wszystkie żyrandole, a salę oświetlał już tylko blask świec. Orkiestra zaczęła grać nostalgiczną melodię, z wybijającym się na pierwszy plan dźwiękiem skrzypiec, pierwsze pary ruszyły na parkiet, a Avery chciwie przeczesywał tłum wzrokiem w poszukiwaniu kogoś, kogo chciałby ujrzeć.
Avery'ego mogła w tym momencie zalewać krew, aczkolwiek kurtuazyjnie uśmiechnięty witał napływających gości. Rozpoznając co znakomitszych osobistości, pomimo masek zdobiących ich twarze. Sam nie zasłonił jeszcze swojego oblicza, odwlekając to do momentu oficjalnego rozpoczęcia zabawy. Obowiązki przede wszystkim, a pozostawał stanowczo zbyt dużym perfekcjonistą, by złożyć jakiekolwiek odpowiedzialne zadanie w ręce służby. Nie ufał kręcącym się po rezydencji lokajom i kelnerom w eleganckich liberiach, a skrzaty powinny pozostać niewidoczne i nie narzucać się swoim wątpliwym towarzystwem. Gdy w końcu przybyli ostatni spośród wyczekiwanych gości, Avery polecił zamknąć wrota (w akcie niezwykłej cierpliwości zezwolił wszakże odźwiernemu wpuszczać spóźnialskich, a nawet niezaproszpnych - niech znają łaskę pana) i osobiście poprowadził stateczną lady Malfoy wysoko sklepionymi korytarzami do sali balowej. Nieużywanej latami (symbol skostniałej gościnności Averych) i odrestaurowanej specjalnie na tę okazję. Pomieszczenie zostało przystrojone adekwatnie do klimatu Nocy Duchów, jednakowoż odcinając się od kiczowatego motywu szczurów i nietoperzy. Samael przekazał leciwaą matronę w ręce jej równie wiekowego małżonka (staruszkowie mieli w sobie o wiele więcej ikry niż większość jego pokolenia), Avery zajął miejsce na podwyższeniu, aby zainaugurować halloweenową zabawę. Omiótł spojrzeniem salę, żeby upewnić się, że wszystko na pewno jest perfekcyjnie. Żaden Lestrange nie siedział obok Selwynów, żaden Fawley nie zajmował miejsca niedaleko Burke'a, więc przynajmniej teoretycznie zapobiegł podgrzaniu się atmosfery. I skandalowi.
-Serdecznie witam wszystkich zgromadzonych na balu z okazji Nocy Duchów - rzekł, kiedy skupił już na sobie uwagę gości. Magicznie wzmocniony głos Samaela niósł się tak, aby każdy mógł go dobrze usłyszeć - w imieniu całego rodu Averych życzę państwu dobrej zabawy i - urwał na chwilę, nakładając na twarz wenecką maskę z prostym, złotym zdobieniem - przestrzegam przed zgubieniem partnerów - zakończył tajemniczo, a wówczas jak na komendę pogasły wszystkie żyrandole, a salę oświetlał już tylko blask świec. Orkiestra zaczęła grać nostalgiczną melodię, z wybijającym się na pierwszy plan dźwiękiem skrzypiec, pierwsze pary ruszyły na parkiet, a Avery chciwie przeczesywał tłum wzrokiem w poszukiwaniu kogoś, kogo chciałby ujrzeć.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Suknia Maska
Dzisiejszego wieczoru miał odbyć się bal z okazji nocy duchów, zorganizowany w posiadłości Averych, przez samych Averych. Gdy pan Fawley poprosił mnie o towarzystwo na tym balu, długo się zbierałam, czy powinnam się zgodzić. Pójście na bal do Averych to jak wejście do paszczy lwa. I to tak dobrowolnie. Zanim mu odpisałam, skontaktowałam się z siostrą niemalże zmuszając ją do pójścia ze mną. Poprał mnie ojciec, stwierdzając, że powinnam mieć towarzystwo. Chyba doskonale wiedział, z kim mam zamiar się tam pojawić. Tak wiec na miejsce przybyłam wraz z siostrą i w towarzystwie pana Fawley’a.
Miałam na sobie długą, czarną suknię z odsłoniętymi ramionami. Ładnie podkreślająca talię, ponownie zwężająca się w okolicy ud i rozkloszowana ku końcowi. Kupiona niedawno, jakbym przeczuwała, że niedługo będę potrzebować takiej kreacji. Włosy zostawiłam rozpuszczone, delikatne loki opadały mi na ramiona, moją szyję zdobiła biżuteria z białego złota, a na twarzy miałam przewiązaną czarną maskę z czarnymi kamykami. W mojej dłoni dzierżyłam dodatkowo malutki wachlarzyk, którym lekko zasłaniałam twarz.
- Liliano, postaraj się od nas nie oddalać i informuj mnie, jeśli jednak będziesz chciała odejść, wolałabym cię nie zgubić na dworze Averych, sama nie wiem po co się zgodziłam. Jestem tylko ciekawa, czy oprócz zabłyśnięcia, mają w tym jakiś cel. Dawno nie było tak, aby którykolwiek z Averych organizował coś sam z siebie - powiedziałam do siostry kierując się w miejsce umówionego spotkania.
Tam oczekiwał nas już pan Fawley. Poprosiłam go, aby nie zakładał maski, póki się nie spotkamy, dlatego dostrzegłam go od razu. Dygnęłam delikatnie tuż przed nim, posyłając mu lekki uśmiech. Miałam nadzieję, że podobam mu się w tej sukni.
- Panie Fawley - zaczęłam - Tak jak zapowiedziałam, razem ze mną przyszła moja siostra, Liliana.
Posłałam jej znaczące spojrzenie, miałam nadzieję, że będzie się dobrze zachowywać. Następnie, po krótkim przywitaniu razem weszliśmy do środka. Rozejrzałam się lekko, gdyż nigdy nie miałam (i nigdy też nie chciałam mieć) okazji do bycia w tej posiadłości. Ciarki mnie przeszły, co mnie podkusiło, aby się tutaj pojawić? Wspólnie wysłuchaliśmy przemówienia Samaela, do momentu aż zgasły wszystkie światła. Nie wiedziałam, czy mam łapać za rękę siostrę, bojąc się, aby gdzieś nie zniknęła, czy może raczej pana Colina?
Dzisiejszego wieczoru miał odbyć się bal z okazji nocy duchów, zorganizowany w posiadłości Averych, przez samych Averych. Gdy pan Fawley poprosił mnie o towarzystwo na tym balu, długo się zbierałam, czy powinnam się zgodzić. Pójście na bal do Averych to jak wejście do paszczy lwa. I to tak dobrowolnie. Zanim mu odpisałam, skontaktowałam się z siostrą niemalże zmuszając ją do pójścia ze mną. Poprał mnie ojciec, stwierdzając, że powinnam mieć towarzystwo. Chyba doskonale wiedział, z kim mam zamiar się tam pojawić. Tak wiec na miejsce przybyłam wraz z siostrą i w towarzystwie pana Fawley’a.
Miałam na sobie długą, czarną suknię z odsłoniętymi ramionami. Ładnie podkreślająca talię, ponownie zwężająca się w okolicy ud i rozkloszowana ku końcowi. Kupiona niedawno, jakbym przeczuwała, że niedługo będę potrzebować takiej kreacji. Włosy zostawiłam rozpuszczone, delikatne loki opadały mi na ramiona, moją szyję zdobiła biżuteria z białego złota, a na twarzy miałam przewiązaną czarną maskę z czarnymi kamykami. W mojej dłoni dzierżyłam dodatkowo malutki wachlarzyk, którym lekko zasłaniałam twarz.
- Liliano, postaraj się od nas nie oddalać i informuj mnie, jeśli jednak będziesz chciała odejść, wolałabym cię nie zgubić na dworze Averych, sama nie wiem po co się zgodziłam. Jestem tylko ciekawa, czy oprócz zabłyśnięcia, mają w tym jakiś cel. Dawno nie było tak, aby którykolwiek z Averych organizował coś sam z siebie - powiedziałam do siostry kierując się w miejsce umówionego spotkania.
Tam oczekiwał nas już pan Fawley. Poprosiłam go, aby nie zakładał maski, póki się nie spotkamy, dlatego dostrzegłam go od razu. Dygnęłam delikatnie tuż przed nim, posyłając mu lekki uśmiech. Miałam nadzieję, że podobam mu się w tej sukni.
- Panie Fawley - zaczęłam - Tak jak zapowiedziałam, razem ze mną przyszła moja siostra, Liliana.
Posłałam jej znaczące spojrzenie, miałam nadzieję, że będzie się dobrze zachowywać. Następnie, po krótkim przywitaniu razem weszliśmy do środka. Rozejrzałam się lekko, gdyż nigdy nie miałam (i nigdy też nie chciałam mieć) okazji do bycia w tej posiadłości. Ciarki mnie przeszły, co mnie podkusiło, aby się tutaj pojawić? Wspólnie wysłuchaliśmy przemówienia Samaela, do momentu aż zgasły wszystkie światła. Nie wiedziałam, czy mam łapać za rękę siostrę, bojąc się, aby gdzieś nie zniknęła, czy może raczej pana Colina?
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
W tę noc ciemną i złą, usianą wyimaginowanym strachem lub ekscytacją w zależności od osobistych preferencji, przyszło Lilianie wyjść z domu. Domu równie niebezpiecznego co strzygi plączące się po magicznych i mugolskich ulicach, osiadłym na bagnach Fenland. Yaxley szła o zakład, że wszyscy wyobrażali sobie jej domostwo pośród gęstej, mlecznej i drażniącej płuca mgły oraz otoczone trollami śmierdzącymi na niewyobrażalne kilometry. Pośród nich miała istnieć ona - istota niezbadana, o trupiej cerze, morderczym uśmiechu zdobiącym piegowatą twarz i wyjadajcą serca śmiałków, którzy odważyliby się zapuścić w te tereny. Pogłoski były o tyle śmieszne, o ile nie miały zbyt wiele do czynienia z rzeczywistością. Zmierzając jednak do sedna sprawy: gdzież mogłoby być straszniej, niż w zaciszu swoich własnych, czterech ścian, względnie na błotnistym podwórzu? Podobno w rezydencji Averych, do której miała się wybrać ze swoją własną siostrą. Pomysł na tyle absurdalny, że dopytywała listownie kilka razy, czy aby na pewno skazana jest na spędzenie tego mrożącego krew w żyłach wieczoru z kimś, przez kogo ciemna posoka wrzała do niewyobrażalnych temperatur? Podobnież poprosił ją o to ojciec, na co nie mogła pozostać głucha i niewzruszona pomimo niewyobrażalnej chęci. Przygotowała się do uroczystości p i ę k n i e oraz g o d n i e, ponieważ rozważała przybranie swego ciała w prymitywny strój nietoperza umorusanego ludzkim osoczem, ale! przebiegła Rosalie uświadomiła jej, że za nic nie może przynieść takiego wstydu rodzinie. Najwidoczniej znała każdy krok młodszej siostry i zabezpieczyła się przed pośmiewiskiem już zawczasu, na co Liliana zmarszczyła z niezadowoleniem swój zgrabny nosek unosząc kilka brązowych plamek wyżej, niż było ich miejsce. I założyła granatową, dość prostą suknię sięgającą ziemi; włosy ułożyła w misterne loki, które miękko opadały na jej ramiona. Delikatną twarz od czasu do czasu przysłaniała szafirową maską z drewnianą rączką i, a niech tam, założyła również złotą biżuterię. Wyglądając tak jak milion galeonów i najprawdopodobniej jak zwyczajny pajac, jak sama o sobie myślała Yaxley, wybrała się na maskaradę do rezydencji wrogiego im rodu.
Czy w tym był jakikolwiek sens, pomyślunek zwyczajny?
Nie zdołała się nad tym zastanowić z prostej przyczyny: jej starsza siostra włączyła swój niezmienny program udawania lepszej i mądrzejszej i w kilka sekund wydała kilka rozporządzeń pod rząd. Lilka pokiwała niedbale głową kilkukrotnie, potrząsając tym samym swoimi płowymi włosami i skoncentrowała się raczej na rozglądaniu się po wnętrzu budynku, aniżeli okazywaniu zainteresowania kolejnej tyradzie. Naturalnie pragnęła rozpoznać jak najwięcej twarzy skrywanych pod kilogramami tapety oraz ażurowymi zdobieniami ukrywającymi tożsamość, co było zadaniem trudnym, acz nie niemożliwym. Spojrzała na moment na mężczyznę, który, sądząc po jego słowach, był gospodarzem tego całego zbiegowiska. Był przystojny (chyba), ale czy to wystarczy, aby dobrowolnie chcieć przebywać w jego domu?
Nie.
Znów musiała zmienić obiekt zainteresowań: tym razem przed siostrami wyrósł mężczyzna, który miał spotkać się z Rosalie. Liliana otaksowała go średnio przyjaznym wzrokiem, ale jak na ułożoną damę przystało, dygnęła lekko, jedną dłonią ujmując śliski materiał sukni (druga wciąż trzymała maskę), który też chwilę później puściła, jednocześnie unosząc spojrzenie na fizjonomię... przyszłego szwagra? Świat bywa przewrotny, z elementami groteski.
- Witam lordzie Fawley. Nareszcie mogę pana poznać, sir, co jest przeżyciem o tyle ekscytującym, o ile udało się panu uwieść półwilę z wrogiego rodu, moje uszanowanie. Jakie jeszcze skrywa pan zalety? Mam wrażenie, że moja droga siostra nie powiedziała mi jeszcze wszystkiego - odezwała się, przywdziewając twarz w uprzejmy uśmiech. Słowa być może były śmiałe, ale jednocześnie niewykraczające poza ramy dobrego wychowania? Nie dało się ukryć, że cel w tym wszystkim był jeden: aby Rosalie chętnie pozbyła się swej młodszej siostry. Daj Zgredkowi skarpetę i zwróć mu wolność, lady Yaxley!
Czy w tym był jakikolwiek sens, pomyślunek zwyczajny?
Nie zdołała się nad tym zastanowić z prostej przyczyny: jej starsza siostra włączyła swój niezmienny program udawania lepszej i mądrzejszej i w kilka sekund wydała kilka rozporządzeń pod rząd. Lilka pokiwała niedbale głową kilkukrotnie, potrząsając tym samym swoimi płowymi włosami i skoncentrowała się raczej na rozglądaniu się po wnętrzu budynku, aniżeli okazywaniu zainteresowania kolejnej tyradzie. Naturalnie pragnęła rozpoznać jak najwięcej twarzy skrywanych pod kilogramami tapety oraz ażurowymi zdobieniami ukrywającymi tożsamość, co było zadaniem trudnym, acz nie niemożliwym. Spojrzała na moment na mężczyznę, który, sądząc po jego słowach, był gospodarzem tego całego zbiegowiska. Był przystojny (chyba), ale czy to wystarczy, aby dobrowolnie chcieć przebywać w jego domu?
Nie.
Znów musiała zmienić obiekt zainteresowań: tym razem przed siostrami wyrósł mężczyzna, który miał spotkać się z Rosalie. Liliana otaksowała go średnio przyjaznym wzrokiem, ale jak na ułożoną damę przystało, dygnęła lekko, jedną dłonią ujmując śliski materiał sukni (druga wciąż trzymała maskę), który też chwilę później puściła, jednocześnie unosząc spojrzenie na fizjonomię... przyszłego szwagra? Świat bywa przewrotny, z elementami groteski.
- Witam lordzie Fawley. Nareszcie mogę pana poznać, sir, co jest przeżyciem o tyle ekscytującym, o ile udało się panu uwieść półwilę z wrogiego rodu, moje uszanowanie. Jakie jeszcze skrywa pan zalety? Mam wrażenie, że moja droga siostra nie powiedziała mi jeszcze wszystkiego - odezwała się, przywdziewając twarz w uprzejmy uśmiech. Słowa być może były śmiałe, ale jednocześnie niewykraczające poza ramy dobrego wychowania? Nie dało się ukryć, że cel w tym wszystkim był jeden: aby Rosalie chętnie pozbyła się swej młodszej siostry. Daj Zgredkowi skarpetę i zwróć mu wolność, lady Yaxley!
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Błogosławieństwo ciszy, której doświadczał w swoim własnym domu - jak na typowego domatora przystało - przerywane zazwyczaj tylko miauczeniem kotów i szelestem przekręcanych kartek, zostało tym razem zakłócone istną armatnią paradą, gdy Colin prawie w desperackim przerażeniu szykował się na swój debiutancki niemalże bal w posiadłości Averych. W posiadłości Samaela. U którego miał się spotkać z panną Yaxley i - jeśli dobrze odczytał jej pismo pełne zawijasów na papeterii pachnącej trollami - i jej siostrą. Sama obecność starszej półwili była wystarczająca, by zapewnić księgarzowi przemiły wieczór, którego nawet spojrzenia Samaela, wymuszające, ironiczne, pełne wyższości (?), nie mogłyby zmienić.
Ale obecność drugiej półwili, młodszej, zapewne równie uroczej i tak samo niebezpiecznej ze względu na swoją magię... Cóż, Colin tym niecierpliwiej się ubierał i przymierzał maskę, im mocniej obawiał się tego spotkania. Kręcił jednocześnie głową nad zadziwiającą logiką Fortinbrasa. Gdyby on miał wysłać swoją córkę na bal z mężczyzną, którego dopiero co poznała, raczej nie wybrałby jej do towarzystwa siostry - młodszej! - prędzej jakiegoś trolla lub innego groźnego osobnika, który trzymałby kawalera na dystans. Oczywiście Colin nie zamierzał narzekać, wszak jasnym było, że obecność Liliany Yaxley będzie mu stokroć milsza, niż śmierdzącego, wielkiego trolla. Poniekąd ciekawy był również tej osóbki, o której Rosalie nie mówiła wiele, a jeśli się już jej coś wymknęło...
Wypatrywał więc niecierpliwie dwóch kobiecych sylwetek - co nie było zadaniem trudnym, bo wystarczyło szukać odwracających się za nimi męskich twarzy, przystających szlachciców lub ślepo wpatrzonych spojrzeń. Przestając nerwowo z nogi na nogę unosił się i opadał na piętach, próbując uspokoić skołatane nerwy. Jednak ciągłe powtarzanie sobie, że powinien zachowywać się przyzwoicie, wszelkie niemoralne ekscesy chwilowo odkładając na później, dawało efekt zgoła odwrotny. Rozglądał się więc już nie tylko za uroczymi półwilami, ale i odosobnionymi, prywatnymi zakamarkami, gdzie będzie mógł porwać jedną z nich i na kolanach niemalże błagać ją o odrobinę uwagi.
- Panno Yaxley... i panno Yaxley - powiedział w końcu, gdy niewieście twarze zmaterializowały się tuż przed nim. Wąs zadrgał mu niebezpiecznie od tłumionego śmiechu; i od dumy na widok nienawistnych, zazdrosnych męskich spojrzeń kierowanych w jego stronę. Przez krótką chwilę na poważnie rozważał zresztą możliwość ujęcia obu panien pod ramię i przeparadowania po całej sali, zaraz jednak wrócił do rzeczywistości, odkładając marzenia na później. Skłonił głęboko głowę, uginając kark w geście szacunku i powitania. - To zaszczyt towarzyszyć wam dzisiejszego dnia. - Przyłożył maskę do twarzy i zawiązał ją kilkoma wprawnymi ruchami; nie lubił tych trzymanych w dłoni, które krępowały ruchy. - Moje zalety? Cóż, może po prostu wzbudzam zaufanie... Co zaś do kwestii uwodzenia... - zaczął, ale nagłe zgaszenie świateł przerwało jego zamysł, wprawiając go w lekkie zaskoczenie; które szybko minęło, a Colin błyskawicznie się zreflektował, łapiąc Rosalie pod ramię. Naturalnie, już bez żadnej obawy, że gest ten mógłby zostać źle odczytany przez obecnych na balu gości. Niech patrzą, niech zazdroszczą i niech plotują do białego rana.
- Może znajdziemy twojej siostrze wolnego kawalera, którego będzie mogła uwieść i który zapewni jej rozrywkę dzisiejszego wieczoru? - szepnął cicho, niemalże pieszczotliwie muskając ustami ucho swojej wybranki, nie spuszczając przy tym spojrzenia ze stojącej obok dziewczyny. Nachylać się nad jedną, a patrzeć na drugą i to spojrzeniem cokolwiek niepokojącym? Niebezpieczna zabawa Colinie...
Ale obecność drugiej półwili, młodszej, zapewne równie uroczej i tak samo niebezpiecznej ze względu na swoją magię... Cóż, Colin tym niecierpliwiej się ubierał i przymierzał maskę, im mocniej obawiał się tego spotkania. Kręcił jednocześnie głową nad zadziwiającą logiką Fortinbrasa. Gdyby on miał wysłać swoją córkę na bal z mężczyzną, którego dopiero co poznała, raczej nie wybrałby jej do towarzystwa siostry - młodszej! - prędzej jakiegoś trolla lub innego groźnego osobnika, który trzymałby kawalera na dystans. Oczywiście Colin nie zamierzał narzekać, wszak jasnym było, że obecność Liliany Yaxley będzie mu stokroć milsza, niż śmierdzącego, wielkiego trolla. Poniekąd ciekawy był również tej osóbki, o której Rosalie nie mówiła wiele, a jeśli się już jej coś wymknęło...
Wypatrywał więc niecierpliwie dwóch kobiecych sylwetek - co nie było zadaniem trudnym, bo wystarczyło szukać odwracających się za nimi męskich twarzy, przystających szlachciców lub ślepo wpatrzonych spojrzeń. Przestając nerwowo z nogi na nogę unosił się i opadał na piętach, próbując uspokoić skołatane nerwy. Jednak ciągłe powtarzanie sobie, że powinien zachowywać się przyzwoicie, wszelkie niemoralne ekscesy chwilowo odkładając na później, dawało efekt zgoła odwrotny. Rozglądał się więc już nie tylko za uroczymi półwilami, ale i odosobnionymi, prywatnymi zakamarkami, gdzie będzie mógł porwać jedną z nich i na kolanach niemalże błagać ją o odrobinę uwagi.
- Panno Yaxley... i panno Yaxley - powiedział w końcu, gdy niewieście twarze zmaterializowały się tuż przed nim. Wąs zadrgał mu niebezpiecznie od tłumionego śmiechu; i od dumy na widok nienawistnych, zazdrosnych męskich spojrzeń kierowanych w jego stronę. Przez krótką chwilę na poważnie rozważał zresztą możliwość ujęcia obu panien pod ramię i przeparadowania po całej sali, zaraz jednak wrócił do rzeczywistości, odkładając marzenia na później. Skłonił głęboko głowę, uginając kark w geście szacunku i powitania. - To zaszczyt towarzyszyć wam dzisiejszego dnia. - Przyłożył maskę do twarzy i zawiązał ją kilkoma wprawnymi ruchami; nie lubił tych trzymanych w dłoni, które krępowały ruchy. - Moje zalety? Cóż, może po prostu wzbudzam zaufanie... Co zaś do kwestii uwodzenia... - zaczął, ale nagłe zgaszenie świateł przerwało jego zamysł, wprawiając go w lekkie zaskoczenie; które szybko minęło, a Colin błyskawicznie się zreflektował, łapiąc Rosalie pod ramię. Naturalnie, już bez żadnej obawy, że gest ten mógłby zostać źle odczytany przez obecnych na balu gości. Niech patrzą, niech zazdroszczą i niech plotują do białego rana.
- Może znajdziemy twojej siostrze wolnego kawalera, którego będzie mogła uwieść i który zapewni jej rozrywkę dzisiejszego wieczoru? - szepnął cicho, niemalże pieszczotliwie muskając ustami ucho swojej wybranki, nie spuszczając przy tym spojrzenia ze stojącej obok dziewczyny. Nachylać się nad jedną, a patrzeć na drugą i to spojrzeniem cokolwiek niepokojącym? Niebezpieczna zabawa Colinie...
Otworzenie bram dawnej rezydencji Marcolfa przed przedstawicielami każdego brudnego stanu oznaczało koniec jakiejś epoki i dla Laidan było bezpowrotnym przekroczeniem granicy przyzwoitości. Na marmurowych schodach, na których przesiadywała godzinami jako dziecko, oczekując powrotu taty z pracy, tłoczyli się ludzie niezwiązani ze szlachtą; po korytarzach, po jakich radośnie biegała w białych sukienkach z koronki, spacerowali przypadkowi przechodnie, niekiedy zupełnie nieświadomi dziedzictwa goszczącego ich rodu; jej dom, w którym dorastała, został brutalnie przejęty przez obcych. Najchętniej kontynuowałaby przemiłą tradycję Averych i zaprosiła gości do ustronnego miejsca ogrodu, gdzie silną klątwą zapewniłaby im wieczny odpoczynek wśród kamiennych rzeźb podobnej, ludzkiejzawartości. Tyle, jeśli chodzi o gościnność najbardziej przyjaznego szlacheckiego rodu. Niech nienawidzą, byleby się bali?
Tylko ta mordercza wizja koiła jej irytację, obojętną na sugestie zdrowego rozsądku. Polityczna taktyka, hojność, otwartość, ocieplanie wizerunku - znała każdy z tych terminów, wiedziała, że podobne towarzyskie zagranie (chleba i igrzysk) na pewno w długim dystansie okaże się korzystne dla rodziny, ale skostniałe wychowanie nie pozwalało jej na przyklaśnięcie pomysłowi bratania się z niższym stanem. Podobną egalitarność uznawała tylko w świętym przypadku własnej galerii; wyłącznie sztuka stanowiła braterski pomost ponad podziałami, pozwalając jej na mianowanie mężczyzny zaledwie półkrwi swym asystentem oraz na wystawianie prac artystów z czystokrwistego marginesu. Ta pokręcona dwulicowość wcale nie spotykała się z wyrzutami sumienia, kompletnie nieistniejącymi (w normalnej, powszechnie rozumianej formie) w umyśle Laidan, przekraczającej przecież od najmłodszych lat moralne ramy. Początkowo niepewnie, z chaosem w głowie i drżącą niepewnością, później: już tylko z wyrachowaniem i gracją, niezależnie, czy chodziło o organizowanie wernisażu obrazów malarza mugolskiego pochodzenia czy o zachłanne korzystanie z uroków namiętności, spijanej wprost z ust Samaela.
Obserwowała go teraz z dumą, wyczuwalną nawet pomimo dyskomfortu spowodowanego przejęciem jej miejsca przez wrogów. Doskonałe maniery, doskonała prezencja, doskonały strój – zachwyt nad dziełem własnego łona tylko napędzał megalomańskie obrazki, niewiele mające wspólnego z rzeczywistością, bowiem wśród zgromadzonych przeważali reprezentanci szlacheckich rodów. Widocznie nawet pozbawione mózgu mugolaki potrafiły połączyć fakty i uznać, że postawienie swych brudnych stóp na marmurach domostwa Averych byłoby samobójczym faux-pas. Stan faktyczny wcale jednak nie przebijał się przez zniesmaczone wizje Laidan. Miała tu w ogóle się nie pojawić i spędzić tą magiczną noc tak jak zawsze: z butelką wina i płaczliwymi wspomnieniami o Marcolfie, które z pewnością stanowiły sensowne wytłumaczenie jej nerwowego nastroju. Trzynaście lat samotności, przeklęta liczba, wróżąca same nieszczęścia – naprawdę cieszyła się z czarnej maski, zakrywającej jej twarz. Utrzymywanie sztucznego uśmiechu przychodziło w niej z łatwością – błogosławieństwo względnej anonimowości pozwalało Lai na więcej, zarówno w ilości wina, materializującego się magicznie w jej pękatym kieliszku, jak i w stroju. Paradoksalnie dość skromnym w porównaniu z trenami, drapowaniami i pelerynami, szeleszczącymi przy każdym kroku młodziutkich szlachcianek, (słusznie) uznających bal za doskonałą okazję do wyciągnięcia z przepastnych szaf widowiskowych kreacji. Laidan nie poświęciła wyborowi długiego czasu, zdradzając na ten wyjątkowo żałobny wieczór ukochaną czerwień. Miała na sobie długą, obcisłą suknię, odznaczającą się jedynie głęboko wyciętym dekoltem. Czarny, magicznie utkany materiał, raz błyszczał feerią kryształków a raz pozostawał matowy, wręcz pochłaniając odbity blask świec. Tylko tyle i aż tyle; nie zamierzała wyróżniać się z tłumu, właściwie mając nadzieję, że dzięki masce pozostanie względnie nierozpoznana, mogąc bez krytycznych spojrzeń opróżniać kolejne kieliszki wina, mające pomóc jej w uporaniu się z duchami przeszłości i tęsknotą. Bynajmniej nie za niewidzianym od dwóch miesięcy mężem, z którym powinna właśnie tańczyć zamiast uciekać z parkietu w kierunku stolika z alkoholem.
Tylko ta mordercza wizja koiła jej irytację, obojętną na sugestie zdrowego rozsądku. Polityczna taktyka, hojność, otwartość, ocieplanie wizerunku - znała każdy z tych terminów, wiedziała, że podobne towarzyskie zagranie (chleba i igrzysk) na pewno w długim dystansie okaże się korzystne dla rodziny, ale skostniałe wychowanie nie pozwalało jej na przyklaśnięcie pomysłowi bratania się z niższym stanem. Podobną egalitarność uznawała tylko w świętym przypadku własnej galerii; wyłącznie sztuka stanowiła braterski pomost ponad podziałami, pozwalając jej na mianowanie mężczyzny zaledwie półkrwi swym asystentem oraz na wystawianie prac artystów z czystokrwistego marginesu. Ta pokręcona dwulicowość wcale nie spotykała się z wyrzutami sumienia, kompletnie nieistniejącymi (w normalnej, powszechnie rozumianej formie) w umyśle Laidan, przekraczającej przecież od najmłodszych lat moralne ramy. Początkowo niepewnie, z chaosem w głowie i drżącą niepewnością, później: już tylko z wyrachowaniem i gracją, niezależnie, czy chodziło o organizowanie wernisażu obrazów malarza mugolskiego pochodzenia czy o zachłanne korzystanie z uroków namiętności, spijanej wprost z ust Samaela.
Obserwowała go teraz z dumą, wyczuwalną nawet pomimo dyskomfortu spowodowanego przejęciem jej miejsca przez wrogów. Doskonałe maniery, doskonała prezencja, doskonały strój – zachwyt nad dziełem własnego łona tylko napędzał megalomańskie obrazki, niewiele mające wspólnego z rzeczywistością, bowiem wśród zgromadzonych przeważali reprezentanci szlacheckich rodów. Widocznie nawet pozbawione mózgu mugolaki potrafiły połączyć fakty i uznać, że postawienie swych brudnych stóp na marmurach domostwa Averych byłoby samobójczym faux-pas. Stan faktyczny wcale jednak nie przebijał się przez zniesmaczone wizje Laidan. Miała tu w ogóle się nie pojawić i spędzić tą magiczną noc tak jak zawsze: z butelką wina i płaczliwymi wspomnieniami o Marcolfie, które z pewnością stanowiły sensowne wytłumaczenie jej nerwowego nastroju. Trzynaście lat samotności, przeklęta liczba, wróżąca same nieszczęścia – naprawdę cieszyła się z czarnej maski, zakrywającej jej twarz. Utrzymywanie sztucznego uśmiechu przychodziło w niej z łatwością – błogosławieństwo względnej anonimowości pozwalało Lai na więcej, zarówno w ilości wina, materializującego się magicznie w jej pękatym kieliszku, jak i w stroju. Paradoksalnie dość skromnym w porównaniu z trenami, drapowaniami i pelerynami, szeleszczącymi przy każdym kroku młodziutkich szlachcianek, (słusznie) uznających bal za doskonałą okazję do wyciągnięcia z przepastnych szaf widowiskowych kreacji. Laidan nie poświęciła wyborowi długiego czasu, zdradzając na ten wyjątkowo żałobny wieczór ukochaną czerwień. Miała na sobie długą, obcisłą suknię, odznaczającą się jedynie głęboko wyciętym dekoltem. Czarny, magicznie utkany materiał, raz błyszczał feerią kryształków a raz pozostawał matowy, wręcz pochłaniając odbity blask świec. Tylko tyle i aż tyle; nie zamierzała wyróżniać się z tłumu, właściwie mając nadzieję, że dzięki masce pozostanie względnie nierozpoznana, mogąc bez krytycznych spojrzeń opróżniać kolejne kieliszki wina, mające pomóc jej w uporaniu się z duchami przeszłości i tęsknotą. Bynajmniej nie za niewidzianym od dwóch miesięcy mężem, z którym powinna właśnie tańczyć zamiast uciekać z parkietu w kierunku stolika z alkoholem.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak naprawdę przyszła tutaj tylko ze względu na swojego narzeczonego. W końcu, skoro na jej palcu lśnił już pierścionek zaręczynowy, wręcz wypadało pokazywać się w jego towarzystwie na tego typu okazjach. Mogła nie mieć ochoty uczestniczyć w kolejnym balu, na którym prawie nikogo nie znała, jednak zdawała sobie sprawę z ciążącej na niej nowej odpowiedzialności. I oczywiście, miała świadomość, że jako aspirująca malarka, powinna regularnie pokazywać się w towarzystwie, w nadziei, że to zjedna jej większe zainteresowanie i sympatię potencjalnych klientów. Tak wiele przecież zależało od ich uwagi!
Pojawiła się w posiadłości Averych razem z Glaucusem, myśląc, że jest tutaj pierwszy raz. W końcu wspomnienie pewnego lipcowego dnia, wspomnienie wydarzeń w salonie zostało starannie wymazane z jej pamięci. Nic więc dziwnego, że tak łatwo zgodziła się, by tu przybyć. Gdyby pamiętała, nawet sympatia do Glaucusa oraz chęć pokazania się z dobrej strony nie byłyby w stanie sprawić, że zgodziłaby się uczestniczyć w tym balu.
Niemniej jednak, w całej posiadłości było coś, co budziło w niej (na razie) delikatne ukłucie niepokoju. Odruchowo mocniej zacisnęła dłoń na zaoferowanym jej ramieniu narzeczonego, drugą dłonią poprawiając długą, ciemnoszarą sukienkę z rozkloszowanym dołem, okrywającą blade, filigranowe ciałko i kontrastującą z intensywnie rudymi włosami spływającymi na ramiona i plecy. Spod skromnej, ażurowej maseczki pasującej kolorem do sukienki było widać intensywnie zielone oczy.
- Co o tym myślisz, Glaucusie? – zapytała go, rozglądając się po wnętrzu posiadłości. Rzadko miewała okazję bywać w tak okazałych miejscach; w końcu dopiero niedawno skończyła szkołę i mogła zacząć życie towarzyskie godne młodej, ale już dorosłej szlachcianki. Co z tego, że biednej, i wyglądającej dosyć mizernie w porównaniu do innych obecnych tutaj dziewcząt?
- Uczestniczyłeś już kiedyś w podobnym balu? – pytała wciąż. Podejrzewała jednak, że z pewnością tak, i że pewnie czuł się tu dużo pewniej niż ona.
Szli jednak dalej. Wyłowiła z tłumu sylwetkę Colina Fawleya, dla którego we wrześniu namalowała portret, a także sióstr Yaxley. W drodze do nich uprzejmie powitała lady Avery, zastanawiając się w duchu, czy Aloysius Diggory pokazał jej prace Lyry, i jak kobieta zareagowała na sztukę tworzoną przez młodziutką, uliczną malarkę. Bez wątpienia było w niej coś onieśmielającego, co tylko zwiększało obawy panny Weasley. Czy okaże się dostatecznie dobra, by zasłużyć na miejsce w jej galerii, co bez wątpienia było szczytem marzeń dla wielu młodych, obiecujących artystów? Miała nadzieję, że nadarzy się okazja do rozmowy z artystką, w dodatku tak uznaną i pełną obycia w świecie sztuki.
- Panie Fawley – powiedziała do Colina, który rozmawiał z młodymi półwilami. Uznała, że wypadało się przywitać, mimo leciutkiego zakłopotania, jakie czuła na myśl o poprzednim spotkaniu. No i byli jednymi z nielicznych tu osób, które już poznała. – Rosalie, Liliano, miło was tutaj widzieć.
Posłała ciepły uśmiech w kierunku obu dziewcząt. Choć Lilianę znała lepiej, nie miała żadnego powodu do niechęci w stronę żadnej z nich, zwłaszcza że pamiętała, jak Rosalie pomogła jej we wrześniu, choć przecież wcale nie musiała tego robić.
Przedstawiła również swojego narzeczonego, nie wiedząc, czy panny Yaxley miały już sposobność go poznać.
Pojawiła się w posiadłości Averych razem z Glaucusem, myśląc, że jest tutaj pierwszy raz. W końcu wspomnienie pewnego lipcowego dnia, wspomnienie wydarzeń w salonie zostało starannie wymazane z jej pamięci. Nic więc dziwnego, że tak łatwo zgodziła się, by tu przybyć. Gdyby pamiętała, nawet sympatia do Glaucusa oraz chęć pokazania się z dobrej strony nie byłyby w stanie sprawić, że zgodziłaby się uczestniczyć w tym balu.
Niemniej jednak, w całej posiadłości było coś, co budziło w niej (na razie) delikatne ukłucie niepokoju. Odruchowo mocniej zacisnęła dłoń na zaoferowanym jej ramieniu narzeczonego, drugą dłonią poprawiając długą, ciemnoszarą sukienkę z rozkloszowanym dołem, okrywającą blade, filigranowe ciałko i kontrastującą z intensywnie rudymi włosami spływającymi na ramiona i plecy. Spod skromnej, ażurowej maseczki pasującej kolorem do sukienki było widać intensywnie zielone oczy.
- Co o tym myślisz, Glaucusie? – zapytała go, rozglądając się po wnętrzu posiadłości. Rzadko miewała okazję bywać w tak okazałych miejscach; w końcu dopiero niedawno skończyła szkołę i mogła zacząć życie towarzyskie godne młodej, ale już dorosłej szlachcianki. Co z tego, że biednej, i wyglądającej dosyć mizernie w porównaniu do innych obecnych tutaj dziewcząt?
- Uczestniczyłeś już kiedyś w podobnym balu? – pytała wciąż. Podejrzewała jednak, że z pewnością tak, i że pewnie czuł się tu dużo pewniej niż ona.
Szli jednak dalej. Wyłowiła z tłumu sylwetkę Colina Fawleya, dla którego we wrześniu namalowała portret, a także sióstr Yaxley. W drodze do nich uprzejmie powitała lady Avery, zastanawiając się w duchu, czy Aloysius Diggory pokazał jej prace Lyry, i jak kobieta zareagowała na sztukę tworzoną przez młodziutką, uliczną malarkę. Bez wątpienia było w niej coś onieśmielającego, co tylko zwiększało obawy panny Weasley. Czy okaże się dostatecznie dobra, by zasłużyć na miejsce w jej galerii, co bez wątpienia było szczytem marzeń dla wielu młodych, obiecujących artystów? Miała nadzieję, że nadarzy się okazja do rozmowy z artystką, w dodatku tak uznaną i pełną obycia w świecie sztuki.
- Panie Fawley – powiedziała do Colina, który rozmawiał z młodymi półwilami. Uznała, że wypadało się przywitać, mimo leciutkiego zakłopotania, jakie czuła na myśl o poprzednim spotkaniu. No i byli jednymi z nielicznych tu osób, które już poznała. – Rosalie, Liliano, miło was tutaj widzieć.
Posłała ciepły uśmiech w kierunku obu dziewcząt. Choć Lilianę znała lepiej, nie miała żadnego powodu do niechęci w stronę żadnej z nich, zwłaszcza że pamiętała, jak Rosalie pomogła jej we wrześniu, choć przecież wcale nie musiała tego robić.
Przedstawiła również swojego narzeczonego, nie wiedząc, czy panny Yaxley miały już sposobność go poznać.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Z racji sympatii, jaką żywiłem w stosunku do Averych, wybrałem ich propozycję na wieczór spośród kilku innych. Noc Duchów była bardzo popularnym dniem, chętnie wybieranym jeżeli chodzi o organizację różnorakich przyjęć, często prześcigających się w kreatywności jeśli ma się na myśli pomysł. Bez względu na to, czy ów bal miał być jedynie grą polityczną, bądź innym, równie wysmakowaną zagrywką, uznałem, że jest szansa na dobrą zabawę. Rzecz jasna powinnością moją było to, aby pokazać się na nim ze swoją narzeczoną, ale poniekąd również chciałem się z nią wybrać. Pomimo wszystko była między nami sympatia, czułem się względnie swobodnie w towarzystwie młodej Weasleyówny, a ponadto chciałem jej pomóc zaistnieć w świecie magicznej sztuki. Doskonale zdawałem sobie sprawę z koneksji lady Avery i jej wpływu na młodych artystów, dlatego obecność Lyry w murach ich posiadłości wydała mi się bardzo na miejscu, wręcz pożądana. Gdybym wiedział o przejściach rudzielca z pewnym członkiem tego rodu, oczywistym jest, że niczego bym jej nie proponował; skoro jednak się ona zgodziła, to co innego mi pozostało?
Ubrać się porządnie, skoro to nie była zwykła popijawa na statku, a porządne przyjęcie. Założyłem na siebie garnitur, którego tak szczerze nienawidziłem, a ponadto musiałem do niego dobrać jakąś należytą maskę niekrępującą ruchów. Tego nie lubiłem najbardziej: tych wszystkich przebieranek, oficjalnego tonu i sztywnych zasad dobrego wychowania, z którymi było mi mocno nie po drodze; niestety, ale każde spotkanie miało swoje dobre i złe strony, a skoro już zdecydowałem się na przybycie, wypadało należycie wyglądać.
Wchodząc do sali balowej nie odczułem żadnego niepokoju; jedynie uczucie mocniej zaciśniętej dłoni Lyry dało mi do myślenia, dlatego odruchowo przestałem oglądać wnętrze budynku, a skupiłem się na swojej narzeczonej, z której trudno było cokolwiek odczytać przez maskę i to, że byłem od niej mimo wszystko dość znacząco wyższy.
- Liczę na dobrą zabawę - odpowiedziałem wymijająco. - Wszystko w porządku? - Chciałem się upewnić. Może zobaczyła kogoś, kogo widzieć nie chciała? Nie miałbym problemu, aby opuścić imprezę, nawet, jeżeli musiałbym się tłumaczyć.
- Tak, zdarzyło mi się kilkukrotnie. To znaczy, tak naprawdę każdy jest inny i zawsze pojawia się element zaskoczenia, ale przy mnie nie musisz się obawiać, gotów jestem osłaniać cię własną piersią - powiedziałem uśmiechając się lekko. Nawet nie zauważyłem, kiedy Weasley zaczęła prowadzić mnie w kierunku jednego z mężczyzn stojących przy... dwóch półwilach? Zdziwiłem się bardzo, ale niczego nie powiedziałem. Przywitałem się, głównie wzrok skupiając na pannach Yaxley, co chyba nie powinno nikogo dziwić. Pomimo tego, że praktycznie wychowywałem się w otoczeniu kobiet o tych niezwykłych genach (matka i dwie siostry to nie przelewki), ale pomimo tego nie potrafiłem pozostać zupełnie obojętnym na ich urok.
- Glaucus Travers, miło mi poznać - dodałem do kwestii Lyry, kiedy akurat dookoła zapanował mrok rozświetlany niewielką ilością ognia świec. Grzeczności stało się zadość, miałem ochotę potańczyć, ale nie znałem pobudek rudzielca, który mnie tu przyprowadził; możliwe, że chciała uciąć sobie pogawędkę z zebranymi osobami, dlatego zaniechałem odciągania ją na parkiet.
Ubrać się porządnie, skoro to nie była zwykła popijawa na statku, a porządne przyjęcie. Założyłem na siebie garnitur, którego tak szczerze nienawidziłem, a ponadto musiałem do niego dobrać jakąś należytą maskę niekrępującą ruchów. Tego nie lubiłem najbardziej: tych wszystkich przebieranek, oficjalnego tonu i sztywnych zasad dobrego wychowania, z którymi było mi mocno nie po drodze; niestety, ale każde spotkanie miało swoje dobre i złe strony, a skoro już zdecydowałem się na przybycie, wypadało należycie wyglądać.
Wchodząc do sali balowej nie odczułem żadnego niepokoju; jedynie uczucie mocniej zaciśniętej dłoni Lyry dało mi do myślenia, dlatego odruchowo przestałem oglądać wnętrze budynku, a skupiłem się na swojej narzeczonej, z której trudno było cokolwiek odczytać przez maskę i to, że byłem od niej mimo wszystko dość znacząco wyższy.
- Liczę na dobrą zabawę - odpowiedziałem wymijająco. - Wszystko w porządku? - Chciałem się upewnić. Może zobaczyła kogoś, kogo widzieć nie chciała? Nie miałbym problemu, aby opuścić imprezę, nawet, jeżeli musiałbym się tłumaczyć.
- Tak, zdarzyło mi się kilkukrotnie. To znaczy, tak naprawdę każdy jest inny i zawsze pojawia się element zaskoczenia, ale przy mnie nie musisz się obawiać, gotów jestem osłaniać cię własną piersią - powiedziałem uśmiechając się lekko. Nawet nie zauważyłem, kiedy Weasley zaczęła prowadzić mnie w kierunku jednego z mężczyzn stojących przy... dwóch półwilach? Zdziwiłem się bardzo, ale niczego nie powiedziałem. Przywitałem się, głównie wzrok skupiając na pannach Yaxley, co chyba nie powinno nikogo dziwić. Pomimo tego, że praktycznie wychowywałem się w otoczeniu kobiet o tych niezwykłych genach (matka i dwie siostry to nie przelewki), ale pomimo tego nie potrafiłem pozostać zupełnie obojętnym na ich urok.
- Glaucus Travers, miło mi poznać - dodałem do kwestii Lyry, kiedy akurat dookoła zapanował mrok rozświetlany niewielką ilością ognia świec. Grzeczności stało się zadość, miałem ochotę potańczyć, ale nie znałem pobudek rudzielca, który mnie tu przyprowadził; możliwe, że chciała uciąć sobie pogawędkę z zebranymi osobami, dlatego zaniechałem odciągania ją na parkiet.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuła się wyjątkowo samotnie. Zatrzymała się na schodach, prowadzących wyżej, do przestronnej sali balowej, a Inara czuła się, jakby trafiła do bajki. Tylko nie tej co trzeba. Oczywiście, w zamyśle miała przyjechać z Juliusem, z którym przecież powinna była zacząć pokazywać się publicznie. Zaciskający się w umyśle bunt pękł na milion kawałeczków, gdy pozostała sama. Starszy Nott kolejny raz zaaferowany wyjazdową misją, znowu umknął szlacheckim plotkom. Ciężka do określenia radość mieszała się z niepokojem, że oto pojawia się na arystokrackim dworze Averych zupełnie sama, pozbawiona jakiejkolwiek ochrony. Przez chwilę nawet pomyślała, że towarzystwo Juliusa mogło być w zaistniałych warunkach, całkiem znośną perspektywą.
Stała więc na schodach, poprawiając biały bucik, niczym kopciuszek z mugolskiej bajki. Tyle, że..Inara nie uciekała. W białej, koronkowej sukience, z ażurową maską na oczy w tym samym kolorze i dla odmiany - czarnym płaszczem z kapturem niemal stapiającym się z kolorem długich, luźno opadających włosów, bladymi policzkami i skrzącą się czerwienią warg, prezentowała się dosyć eterycznie. Jedyną ozdobą, która znaczyła jej ciało, był delikatny, błękitny, misternie pleciony wisiorek, którego prawdziwą wartość znały zaledwie dwie osoby. Może to w nim szukała otuchy? Może stąd, na ustach panny Carrow wciąż błądził uśmiech, niezależnie od mieszanki uczuć, targającymi jej drobny ciałem? Smukłe palce powędrowały do naszyjnika, który wydawał się kumulować w sobie dziwne ciepło, przywodzące na myśl męskie dłonie, które odnalazły zgubę, oddając je właścicielce.
Marmurowa posadzka dźwięczała, przy każdym jej kroku. Zsunęła kaptur, pozwalając, by przechodzący skrzat przejął cały płaszcz, pozostawiając ramiona Inary odsłonięte. Nie była pewna, czy kogokolwiek rozpozna, stała więc przez chwilę w miejscu, rozglądając się po smukłych filarach, gustownych obrazach i niebezpiecznie kojącym blasku świec. Podkreślone czerwienią wargi poruszyły się. Cokolwiek by nie mówić o rodzinie Averych, widok dworku przywodził na myśl perfekcyjną gonitwę piękna, wdzięku i goryczy?, choć Inara wyczuwała także dziwną, chłodną nutę, która dystansowała przed całkowitym zachwytem obrazu. Odetchnęła spokojnie, by wyczuć delikatną mgiełkę bzowego zapachu, który unosił się z naznaczonych esencją nadgarstków i odsłoniętej szyi.
Na zagubioną wyglądała tylko przez chwilę, w końcu wypuszczając skumulowaną rezerwę. Wszystko może się jeszcze zdarzyć - szepnęła sama do siebie, powtarzając słowa Megary, które padły, gdy rozmawiały przed ślubem kuzynki. Wodziła pewniej wzrokiem po zgromadzonych, zamaskowanych sylwetkach, które kryły w sobie, jeszcze nierozpoznawalną, tajemnicę ich imion. Kto rozpozna ją pierwszy? Kto zaplecie pierwszy swoją nić? Przechodzący skrzat nie chciał jej na to odpowiedzieć pozostawiając jej tylko szklaneczkę ze znajomym bursztynowym płynem, który niespiesznie upiła, pozostawiając odbicie warg na brzegu naczynia.
Stała więc na schodach, poprawiając biały bucik, niczym kopciuszek z mugolskiej bajki. Tyle, że..Inara nie uciekała. W białej, koronkowej sukience, z ażurową maską na oczy w tym samym kolorze i dla odmiany - czarnym płaszczem z kapturem niemal stapiającym się z kolorem długich, luźno opadających włosów, bladymi policzkami i skrzącą się czerwienią warg, prezentowała się dosyć eterycznie. Jedyną ozdobą, która znaczyła jej ciało, był delikatny, błękitny, misternie pleciony wisiorek, którego prawdziwą wartość znały zaledwie dwie osoby. Może to w nim szukała otuchy? Może stąd, na ustach panny Carrow wciąż błądził uśmiech, niezależnie od mieszanki uczuć, targającymi jej drobny ciałem? Smukłe palce powędrowały do naszyjnika, który wydawał się kumulować w sobie dziwne ciepło, przywodzące na myśl męskie dłonie, które odnalazły zgubę, oddając je właścicielce.
Marmurowa posadzka dźwięczała, przy każdym jej kroku. Zsunęła kaptur, pozwalając, by przechodzący skrzat przejął cały płaszcz, pozostawiając ramiona Inary odsłonięte. Nie była pewna, czy kogokolwiek rozpozna, stała więc przez chwilę w miejscu, rozglądając się po smukłych filarach, gustownych obrazach i niebezpiecznie kojącym blasku świec. Podkreślone czerwienią wargi poruszyły się. Cokolwiek by nie mówić o rodzinie Averych, widok dworku przywodził na myśl perfekcyjną gonitwę piękna, wdzięku i goryczy?, choć Inara wyczuwała także dziwną, chłodną nutę, która dystansowała przed całkowitym zachwytem obrazu. Odetchnęła spokojnie, by wyczuć delikatną mgiełkę bzowego zapachu, który unosił się z naznaczonych esencją nadgarstków i odsłoniętej szyi.
Na zagubioną wyglądała tylko przez chwilę, w końcu wypuszczając skumulowaną rezerwę. Wszystko może się jeszcze zdarzyć - szepnęła sama do siebie, powtarzając słowa Megary, które padły, gdy rozmawiały przed ślubem kuzynki. Wodziła pewniej wzrokiem po zgromadzonych, zamaskowanych sylwetkach, które kryły w sobie, jeszcze nierozpoznawalną, tajemnicę ich imion. Kto rozpozna ją pierwszy? Kto zaplecie pierwszy swoją nić? Przechodzący skrzat nie chciał jej na to odpowiedzieć pozostawiając jej tylko szklaneczkę ze znajomym bursztynowym płynem, który niespiesznie upiła, pozostawiając odbicie warg na brzegu naczynia.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Normalnie chciałam unieść dłonie i schować w nich swoją twarz. Schować się przed słowami, jakie wypowiadała moja siostra? Z dnia na dzień miałam wrażenie, że dopada ją dziwna choroba, która powoli wpływa na jej zachowanie? Czy tak miało być już do końca życia? Czy raczej prędzej czy później jej się odmieni? Miałam nadzieję, że to tylko dziecinne zabawy i szybko wydorośleje. Ja w jej wieku taka nie byłam.
Gdy zgasły światła, a ja poczułam dłoń Colina na swojej talii i jego oddech przy swojej szyi, miałam wrażenie, że znów dostaję gęsiej skórki. Prawdę mówiąc, jego propozycja wydała mi się niezwykle kusząca. Zanim jednak mu odpowiedziała, tuż obok nas pojawiły się kolejne osoby.
Tuż obok nas pojawiła się Lyra Weasley, przedstawiając nam swojego nowego narzeczonego. Przyjrzałam mu się uważnie, czułam jak się przygląda mi i mojej siostrze. Posłałam mu delikatny uśmiech, dygając lekko.
- Lordzie Travers, Lyro, dobrze was wspólnie widzieć - powiedziałam. - Jak się czujesz? Mam nadzieję, że lepiej.
Spojrzałam na nią z troską. Strasznie mnie wystraszyła tym ostatnim incydentem, od tamtej pory spoglądałam na nią niepewnie, wierzyłam jednak, że nigdy nie będę musiała próbować ją znowu ratować. Teraz była jednak pod ochroną lorda Traversa, na co przystałam ochoczo. Wyglądali ze sobą uroczo.
Nagle pojawił się obok nas jakiś młodzieniec, proszą o zgodę, na “porwanie” mojej siostry. Ja nie widząc potrzeby, aby spędzała z nami swój czas, w końcu i tak byłą tu tylko z polecenia ojca, pozwoliłam jej odejść. W sumie nawet nie zastanawiałam się nad tym, czy spotkam ją jeszcze tego wieczora. Może jednak wierzyłam w jej dorosłość?
- Cóż, moją siostrę wywiało, czasami mam wrażenie, że umysłem jest daleko w chmurach - zaśmiałam się.
W głębi serca jednak cieszyłam się, że sobie poszła. Dwie wile w jednym miejscu nikomu nie służą. Zwracałyśmy na siebie zbyt dużo uwagi, więc może lepiej, że odeszła na bok?
- Nigdy nie miałam okazji pana spotkać, sir - zwróciłam się do Traversa. - Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym dowiedziała się czegoś więcej o nowym narzeczonym Lyry. Czy jej bracia nie naprzykrzają się zbytnio?
Zapytałam z lekkim uśmiechem? To przecież wiadome, że starci bracia zawsze zaciekle walczą i dbają o dobro swojej młodszej siostrzyczki. Przypuszczam, że Garret i Barry nie wyróżniają się pod tym względem.
Gdy zgasły światła, a ja poczułam dłoń Colina na swojej talii i jego oddech przy swojej szyi, miałam wrażenie, że znów dostaję gęsiej skórki. Prawdę mówiąc, jego propozycja wydała mi się niezwykle kusząca. Zanim jednak mu odpowiedziała, tuż obok nas pojawiły się kolejne osoby.
Tuż obok nas pojawiła się Lyra Weasley, przedstawiając nam swojego nowego narzeczonego. Przyjrzałam mu się uważnie, czułam jak się przygląda mi i mojej siostrze. Posłałam mu delikatny uśmiech, dygając lekko.
- Lordzie Travers, Lyro, dobrze was wspólnie widzieć - powiedziałam. - Jak się czujesz? Mam nadzieję, że lepiej.
Spojrzałam na nią z troską. Strasznie mnie wystraszyła tym ostatnim incydentem, od tamtej pory spoglądałam na nią niepewnie, wierzyłam jednak, że nigdy nie będę musiała próbować ją znowu ratować. Teraz była jednak pod ochroną lorda Traversa, na co przystałam ochoczo. Wyglądali ze sobą uroczo.
Nagle pojawił się obok nas jakiś młodzieniec, proszą o zgodę, na “porwanie” mojej siostry. Ja nie widząc potrzeby, aby spędzała z nami swój czas, w końcu i tak byłą tu tylko z polecenia ojca, pozwoliłam jej odejść. W sumie nawet nie zastanawiałam się nad tym, czy spotkam ją jeszcze tego wieczora. Może jednak wierzyłam w jej dorosłość?
- Cóż, moją siostrę wywiało, czasami mam wrażenie, że umysłem jest daleko w chmurach - zaśmiałam się.
W głębi serca jednak cieszyłam się, że sobie poszła. Dwie wile w jednym miejscu nikomu nie służą. Zwracałyśmy na siebie zbyt dużo uwagi, więc może lepiej, że odeszła na bok?
- Nigdy nie miałam okazji pana spotkać, sir - zwróciłam się do Traversa. - Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym dowiedziała się czegoś więcej o nowym narzeczonym Lyry. Czy jej bracia nie naprzykrzają się zbytnio?
Zapytałam z lekkim uśmiechem? To przecież wiadome, że starci bracia zawsze zaciekle walczą i dbają o dobro swojej młodszej siostrzyczki. Przypuszczam, że Garret i Barry nie wyróżniają się pod tym względem.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Cóż, mógł się spodziewać, że Samael nie poprzestanie na byle zabawie; na prostym balu przy pełnym świetle, które rzucałoby na kolana wszelkie tajemnice i sekrety, skrywane ochoczo przed przybyłych. Ale w półmroku, w blasku świec, w delikatnej poświacie maleńkich płomieni, które więcej skrywały, niż pokazywały? O, tak, Avery doskonale wiedział, co robi, a Colin był mu tym razem wyjątkowo wdzięczny za jego przezorność, która pod kołdrą ciemności pozwalała robić rzeczy niedostępne w jasnym świetle prawdy. Za możliwość trzymania panny Yaxley w zaborczym uścisku i delikatnego, jakby wykonywanego wyłącznie od niechcenia i z przyzwyczajenia, muskania palcami jej talii. Wyszukiwania wszystkich zagłębień sukni, które mógł odgarnąć, wyprostować, pod jakimi mógł poczuć jej ciało, które władczo do siebie przyciągał, groźnymi spojrzeniami gotów reagować na każdego, kto choćby zbyt długo zerkał na jego towarzyszkę.
Uniósł głowę, szukając na parkiecie wolnego miejsca, gotów zaprowadzić na niego Rosalie i zawładnąć nią również w tańcu, gdy w tym samym momencie podeszła do nich inna para. Młodziutką, rudą dziewczynę rozpoznał od razu, jeszcze zanim się odezwała, ale towarzyszącego jej mężczyznę skojarzył dopiero po głosie, a jego podejrzewania potwierdziły zaraz przedstawiające go słowa. Oto miał przed sobą swojego byłego gospodarza pirackiej zabawy. A więc jednak Traversowie potrafią się też poruszać po suchym lądzie?
- Jestem zaszczycony, że mogę pana w końcu poznać osobiście - uścisnął mu dłoń, rzucając Lyrze wymowne spojrzenie. Tajemniczy narzeczony, którym tak gwałtownie wymawiała się w jego rezydencji podczas malowania portretu okazał się magicznym marynarzem... a może piratem? Colin był ciekaw, czy na poślubną podróż zabierze ją w tradycyjne miejsce, czy raczej wypłyną na szerokie wody, gdzie młoda szlachcianka w ramach codziennych przyjemności będzie szorowała pokład i wspinała się na bocianie gniazdo. - Ja również chętnie bym coś więcej o panu usłyszał, szczególnie o morskich przygodach, zwłaszcza że pana narzeczoną znam już dość dobrze - dodał z lekkim uśmiechem, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że jego słowa mogły brzmieć cokolwiek dwuznacznie i nie na miejscu. - Malowała dla mnie portret - dorzucił więc tonem wyjaśnienia, po czym znów skierował swoją uwagę na Rosalie, odwracając się w jej stronę i mocniej ją obejmując. Muzyka w sali brzmiała już bardzo wyraźnie, a pierwsze takty zamieniły się w płynącą strumieniem melodię, która zachęcała do wejścia na środek i zainaugurowania balu pierwszym tańcem.
- Ale najpierw... - puścił ją w końcu, chociaż nie bez niezadowolenia i wyciągnął w jej stronę dłoń. - Pozwolisz? - zapytał, zapominając chwilowo o obecności stojącej obok pary, która najprawdopodobniej i tak zaraz pójdzie w ich ślady. Wieczór był młody, a bal nie skończy się w godzinę; mieli jeszcze mnóstwo czasu, by usiąść gdzieś przy stoliku i kontynuować niezobowiązującą rozmowę. Ale nie teraz, gdy Colin całym sobą wyrywał się do tego, by zostać z panną Yaxley sam na sam i bez skrępowania poprowadzić ją na parkiet.
Uniósł głowę, szukając na parkiecie wolnego miejsca, gotów zaprowadzić na niego Rosalie i zawładnąć nią również w tańcu, gdy w tym samym momencie podeszła do nich inna para. Młodziutką, rudą dziewczynę rozpoznał od razu, jeszcze zanim się odezwała, ale towarzyszącego jej mężczyznę skojarzył dopiero po głosie, a jego podejrzewania potwierdziły zaraz przedstawiające go słowa. Oto miał przed sobą swojego byłego gospodarza pirackiej zabawy. A więc jednak Traversowie potrafią się też poruszać po suchym lądzie?
- Jestem zaszczycony, że mogę pana w końcu poznać osobiście - uścisnął mu dłoń, rzucając Lyrze wymowne spojrzenie. Tajemniczy narzeczony, którym tak gwałtownie wymawiała się w jego rezydencji podczas malowania portretu okazał się magicznym marynarzem... a może piratem? Colin był ciekaw, czy na poślubną podróż zabierze ją w tradycyjne miejsce, czy raczej wypłyną na szerokie wody, gdzie młoda szlachcianka w ramach codziennych przyjemności będzie szorowała pokład i wspinała się na bocianie gniazdo. - Ja również chętnie bym coś więcej o panu usłyszał, szczególnie o morskich przygodach, zwłaszcza że pana narzeczoną znam już dość dobrze - dodał z lekkim uśmiechem, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że jego słowa mogły brzmieć cokolwiek dwuznacznie i nie na miejscu. - Malowała dla mnie portret - dorzucił więc tonem wyjaśnienia, po czym znów skierował swoją uwagę na Rosalie, odwracając się w jej stronę i mocniej ją obejmując. Muzyka w sali brzmiała już bardzo wyraźnie, a pierwsze takty zamieniły się w płynącą strumieniem melodię, która zachęcała do wejścia na środek i zainaugurowania balu pierwszym tańcem.
- Ale najpierw... - puścił ją w końcu, chociaż nie bez niezadowolenia i wyciągnął w jej stronę dłoń. - Pozwolisz? - zapytał, zapominając chwilowo o obecności stojącej obok pary, która najprawdopodobniej i tak zaraz pójdzie w ich ślady. Wieczór był młody, a bal nie skończy się w godzinę; mieli jeszcze mnóstwo czasu, by usiąść gdzieś przy stoliku i kontynuować niezobowiązującą rozmowę. Ale nie teraz, gdy Colin całym sobą wyrywał się do tego, by zostać z panną Yaxley sam na sam i bez skrępowania poprowadzić ją na parkiet.
Nie przestawała rozglądać się po sali balowej, wypełniającej się już przybyłymi tutaj czarodziejami, z których większość miała na sobie piękne stroje, wielu także maski na twarzach. Choć starała wypatrzeć się jakieś znajome sylwetki, skupiała się przede wszystkim na Glaucusie, uważając jednocześnie, żeby nie potknąć się o brzeg sukienki i nie narobić sobie i jemu wstydu już na samym początku, tym samym utwierdzając wszystkich w przekonaniu, że szlacheckie bale to nie miejsce dla biednych panienek Weasley. Nawet nie wiedziała, skąd wziął się ten krótkotrwały przebłysk niepokoju, którego chwilę temu doświadczyła. Przecież nigdy nie była w tej posiadłości i nie musiała obawiać się niczego podczas balu, na którym było mnóstwo innych gości.
Tak przynajmniej jej się wydawało. Gdyby tylko wiedziała, jak było naprawdę...!
- Wszystko w porządku, nie musisz się zamartwiać – odpowiedziała na pytanie narzeczonego, który najwyraźniej wyczuł wcześniejszy niespokojny ruch jej dłoni. Posłała mu uspokajający uśmiech, nie chcąc przecież psuć mu zabawy swoimi dziwnymi, irracjonalnymi przeczuciami. – To tylko... Stres, jak wypadnę. Nie licząc sabatu, na który zaproszono mnie po ukończeniu szkoły, to dla mnie pierwszy taki bal.
Czuła presję szczególnie jeśli chodziło o obecność lady Avery, od której mogła zależeć jej przyszłość w świecie sztuki. Glaucus z pewnością wiedział, jak ważne było dla Lyry malarstwo i domyślił się, dlaczego czuła takie napięcie. Sama Lyra myślała, że brało się ono tylko ze zwykłej obawy przed niekorzystnym wypadnięciem w oczach osób, mogących w przyszłości stać się potencjalnymi odbiorcami jej rozwijającej się dopiero sztuki.
Zarówno Fawley, jak i Rosalie zauważyli ich pojawienie się.
- Dziękuję, czuję się już znacznie lepiej – odpowiedziała na pytanie półwili, posyłając jej ciepły uśmiech. Od tamtego dnia minął już w końcu ponad miesiąc. Lyra dawno doszła do siebie i wyglądała teraz zupełnie normalnie, bo przecież bladość i mizerność towarzyszyły jej od znacznie dłuższego czasu. Jeszcze przed swoim wypadkiem nie należała do najbardziej okazałych panien. – Dużo przyjemniej jest się spotkać w takich okolicznościach, jak obecne.
Zauważyła oczywiście, że Glaucus zainteresował się urokiem roztaczanym przez siostry Yaxley, ale nie mogła mieć mu tego za złe. Tak samo, jak tego, że zarówno Rosalie, jak i Fawley zainteresowali się nim i zaczęli zadawać mu pytania na temat jego przygód. Najwyraźniej to, czym się zajmował, było powszechnie znane w małym, hermetycznym światku czystokrwistych i budziło zainteresowanie. Nie dziwiła się.
- Rzeczywiście, kilka tygodni temu malowałam portret na zamówienie dla pana Fawleya – potwierdziła; nigdy jednak nie wspominała narzeczonemu o dosyć dwuznacznych uwagach Colina, i także teraz nic na ten temat nie powiedziała. – Mam nadzieję, że dobrze się sprawuje?
Była ciekawa, czy Fawley był zadowolony z zamówienia, które dla niego wykonała.
Niedługo później jednak mężczyzna poprosił Rosalie do tańca. Lyra jeszcze raz uśmiechnęła się do panny Yaxley, a po chwili została sama z Glaucusem, który również wyglądał, jakby miał ochotę udać się na parkiet, po którym poruszały się już pierwsze pary. Stonowane światło, rzewna muzyka, barwne stroje i maski czyniły ten obrazek jeszcze bardziej nastrojowym. Udzieliło się to także Lyrze, która nagle sama zapragnęła się do nich dołączyć.
Podała mu swoją rękę, dając mu tym samym sygnał, że zgadza się na wspólny taniec.
- Może również zatańczymy? – zapytała go. Jej umiejętności taneczne, do tej pory bardzo rzadko używane, nie były imponujące i miała nadzieję, że uda jej się nie podeptać Glaucusa bucikami na maleńkich obcasikach, ani nie potknąć o sukienkę.
W drodze na parkiet mignęła jej w pobliżu niewysoka kobieca sylwetka w białej sukni, bardzo podobna do koleżanki Eilis, Inary. Lyra posłała jej uśmiech, ale nawet nie była pewna, czy panna Carrow ją zauważyła, bo już pochłonęły ją dźwięki muzyki i próba jak najlepszego odnalezienia się w tańcu z narzeczonym.
Zadarła głowę do góry, spoglądając spod ażurowej maseczki na sporo wyższego narzeczonego i pozwalając mu się prowadzić.
Tak przynajmniej jej się wydawało. Gdyby tylko wiedziała, jak było naprawdę...!
- Wszystko w porządku, nie musisz się zamartwiać – odpowiedziała na pytanie narzeczonego, który najwyraźniej wyczuł wcześniejszy niespokojny ruch jej dłoni. Posłała mu uspokajający uśmiech, nie chcąc przecież psuć mu zabawy swoimi dziwnymi, irracjonalnymi przeczuciami. – To tylko... Stres, jak wypadnę. Nie licząc sabatu, na który zaproszono mnie po ukończeniu szkoły, to dla mnie pierwszy taki bal.
Czuła presję szczególnie jeśli chodziło o obecność lady Avery, od której mogła zależeć jej przyszłość w świecie sztuki. Glaucus z pewnością wiedział, jak ważne było dla Lyry malarstwo i domyślił się, dlaczego czuła takie napięcie. Sama Lyra myślała, że brało się ono tylko ze zwykłej obawy przed niekorzystnym wypadnięciem w oczach osób, mogących w przyszłości stać się potencjalnymi odbiorcami jej rozwijającej się dopiero sztuki.
Zarówno Fawley, jak i Rosalie zauważyli ich pojawienie się.
- Dziękuję, czuję się już znacznie lepiej – odpowiedziała na pytanie półwili, posyłając jej ciepły uśmiech. Od tamtego dnia minął już w końcu ponad miesiąc. Lyra dawno doszła do siebie i wyglądała teraz zupełnie normalnie, bo przecież bladość i mizerność towarzyszyły jej od znacznie dłuższego czasu. Jeszcze przed swoim wypadkiem nie należała do najbardziej okazałych panien. – Dużo przyjemniej jest się spotkać w takich okolicznościach, jak obecne.
Zauważyła oczywiście, że Glaucus zainteresował się urokiem roztaczanym przez siostry Yaxley, ale nie mogła mieć mu tego za złe. Tak samo, jak tego, że zarówno Rosalie, jak i Fawley zainteresowali się nim i zaczęli zadawać mu pytania na temat jego przygód. Najwyraźniej to, czym się zajmował, było powszechnie znane w małym, hermetycznym światku czystokrwistych i budziło zainteresowanie. Nie dziwiła się.
- Rzeczywiście, kilka tygodni temu malowałam portret na zamówienie dla pana Fawleya – potwierdziła; nigdy jednak nie wspominała narzeczonemu o dosyć dwuznacznych uwagach Colina, i także teraz nic na ten temat nie powiedziała. – Mam nadzieję, że dobrze się sprawuje?
Była ciekawa, czy Fawley był zadowolony z zamówienia, które dla niego wykonała.
Niedługo później jednak mężczyzna poprosił Rosalie do tańca. Lyra jeszcze raz uśmiechnęła się do panny Yaxley, a po chwili została sama z Glaucusem, który również wyglądał, jakby miał ochotę udać się na parkiet, po którym poruszały się już pierwsze pary. Stonowane światło, rzewna muzyka, barwne stroje i maski czyniły ten obrazek jeszcze bardziej nastrojowym. Udzieliło się to także Lyrze, która nagle sama zapragnęła się do nich dołączyć.
Podała mu swoją rękę, dając mu tym samym sygnał, że zgadza się na wspólny taniec.
- Może również zatańczymy? – zapytała go. Jej umiejętności taneczne, do tej pory bardzo rzadko używane, nie były imponujące i miała nadzieję, że uda jej się nie podeptać Glaucusa bucikami na maleńkich obcasikach, ani nie potknąć o sukienkę.
W drodze na parkiet mignęła jej w pobliżu niewysoka kobieca sylwetka w białej sukni, bardzo podobna do koleżanki Eilis, Inary. Lyra posłała jej uśmiech, ale nawet nie była pewna, czy panna Carrow ją zauważyła, bo już pochłonęły ją dźwięki muzyki i próba jak najlepszego odnalezienia się w tańcu z narzeczonym.
Zadarła głowę do góry, spoglądając spod ażurowej maseczki na sporo wyższego narzeczonego i pozwalając mu się prowadzić.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Sukienka Maska
Minęło dwa miesiące, od kiedy świat się zawalił. A ja... robiłam coraz więcej błędów. Najpierw alkohol, opium, a teraz... Przeczesywałam włosy przed lustrem, które ułożyły się w delikatne fale. Jak mam się zachowywać czy w ogóle powinnam tam iść? Nawałnica wątpliwości uderzała wszystkie moje pozytywne myśli. To bal dla szlachetnie urodzonych, a moja rodzina nawet nie zrobiła nic, co można by podpiąć pod jakieś zasługi. Oczywiście, ciotka ośmieszyła się przelatując przez Ocean Atlantycki na miotle, ale bardziej było to odbierane jako wybryk niezależności kobiety. Z jednej strony nie chciałabym być jak Jocunda, ale z drugiej marzyłam o wielu rzeczach. Oczami wyobraźni widziałam jak w lustrze, w sukience koktajlowej trzymam fiolkę z eliksirem zwalczającym Dotyk Meduzy. Mały flakonik mojej wolności.
Gorzki smak niezrealizowanych marzeń budzi mnie z przemyśleń. Chłodne ponownie spojrzenie w lustro przypomina mi o planach na dziś. Czy naprawdę powinnam tam pojechać? Maska miała chronić mnie przed krzywymi spojrzeniami, ale miałam wrażenie, że arystokracja czarodziejska wyczuwa krew nieszlachetną już na odległość. Zupełnie jak pies po zapachu wie, kiedy zaatakować, a kiedy zacząć... rozmawiać? Nie umiem sobie wyobrazić jak to jest. Mama ostrzegała mnie dawno temu, że szlachta to toksyczna kapsuła, do której nie chce się wkraczać. A ja mimo to nosiłam obcasy, aby za każdym razem jak przechodzę pod drzwiami gabinetu uzdrowciela Avery'ego usłyszał moje kroki. Przypominałam o sobie, wyrażałam jakąś absurdalną tęsknotę za niemiłymi odzywkami i chłodnym spojrzeniem? Nie wiem, sama nie wiem. Na twarz zakładałam biała maskę, a fale jeszcze raz przeczesuje palcami. Jesteś gotowa, mówię na głos, a w brzuchu czuję skurcz. Dlaczego się tak denerwuje?
Wierzę, że Samael w odróżnieniu od Garretta ma kominek, bo nadal nie zdałam egzaminu z teleportacji. Wykorzystuję sieć fiuu podłączoną do mojego pokoju dzięki Harriett. Znów pewnie będę chwalić jej projekty i pracę, ale z drugiej strony powinnam siedzieć cicho, bo jeszcze ktoś mnie rozpozna. Może powinnam właśnie być taką nieznajomą? Wiem jednak, że na balu będzie sporo osób, które znam i to z nimi chcę się bawić. Może przywrócą we mnie jakieś życie. Wchodzę do sali zanim się jeszcze wszystko zaczyna i od razu skupiam swój wzrok na Samaelu. Postradałam wszystkie zmysły. Próbuje ukryć swoje speszenie, więc prędko szukam w tłumie znajomych. Te maski to był z jednej strony najgłupszy pomysł. Nie wiem, czy będzie tu Lyra, która była królową wszystkich przebrań. Jednak gdzieś mignął mi mały rudzielec i od raz poczułam ciepło w serduszku. Czy ten mężczyzna obok to jej narzeczony? Przez chwilę stałam, patrząc się na nich i uśmiechając lekko. Czy da się kupić przyjaciółce szczęście? Wszak Felix Felicis działa tylko na kilka godzin, a nie mogłabym patrzeć na jej cierpienie. Nim zdążę się oderwać, zauważam, że tuż obok mnie stoi Inara. Rzucam się na nią jakbym nie widziała jej miliony lat. Światła nagle zgasły, Samael przestał przemawiać, a ja wciąż ją ściskałam.
- Jak dobrze cię tu widzieć - szepnęłam do ucha, czując się od tamtego momentu zdecydowanie lepiej. Czy będę się trzymać blisko Inary, aby nie wygłupić się po raz kolejny przed lordem Averym?
Minęło dwa miesiące, od kiedy świat się zawalił. A ja... robiłam coraz więcej błędów. Najpierw alkohol, opium, a teraz... Przeczesywałam włosy przed lustrem, które ułożyły się w delikatne fale. Jak mam się zachowywać czy w ogóle powinnam tam iść? Nawałnica wątpliwości uderzała wszystkie moje pozytywne myśli. To bal dla szlachetnie urodzonych, a moja rodzina nawet nie zrobiła nic, co można by podpiąć pod jakieś zasługi. Oczywiście, ciotka ośmieszyła się przelatując przez Ocean Atlantycki na miotle, ale bardziej było to odbierane jako wybryk niezależności kobiety. Z jednej strony nie chciałabym być jak Jocunda, ale z drugiej marzyłam o wielu rzeczach. Oczami wyobraźni widziałam jak w lustrze, w sukience koktajlowej trzymam fiolkę z eliksirem zwalczającym Dotyk Meduzy. Mały flakonik mojej wolności.
Gorzki smak niezrealizowanych marzeń budzi mnie z przemyśleń. Chłodne ponownie spojrzenie w lustro przypomina mi o planach na dziś. Czy naprawdę powinnam tam pojechać? Maska miała chronić mnie przed krzywymi spojrzeniami, ale miałam wrażenie, że arystokracja czarodziejska wyczuwa krew nieszlachetną już na odległość. Zupełnie jak pies po zapachu wie, kiedy zaatakować, a kiedy zacząć... rozmawiać? Nie umiem sobie wyobrazić jak to jest. Mama ostrzegała mnie dawno temu, że szlachta to toksyczna kapsuła, do której nie chce się wkraczać. A ja mimo to nosiłam obcasy, aby za każdym razem jak przechodzę pod drzwiami gabinetu uzdrowciela Avery'ego usłyszał moje kroki. Przypominałam o sobie, wyrażałam jakąś absurdalną tęsknotę za niemiłymi odzywkami i chłodnym spojrzeniem? Nie wiem, sama nie wiem. Na twarz zakładałam biała maskę, a fale jeszcze raz przeczesuje palcami. Jesteś gotowa, mówię na głos, a w brzuchu czuję skurcz. Dlaczego się tak denerwuje?
Wierzę, że Samael w odróżnieniu od Garretta ma kominek, bo nadal nie zdałam egzaminu z teleportacji. Wykorzystuję sieć fiuu podłączoną do mojego pokoju dzięki Harriett. Znów pewnie będę chwalić jej projekty i pracę, ale z drugiej strony powinnam siedzieć cicho, bo jeszcze ktoś mnie rozpozna. Może powinnam właśnie być taką nieznajomą? Wiem jednak, że na balu będzie sporo osób, które znam i to z nimi chcę się bawić. Może przywrócą we mnie jakieś życie. Wchodzę do sali zanim się jeszcze wszystko zaczyna i od razu skupiam swój wzrok na Samaelu. Postradałam wszystkie zmysły. Próbuje ukryć swoje speszenie, więc prędko szukam w tłumie znajomych. Te maski to był z jednej strony najgłupszy pomysł. Nie wiem, czy będzie tu Lyra, która była królową wszystkich przebrań. Jednak gdzieś mignął mi mały rudzielec i od raz poczułam ciepło w serduszku. Czy ten mężczyzna obok to jej narzeczony? Przez chwilę stałam, patrząc się na nich i uśmiechając lekko. Czy da się kupić przyjaciółce szczęście? Wszak Felix Felicis działa tylko na kilka godzin, a nie mogłabym patrzeć na jej cierpienie. Nim zdążę się oderwać, zauważam, że tuż obok mnie stoi Inara. Rzucam się na nią jakbym nie widziała jej miliony lat. Światła nagle zgasły, Samael przestał przemawiać, a ja wciąż ją ściskałam.
- Jak dobrze cię tu widzieć - szepnęłam do ucha, czując się od tamtego momentu zdecydowanie lepiej. Czy będę się trzymać blisko Inary, aby nie wygłupić się po raz kolejny przed lordem Averym?
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zabawa, przednia zabawa i wspaniały obraz eleganckich szat oraz wieczorowych sukien, zdobiących kobiece ciała (zdaniem Avery'ego - zakrywających ich wdzięki) przewijały się w kolorowym kalejdoskopie między jego oczami. Irytująca myśl, iż plugawi zdrajcy kalają swą obecnością dom, który odziedziczył po ojcu, wciąż jednak mierziła i kłuła, zwłaszcza przy ciągłych uśmiechach i nieuniknionych pogawędek z bliższymi i dalższymi krewnymi. Rozplenili się już po całej sali, podobnie jak bezimienna szarańcza, tłuszcza bez nazwisk, bezprawnie (chodź z upoważnieniem) wałęsająca się po jego rezydencji. Musiał wytrzymać, jak i nieustannie sprawiać wrażenie radosnego. Zachwyconego. Szczęśliwego, iż może gościć u siebie kwiat czarodziejskiego społeczeństwa. Złożony zarówno z arystokratycznej elity, jak i hołoty z nizin hierarchicznej drabiny, będącą pleśnią, toczącą ów kwiat. Nie dawał jednak nic po sobie poznać; półmrok był mu towarzyszem i ukrywał wiele niechętnych gestów, podobnie jak maska chroniła go przed zdradzeniem opinii samego gospodarza na temat tego zbiegowiska. Oczy Samaela lśniły lodowatą nienawiścią, skierowaną ku ogółowi i umiejętnie tłumioną. Przez wrafinowaną konwersację, proponowanie kolejnych drinków i kieliszków wina, obiecanie porwania do tańca kilku młodziutkich szlachcianek. Piękne słowa zmazywały niechęć, której zapewne nikt nie zauważał, gdyż uwagę biesiadników pochłaniały inne rzeczy. Dystyngowane damy skupiały się na kryształowych kieliszkach wypełnionych rubinowym trunkiem, podlotki szukały w tłumie młodzieńców chętnych do wariacji na parkiecie, dojrzali mężczyźni rozbierali wzrokiem kobiety, będące w zasięgu ich lubieżnych spojrzeń. Żeby jednak nie popadać w standardy, należało przyznać, że jeszcze nikt nie wymiotował - klasa, prawdziwa klasa, zupełnie nie do porównania z pijackimi zabawami Nottów.
Ocena Samaela była oczywiście subiektywna i podyktowana jego niechęcią - w stosunku do ludzi i towarzystwa tak licznego grona obcych znajomych. Jednakowoż uważał, że wszystko wypada wręcz znakomicie. Dość, że nareszcie wywiązał się z inauguracyjnych obowiązków i mógł rownież zażyć nieco rozrywki. Najchętniej oddałby się jej w ramionach Laidan w ich sypialni, aczkolwiek zadowalał się ledwie muśnięciem wargami jej policzka. Rozpoznał ją bez trudu mimo zakrytego lica; wciąż pozostawała najpiękniejsza i najatrakcyjniejsza spośród zgromadzonych tu niewiast. Krótkie objęcie w talii, cichy komplement, obietnica powrotu i...karcący uśmiech, gdy wpatrywał się w jej głęboki dekolt, świadom, iż każdy obecny tu samiec rownież nie omieszka wykorzystać tej okazji. Dając Samaelowi doskonały pretekst do uszczuplenia liczby gości. Coraz liczniej wirujących na parkiecie; dostrzegł Colina z panną Yaxley (jednak, Fawley?) i posłał mężczyźnie kpiące spojrzenie (a może: z a z d r o s n e?), kiedy śpiesznie go wymijał, poszukując Eilis. Jej pospolita uroda porcelanowej laki tego nie ułatwiała, lecz w końcu zdołał ją upolować, razem z córką niedorobionego doktora Carrowa.
- Eilis, Inaro - przywitał się, niezwykle wręcz poprawnie, każdą obdarzając kurtuazyjnym pocałunkiem w wierzch dłoni (od czego go mdliło) - możecie mi wytłumaczyć, jak to się stało, że takim uroczym panienkom nie towarzyszy żaden kawaler? - spytał, skracając dystans między nim a Eilis do ledwie paru cali. Wciąż jednak wydawał się on Avery'emu zbyt duży.
Ocena Samaela była oczywiście subiektywna i podyktowana jego niechęcią - w stosunku do ludzi i towarzystwa tak licznego grona obcych znajomych. Jednakowoż uważał, że wszystko wypada wręcz znakomicie. Dość, że nareszcie wywiązał się z inauguracyjnych obowiązków i mógł rownież zażyć nieco rozrywki. Najchętniej oddałby się jej w ramionach Laidan w ich sypialni, aczkolwiek zadowalał się ledwie muśnięciem wargami jej policzka. Rozpoznał ją bez trudu mimo zakrytego lica; wciąż pozostawała najpiękniejsza i najatrakcyjniejsza spośród zgromadzonych tu niewiast. Krótkie objęcie w talii, cichy komplement, obietnica powrotu i...karcący uśmiech, gdy wpatrywał się w jej głęboki dekolt, świadom, iż każdy obecny tu samiec rownież nie omieszka wykorzystać tej okazji. Dając Samaelowi doskonały pretekst do uszczuplenia liczby gości. Coraz liczniej wirujących na parkiecie; dostrzegł Colina z panną Yaxley (jednak, Fawley?) i posłał mężczyźnie kpiące spojrzenie (a może: z a z d r o s n e?), kiedy śpiesznie go wymijał, poszukując Eilis. Jej pospolita uroda porcelanowej laki tego nie ułatwiała, lecz w końcu zdołał ją upolować, razem z córką niedorobionego doktora Carrowa.
- Eilis, Inaro - przywitał się, niezwykle wręcz poprawnie, każdą obdarzając kurtuazyjnym pocałunkiem w wierzch dłoni (od czego go mdliło) - możecie mi wytłumaczyć, jak to się stało, że takim uroczym panienkom nie towarzyszy żaden kawaler? - spytał, skracając dystans między nim a Eilis do ledwie paru cali. Wciąż jednak wydawał się on Avery'emu zbyt duży.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zważałem na to, abyśmy wyglądali odpowiednio (cokolwiek miałoby to znaczyć) ani czy nie najemy się zawczasu wstydu; mogło to wynikać z faktu, że nie interesowały mnie opinie innych ludzi bez względu na to, jak wysoko byli postawieni. Nie interesowałem się przyjęciami samymi w sobie i na większości pojawiałem się dlatego, że tak wypadało, tudzież obowiązki rodowe mnie do tego skłaniały. Najpewniej i najlepiej czułem się na swojej łajbie kołyszącej się na szerokich wodach, na lądzie rzeczywiście zaledwie dawałem sobie radę. Najprawdopodobniej z powodu moich genów objawiających się w charyzmie, która nie raz ratowała mnie z opresji. Powinienem był jednak przewidzieć, że dla Lyry sprawa okazać się może trudniejsza: była młoda, raczej niedoświadczona, dlatego najpewniej miała również tremę. Uśmiechnąłem się pokrzepiająco i pożałowałem, że niewiele widać w tym całym zgiełku i przyciemnionym świetle. No, poza tym byłem znacząco wyższy od swojej towarzyszki, co także utrudniało odczytywanie emocji z twarzy. Z tej części niepokrytej maską.
- Mam nadzieję - uznałem, chociaż trudno powiedzieć, abym był przekonany. Najpewniej Weasley nie chciała mnie niczym martwić, ale to i tak nie był dobry moment na to, aby drążyć temat. - Rozumiem - przytaknąłem jeszcze, zanim udało nam się dojść do trójki stojących w jednym miejscu osób. - Przywykniesz, bale to nieodłączna część szlacheckiego życia - dodałem z lekkim rozbawieniem. Często dziękowałem losowi, że mogłem urodzić się Traversem i większość życia spędzić na statku w podróżach, niż na kolejnych pustych bankietach. Natomiast tego, w Shropshire byłem niezwykle ciekaw, głównie przez wzgląd na to, co też Avery próbują tym osiągnąć.
Nie mogłem się dłużej nad tym zastanawiać, ponieważ nadszedł czas powitań: uścisków rąk, muśnięcia ustami wierzchów dłoni pań, kilka miłych słów i szczypta uśmiechów. Dziwnie się czułem nie wiedząc o co pyta starsza lady Yaxley, ale nie dałem niczego po sobie poznać. Jedynie pożegnałem odchodzącą jej młodszą siostrę nieco żałując, że tak szybko nas opuszcza.
- Poznaję pana, lordzie Fawley, minęliśmy się na Jolly Jelly. Byłem pod wrażeniem pańskiej odwagi, kiedy wdrapał się pan na bocianie gniazdo, sir, i imponuje mi to do dzisiaj. Czyżby pan również pływał? - zagadałem, kiedy zorientowałem się z kim mam do czynienia. Maski przywdziewające twarz trochę utrudniały rozpoznanie tak na pierwszy rzut oka. - Cieszę się, że mogę cię poznać lady Yaxley. Czy wszystkie kobiety z waszego rodu olśniewają urodą? - spytałem, o tyle ciekaw, o ile przecież te piękne istoty zasiliły również szeregi Traversów. Nie do końca chyba zdawałem sobie sprawę z tego, że to wszystko było połączone ze sobą mniejszymi lub większymi więzami krwi.
- Jeżeli o mnie chodzi, to dopiero w lipcu wróciłem po rocznej nieobecności. Sztorm nas zastał na oceanie i wylądowałem w Ameryce. Większość uznała mnie za martwego, ale żyję. Co do braci... nie odczułem tego, jeszcze - powiedziałem. Być może tak trochę na odczepnego, ale zaciekawił mnie zgoła inny temat. Mianowicie znajomości Colina z Lyrą. - Ach, portret. Lady Weasley jest bardzo utalentowaną malarką, bardzo polecam jej obrazy. - Pochwaliłem narzeczoną, jeszcze zanim tamta dwójka odłączyła się od nas, aby zatańczyć. Nareszcie, wyczekiwana szansa dla nas!
- Ej, to moja kwestia - zaśmiałem się usłyszawszy pytanie rudzielca. I w chwilę później porwałem ją na parkiet, udając, że te ciemności, które nastały, wcale mnie nie zaniepokoiły. Teoretycznie... Noc Duchów, tak?
- Czemu lady Yaxley pytała o twoje samopoczucie? - zagadnąłem, kiedy kiwaliśmy się smętnie w takt sączącej się zewsząd muzyki.
- Mam nadzieję - uznałem, chociaż trudno powiedzieć, abym był przekonany. Najpewniej Weasley nie chciała mnie niczym martwić, ale to i tak nie był dobry moment na to, aby drążyć temat. - Rozumiem - przytaknąłem jeszcze, zanim udało nam się dojść do trójki stojących w jednym miejscu osób. - Przywykniesz, bale to nieodłączna część szlacheckiego życia - dodałem z lekkim rozbawieniem. Często dziękowałem losowi, że mogłem urodzić się Traversem i większość życia spędzić na statku w podróżach, niż na kolejnych pustych bankietach. Natomiast tego, w Shropshire byłem niezwykle ciekaw, głównie przez wzgląd na to, co też Avery próbują tym osiągnąć.
Nie mogłem się dłużej nad tym zastanawiać, ponieważ nadszedł czas powitań: uścisków rąk, muśnięcia ustami wierzchów dłoni pań, kilka miłych słów i szczypta uśmiechów. Dziwnie się czułem nie wiedząc o co pyta starsza lady Yaxley, ale nie dałem niczego po sobie poznać. Jedynie pożegnałem odchodzącą jej młodszą siostrę nieco żałując, że tak szybko nas opuszcza.
- Poznaję pana, lordzie Fawley, minęliśmy się na Jolly Jelly. Byłem pod wrażeniem pańskiej odwagi, kiedy wdrapał się pan na bocianie gniazdo, sir, i imponuje mi to do dzisiaj. Czyżby pan również pływał? - zagadałem, kiedy zorientowałem się z kim mam do czynienia. Maski przywdziewające twarz trochę utrudniały rozpoznanie tak na pierwszy rzut oka. - Cieszę się, że mogę cię poznać lady Yaxley. Czy wszystkie kobiety z waszego rodu olśniewają urodą? - spytałem, o tyle ciekaw, o ile przecież te piękne istoty zasiliły również szeregi Traversów. Nie do końca chyba zdawałem sobie sprawę z tego, że to wszystko było połączone ze sobą mniejszymi lub większymi więzami krwi.
- Jeżeli o mnie chodzi, to dopiero w lipcu wróciłem po rocznej nieobecności. Sztorm nas zastał na oceanie i wylądowałem w Ameryce. Większość uznała mnie za martwego, ale żyję. Co do braci... nie odczułem tego, jeszcze - powiedziałem. Być może tak trochę na odczepnego, ale zaciekawił mnie zgoła inny temat. Mianowicie znajomości Colina z Lyrą. - Ach, portret. Lady Weasley jest bardzo utalentowaną malarką, bardzo polecam jej obrazy. - Pochwaliłem narzeczoną, jeszcze zanim tamta dwójka odłączyła się od nas, aby zatańczyć. Nareszcie, wyczekiwana szansa dla nas!
- Ej, to moja kwestia - zaśmiałem się usłyszawszy pytanie rudzielca. I w chwilę później porwałem ją na parkiet, udając, że te ciemności, które nastały, wcale mnie nie zaniepokoiły. Teoretycznie... Noc Duchów, tak?
- Czemu lady Yaxley pytała o twoje samopoczucie? - zagadnąłem, kiedy kiwaliśmy się smętnie w takt sączącej się zewsząd muzyki.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala balowa
Szybka odpowiedź