Sala Główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala Główna
Prosto z wystawnego holu, goście przechodzą do Sali Głównej o wysokim sklepieniu. W miejscu, gdzie zazwyczaj znajduje się widownia, wypełniona rzędami wygodnych siedzisk, nie ma teraz żadnego krzesła – pozostała wyłącznie odsłonięta marmurowa podłoga. Niezwykle śliska, momentami wydaje się wręcz lustrzanie odbijać roziskrzony świecami bogaty żyrandol, lewitujący idealnie w połowie wysokości budynku. Parkiet i centrum wydarzeń są doskonale oświetlone, ale z parteru nie sposób ujrzeć wnętrza lóż. Zresztą, kto błądziłby z głową zadartą do góry, gdy wokół tyle piękna? Zarówno w postaci śmietanki towarzyskiej magicznego Londynu jak i zachwycających zdobień ścian.
Co kilka metrów, odgrodzone kolumnami, ściany zdobią wyjątkowe drzeworyty, ukazujące atrybuty i charakterystyczne cechy każdego ze szlacheckich rodów. Są tu polowania, smoki, targane wiatrem żagle, wyjątkowe Sabaty, przesypujące się góry galeonów, piękne profile nestorów i matron. Z dystansu wydają się poruszać, ale gdyby ktoś postanowił przyjrzeć się żyjącej scenie z bliska, zobaczy tylko doskonale wyryte w dębowym drzewie nieruchome postaci, wzbogacone gdzieniegdzie prawdziwymi złoceniami.
Na scenie – niegdyś teatralnej, teraz stricte muzycznej – występuje Magiczna Orkiestra Klasyczna. Początkowo z instrumentów wydobywają się ciche, zapraszające dźwięki, sprzyjające konwersacji a wśród muzyków nie ma jeszcze gwiazdy wieczoru: oszałamiającej Belle.
Co kilka metrów, odgrodzone kolumnami, ściany zdobią wyjątkowe drzeworyty, ukazujące atrybuty i charakterystyczne cechy każdego ze szlacheckich rodów. Są tu polowania, smoki, targane wiatrem żagle, wyjątkowe Sabaty, przesypujące się góry galeonów, piękne profile nestorów i matron. Z dystansu wydają się poruszać, ale gdyby ktoś postanowił przyjrzeć się żyjącej scenie z bliska, zobaczy tylko doskonale wyryte w dębowym drzewie nieruchome postaci, wzbogacone gdzieniegdzie prawdziwymi złoceniami.
Na scenie – niegdyś teatralnej, teraz stricte muzycznej – występuje Magiczna Orkiestra Klasyczna. Początkowo z instrumentów wydobywają się ciche, zapraszające dźwięki, sprzyjające konwersacji a wśród muzyków nie ma jeszcze gwiazdy wieczoru: oszałamiającej Belle.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Teatr należało rozpocząć. Kurtyna powoli odsłaniała figury woskowe szlachciców, którzy przyszli tutaj nie względu na sztukę. Ta została zepchnięta w kulisy, tam dogorywała na gruźlicę, bo przecież prawdziwy kunszt artysty musiał być okupiony poświęceniem. To tutaj, scena jednego aktora (kochanie, jesteś zachwycająco prawdziwa w udawaniu damy, choć kurwa pierwszej wody z ciebie) była aktem dobrej woli czarodziejskiej socjety, która pochylała się nad zdolnymi i poprawnymi adeptami malarstwa. Nikt nie traktował tego poważnie, a same obrazy stawały się jedynie krajobrazem scen gorszących, dantejskich, tych, których zwykle nie zauważał.
Do czasu, Reagan Avery zmienił się, choć nikt z postronnych osób nie zauważyłby tej pionowej zmarszczki na czole, gdy jego oblubienica (na spółkę z synem) dziękowała mu ze sceny. Mógł tylko czuć się jak młokos przyłapany przez Babę Jagę. Zastygał więc jak dziecko, przemieniał się w jedną z wielu lalek, które tutaj krążyły w świetle reflektorów.
O każdej mógłby powiedzieć wiele, choć on należał do ludzi nieokreślonych. Wiedział, że większość zgromadzonych tu ludzi zna go i uważa za zakochanego w żonie głupca, co jednak nie sprawiało mu przykrości. Słusznie uważał, że o pewnych kwestiach nie warto mówić na głos, bo jeśli coś wybrzmi raz to stanie się niezaprzeczalną pewnością. Nie był przekonany, czy jest gotowy na skandal, który miał zatrząsnąć tym idealnie poukładanym światem, więc kulturalnie uczestniczył w grze pozorów, która zawsze przyprawiała go o mdłości.
Cóż, był jednym z ludzi, którzy grali słabo. On naprawdę czuł się zachwycony brylowaniem w towarzystwie. Pomimo swojego charakteru – spokojny, opanowany, małomówny – mógł uchodzić za doskonałego dyplomatę. Nigdy nie skalał swojego języka przekleństwem bądź obelgą, nie wyzywał czarodziejów na pojedynek, hazard był mu obcy. Trudno było o kogoś bardziej perfekcyjnego w swoim budowaniu reputacji, więc kolejna impreza tego typu stawała się dla niego powszechną i bardzo przyjemną. Jeśli odrzucić fakt świadomości, która krążyła mu w żyłach jak narkotyk.
Miał rację, gdy mówił Laidan, że jest uzależniony. Upadł na samo dno w swoim nałogu wiedzy. Ta przynosiła mu tylko głuchą rozpacz, choć nie byłby mężczyzną, gdyby ją okazywał. Dlatego na dziś ponownie przyozdobił twarz w sardoniczny uśmiech króla bywania i oczekiwał z drżeniem serca na swoją królową, która założyła etolę od niego.
Gdyby miał wybrać kogoś, kto z równą gracją radzi sobie z tłumem gości i (wyjątkowo) zna się na sztuce w równym stopniu, to byłaby to właśnie jego żona. Razem stanowili potęgę, jedność, naprawdę wierzył w chińskie znaki równowagi i choć zapewne ona tak o tym nie myślała, to wiedział doskonale, że dopełniają się wzajemnie i trudno o bardziej idealne papierowe małżeństwo.
Które teraz przeżywało istny żywioł, choć z ich dwojga to tylko Reagan zdawał sobie sprawę z tego, co naprawdę się dzieje i tego, w jaki sposób zamieni to ich relacje. Zbudowane na tak kruchych fundamentach, że już widział pęknięte ściany. Nie zamierzał jednak tego naprawiać.
W ten wyjątkowy dla lady Avery dzień rozkoszował się kataklizmem, który zamierzał wywołać w odpowiednim momencie. Jej brak świadomości był jak jeden z niewielu jęków rozkoszy, który z siebie wydała w czasach, gdy starali się jeszcze żyć normalnie. Tym razem wiedział jednak, że zrobi wszystko, by pozostać na pozycji dominującej i nawet teraz czuł tę chorą hedonistyczną frajdę, gdy brał ją w ramiona, składając przy wszystkich czuły pocałunek w policzek.
Judasz już naznaczył mąciciela.
Do czasu, Reagan Avery zmienił się, choć nikt z postronnych osób nie zauważyłby tej pionowej zmarszczki na czole, gdy jego oblubienica (na spółkę z synem) dziękowała mu ze sceny. Mógł tylko czuć się jak młokos przyłapany przez Babę Jagę. Zastygał więc jak dziecko, przemieniał się w jedną z wielu lalek, które tutaj krążyły w świetle reflektorów.
O każdej mógłby powiedzieć wiele, choć on należał do ludzi nieokreślonych. Wiedział, że większość zgromadzonych tu ludzi zna go i uważa za zakochanego w żonie głupca, co jednak nie sprawiało mu przykrości. Słusznie uważał, że o pewnych kwestiach nie warto mówić na głos, bo jeśli coś wybrzmi raz to stanie się niezaprzeczalną pewnością. Nie był przekonany, czy jest gotowy na skandal, który miał zatrząsnąć tym idealnie poukładanym światem, więc kulturalnie uczestniczył w grze pozorów, która zawsze przyprawiała go o mdłości.
Cóż, był jednym z ludzi, którzy grali słabo. On naprawdę czuł się zachwycony brylowaniem w towarzystwie. Pomimo swojego charakteru – spokojny, opanowany, małomówny – mógł uchodzić za doskonałego dyplomatę. Nigdy nie skalał swojego języka przekleństwem bądź obelgą, nie wyzywał czarodziejów na pojedynek, hazard był mu obcy. Trudno było o kogoś bardziej perfekcyjnego w swoim budowaniu reputacji, więc kolejna impreza tego typu stawała się dla niego powszechną i bardzo przyjemną. Jeśli odrzucić fakt świadomości, która krążyła mu w żyłach jak narkotyk.
Miał rację, gdy mówił Laidan, że jest uzależniony. Upadł na samo dno w swoim nałogu wiedzy. Ta przynosiła mu tylko głuchą rozpacz, choć nie byłby mężczyzną, gdyby ją okazywał. Dlatego na dziś ponownie przyozdobił twarz w sardoniczny uśmiech króla bywania i oczekiwał z drżeniem serca na swoją królową, która założyła etolę od niego.
Gdyby miał wybrać kogoś, kto z równą gracją radzi sobie z tłumem gości i (wyjątkowo) zna się na sztuce w równym stopniu, to byłaby to właśnie jego żona. Razem stanowili potęgę, jedność, naprawdę wierzył w chińskie znaki równowagi i choć zapewne ona tak o tym nie myślała, to wiedział doskonale, że dopełniają się wzajemnie i trudno o bardziej idealne papierowe małżeństwo.
Które teraz przeżywało istny żywioł, choć z ich dwojga to tylko Reagan zdawał sobie sprawę z tego, co naprawdę się dzieje i tego, w jaki sposób zamieni to ich relacje. Zbudowane na tak kruchych fundamentach, że już widział pęknięte ściany. Nie zamierzał jednak tego naprawiać.
W ten wyjątkowy dla lady Avery dzień rozkoszował się kataklizmem, który zamierzał wywołać w odpowiednim momencie. Jej brak świadomości był jak jeden z niewielu jęków rozkoszy, który z siebie wydała w czasach, gdy starali się jeszcze żyć normalnie. Tym razem wiedział jednak, że zrobi wszystko, by pozostać na pozycji dominującej i nawet teraz czuł tę chorą hedonistyczną frajdę, gdy brał ją w ramiona, składając przy wszystkich czuły pocałunek w policzek.
Judasz już naznaczył mąciciela.
Reagan Avery
Zawód : Brytyjski Przedstawiciel Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów
Wiek : 59
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
There's no salvation for me now,
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
No space among the clouds,
And I feel I'm heading down,
That's alright.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tłumy mają swoje plusy. Można w nich lawirować, kręcić się, ukrywać i odkrywać. Jest w tym coś niezwykłego. Taka samotność mimo otoczenia ludźmi. Była to jedna z niewielu rzeczy, które Søren lubił w takich spędach. Chociaż uchodził za całkiem rozpoznawanego w tłumie, zwłaszcza za sprawą jasnych włosów, słusznego wzrostu czy samego nazwiska, które sprawiało, że warto go znać, to w tym momencie czuł powiew słodkiej anonimowości. Zewsząd otaczali go szlachetni czarodzieje, ale byli zbyt zajęci sobą, aby zwrócić uwagę na przecinającego tłok mężczyznę o obojętnym wyrazie twarzy. Tymczasem on pozwolił sobie na moment zrzucić ciążące brzemię i stać się niewidocznym. Przyglądał się mijanym ludziom, mniej lub bardziej znajomym, przyglądał się ich strojom, fryzurom, upudrowanym twarzom czy mimice. To właśnie było najciekawsze. Wcale nie słowa, które zazwyczaj były sztuczne i nie miały nic wspólnego z prawdą. Tylko wyraz oczu, ułożenie dłoni czy drobna gestykulacja. Małe szczegóły, które zdradzały to, co usta chciały zataić. Już dawno nauczył się to dostrzegać, bo przecież wyszkolono go, aby na to uważać. Maska, którą utkał zakrywała to wszystko, a on sam stał się mistrzem w niedostrzeganiu pęknięć, jakie ostatnimi czasy na niej powstały.
Na szczęście były osoby, przy których nie musiał i nie chciał ukrywać, co czuł. Grono, przy którym nie bał się swoich słabości było naprawdę wąskie, ale za to niezwykle starannie dobrane. Niestety podczas takiego przyjęcia nie można było odsłaniać wszystkich kart, ale i tak było pociechą odnaleźć takową osobę w tłumie. Tym razem jednak nie on okazał się wypatrującym bliskich myśliwym, ale zwierzyną. Powinien się domyślić, że tu będzie. Ba, powinien sam wypatrywać go w tłumie. Dziś jednak skupił się na unikaniu rzeczywistości, najlepiej do pojawienia się siostry. Na szczęście dla niego Fabian odnalazł go w tłumie.
- Udało mi się być w czymś lepszym od ciebie? Niemożliwe – odpowiada rozbawionym tonem, gdy odejmuje od ust pusty już kieliszek. Co prawda tak dobrym trunkiem powinno się rozkoszować długi czas, ale jemu chciało się pić. Nie tylko w sensie podstawowej potrzeby, z jaką boryka się każdy jeden człowiek. Poza tym w galerii było pełno wina i nie można było pozwolić, żeby się zmarnowało. – Gdzie zgubiłeś swoją piękną małżonkę? – spytał unosząc lekko brew ku górze, co w jego przypadku mogło uchodzić za niezwykłą oznakę rozbawienia. Leandra musiała gdzieś tutaj być, w końcu pomagała jego matce. Zresztą Perseus również mignął mu gdzieś przed oczyma, ale nie na tyle, żeby go zaczepić. Nim poświęcił całą swoją uwagę przyjacielowi wymienił pusty kieliszek na pełen, aby już żadna niedogodność nie mogła im przeszkodzić.
Na szczęście były osoby, przy których nie musiał i nie chciał ukrywać, co czuł. Grono, przy którym nie bał się swoich słabości było naprawdę wąskie, ale za to niezwykle starannie dobrane. Niestety podczas takiego przyjęcia nie można było odsłaniać wszystkich kart, ale i tak było pociechą odnaleźć takową osobę w tłumie. Tym razem jednak nie on okazał się wypatrującym bliskich myśliwym, ale zwierzyną. Powinien się domyślić, że tu będzie. Ba, powinien sam wypatrywać go w tłumie. Dziś jednak skupił się na unikaniu rzeczywistości, najlepiej do pojawienia się siostry. Na szczęście dla niego Fabian odnalazł go w tłumie.
- Udało mi się być w czymś lepszym od ciebie? Niemożliwe – odpowiada rozbawionym tonem, gdy odejmuje od ust pusty już kieliszek. Co prawda tak dobrym trunkiem powinno się rozkoszować długi czas, ale jemu chciało się pić. Nie tylko w sensie podstawowej potrzeby, z jaką boryka się każdy jeden człowiek. Poza tym w galerii było pełno wina i nie można było pozwolić, żeby się zmarnowało. – Gdzie zgubiłeś swoją piękną małżonkę? – spytał unosząc lekko brew ku górze, co w jego przypadku mogło uchodzić za niezwykłą oznakę rozbawienia. Leandra musiała gdzieś tutaj być, w końcu pomagała jego matce. Zresztą Perseus również mignął mu gdzieś przed oczyma, ale nie na tyle, żeby go zaczepić. Nim poświęcił całą swoją uwagę przyjacielowi wymienił pusty kieliszek na pełen, aby już żadna niedogodność nie mogła im przeszkodzić.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez ten uśmiech zniesmaczona zmarszczyłam nosek. Co to miało być? Ani ty ani ja nie czuliśmy się pewni w hermetycznym środowisku. Może Ty miałeś pochodzenie, ja miałam pieniądze, ale nadal to nie gwarantowało nam, że świetnie poczujemy się wśród ludzi, którzy wydają tysiące galeonów na obrazy zamiast pomóc biedniejszym. Mogliby nawet dofinansować moje badania. Może nie rozumiałam tak sztuki jak powinnam, zdecydowanie bardziej trafiała do mnie muzyka, lecz jej odbiór zwykle był prawie bezpłatny.
- Uważaj, jeszcze obudzisz w niektórych zazdrość. – przykry uśmiech też zagościł na mojej twarzy, a pierścionek coraz bardziej mnie palił. Powinnam go zacząć doceniać, a wciąż mi przeszkadzał. Czułam się obco jakby z zupełnie innej epoki, która nie potrafiła się odnaleźć w poznanych już zasadach. Reguła była jedna, podpisała swój cyrograf z rodziną Avery i miała udawać najszczęśliwszą kobietę na ziemi. Na szczęście Samaela jeszcze nie było, a do [i]Lady Avery[/u] słałam wciąż grzecznościowe uśmiechy. Próbowałam trzymać kieliszek w dłoni i ledwo tylko moczyłam w nim usta. Bałam się, że nie będę potrafiła się powstrzymać i zanim znów zacznę spełniać się w roli szczęśliwej narzeczonej, Samael będzie musiał mnie odprowadzić do domu, a potem dać wykład jak małolacie, do czego służy alkohol i w jakich ilościach mogę go pić. Jak marionetka miałam sunąć po scenie, kiwać głową, kiedy potrzeba, bezgraniczne być oddaną mężczyźnie. Naprawdę trzeba być pijanym, aby to znieść z udawaną godnością. Z miłą chęcią podążyłam za Garretem, nie odstępując go ani na rok. Witałam się ze znajomymi, szukając po raz kolejny miejsca dla naszej dwójki, która nie czułaby się wyodrębniona z hermetycznego towarzystwa. Uśmiecham się szeroko.
- Wyobraziłam sobie, jak klepiesz się po brzuchu i ledwo widzisz swoje stopy – gryzę wargi, aby nie wybuchnąć dzikim, a przede wszystkim niepohamowanym śmiechem. Szybko kosztuję wina, które pozwala mi się chociaż trochę uspokoić i zapomnieć o wizji Garreta – grubaska. Przecież wiesz, że moje dania są zdrowe i nie używam prawie w ogóle cukru.
- Och, dziękuję, popełniłabym najgorsze faux pas – z ulgą wypuszczam powietrze, aby pokazać, jakim jesteś moim bohaterem w towarzystwie. Bez ciebie straciłabym najpewniej głowę. Zbliżam się do ciebie konspiracyjnie – Czy druga lekcja obejmuje ucieczkę? – pytam, a uśmiech już zaczyna mnie męczyć. Wciąż łudzę się, że mogę zniknąć zanim Samael się pojawi i nie będę musiała przechodzić tego cyrku na nowo.
- Dam ci prywatne lekcje całkiem za darmo – bo nie wiem, czy już doszły do ciebie słuchy, ale podobno tak genialne udaję, że nawet moi przyjaciele się na mnie wypinają. Chwyciłam cię pod ramię tak jakbyś to ty był moją parką na dzisiejszy wieczór i nie puszczę cię dopóki się szczerze do mnie nie uśmiechniesz.
- Trzeba wesprzeć Lyrę – mogę z dumą, prowadząc cię do odpowiedniej sali, gubiąc się pewnie wiele razy po drodze. Wolałabym oczywiście ucieczkę, ale ja nigdy nie zostawiłabym swojej przyjaciółki w potrzebie. – Och, stanowimy świetny duet, nie uważasz? – pytam jeszcze słodko.
Zt dla Garretta i Eilis - > lećmy do Lyry, bejbe ♥
- Uważaj, jeszcze obudzisz w niektórych zazdrość. – przykry uśmiech też zagościł na mojej twarzy, a pierścionek coraz bardziej mnie palił. Powinnam go zacząć doceniać, a wciąż mi przeszkadzał. Czułam się obco jakby z zupełnie innej epoki, która nie potrafiła się odnaleźć w poznanych już zasadach. Reguła była jedna, podpisała swój cyrograf z rodziną Avery i miała udawać najszczęśliwszą kobietę na ziemi. Na szczęście Samaela jeszcze nie było, a do [i]Lady Avery[/u] słałam wciąż grzecznościowe uśmiechy. Próbowałam trzymać kieliszek w dłoni i ledwo tylko moczyłam w nim usta. Bałam się, że nie będę potrafiła się powstrzymać i zanim znów zacznę spełniać się w roli szczęśliwej narzeczonej, Samael będzie musiał mnie odprowadzić do domu, a potem dać wykład jak małolacie, do czego służy alkohol i w jakich ilościach mogę go pić. Jak marionetka miałam sunąć po scenie, kiwać głową, kiedy potrzeba, bezgraniczne być oddaną mężczyźnie. Naprawdę trzeba być pijanym, aby to znieść z udawaną godnością. Z miłą chęcią podążyłam za Garretem, nie odstępując go ani na rok. Witałam się ze znajomymi, szukając po raz kolejny miejsca dla naszej dwójki, która nie czułaby się wyodrębniona z hermetycznego towarzystwa. Uśmiecham się szeroko.
- Wyobraziłam sobie, jak klepiesz się po brzuchu i ledwo widzisz swoje stopy – gryzę wargi, aby nie wybuchnąć dzikim, a przede wszystkim niepohamowanym śmiechem. Szybko kosztuję wina, które pozwala mi się chociaż trochę uspokoić i zapomnieć o wizji Garreta – grubaska. Przecież wiesz, że moje dania są zdrowe i nie używam prawie w ogóle cukru.
- Och, dziękuję, popełniłabym najgorsze faux pas – z ulgą wypuszczam powietrze, aby pokazać, jakim jesteś moim bohaterem w towarzystwie. Bez ciebie straciłabym najpewniej głowę. Zbliżam się do ciebie konspiracyjnie – Czy druga lekcja obejmuje ucieczkę? – pytam, a uśmiech już zaczyna mnie męczyć. Wciąż łudzę się, że mogę zniknąć zanim Samael się pojawi i nie będę musiała przechodzić tego cyrku na nowo.
- Dam ci prywatne lekcje całkiem za darmo – bo nie wiem, czy już doszły do ciebie słuchy, ale podobno tak genialne udaję, że nawet moi przyjaciele się na mnie wypinają. Chwyciłam cię pod ramię tak jakbyś to ty był moją parką na dzisiejszy wieczór i nie puszczę cię dopóki się szczerze do mnie nie uśmiechniesz.
- Trzeba wesprzeć Lyrę – mogę z dumą, prowadząc cię do odpowiedniej sali, gubiąc się pewnie wiele razy po drodze. Wolałabym oczywiście ucieczkę, ale ja nigdy nie zostawiłabym swojej przyjaciółki w potrzebie. – Och, stanowimy świetny duet, nie uważasz? – pytam jeszcze słodko.
Zt dla Garretta i Eilis - > lećmy do Lyry, bejbe ♥
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Laidanz gracją zeszła z dość stromych schodków, prowadzących ze sceny, a w jej pamięci nagle pojawił się przebłysk przeszłości, gdy po raz pierwszy opuszczała podest. Wtedy cała zarumieniona, z dłońmi nerwowo zaciśniętymi w piąstki, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu przychylnych spojrzeń zaproszonych gości. Głównie mężczyzn, w końcu mecenat także należał do nich (jak wszystko w tym patriarchalnym świecie) i to oni właśnie śledzili jej każdy krok, licząc na to, że pomyli kroki i widowiskowo upadnie. Nie dała im tej satysfakcji, ani dosłownie ani metaforycznie. Odniosła sukces - wypracowała go może nie w pocie i krwi, ale z pewnością w wściekłości i frustracji - promieniujący z każdego atomu jej ciała. Drobnego, filigranowego, jednakże wypełnionego absolutnym triumfem. Nie poddała się, gdy było trudno, cierpliwie pokonywała rzucane jej pod nogi przeszkody, by móc po latach czuć władzę. Nad samą sobą, nad pewnością siebie, zakrawającą o megalomanię, nad własną wygórowaną wartością. Już nie musiała oglądać się na innych ani przejmować ich opiniami, sama stanowiąc swoją podporę. Co spotkałoby się z wielkim niezrozumieniem - musiała więc wskazywać swego męża jako swoją opokę, na której zbudowała artystyczne imperium. Zawdzięczała je także jemu, dlatego też od razu kierowała się w stronę Reagana, w międzyczasie przyjmując krótkie gratulacje Eilis. Skwitowała je tylko uprzejmym uśmiechem, widząc, jak dziewczę znika w tłumie i po chwili widoczne jest w towarzystwie rudej czupryny Weasleyów. Cóż, nic, co dotyczyło tego krnąbrnego i niewychowanego dziecka nie mogło już Laidan zdziwić. Nie poświęciła więc wiele uwagi pannie Sykes, zgrabnie wymigując się od dalszych rozmów nie tylko z nią, ale i z resztą czyhających na nią ludzi. Mąż był najważniejszy, dlatego też kiedy w końcu znajdowała się bezpiecznie w jego ramionach, westchnęła z cichutkim zniecierpliwieniem, owiewając jego gładki policzek ciepłym oddechem.
- Dziękuję, kochanie - powtórzyła, dając się mu objąć i poprawiając etolę, zsuwającą się z jej odkrytych ramion. Najchętniej już sięgnęłaby po kieliszek, ale musiała pohamować pragnienie....by dać dobry przykład abstynencji? Ciągle pamiętała powrót Reagana, wywołujący w niej niepohamowany niepokój. Nie komentowała tej sytuacji w żaden sposób, uśmiechając się do niego lekko, szczerze, jakby nie widziała poza długo wyczekiwanym mężem świata. Nawet jeśli składał się on z artystów, obrazów i bliskich jej sercu osób, gotowych w każdej chwili wbić złoty nożyk deserowy w jej odsłonięte plecy. - Widziałeś się już z dziećmi? Z Sorenem? Z słodką Allie? Jej chyba nie widzę - zagadnęła, dopiero po chwili wypatrując w tłumie znajomych (znienawidzonych) bliźniąt, wyłapując z różnobarwnego chaosu jedynie nadąsaną twarz syna.
- Dziękuję, kochanie - powtórzyła, dając się mu objąć i poprawiając etolę, zsuwającą się z jej odkrytych ramion. Najchętniej już sięgnęłaby po kieliszek, ale musiała pohamować pragnienie....by dać dobry przykład abstynencji? Ciągle pamiętała powrót Reagana, wywołujący w niej niepohamowany niepokój. Nie komentowała tej sytuacji w żaden sposób, uśmiechając się do niego lekko, szczerze, jakby nie widziała poza długo wyczekiwanym mężem świata. Nawet jeśli składał się on z artystów, obrazów i bliskich jej sercu osób, gotowych w każdej chwili wbić złoty nożyk deserowy w jej odsłonięte plecy. - Widziałeś się już z dziećmi? Z Sorenem? Z słodką Allie? Jej chyba nie widzę - zagadnęła, dopiero po chwili wypatrując w tłumie znajomych (znienawidzonych) bliźniąt, wyłapując z różnobarwnego chaosu jedynie nadąsaną twarz syna.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy ostatni raz byłam na wystawie? W towarzystwie męża, jeszcze za czasów, gdy nad naszymi głowami znajdowało się tylko bezchmurne niebo czy u boku moich czarujących przyjaciółek z lat szkolnych, traktując spotkanie ze sztuką jako preludium do typowego babskiego wieczoru? Kiedy ostatni raz brałam udział w wydarzeniu skierowanym stricte do szlachetnie urodzonych? W złotej erze swojej kariery, gdy słowiczym śpiewem umilałam znakomite spotkania elegancko odzianych, obwieszonych drogą biżuterią arystokratów? Ale przecież sztuka zawsze płynęła w mojej krwi, tak samo jak nieprzemożone pragnienie do sycenia swoich zmysłów estetycznych wszelkimi możliwymi bodźcami, a bodźców tych boleśnie brakowało w moim życiu ostatnimi czasy. Czy przemyślałam dokładnie swoją decyzję o wychynięciu do tak dużego grona ludzi po tak długim czasie? Zdecydowanie nie. Czy czkawką wśród socjety odbije się moje zaproszenie na wernisaż lady Avery postawnego brodacza o wątpliwym statusie krwi? Najprawdopodobniej.
Nie myślałam jednak w tych kategoriach. Sztuka to sztuka, a kto mógłby się okazać lepszym towarzystwem na ten wieczór, jak nie właśnie artysta, z którym znajomość ceniłam sobie równie wysoko, co jego talent? W gruncie rzeczy można by stwierdzić, że w jakimś sensie przywykłam już do otaczającej mnie atmosfery skandalu, dlatego też tego wieczoru byłam gotowa wystawić się na odrobinę jakże uroczych uszczypliwości, traktując je jako cenę za utrzymującą się parę godzin wolność od losu samotnej, godnej pożałowania półwili, której domek z kart obrócił się w popiół. Nie chciałam, by pośród prawdziwego pokazu mody, bo taką postać przybierały różnorakie długie do ziemi suknie w niebanalnych krojach, mój strój był przytłaczający i niczym znak drogowy wskazujący prosto na mnie, ale czy czerń nieprzybrana żadną aplikacją, pomimo dość nieżałobnej formy mogła być lekka? Biżuteria, którą schowałam skrzętnie do szkatułki w sypialni pierwszego wrześniowego popołudnia, wciąż wydawała się być nie na miejscu, dlatego też zrezygnowałam ze wszelkiego rodzaju naszyjników czy bransoletek, pozostając jedynie przy surowych kolczykach z czarnych pereł i upięłam srebrzyste loki w kok francuski, czyniąc tym samym jedyną ozdobę z luźnej kokardy zasłaniającej mlecznobiałą skórę moich szczupłych pleców. Pomimo pewnego siebie uśmiechu, który zdobił me usta, gdy ściskając ramię Leonadra wkraczałam do galerii, gdy oddałam już swoje futro, dla odmiany czarne, poczułam się dziwnie wyeksponowana. I chociaż rozpoczęcie przemówienia organizatorki wernisażu początkowo przyniosło mi ulgę, ta szybko i bezpowrotnie zniknęła już po pierwszych paru słowach dystyngowanej kobiety. Nigdy nie rozumiałam tych podziałów, które tak wyraźnie wyznaczała z niewzruszoną miną.
- Zdaje się, że za bardzo wierzą w swoją absolutną wyższość, by dopuścić do siebie chociażby możliwość, że ktoś może im dorównać, nie wspominając już o prześcignięciu - mówię pozornie lekkim tonem, podpisując się nogami i rękami pod stwierdzeniem brodacza. Ileż to razy jakaś szlachcianka próbująca swoich sił w śpiewie próbowała dać mi odczuć, że pomimo talentu i wzięcia, jestem gorsza, bo moja krew, pomimo że czysta, wciąż w niektórych kręgach wydawała się być zbyt niegodna? Uśmiecham się z wdzięcznością, chwytając podany kieliszek wina i próbując wczuć się w bukiet trunku, przez chwilę nie zauważam tego, jak wzrok mojego towarzysza podąża za sylwetką mojej kuzynki, którą dostrzegłam dopiero po kolejnych słowach mężczyzny.
- Och czyż nie wygląda przepięknie? - zachwycam się po upiciu łyka trunku, spoglądając na misterny wzór materiału sukni, na której założenie namawiałam Selinę chyba pół wieku; tym bardziej podoba mi się jej dzisiejsza prezencja, tak odmienna od codziennego, nonszalanckiego stylu. - Możemy do niej podejść, jeśli chcesz, wątpię, by się obraziła, skoro jej towarzystwo wydaje się być mocno przypadkowe - stwierdzam po zlustrowaniu tajemniczego jegomościa materializującego się u boku panny Lovegood i spoglądam na Leonadra, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że ten stał się nagle dziwnie spięty. - Jeśli wolisz, możemy przejść się obejrzeć obrazy, chętnie wysłucham opinii znawcy na ich temat - dodaję pospiesznie, kołysząc lekko kieliszkiem, by rubinowy trunek hipnotyzująco zawirował w jego wnętrzu. Zdecydowanie coś mnie ominęło.
dobra, nie wiem co to za ściana tekstu, skróć ten weltschmerz, pls <3
Nie myślałam jednak w tych kategoriach. Sztuka to sztuka, a kto mógłby się okazać lepszym towarzystwem na ten wieczór, jak nie właśnie artysta, z którym znajomość ceniłam sobie równie wysoko, co jego talent? W gruncie rzeczy można by stwierdzić, że w jakimś sensie przywykłam już do otaczającej mnie atmosfery skandalu, dlatego też tego wieczoru byłam gotowa wystawić się na odrobinę jakże uroczych uszczypliwości, traktując je jako cenę za utrzymującą się parę godzin wolność od losu samotnej, godnej pożałowania półwili, której domek z kart obrócił się w popiół. Nie chciałam, by pośród prawdziwego pokazu mody, bo taką postać przybierały różnorakie długie do ziemi suknie w niebanalnych krojach, mój strój był przytłaczający i niczym znak drogowy wskazujący prosto na mnie, ale czy czerń nieprzybrana żadną aplikacją, pomimo dość nieżałobnej formy mogła być lekka? Biżuteria, którą schowałam skrzętnie do szkatułki w sypialni pierwszego wrześniowego popołudnia, wciąż wydawała się być nie na miejscu, dlatego też zrezygnowałam ze wszelkiego rodzaju naszyjników czy bransoletek, pozostając jedynie przy surowych kolczykach z czarnych pereł i upięłam srebrzyste loki w kok francuski, czyniąc tym samym jedyną ozdobę z luźnej kokardy zasłaniającej mlecznobiałą skórę moich szczupłych pleców. Pomimo pewnego siebie uśmiechu, który zdobił me usta, gdy ściskając ramię Leonadra wkraczałam do galerii, gdy oddałam już swoje futro, dla odmiany czarne, poczułam się dziwnie wyeksponowana. I chociaż rozpoczęcie przemówienia organizatorki wernisażu początkowo przyniosło mi ulgę, ta szybko i bezpowrotnie zniknęła już po pierwszych paru słowach dystyngowanej kobiety. Nigdy nie rozumiałam tych podziałów, które tak wyraźnie wyznaczała z niewzruszoną miną.
- Zdaje się, że za bardzo wierzą w swoją absolutną wyższość, by dopuścić do siebie chociażby możliwość, że ktoś może im dorównać, nie wspominając już o prześcignięciu - mówię pozornie lekkim tonem, podpisując się nogami i rękami pod stwierdzeniem brodacza. Ileż to razy jakaś szlachcianka próbująca swoich sił w śpiewie próbowała dać mi odczuć, że pomimo talentu i wzięcia, jestem gorsza, bo moja krew, pomimo że czysta, wciąż w niektórych kręgach wydawała się być zbyt niegodna? Uśmiecham się z wdzięcznością, chwytając podany kieliszek wina i próbując wczuć się w bukiet trunku, przez chwilę nie zauważam tego, jak wzrok mojego towarzysza podąża za sylwetką mojej kuzynki, którą dostrzegłam dopiero po kolejnych słowach mężczyzny.
- Och czyż nie wygląda przepięknie? - zachwycam się po upiciu łyka trunku, spoglądając na misterny wzór materiału sukni, na której założenie namawiałam Selinę chyba pół wieku; tym bardziej podoba mi się jej dzisiejsza prezencja, tak odmienna od codziennego, nonszalanckiego stylu. - Możemy do niej podejść, jeśli chcesz, wątpię, by się obraziła, skoro jej towarzystwo wydaje się być mocno przypadkowe - stwierdzam po zlustrowaniu tajemniczego jegomościa materializującego się u boku panny Lovegood i spoglądam na Leonadra, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że ten stał się nagle dziwnie spięty. - Jeśli wolisz, możemy przejść się obejrzeć obrazy, chętnie wysłucham opinii znawcy na ich temat - dodaję pospiesznie, kołysząc lekko kieliszkiem, by rubinowy trunek hipnotyzująco zawirował w jego wnętrzu. Zdecydowanie coś mnie ominęło.
dobra, nie wiem co to za ściana tekstu, skróć ten weltschmerz, pls <3
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Deimos unosi lekko głowę, sprawiając, że wygląda jeszcze bardziej majestatycznie, niżeli dotychczas. W jakiś pokręcony sposób, sprawiało mu przyjemność stanie na balkonie ze swoją żoną, powolne spalanie cygara i oglądanie wszystkich zgromadzonych. Jej ręka na jego dłoni, zanim ją zabrała, zatrzymał ją i trzyma w swojej. Jeszcze tak postoją. Majestat swój rozpromieniając, aby wszyscy dobrze się przypatrzyli.
- Może dziś uda jej się przyjść. Na jej ojca bym nie liczył, nie przepada za podobnymi imprezami - on też przegląda zawartość galerii. Szuka Cezara, albo przynajmniej kogoś z kim z przyjemnością wymieniłby kilka zdań. Dość trudno takiego znaleźć, chociaż... uśmiecha się pod nosem widząc rudą czuprynę Barrego Weasley. - Wiesz, podczas twojej nieobecności odwiedził mnie młody Weasley. Ten sam, który ma się żenić z moją kuzynką Marcelyn... - rozpoczyna anegdotkę z której pewnie jeszcze długo będą się śmiać, ale kiedy widzi, że u boku Barrego nie stoi Marcelyn, ale inna panienka, unosi brew i zapomniawszy o czym mówił wcześniej mówi cicho: -... a to sprytny gracz jednak
Popija odkrycie alkoholem i kiwa głową słuchając o zawirowaniach genealogicznych.
- Zawsze dziwiły mnie te małżeństwa w obrębie kuzynostwa. W naszej rodzinie jest to niedopuszczalne - przypomina jej drzewo genealogiczne, które pewnie już przestudiowała, a ponieważ jest mądra, to zapamiętała w s z y s t k o. I pamięta też to, że rzeczywiście, takie małżeństwa z kuzynami u Carrowów to niespotykane. Jedynie matka Adriena i matka Fobosa i Deimosa były siostrami. Ale przecież żaden z braci nie poślubił córki Adriena. Mieszanie krwi spędzało mi sen z powiek, ale mieszanie krwi pomiędzy rodami było nadzwyczaj niezbędne. I tak jakimś cudem Megara nie miała wodogłowia czy innej serpentyny - a przecież pomiędzy Averymi... cóż, nie od dziś wiadomo, że nikt poza nimi samymi nie przepada za tym rodem. Musieli sobie jakoś radzić i się rozmnażali wokół swoich rodzin, ale... cóż, z drugiej strony może to kwestia wymieszania z Malfoyami. Tak czy siak, zawirowania w drzewie genealogicznym nie interesowały go ani trochę. Patologii nie uznawał, a w każdym razie nie na tyle, by je studiować. No ale cieszyło go generalne zdrowie Megary. Kiedy się pomyśli, że jej jedyna choroba to śwniowstręt - cóż, to nawet lepiej dla niego. Wie jak ją ewentualnie kiedyś wykończyć. - Miałaś jakiegoś kuzyna, za którego myślałaś, że wyjdziesz? - czy to było pytanie na które chciał poznać odpowiedź? Zerka na Megarę. Wcale nie musi chcieć mu odpowiadać, ale z drugiej strony, jak wiele ma do stracenia? Przecież nie doprowadzi do rozwodu mówiąc to co jej leży na sercu.
Na szczęście dla Megary dość prędko Leandra zajmowała znów ich myśli. Deimos już chciał skomentować złośliwie, że pewnie dlatego Leandra nie znosi go, bo uważa że brzydko wygląda razem z jej przyjaciółką, ale.. nie zrobił tego. Mógł się jednak tylko domyślać, że właśnei takie są powody.
- Bardzo typowe, powierzchowne i kobiece - skinął głową, żeby dać jej do zrozumienia, że skoro mówi źle o Lei, to nie dlatego, że myśli tak samo o niej, ale po prostu chodzi tu o Leandrę. Ale mogła wcale nie zrozumieć tego w ten sposób. Mogła się obrazić i uciec. Może zrobić wszystko, niech jednak pamięta, że Deimos ją trzyma za dłoń, jak się mu wywinie?
- Pewnie masz rację - mówi znów, odwracając głowę. A więc tak to teraz będzie wyglądało? Megara będzie rozmawiała z każdym partnerem kobiety, która akurat zainteresuje Deimosa? A więc dobrze, niech tak bedzie. - Bardzo wielkodusznie
- Może dziś uda jej się przyjść. Na jej ojca bym nie liczył, nie przepada za podobnymi imprezami - on też przegląda zawartość galerii. Szuka Cezara, albo przynajmniej kogoś z kim z przyjemnością wymieniłby kilka zdań. Dość trudno takiego znaleźć, chociaż... uśmiecha się pod nosem widząc rudą czuprynę Barrego Weasley. - Wiesz, podczas twojej nieobecności odwiedził mnie młody Weasley. Ten sam, który ma się żenić z moją kuzynką Marcelyn... - rozpoczyna anegdotkę z której pewnie jeszcze długo będą się śmiać, ale kiedy widzi, że u boku Barrego nie stoi Marcelyn, ale inna panienka, unosi brew i zapomniawszy o czym mówił wcześniej mówi cicho: -... a to sprytny gracz jednak
Popija odkrycie alkoholem i kiwa głową słuchając o zawirowaniach genealogicznych.
- Zawsze dziwiły mnie te małżeństwa w obrębie kuzynostwa. W naszej rodzinie jest to niedopuszczalne - przypomina jej drzewo genealogiczne, które pewnie już przestudiowała, a ponieważ jest mądra, to zapamiętała w s z y s t k o. I pamięta też to, że rzeczywiście, takie małżeństwa z kuzynami u Carrowów to niespotykane. Jedynie matka Adriena i matka Fobosa i Deimosa były siostrami. Ale przecież żaden z braci nie poślubił córki Adriena. Mieszanie krwi spędzało mi sen z powiek, ale mieszanie krwi pomiędzy rodami było nadzwyczaj niezbędne. I tak jakimś cudem Megara nie miała wodogłowia czy innej serpentyny - a przecież pomiędzy Averymi... cóż, nie od dziś wiadomo, że nikt poza nimi samymi nie przepada za tym rodem. Musieli sobie jakoś radzić i się rozmnażali wokół swoich rodzin, ale... cóż, z drugiej strony może to kwestia wymieszania z Malfoyami. Tak czy siak, zawirowania w drzewie genealogicznym nie interesowały go ani trochę. Patologii nie uznawał, a w każdym razie nie na tyle, by je studiować. No ale cieszyło go generalne zdrowie Megary. Kiedy się pomyśli, że jej jedyna choroba to śwniowstręt - cóż, to nawet lepiej dla niego. Wie jak ją ewentualnie kiedyś wykończyć. - Miałaś jakiegoś kuzyna, za którego myślałaś, że wyjdziesz? - czy to było pytanie na które chciał poznać odpowiedź? Zerka na Megarę. Wcale nie musi chcieć mu odpowiadać, ale z drugiej strony, jak wiele ma do stracenia? Przecież nie doprowadzi do rozwodu mówiąc to co jej leży na sercu.
Na szczęście dla Megary dość prędko Leandra zajmowała znów ich myśli. Deimos już chciał skomentować złośliwie, że pewnie dlatego Leandra nie znosi go, bo uważa że brzydko wygląda razem z jej przyjaciółką, ale.. nie zrobił tego. Mógł się jednak tylko domyślać, że właśnei takie są powody.
- Bardzo typowe, powierzchowne i kobiece - skinął głową, żeby dać jej do zrozumienia, że skoro mówi źle o Lei, to nie dlatego, że myśli tak samo o niej, ale po prostu chodzi tu o Leandrę. Ale mogła wcale nie zrozumieć tego w ten sposób. Mogła się obrazić i uciec. Może zrobić wszystko, niech jednak pamięta, że Deimos ją trzyma za dłoń, jak się mu wywinie?
- Pewnie masz rację - mówi znów, odwracając głowę. A więc tak to teraz będzie wyglądało? Megara będzie rozmawiała z każdym partnerem kobiety, która akurat zainteresuje Deimosa? A więc dobrze, niech tak bedzie. - Bardzo wielkodusznie
Była przekonana, że uda jej się przez moment albo być kolejną, szarą twarzą w tłumie, ciągłym przemieszczaniem się sprawiając, że nigdy nie da zawiesić na sobie zbyt długo spojrzenia, by ktoś miał ją rozpoznać, nadając sobie odrobinę anonimowości, która miałaby ją uwolnić od bezsensownych rozmów na temat dzisiejszej aury lub piękna tego wnętrza. Jej druga nadzieja była taka, że jej sława przytoczy ewentualnych rozmówców, którzy zwyczajnie nie odważą się na zabranie jej jakże cennych chwil - w końcu była gwiazdą. Co prawda sportu, ale ciągle gwiazdą! To, że to wydarzenie nie miało nic do czynienia ze sztuką w sensie stricto, wcale nie zwalniało obecnych od tracenia tchu na jej akrobacje w powietrzu, prawda? Ignorowała fakt, że prawdopodobnie większość znajdujących się tutaj osób była bardziej zorientowana na szlacheckie tytuły, koneksje i ilość pieniędzy zgromadzonych w skarbu aniżeli na prawdziwe osiągnięcia, które były wypracowane przez coś więcej jak tylko nazwisko. Nie myślała o tym, że pewnie spora część publiki, która ją kojarzyła, starałaby się raczej stronić od kontaktów z nią ze względu na jej marną reputację. To kazałoby się jej zastanowić dlaczego właściwie otrzymała to zaproszenie, a skromność naprawdę należała do obcych jej przywar. Czy to jednak takie dziwne, skoro nawet w tym momencie była uwielbiana? Gdyby słyszała myśli niektórych ludzi... Och, może to dobrze, że nie słyszy. Jak zareagować na zdania, których szczerość kompletnie rozbraja? Louis Vuitton, zgodnie z założeniem, był kolejnym człowiekiem w tłumie. Gdyby tylko jednak rozpoznałaby zapach jego perfum (czy dalej nosi te same?), momentalnie włączyłby jej się instynkt ucieczki. Nie cierpiała dyskomfortu. A w co innego on ją wprowadzał? No właśnie!
Nie udało jej się stać niewidzialną, podobnie jak jej partnerowi z boiska, który właśnie został złowiony przez członka swojej familii. Może i nawet skłonna była skierować w jego stronę kroki, złakniona znajomej duszy, która wybawiłaby ją od sztywnych ram, którą narzucało otoczenie - a kto byłby lepszym towarzyszem aniżeli znużony od utrzymywania maski przedstawiciel szlachetnego rodu, który zdawał się gardzić podobnym przedsięwzięciem? Pewnie ich spotkanie zakończyłoby się zwyczajnie wspólnym opuszczeniem tych ścian. Lovegood zazwyczaj miała raczej buntowniczy wpływ na ludzi, i o ile Soren pojawił się tu głównie z powinności oraz jakiegoś zobowiązania, to zdołałaby mu je wyperswadować, tym samym odnajdując dziwną ulgę z wyswobodzenia siebie z klatki, do której sama, kompletnie świadomie, weszła.
Zatrzymała się więc kompletnie na moment, by sięgnąć po kieliszek z winem. Na podobnych bankietach to był najstosowniejszy sposób na zajęcie rąk. I gdy już prawie objęła palcami szkło, nad tacą ujrzała kogoś, kogo stosunek prawdopodobieństwa definitywnie nie powinien jej podtykać pod nos. Czy to była kolejna sytuacja, w której się przy nim skompromituje? Wolałaby nie rozpoznać jego twarzy, nie przypomnieć sobie rozmowy nad Tamizą i definitywnie nigdy więcej go nie spotkać. A tym bardziej nie chciałaby widzieć, jak zakleszcza ją w tym ulotnym momencie, nie pozwalając jej od siebie oderwać wzroku, gdy te się skrzyżowały. Poraził ją uśmiechem, którego nie potrafiła odwdzięczyć. Zapewne uniosłaby się dumą i odwróciła pysznie nos w drugą stronę, pozorując, że gardzi nim tak czysto, jak cała reszta zebranych, ale na szczęście wybawił siebie i ją od kolejnego nieprzemyślanego okrucieństwa, zajmując się rozmową z nianią Charlesa. Dopiero kelner wybudził ją z letargu, przypominając o lampce, której ciągle nie odjęła od metalowej podstawki, przetrzymując go w niechcianym bezruchu. Gniewnie więc pochwyciła wino, rzucając śmiałkowi nienawistne spojrzenie, że odważył się wprowadzić ją w raczej niekomfortową sytuację, na chwilę pesząc pytaniem (no jak mógł?!). Miała zamiar odejść, obracając się gwałtownie wokół własnej osi i tym samym uwolnić się z tłumu, który zaczął dziwnie gęstnieć wokół niej. I prawie by jej się to udało, gdyby ktoś nie wpadł jej pod nogi. Albo raczej: gdyby w kogoś nie weszła.
Syknęła przeciągle, gdy czerwona ciecz zakołysała się niebezpiecznie w naczyniu, by wychylić się poza krawędzie i pozostawić swoją lepką obecność na jej dłoni i części sukienki. Zacisnęła usta, momentalnie czując, jak się w niej wszystko kotłuje, mając ochotę wrzasnąć na całą salę, by dać upust swojej złości. Wąska linia dzieliła ją od skandalu i upragnionej ulgi. Podniosła rozjuszony wzrok na mężczyznę, jednoznacznie obwiniając go za wszystkie winy tego świata, wraz z tą konkretną.
-Przepraszam?-powtórzyła po nim, bardziej w wyrazie kpiny aniżeli próby zachowania się zgodnie z przyjętą normą i przyjęcia na siebie odpowiedzialności za to zderzenie. Rozszerzyła oczy, zauważając, jak uważnie lustruje jej sylwetkę, jakby była jednym z tych obrazów na ekspozycji, które były do kupienia, a nie żywym człowiekiem, który w tym momencie marzył o tym, by przelać swą złość wraz z resztą wina na swojego rozmówcę. Ten uśmiech tylko jeszcze bardziej pogrążył sprawę. Jedyną osobą, która była w stanie ugłaskać w jakikolwiek sposób Selinę, była kuzynka, która biernie przypatrywała się temu zdarzeniu.-Na to już chyba za późno, prawda?-zauważyła kwaśno, nawet nie kryjąc swojego zirytowania.-Niech pan mi więc zrobi tą przysługę i przestanie mnie niepokoić, bo jeżeli wyniki tego mają być podobne do naszego spotkania, to z chęcią uniknę podobnych.-spojrzeniem uciekła do plamy na sukience, wcale jednak nie przejmując się wielce tym, że jej kreacja uległa zniszczeniu. I tak nie chciała jej dziś zakładać. I nieważne, że właśnie kompletnie niewybaczalnie próbowała rozkazywać Mulciberowi, przeceniając swoje prawa jako kobiety.
Nie zauważyła blondynki, której uwaga skupiła się na niej, a której to poszukiwała od momentu przejścia przez próg bramy. Nie zdawała sobie też sprawy z tego, że los lubił być przekorny i krzyżować drogi niektórych ludzi z niebywałą częstotliwością, a towarzyszem pani Naifeh był ktoś, dla kogo róża nie stanowiła niczyjej własności i bez żadnych skrupułów ją sobie przywłaszczał. Lovegood pozostawało mieć więc nadzieję, że Mastrangelo nie lubował się w sukienkach i nie przeszło mu przez myśl, by i te róże zagarnąć dla siebie lub też choć przez chwilę położyć na nich ręce.
Nie udało jej się stać niewidzialną, podobnie jak jej partnerowi z boiska, który właśnie został złowiony przez członka swojej familii. Może i nawet skłonna była skierować w jego stronę kroki, złakniona znajomej duszy, która wybawiłaby ją od sztywnych ram, którą narzucało otoczenie - a kto byłby lepszym towarzyszem aniżeli znużony od utrzymywania maski przedstawiciel szlachetnego rodu, który zdawał się gardzić podobnym przedsięwzięciem? Pewnie ich spotkanie zakończyłoby się zwyczajnie wspólnym opuszczeniem tych ścian. Lovegood zazwyczaj miała raczej buntowniczy wpływ na ludzi, i o ile Soren pojawił się tu głównie z powinności oraz jakiegoś zobowiązania, to zdołałaby mu je wyperswadować, tym samym odnajdując dziwną ulgę z wyswobodzenia siebie z klatki, do której sama, kompletnie świadomie, weszła.
Zatrzymała się więc kompletnie na moment, by sięgnąć po kieliszek z winem. Na podobnych bankietach to był najstosowniejszy sposób na zajęcie rąk. I gdy już prawie objęła palcami szkło, nad tacą ujrzała kogoś, kogo stosunek prawdopodobieństwa definitywnie nie powinien jej podtykać pod nos. Czy to była kolejna sytuacja, w której się przy nim skompromituje? Wolałaby nie rozpoznać jego twarzy, nie przypomnieć sobie rozmowy nad Tamizą i definitywnie nigdy więcej go nie spotkać. A tym bardziej nie chciałaby widzieć, jak zakleszcza ją w tym ulotnym momencie, nie pozwalając jej od siebie oderwać wzroku, gdy te się skrzyżowały. Poraził ją uśmiechem, którego nie potrafiła odwdzięczyć. Zapewne uniosłaby się dumą i odwróciła pysznie nos w drugą stronę, pozorując, że gardzi nim tak czysto, jak cała reszta zebranych, ale na szczęście wybawił siebie i ją od kolejnego nieprzemyślanego okrucieństwa, zajmując się rozmową z nianią Charlesa. Dopiero kelner wybudził ją z letargu, przypominając o lampce, której ciągle nie odjęła od metalowej podstawki, przetrzymując go w niechcianym bezruchu. Gniewnie więc pochwyciła wino, rzucając śmiałkowi nienawistne spojrzenie, że odważył się wprowadzić ją w raczej niekomfortową sytuację, na chwilę pesząc pytaniem (no jak mógł?!). Miała zamiar odejść, obracając się gwałtownie wokół własnej osi i tym samym uwolnić się z tłumu, który zaczął dziwnie gęstnieć wokół niej. I prawie by jej się to udało, gdyby ktoś nie wpadł jej pod nogi. Albo raczej: gdyby w kogoś nie weszła.
Syknęła przeciągle, gdy czerwona ciecz zakołysała się niebezpiecznie w naczyniu, by wychylić się poza krawędzie i pozostawić swoją lepką obecność na jej dłoni i części sukienki. Zacisnęła usta, momentalnie czując, jak się w niej wszystko kotłuje, mając ochotę wrzasnąć na całą salę, by dać upust swojej złości. Wąska linia dzieliła ją od skandalu i upragnionej ulgi. Podniosła rozjuszony wzrok na mężczyznę, jednoznacznie obwiniając go za wszystkie winy tego świata, wraz z tą konkretną.
-Przepraszam?-powtórzyła po nim, bardziej w wyrazie kpiny aniżeli próby zachowania się zgodnie z przyjętą normą i przyjęcia na siebie odpowiedzialności za to zderzenie. Rozszerzyła oczy, zauważając, jak uważnie lustruje jej sylwetkę, jakby była jednym z tych obrazów na ekspozycji, które były do kupienia, a nie żywym człowiekiem, który w tym momencie marzył o tym, by przelać swą złość wraz z resztą wina na swojego rozmówcę. Ten uśmiech tylko jeszcze bardziej pogrążył sprawę. Jedyną osobą, która była w stanie ugłaskać w jakikolwiek sposób Selinę, była kuzynka, która biernie przypatrywała się temu zdarzeniu.-Na to już chyba za późno, prawda?-zauważyła kwaśno, nawet nie kryjąc swojego zirytowania.-Niech pan mi więc zrobi tą przysługę i przestanie mnie niepokoić, bo jeżeli wyniki tego mają być podobne do naszego spotkania, to z chęcią uniknę podobnych.-spojrzeniem uciekła do plamy na sukience, wcale jednak nie przejmując się wielce tym, że jej kreacja uległa zniszczeniu. I tak nie chciała jej dziś zakładać. I nieważne, że właśnie kompletnie niewybaczalnie próbowała rozkazywać Mulciberowi, przeceniając swoje prawa jako kobiety.
Nie zauważyła blondynki, której uwaga skupiła się na niej, a której to poszukiwała od momentu przejścia przez próg bramy. Nie zdawała sobie też sprawy z tego, że los lubił być przekorny i krzyżować drogi niektórych ludzi z niebywałą częstotliwością, a towarzyszem pani Naifeh był ktoś, dla kogo róża nie stanowiła niczyjej własności i bez żadnych skrupułów ją sobie przywłaszczał. Lovegood pozostawało mieć więc nadzieję, że Mastrangelo nie lubował się w sukienkach i nie przeszło mu przez myśl, by i te róże zagarnąć dla siebie lub też choć przez chwilę położyć na nich ręce.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Usilne próby pozostania anonimową i niezauważalną dla wszystkich powiodły się z wymiernym skutkiem, bowiem w otoczeniu znajdowały się osoby, które zerkały w jej kierunku. Mulciber zauważył to, kiedy już na nią wpadł i odwrócił od niej wzrok, by ogarnąć wzrokiem poruszającą się, bezkształtną masę zatopionych w mniej lub bardziej interesujących rozmowach ludzi. On sam jej nie rozpoznał, bo nie mógł, skoro nawet jej nie znał. Pewnie jej nazwisko szybciej obiłoby mu się o uszy niż twarz, bo sportem się nie interesował. Czy to byłaby dla niej obelga, obraz? Coś co uwłaczałoby jej dokonaniom? Onn sam był przedstawicielem teorii, że jest tym, co sobą reprezentuje, co osiągnął, czego dokonał, a nie stertą liter. Bo jaką sprawiedliwością było hańbienie nazwiska, na które ktoś inny z rodu tak cieżko pracował? A wszystko w efekcie opierało się na powiązaniach i możliwościach jakie świadczyli sobie przedstawiciele znakomitych rodów. Całkiem niedawno jego przyjaciółka, Helena, spytała: co musiało się wydarzyć, że przedstawiciel szlacheckiego rodu zechciał wyswatać swoją córkę z czarodziejem... zaledwie! czystej krwi. A więc odpowiedź nasuwa się sama.
Wino się rozlało.
Brzmi niemalże tak samo patetycznie jak "kości zostały rzucone", ale skutek był wymiernie ten sam. Nie miał jej za złe kpiny, właściwie było to całkiem zabawne, lecz pozwolił sobie zamiast uśmiechu na subtelnie uniesienie kącików ust. Jej piękna suknia splamiona burgundową cieczą pewnie straciła na wartości, ale bynajmniej on nie był zdania, jakoby miała wydarzyć się tragedia. Pozwoliwszy jej na delikatny upust złości, przynajmniej jak na ten piorunujący wzrok, który wyrażał o wiele więcej — odezwał się.
— Nigdy nie jest za późno na przeprosiny. Czasem za późno jest tylko by odnaleźć sens w działaniach losu, który gra na nosie — skwitował, zatrzymując wzrok na jej oczach, bo nie zamierzał jej lekceważyć. Ani sposobem, w jaki ją określał w myślach ani w jaki się odzywał. Nie zwykł oceniać książki po okładce, a traktowanie kobiet przedmiotowo nie bawiło go wcale. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę, oferując ją nieznajomej, bo nie śmiał własnoręcznie zadbać o jej wytarcie, a wykonywać jej... "życzenia" — nie miał zamiaru. — Niemniej, plama na sukni nie stanowi skazy dla Pani wyglądu. Powiedziałbym nawet, ze do twarzy Pani w tym kolorze, ale jeśli to ma poprawić humor... śmiało. Skoro jest nas w tym dwójka powinienem być równie brudny — dodał bez ogródek, rozkładając dłonie na boki. Miała doskonałą okazję aby się zrewanżować i poplamić jego białą koszulę w ten sam sposób, może nieco okraszony perfidią, ale tej chyba jej nie brakowało.
Wino się rozlało.
Brzmi niemalże tak samo patetycznie jak "kości zostały rzucone", ale skutek był wymiernie ten sam. Nie miał jej za złe kpiny, właściwie było to całkiem zabawne, lecz pozwolił sobie zamiast uśmiechu na subtelnie uniesienie kącików ust. Jej piękna suknia splamiona burgundową cieczą pewnie straciła na wartości, ale bynajmniej on nie był zdania, jakoby miała wydarzyć się tragedia. Pozwoliwszy jej na delikatny upust złości, przynajmniej jak na ten piorunujący wzrok, który wyrażał o wiele więcej — odezwał się.
— Nigdy nie jest za późno na przeprosiny. Czasem za późno jest tylko by odnaleźć sens w działaniach losu, który gra na nosie — skwitował, zatrzymując wzrok na jej oczach, bo nie zamierzał jej lekceważyć. Ani sposobem, w jaki ją określał w myślach ani w jaki się odzywał. Nie zwykł oceniać książki po okładce, a traktowanie kobiet przedmiotowo nie bawiło go wcale. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę, oferując ją nieznajomej, bo nie śmiał własnoręcznie zadbać o jej wytarcie, a wykonywać jej... "życzenia" — nie miał zamiaru. — Niemniej, plama na sukni nie stanowi skazy dla Pani wyglądu. Powiedziałbym nawet, ze do twarzy Pani w tym kolorze, ale jeśli to ma poprawić humor... śmiało. Skoro jest nas w tym dwójka powinienem być równie brudny — dodał bez ogródek, rozkładając dłonie na boki. Miała doskonałą okazję aby się zrewanżować i poplamić jego białą koszulę w ten sam sposób, może nieco okraszony perfidią, ale tej chyba jej nie brakowało.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Drgnęłam niepewnie na wzmiankę o Weasleyu. Zakupy, które ostatnio u niego robiłam wciąż znajdowały się gdzieś na dnie mojej szafy. Przyjrzałam się uważnie Deimosowi ale nie wyglądało na to by coś wiedział na ten temat. A może byłam po prostu tak zaślepiona, że nie zauważałam najprostszych sygnałów? Śledziłam wzrok Deimosa wprost na rudowłosego mężczyznę i jego towarzyszkę. - Marcelyn ponoć ma się pojawić. - zauważyłam unosząc lekko brwi.- To jakaś dziwna próba wzbudzenia zazdrości?- spytałam retorycznie. Z perspektywy pary „wielkich lordów” takie sztuczki wydawały się dość obcesowe. - Nie ufam Weasleyom- przyznałam w końcu bez większych ogródek. - Dziwnie będzie mieć jednego w rodzinie- - już chciałam się zapytać po co ten cały ślub ale przecież nigdy nie będzie mi tłumaczył woli seniorów rodu. Tak ma być i już. . - I słusznie- przyznałam mu racje. Zawsze będę mogła się wyprzeć w razie potrzeby. - Po to ma się dzieci by poszerzać koneksje rodowe-- normalnie podobne słowa nigdy nie przeszłyby mi przez gardło. Jedna z drugiej strony to była prawda. Rodziny już kilka chwil po narodzinach dziecka są wstanie zaplanować całą jego przyszłość. Nieświadomie dotknęłam swojego brzucha. Moje myśli znów zabłądziły wokół tej dziwnej obietnicy, którą sobie złożyłam. Nie sprowadzę kolejnego arystokraty na ten świat. Nie chce patrzeć jak pożera go ta niekończąca się otchłań i sprawia, że staje się taki jak my wszyscy. Zimny, zepsuty…martwy w środku . Pytanie Deimosa przywołało mnie do porządku. Nie byłam pewna na ile jest mu znana moja przeszłość. - Do pierwszych zaręczyn nigdy nawet nie pomyślałam o ślubie- wyjaśniłam zwięźle już nie wchodząc w to, że nie wierzył iż ktoś kiedykolwiek postanowi wydać mnie za mąż. Myślałam a może nawet miałam nadzieję, że skończę jako stara panna zakopana wśród starych ksiąg i manuskryptów. Potrząsnęłam lekko głową nie chcąc wracać do tych dość bolesnych wspomnień. Teraz była lady Carrow i będę nią póki los nie zadecyduje inaczej. Oparłam wolną dłoń na barierce wyszukując w tłumie wszelkie oznaki jakichkolwiek wyższych uczuć lekki dotyk, szepty Czu spojrzenia. - Ale i tak nas kochacie- - stwierdziłam uśmiechając się przy tym w dość niejednoznaczny sposób. Mógł to rozumieć na najróżniejsze sposoby. Ważne, że słowo na „k” przeszło mi przez gardło i nie dostałam przy tym zapaści. Nie oczekiwałam, że mi coś odpowie. Może nawet lepiej będzie jeśli zachowa swoje myśli dla siebie. Jeden wieczór spędzony poza domem i tyle dziwnych sytuacji. - Małe poświęcenie za, które będziesz mi coś winien - odezwałam się jeszcze już nie patrząc w jego stronę. Starałam się odpędzić wizję zdrady mojego męża na najdalszy plan. Przecież tutaj nie mogli nic zrobić. Prawda? Otwarłam oczy w który pojawił się złowrogi błysk. Nie tylko ja będę dzisiaj cierpieć. Nie tylko ja dam się pożreć zazdrości. Tak mogłam się bawić. Nie mogłam mu zabronić pobiec do Yaxley ale mogłam to obrócić przeciwko niemu. - Mam złote serce, cóż poradzić. - wzruszyłam lekko ramionami zagryzając jednocześnie wargę byle tylko się nie uśmiechnąć. - W końcu i tobie je objawię. - zapewniłam spoglądając na niego kątem oka. - Może...- dodałam po chwili z lekkim przekąsem w głosie.[/b]
Oczywiście, że ujmą na honorze była dla niej nieznajomość. Zrzuciłaby to jednak zaraz na karb ignorancji. Nigdy nie pozwoli, by cokolwiek jej umniejszyło - nawet czyjaś nieświadomość czy niewiedza. Posiadała w sobie tak niewiele zdolności do wybaczania, że musiała sobie to jakoś wynagradzać - bo innym niestety nie potrafiła. Była specjalistką od tworzenia wytłumaczeń, teorii oraz legend na swój temat, bo tak ciężko było jej uwierzyć w to, że faktycznie mogła nie mieć takiej wartości, jaką sobie przypisywała. Próżność i pycha w połączeniu z jej ciężkim charakterem nie były najlepszą kombinacją do osiągnięcia sukcesu, który przecież wymagał tyle pokory i choć minimalnej zdolności do słuchania innych, przyznania się do błędu, by móc go wyeliminować, umiejętności skupienia się na czymkolwiek innym jak na sobie, by uczyć się od lepszych od siebie i w końcu ich zastąpić. Takim ludziom jak ona lubiło się jednak poszczęścić i wynagradzani byli talentem, jedynie pogłębiając niesprawiedliwość istniejącą na świecie i nierówne szanse. Czy to więc takie dziwne, że dalej brylowała w swoim egocentryzmie skoro zdawało się, że nic nie potrafiło jej z tego wyprowadzić? Dlaczego miałaby się przejmować ludźmi, którzy stale doszukiwali się u niej kolejnych skandali i kompletnie bezcelowo próbować im to wyperswadować? Nie słuchali. Tak samo jak ona.
Wypuściła z siebie powietrze, by parsknąć nerwowym śmiechem i pokręcić z lekkim niedowierzaniem głową, gdy jej rozmówca zaczął dopatrywać się działań w losu w tym, że wpadł na nią i rozlał na nią wino. Nieważne, że sprawcą wszystkiego była ona sama. A nawet lepiej, że mężczyzna przyjął jej wersję i obstawał przy przepraszaniu. Nie czuła jednak wdzięczności, tkwiąc w świętym przekonaniu, że ma rację.
-Więc jaki sens jest w tym zagraniu losu, panie...-machnęła dłonią, przekręcając ją w nadgarstku, w zniecierpliwionym geście, by ponaglić go i zmusić do przedstawienia się, chcąc jak najbardziej uniknąć proszenia go o to, jak i sugestii, że byłaby zainteresowana jego mianem. Uniosła brew, gdy zaoferował jej chusteczkę. Jego cierpliwość niezwykle ją irytowała. A także ta mocna postawa, która niby delikatnie, a jednak bardzo skutecznie zaznaczyła jego podejście. Nie miał zamiaru dać się przepędzić.-Poradzę sobie.-skwitowała sucho, nieświadomie prostując się nieco, dumnie. Zmierzyła go spojrzeniem, jak on ją jeszcze chwilę temu, gdy zaczął mówić o jej wyglądzie. Przekręciła w palcach szyjkę lampki, zaczynając ją kręcić naokoło własnej osi, zaciskając lekko usta. Pozornie nie zwracała uwagi na jego komplement, uważnie oceniając jego wygląd i posturę. W końcu uniosła wzrok do jego twarzy, gdy zakończył mówienie. Przychyliła lekko głowę na bok, jakby faktycznie zastanawiając się nad tą propozycją.-Z chęcią przyozdobiłabym pana w ten twarzowy dodatek...-powiedziała z przekąsem, trochę w odpowiedzi na jego pochwałę.-...ale to byłoby wręcz okrutne marnotrawstwo, które mogłoby się na nic nie zdać.-zakończyła, by unieść kąciki ust w uśmiechu, który nie miał w sobie nic z przekazywania radości. Zmrużyła lekko oczy, by chwilę potem odchylić głowę do tyłu i opróżnić za jednym zamachem naczynie, a następnie odłożyć je głośno na stolik, przy którym tak namiętnie stali. Tak daleko było jej do subtelności, a jej obcesowość nie miała granic. No cóż.
Wypuściła z siebie powietrze, by parsknąć nerwowym śmiechem i pokręcić z lekkim niedowierzaniem głową, gdy jej rozmówca zaczął dopatrywać się działań w losu w tym, że wpadł na nią i rozlał na nią wino. Nieważne, że sprawcą wszystkiego była ona sama. A nawet lepiej, że mężczyzna przyjął jej wersję i obstawał przy przepraszaniu. Nie czuła jednak wdzięczności, tkwiąc w świętym przekonaniu, że ma rację.
-Więc jaki sens jest w tym zagraniu losu, panie...-machnęła dłonią, przekręcając ją w nadgarstku, w zniecierpliwionym geście, by ponaglić go i zmusić do przedstawienia się, chcąc jak najbardziej uniknąć proszenia go o to, jak i sugestii, że byłaby zainteresowana jego mianem. Uniosła brew, gdy zaoferował jej chusteczkę. Jego cierpliwość niezwykle ją irytowała. A także ta mocna postawa, która niby delikatnie, a jednak bardzo skutecznie zaznaczyła jego podejście. Nie miał zamiaru dać się przepędzić.-Poradzę sobie.-skwitowała sucho, nieświadomie prostując się nieco, dumnie. Zmierzyła go spojrzeniem, jak on ją jeszcze chwilę temu, gdy zaczął mówić o jej wyglądzie. Przekręciła w palcach szyjkę lampki, zaczynając ją kręcić naokoło własnej osi, zaciskając lekko usta. Pozornie nie zwracała uwagi na jego komplement, uważnie oceniając jego wygląd i posturę. W końcu uniosła wzrok do jego twarzy, gdy zakończył mówienie. Przychyliła lekko głowę na bok, jakby faktycznie zastanawiając się nad tą propozycją.-Z chęcią przyozdobiłabym pana w ten twarzowy dodatek...-powiedziała z przekąsem, trochę w odpowiedzi na jego pochwałę.-...ale to byłoby wręcz okrutne marnotrawstwo, które mogłoby się na nic nie zdać.-zakończyła, by unieść kąciki ust w uśmiechu, który nie miał w sobie nic z przekazywania radości. Zmrużyła lekko oczy, by chwilę potem odchylić głowę do tyłu i opróżnić za jednym zamachem naczynie, a następnie odłożyć je głośno na stolik, przy którym tak namiętnie stali. Tak daleko było jej do subtelności, a jej obcesowość nie miała granic. No cóż.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z racji tajemnicy zawodowej, Barry nic nie powiedział apporpo zakupów Megary - dlatego jej reakcja nic mu nie powiedziała, nawet go nie zaalarmowała. Spojrzał na nią dopiero, kiedy dziewczyna zadała owo retoryczne pytanie, którego on wcale jako retorycznego nie zamierzał potraktować. - Przecież może być zabawnie, nie podoba ci się tego rodzaju wzbudzanie zazdrości? - jakże ciekawe wydawało się nagle odkrywanie tego co Megara sądzi o pewnych rzeczach. Naturalnie, nie wpadl na pomysł, żeby to wszystko pozapamiętywywać, na wypadek, gdyby i jej serce zaczęło bić mocniej - przecież akurat o tym, że jeszcze długo nie będzie mógł liczyć na jej normalne zachowanie, był przekonany. Niby dziś było inaczej, ale jak długo to potrwa? Góra dwie godziny. A później znów będą siedzieli przy stole i milczeli. - Nestor Aaron Carrow bardzo ceni sobie nestora Weasley - upomina żonę, dając jej znać, że od teraz jest Carrowem i nie wolno jej się tak wypowiadać o Weasleyach.
Ten jeden gest. I spojrzenie Deimosa, które mogło zatrzymać się na rudej czuprynie, ale zamiast tego odwróciło się w stronę Megary. I zauważył, jak żona kładzie dłoń na brzuchu. I nagle zmroziło go. Bo jeżeli ona zaszła w ciążę, jeżeli wie o tej ciąży, jeżeli nic mu nie powiedziała, jeżeli chce mu powiedzieć dziś.... co jeżeli zaszła na wyjeździe? Ma ochotę zaraz postawić ją obok świń, żeby potwierdzić, czy była mu wierna. Zapomniał, że zadał jej jakieś pytanie. Odpowiedziała i nie wiedział co powiedziała, więc tylko skinął głową. A co znaczy pierwszych zaręczyn, czyżby były jakiekolwiek inne? Dopiero dziwny komentarz o kochaniu nieco mocniej go otrzeźwił. - Gdyby nie wy, jak wyglądaloby to życie - wzdycha i puszcza nagle jej dłoń, jakby wcale nie myślał tak jak powiedział. Puszcza, bo obejmuje ją ramieniem i nieznacznie przysuwa do siebie i mówi, mając na myśli wszystkie okropne rzeczy, które ostatnimi czasy im się zdarzyły: - Chociałbym więc je zobaczyć w końcu, milady - po to tylko żeby puścić ją przodem, by szła do sal, w których będą ogladali obrazy. - Myślę, że powinnaś iść sama przodem. Będziesz lepiej bawiła się w towarzystwie swoich rówieśników - i brzmi to tak, jakby był jej ojcem, który jej zaleca zabawę na placu zabaw.
Ten jeden gest. I spojrzenie Deimosa, które mogło zatrzymać się na rudej czuprynie, ale zamiast tego odwróciło się w stronę Megary. I zauważył, jak żona kładzie dłoń na brzuchu. I nagle zmroziło go. Bo jeżeli ona zaszła w ciążę, jeżeli wie o tej ciąży, jeżeli nic mu nie powiedziała, jeżeli chce mu powiedzieć dziś.... co jeżeli zaszła na wyjeździe? Ma ochotę zaraz postawić ją obok świń, żeby potwierdzić, czy była mu wierna. Zapomniał, że zadał jej jakieś pytanie. Odpowiedziała i nie wiedział co powiedziała, więc tylko skinął głową. A co znaczy pierwszych zaręczyn, czyżby były jakiekolwiek inne? Dopiero dziwny komentarz o kochaniu nieco mocniej go otrzeźwił. - Gdyby nie wy, jak wyglądaloby to życie - wzdycha i puszcza nagle jej dłoń, jakby wcale nie myślał tak jak powiedział. Puszcza, bo obejmuje ją ramieniem i nieznacznie przysuwa do siebie i mówi, mając na myśli wszystkie okropne rzeczy, które ostatnimi czasy im się zdarzyły: - Chociałbym więc je zobaczyć w końcu, milady - po to tylko żeby puścić ją przodem, by szła do sal, w których będą ogladali obrazy. - Myślę, że powinnaś iść sama przodem. Będziesz lepiej bawiła się w towarzystwie swoich rówieśników - i brzmi to tak, jakby był jej ojcem, który jej zaleca zabawę na placu zabaw.
Zmroziło mnie na sam dźwięk słowa „zabawne”. - Nie ma bardziej destruktywnego uczucia niż zazdrość Deimos. Nic tak pięknie nie wyżera cię od środka- posłałam w jego stronę ironicznym uśmiech wspominając w myślach kłótnie w buduarze czy jak dowiedział się o stażu. Czy nie powinien już zdawać sobie sprawę z tego jak niebezpieczna w naszym przypadku była owa zazdrość? Chyba poczułam się zbyt pewnie w jego towarzystwie. Wiedziałam, że w jego słowach czai się przygana a mimo to nie spuściłam wzroku gorąco przepraszając za każde złe słowo. Nestor Alfred Malfoy gardzi nestorem rodu Weasleyów - odpowiedziałam unosząc przy tym dumnie głowę. Dla mnie wydawało się to zabawne. Ja Megara właśnie uparłam się przy tym by słuchać co do powiedzenia ma drogi Lord Malfoy. Gdyby ktoś moim bliskich to usłyszał pewnie dostałabym zakaz sięgania po kieliszek. Ale przecież nie wypiłam tak dużo…jeszcze. Gdy przyciągnął mnie do siebie poczułam dziwnie przyjemny dreszcz. Już prawie zapomniałam jakie to uczucie mieć go tak blisko siebie. - Może za rok. Może za dwa. Nie mogę odkryć wszystkich kart za szybko. Inaczej moglibyśmy się sobą znudzić - kolejna wypowiedź o milionach znaczeń. Dla mnie było kroku w stronę dawnej wojny, która zbliżała się wielkimi krokami. Już słyszał tykanie zegara odliczającego czas do powrotu do domu. - A tego przecież boje byśmy nie chcieli.- stwierdziłam dość pewnie. Byłam świadoma, że o ile ja wciąż gdzieś gonię Deimos pragnie wytchnienia. Tutaj chyba nigdy nie uda nam się osiągnąć kompromisu. Zanim się od niego odsunęłam nachyliłam się nad jego uchem. - Pamiętaj, że ściany mają oczy i uszy - szepnęłam dość konspiracyjnie. Może mogłam sobie tego oszczędzić ale przecież i tak już od niego u ciekała. Musnęłam wargami jego policzek. - Masz rację. Czas w końcu wybrać nową rodową kolekcje- odeszła kilka kroków by znów odwrócić się w jego stronę lekko dla zabawy lekko dygając. - Drogi mężu-- pożegnałam się schodząc z balkonu. Gdy nie mógł mnie dojrzeć zdjęłam z palca obrączkę i pierścionek zaręczynowy chowają je do torebki. Spokojnie wyminęłam gości posyłając przyjazny uśmiech w stronę Fabiana i Sorena nie zapominając by chwilę później zgromić Persa nienawistnym spojrzeniem. Chwytając jeszcze kieliszek szampana weszłam do jedne z sal szukając czegoś lub kogoś godnego mojego zainteresowania.
/zt Meg i Deimos...poszedł migdalić się z Rosalką
/zt Meg i Deimos...poszedł migdalić się z Rosalką
Matko Boska! Wybaczcie mi długość, ale musiałam wylać swoją wenę i obiecuję, że będzie już krócej <3 PROMIS-PROMIS-PROMIS!
Katya od kilku tygodni unikała wszelkiej maści spotkań towarzyskich, jakby te za czasów życia w Norwegii zmusiły ją do powrotu na stare śmieci, które męczyły zatroskany umysł zbyt wieloma problemami. Powrót do Londynu okazał się niekoniecznie trafiony, ale przecież odkąd spotkała sie z Samuelem, a także Garrettem - poczuła niewysłowioną ulgę. W tym wszystkim brakowało jednak tej najważniejszej osoby... Percivala.
Czy sądziła, że uda jej się go tutaj spotkać?
Nie, ale wiedziała, że dorwie go przy pierwszej lepszej okazji, w co chciała głęboko wierzyć. Chęci mogły jednak jej nie wystarczyć, bo coraz bardziej czuła zaciskającą się pętle na szyi, a to zmuszało ją do szybkich reakcji, które niekoniecznie były dobre lub właściwe.
Rozglądała się przez dłuższy moment po korytarzu w poszukiwaniu Skamandera, ale ten się spóźniał, co nie odpowiadało Katyi i sprawiło, że pospiesznie zareagowała na niesubordynację przyjaciela i skierowała się do sali, gdzie rozbrzmiewały już rozmowy i kojąca umysł muzyka. Była koneserkę idealnych brzmień, toteż czuła się doskonale w sytuacji, która została wytworzona na potrzeby tego niezwykłego wieczoru. Przykleiła do delikatnego, dziewczęcego lica uśmiech tak subtelny i lekki, jakby niepokój wcale nie mącił teoretycznie dobrego nastroju. Próbowała przestać myśleć, ale była tylko kobietą, zatem brzmiało to wręcz irracjonalnie, a przecież nie zamierzała sprawiać komukolwiek problemów.
Smukłymi dłońmi przesunęła po delikatnym materiale sukni w jakże intensywnej barwie i dostrzegła szanowną organizatorkę ów przedsięwzięcia. Nie odnalazła swoim spojrzeniem nigdzie Marina, więc nie czekała zbyt długo aż w końcu na ledwie parę sekund znalazła się przy małżeństwie odpowiedzialnym za cały artystyczny wieczór.
-Gratuluję doskonałej organizacji wernisażu, Lady Avery. Jestem niezwykle rada, że młode talenty są wspierane w tak doskonały sposób... Wyrazy prawdziwego uznania - powiedziała zupełnie szczerze i uśmiechnęła się delikatnie, jakby chciała tym gestem potwierdzić autentyczność swoich słów. -Życzę owocnego wieczoru i by kolejne dni były tak piękne, jak dzisiejsza noc - zwróciła się ponownie, ale tym razem także do Reagan'a i skinęła delikatnie głową. Nie zamierzała jednak zabierać małżonkom zbyt wiele czasu, toteż oddaliła się kawałek i lekkim skinięciem odmówiła drinka młodemu mężczyźnie, jakby wcale kwestie procentowe ją nie interesowały. Płynęła między ludźmi, bo powoli zaczynała czuć się nieswojo, a przecież tak wystawne przyjęcia były czymś, co niegdyś sprawiało jej wiele przyjemności. Oduczyła się obcowania w tłumie? Nie szukała argumentów, a już z pewnością nie wtedy, gdy błądząc wzrokiem po ludziach napotkała nieopodal pana Mulcibera w towarzystwie niezwykle temperamentnej kobiety, co wywołało na twarzy panny Ollivander jeszcze szerszy uśmiech. Przyglądała się Lovegood, kiedy ta pochłaniała zawartość kieliszka i dzięki temu wróciła we wspomnieniach do czasów, gdy to Samuel próbował pokazać jej, że pewne napoje wcale nie są takie złe. Blond włosy Harriett zmusiły ją do zawieszenia wzroku na smukłej sylwetce dziewczyny, ale to Ramsey skupiał na sobie całą uwagę Katyi, która już miała świadomość tego, że niebawem wszystkie jej plany i zamierzenia mogą wziąć w łeb. Intensywne spojrzenie wbiło się w mężczyznę i przenikało go na wskroś, jakby celowo chciała zapamiętać każdy możliwy detal, by nie była zaskoczona przy bliższym kontakcie, ale to właśnie w tej chwili dotarł do niej też głos Garrett'a i zdążyła tylko się uśmiechnąć w stronę swego narzeczonego w sposób wymowny i jeżeli to wyłapał - mógł zrozumieć, że jest to zaproszenie, które nigdy nie zostanie owiane w wysublimowane słowa. Odwróciła się w stronę Weasley'a i blondynki, którą niekoniecznie kojarzyła, a to sprawiło, że spięła się momentalnie. Nie miała zamiaru jednak odpuścić sobie chwilowej rozmowy z przyjacielem, toteż od razu znalazła się przy rudzielcu i Eilis.
-Mamy sposobność do wpadania na siebie, prawda mój drogi? Zastanawiam się, gdzie jest Lyra... Nie widziałam jej jeszcze, a chciałam osobiście pogratulować, że jest dzisiaj w dużym stopniu gwiazdą; mam nadzieję, że będzie długo lśnić i nigdy nie wyblaknie - powiedziała spokojnie z błąkającym się uśmiechem na ustach, aż w końcu zwróciła się do panny Sykes. -Katya Ollivander i chyba jeszcze się nie znamy, ale zawsze istnieje szansa, by to zmienić. Jak się pani podoba wernisaż? - zapytała dość neutralnie, bo od czegoś trzeba zacząć, czyż nie?
Katya od kilku tygodni unikała wszelkiej maści spotkań towarzyskich, jakby te za czasów życia w Norwegii zmusiły ją do powrotu na stare śmieci, które męczyły zatroskany umysł zbyt wieloma problemami. Powrót do Londynu okazał się niekoniecznie trafiony, ale przecież odkąd spotkała sie z Samuelem, a także Garrettem - poczuła niewysłowioną ulgę. W tym wszystkim brakowało jednak tej najważniejszej osoby... Percivala.
Czy sądziła, że uda jej się go tutaj spotkać?
Nie, ale wiedziała, że dorwie go przy pierwszej lepszej okazji, w co chciała głęboko wierzyć. Chęci mogły jednak jej nie wystarczyć, bo coraz bardziej czuła zaciskającą się pętle na szyi, a to zmuszało ją do szybkich reakcji, które niekoniecznie były dobre lub właściwe.
Rozglądała się przez dłuższy moment po korytarzu w poszukiwaniu Skamandera, ale ten się spóźniał, co nie odpowiadało Katyi i sprawiło, że pospiesznie zareagowała na niesubordynację przyjaciela i skierowała się do sali, gdzie rozbrzmiewały już rozmowy i kojąca umysł muzyka. Była koneserkę idealnych brzmień, toteż czuła się doskonale w sytuacji, która została wytworzona na potrzeby tego niezwykłego wieczoru. Przykleiła do delikatnego, dziewczęcego lica uśmiech tak subtelny i lekki, jakby niepokój wcale nie mącił teoretycznie dobrego nastroju. Próbowała przestać myśleć, ale była tylko kobietą, zatem brzmiało to wręcz irracjonalnie, a przecież nie zamierzała sprawiać komukolwiek problemów.
Smukłymi dłońmi przesunęła po delikatnym materiale sukni w jakże intensywnej barwie i dostrzegła szanowną organizatorkę ów przedsięwzięcia. Nie odnalazła swoim spojrzeniem nigdzie Marina, więc nie czekała zbyt długo aż w końcu na ledwie parę sekund znalazła się przy małżeństwie odpowiedzialnym za cały artystyczny wieczór.
-Gratuluję doskonałej organizacji wernisażu, Lady Avery. Jestem niezwykle rada, że młode talenty są wspierane w tak doskonały sposób... Wyrazy prawdziwego uznania - powiedziała zupełnie szczerze i uśmiechnęła się delikatnie, jakby chciała tym gestem potwierdzić autentyczność swoich słów. -Życzę owocnego wieczoru i by kolejne dni były tak piękne, jak dzisiejsza noc - zwróciła się ponownie, ale tym razem także do Reagan'a i skinęła delikatnie głową. Nie zamierzała jednak zabierać małżonkom zbyt wiele czasu, toteż oddaliła się kawałek i lekkim skinięciem odmówiła drinka młodemu mężczyźnie, jakby wcale kwestie procentowe ją nie interesowały. Płynęła między ludźmi, bo powoli zaczynała czuć się nieswojo, a przecież tak wystawne przyjęcia były czymś, co niegdyś sprawiało jej wiele przyjemności. Oduczyła się obcowania w tłumie? Nie szukała argumentów, a już z pewnością nie wtedy, gdy błądząc wzrokiem po ludziach napotkała nieopodal pana Mulcibera w towarzystwie niezwykle temperamentnej kobiety, co wywołało na twarzy panny Ollivander jeszcze szerszy uśmiech. Przyglądała się Lovegood, kiedy ta pochłaniała zawartość kieliszka i dzięki temu wróciła we wspomnieniach do czasów, gdy to Samuel próbował pokazać jej, że pewne napoje wcale nie są takie złe. Blond włosy Harriett zmusiły ją do zawieszenia wzroku na smukłej sylwetce dziewczyny, ale to Ramsey skupiał na sobie całą uwagę Katyi, która już miała świadomość tego, że niebawem wszystkie jej plany i zamierzenia mogą wziąć w łeb. Intensywne spojrzenie wbiło się w mężczyznę i przenikało go na wskroś, jakby celowo chciała zapamiętać każdy możliwy detal, by nie była zaskoczona przy bliższym kontakcie, ale to właśnie w tej chwili dotarł do niej też głos Garrett'a i zdążyła tylko się uśmiechnąć w stronę swego narzeczonego w sposób wymowny i jeżeli to wyłapał - mógł zrozumieć, że jest to zaproszenie, które nigdy nie zostanie owiane w wysublimowane słowa. Odwróciła się w stronę Weasley'a i blondynki, którą niekoniecznie kojarzyła, a to sprawiło, że spięła się momentalnie. Nie miała zamiaru jednak odpuścić sobie chwilowej rozmowy z przyjacielem, toteż od razu znalazła się przy rudzielcu i Eilis.
-Mamy sposobność do wpadania na siebie, prawda mój drogi? Zastanawiam się, gdzie jest Lyra... Nie widziałam jej jeszcze, a chciałam osobiście pogratulować, że jest dzisiaj w dużym stopniu gwiazdą; mam nadzieję, że będzie długo lśnić i nigdy nie wyblaknie - powiedziała spokojnie z błąkającym się uśmiechem na ustach, aż w końcu zwróciła się do panny Sykes. -Katya Ollivander i chyba jeszcze się nie znamy, ale zawsze istnieje szansa, by to zmienić. Jak się pani podoba wernisaż? - zapytała dość neutralnie, bo od czegoś trzeba zacząć, czyż nie?
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Ubrałem się w najlepsze szaty, jakie miałem. Nie lśniły tak jak powinny, nie wyglądały przesadnie ładnie. Pasowaliśmy do siebie. Włożyłem rękę do kieszeni. Była boleśnie pusta bez różdżki. Już niedługo - powtórzyłem sobie zanim wyszedłem udając się do Dziurawego Kotła. Chłodne powietrze uderzyło mnie przyjemnie w twarz. Po tylu latach w więzieniu nie mogłem przyzwyczaić się do wiatru mierzwiącego włosy. Z przyjemnością więc spacerowałem zamiast się teleportować. Przede mną szedł jakiś czarodziej, wiedziałem, że go spotkam, był umówiony na spotkanie z kobietą, w dłoni miętolił zaproszenie na wernisaż. Szybkie uderzenie w szyję wystarczyło, by mężczyzna przestał poruszać jakimkolwiek mięśniem. Ciągnąc pod pachy zawlokłem i zostawiłem go w jakiejś ciemnej uliczce i, oczywiście, ukradłem zaproszenie.
Dziwnie było po tylu latach więzienia znaleźć się w tak pięknym miejscu. Muzyka, marmur i pachnący ludzie ubrani w wytworne szaty. Było ich sporo, ale nie na tyle żebym czuł się przytłoczony ilością. Kiedy ostatnio byłem w tak wystawnym miejscu? Za dawno, żeby liczyć. Teraz moje życie toczyło się z dala od marmurowej podłogi i zapierających dech w piersiach drzeworytów. Kto wie, gdyby potoczyło się inaczej może wszyscy zgromadzeni podchodziliby do mnie z nieśmiałością, by uścisnąć moją dłoń. Ale to nie w tej rzeczywistości, w tym świecie jestem anonimowym, wychudzonym czarodziejem, który przemyka niczym duch, cień samego siebie między zdobieniami w kształtach smoków i ośmiornic.
To miejsce nie było magiczne, nie w ten codzienny sposób. Nie było widać ruszających się obrazów, lewitujących wszędzie świeczek, czary były subtelne i delikatne. Chowały się, pozostawały zupełnie niezauważone, nie one były tu dzisiaj najważniejsze. Nie odwracały niepotrzebnie uwagi od właściwej magii, od piękna, które potrafiło oczarować nawet moją duszę, brzydką, nasiąkniętą ohydą londyńskiego Tower. Ale nawet wobec tej niezwykłości, Laidan potrafiła jaśnieć. Widziałem ją na Festiwalu Lata, trudno było ją przeoczyć, ale tutaj zdawała się być jeszcze piękniejsza. Wcale nie zmieniła się wiele przez te wszystkie lata. Dojrzała, emanowała z niej pewność siebie charakterystyczna dla kobiet, które doskonale wiedzą, że zapierają dech w piersiach. Czy tylko ja zestarzałem się podczas tych trzydziestu lat?
Mówiła pewnie, mówiła pięknie, jak znawca sztuki, którym przecież była. Nie obchodziła mnie Lyra Weasley, która wystawia swoje obrazy. Zanotowałem jej imię w pamięci, ale niespecjalnie się nim przejąłem, nie dla niej tu przyszedłem. Obrazu z resztą nie kupię. Nie kiedy nie stać mnie na różdżkę. Ale na wszelki wypadek dobrze zapamiętać nazwiska, zwłaszcza nowe, o których nie miałem pojęcia. Młoda malarka pewnie ma mniej lat nią ja spędziłem za kratkami. Nie mogłem się jednak nie uśmiechnąć na widok Laidan w tak wyśmienitej formie. Jednak nie tylko ona tu dzisiaj była. I choć inni goście niespecjalnie mnie obchodzili, dostrzegałem znajome twarze to tu, to tam. Gracze Quidditcha, zaskakująco sporo jak na tak wyszukany wieczór, przemknęli z jednego końca sali na drugi budząc niemałe zainteresowanie. Poznałem Sorena. Nie pamiętam, w jakiej drużynie gra, jego uśmiechniętą twarz zapamiętałem z jakiejś gazety, zwróciła moją uwagę podpisem i nazwiskiem - Avery. Poznałem też męża Laidan, jej kuzyna, któremu w tak pięknych słowach dziękowała za pomoc. Prawie się wzruszyłem. Po sali krążyli również Rycerze, w większości arystokraci. I proszę, Colin Fawley również tu zawitał. Nie obchodziły mnie jednak te nieco mniej nieznajome twarze. Byłem tu dla sztuki i jej opiekunki. Dlatego zamiast przyglądać się tym wszystkim czarodziejom czas poświęciłem na kontemplowanie tego co uwagi było warte. W tym czasie Laidan skończyła krótki wstęp i z gracją udała się do męża. Czy mu zazdrościłem? Tak, miałem czego. Miał piękną żonę, dzieci, pozycję, nigdy nie był w więzieniu i był arystokratą, gatunkiem człowieka, któremu wolno wszystko nie dając nic w zamian. Zabawne, że do szczęścia czasem wystarczy się dobrze urodzić. Zgrabnie przecisnąłem się między ludźmi, którzy pomału zaczęli rozchodzić się po innych salach. Idąc niespiesznie między kolumnami, przyglądając się niezwykłym ornamentom ustawiłem się za plecami Raegana tak, że nie mógł mnie dostrzec. Z tej pozycji, jeśli tylko chciałem, jeśli tylko nadarzy się okazja, będę mógł złapać spojrzenie Laidan. O dziwo, poczułem rosnącą ekscytację. Dziwne uczucie, gdy zbiera się siebie kawałek po kawałeczku, wraca do dawnego ja. To właśnie była jedna z tych chwil, która niczym fragment potłuczonej wazy wskakiwała na swoje miejsce. Uśmiechnąłem się lekko, znów czując się swobodnie we własnej skórze, wygodnie, bez potrzeby udawania, że jestem kimś, kim nie byłem. Dzisiaj jestem Ignotusem Mulciberem, Vitalij Karkarow został daleko w tyle i tego wieczoru nie będzie mi przeszkadzał.
Dziwnie było po tylu latach więzienia znaleźć się w tak pięknym miejscu. Muzyka, marmur i pachnący ludzie ubrani w wytworne szaty. Było ich sporo, ale nie na tyle żebym czuł się przytłoczony ilością. Kiedy ostatnio byłem w tak wystawnym miejscu? Za dawno, żeby liczyć. Teraz moje życie toczyło się z dala od marmurowej podłogi i zapierających dech w piersiach drzeworytów. Kto wie, gdyby potoczyło się inaczej może wszyscy zgromadzeni podchodziliby do mnie z nieśmiałością, by uścisnąć moją dłoń. Ale to nie w tej rzeczywistości, w tym świecie jestem anonimowym, wychudzonym czarodziejem, który przemyka niczym duch, cień samego siebie między zdobieniami w kształtach smoków i ośmiornic.
To miejsce nie było magiczne, nie w ten codzienny sposób. Nie było widać ruszających się obrazów, lewitujących wszędzie świeczek, czary były subtelne i delikatne. Chowały się, pozostawały zupełnie niezauważone, nie one były tu dzisiaj najważniejsze. Nie odwracały niepotrzebnie uwagi od właściwej magii, od piękna, które potrafiło oczarować nawet moją duszę, brzydką, nasiąkniętą ohydą londyńskiego Tower. Ale nawet wobec tej niezwykłości, Laidan potrafiła jaśnieć. Widziałem ją na Festiwalu Lata, trudno było ją przeoczyć, ale tutaj zdawała się być jeszcze piękniejsza. Wcale nie zmieniła się wiele przez te wszystkie lata. Dojrzała, emanowała z niej pewność siebie charakterystyczna dla kobiet, które doskonale wiedzą, że zapierają dech w piersiach. Czy tylko ja zestarzałem się podczas tych trzydziestu lat?
Mówiła pewnie, mówiła pięknie, jak znawca sztuki, którym przecież była. Nie obchodziła mnie Lyra Weasley, która wystawia swoje obrazy. Zanotowałem jej imię w pamięci, ale niespecjalnie się nim przejąłem, nie dla niej tu przyszedłem. Obrazu z resztą nie kupię. Nie kiedy nie stać mnie na różdżkę. Ale na wszelki wypadek dobrze zapamiętać nazwiska, zwłaszcza nowe, o których nie miałem pojęcia. Młoda malarka pewnie ma mniej lat nią ja spędziłem za kratkami. Nie mogłem się jednak nie uśmiechnąć na widok Laidan w tak wyśmienitej formie. Jednak nie tylko ona tu dzisiaj była. I choć inni goście niespecjalnie mnie obchodzili, dostrzegałem znajome twarze to tu, to tam. Gracze Quidditcha, zaskakująco sporo jak na tak wyszukany wieczór, przemknęli z jednego końca sali na drugi budząc niemałe zainteresowanie. Poznałem Sorena. Nie pamiętam, w jakiej drużynie gra, jego uśmiechniętą twarz zapamiętałem z jakiejś gazety, zwróciła moją uwagę podpisem i nazwiskiem - Avery. Poznałem też męża Laidan, jej kuzyna, któremu w tak pięknych słowach dziękowała za pomoc. Prawie się wzruszyłem. Po sali krążyli również Rycerze, w większości arystokraci. I proszę, Colin Fawley również tu zawitał. Nie obchodziły mnie jednak te nieco mniej nieznajome twarze. Byłem tu dla sztuki i jej opiekunki. Dlatego zamiast przyglądać się tym wszystkim czarodziejom czas poświęciłem na kontemplowanie tego co uwagi było warte. W tym czasie Laidan skończyła krótki wstęp i z gracją udała się do męża. Czy mu zazdrościłem? Tak, miałem czego. Miał piękną żonę, dzieci, pozycję, nigdy nie był w więzieniu i był arystokratą, gatunkiem człowieka, któremu wolno wszystko nie dając nic w zamian. Zabawne, że do szczęścia czasem wystarczy się dobrze urodzić. Zgrabnie przecisnąłem się między ludźmi, którzy pomału zaczęli rozchodzić się po innych salach. Idąc niespiesznie między kolumnami, przyglądając się niezwykłym ornamentom ustawiłem się za plecami Raegana tak, że nie mógł mnie dostrzec. Z tej pozycji, jeśli tylko chciałem, jeśli tylko nadarzy się okazja, będę mógł złapać spojrzenie Laidan. O dziwo, poczułem rosnącą ekscytację. Dziwne uczucie, gdy zbiera się siebie kawałek po kawałeczku, wraca do dawnego ja. To właśnie była jedna z tych chwil, która niczym fragment potłuczonej wazy wskakiwała na swoje miejsce. Uśmiechnąłem się lekko, znów czując się swobodnie we własnej skórze, wygodnie, bez potrzeby udawania, że jestem kimś, kim nie byłem. Dzisiaj jestem Ignotusem Mulciberem, Vitalij Karkarow został daleko w tyle i tego wieczoru nie będzie mi przeszkadzał.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ignorancji? Skądże znowu. Mulciber daleki był od ignorancji i wszystkich pochodnych tego zachowania, a może… stanu umysłu, bo przecież dla niego tym to właśnie było — perfidnym lekceważeniem małostkowości, a czasem mniej lub bardziej przez przypadek rzeczy ważnych, mogących tak łatwo umknąć w tłumie nieistotnych spraw. Nie zamierzał jej w niczym umniejszać, ani w urodzie ani osiągnięciach, choć to pierwsze było niezwykle łatwe do oceny. Nie był dżentelmenem, ani sztucznie wykreowanym nadmuchanym tworem usiłującym za wszelką cenę zająć pozycję arystokraty, którym nie był. Może właśnie dlatego za wszelką cenę nie starał się zaimponować kobiecie, która samym swoim wyglądem stawała ponad wszystkimi wokół. To ten majestatyczny typ, który im bardziej chce pozostać niezauważony tym bardziej wyróżnia się swoją innością. Miała więc uzasadnienie dla swoich teorii i wyobrażeń na swój temat, a jako kobieta miała do tego pełne prawo, podobnie jak i do drobnych fochów rzekomo spowodowanych poplamioną suknią. A jak każdy mądry mężczyzna, Mulciber wiedział, że czasem wystarczył jedynie pretekst, iskra aby zapalić pochodnię, która od dawna pęczniała od śmierdzącej benzyny, czekając tylko na odpowiedni moment.
Uśmiech pojawił się na jego twarzy, kiedy parsknęła śmiechem zupełnie tak jakby dla niego to też było zabawne, a przecież był wynikiem jej reakcji, nie swoich własnych słów. Była sprawcą zderzenia, lecz kim byłby wytykając jej niezdarność? Kim okazałby się dosadnie radząc jej patrzeć pod nogi?
— Mulciber — powiedział po chwili, a uprzejmy, cierpliwy uśmiech nie schodził mu z twarzy. Jak miło dla ucha brzmiało dla niego to nazwisko wypowiedziane na głos po tylu latach życia w przekonaniu, że jest bękartem jakiejś kurwy i arystokraty, którego nazwiska nie mógł odziedziczyć? Skinął nieco głową, nie spuszczając jej z oczu i odezwał się po chwili znowu: — Być może uraczyć Panią odpowiednim towarzystwem i zaspokoić interesującą rozmową, pozostając w tłumie ludzi, którzy nie przestają mówić, choć nie mają nic ciekawego do powiedzenia.
Być może na końcu zadźwięczała nuta pytania, choć nie oczekiwał wcale od niej odpowiedzi. Wzruszył lekko ramionami, pozostawiając to bez osądu, choć wiedział, że wielkim prawdopodobieństwem jest jej negacja wobec jego słów. Nie przejmował się tym zbytnio, czerpiąc wymierną przyjemność z dialogu jaki przypadkiem się zrodził. I gdy zmierzyła go wzrokiem, uniósł brwi w zdumieniu, ledwie powstrzymując się przed komentarzem, który cisnął mu się na usta. Nie znosił nudnych kobiet, bez wyrazu, stłamszonych obecnością mężczyzn i pod presją nazwiska, które nosiły. Może dlatego ta wydawała mu się intrygująca i ciekawa? Jej język i niepokorna natura, która przejawiała się w docinkach bawiła go niezmiernie.
— Czyli zawsze rozsądna, daleka bezsensownym uczynkom, które mają przynieść… ledwie chwilę satysfakcji?— bardziej stwierdził niż spytał, podbijając to jeszcze krótkim „hm”, kiedy odwracał wzrok w udawanej zadumie, jakby wyciągał z tego dalsze wnioski. — Zawsze wydawało mi się, że kobiety są kapryśnie i często postępują wedle chwili. Cóż za miła odmiana. Z przyjemnością odnotowałbym Pani nazwisko na liście wyjątków— dodał jeszcze, zerkając na nią kątem oka, ale przecież nie znał go. Nie wiedział kim była, a jedynie mógł ją zakwalifikować jako niezwykle atrakcyjną, błyskotliwa i rozkosznie dosadną damę.
Czy wiedział, że wśród gości znajduje się jego biologiczny ojciec? Nie miał pojęcia i pewnie nawet nie podejrzewał, że mogą się minąć, nie zdając sobie z tego wszystkiego sprawy, lecz czy byłoby inaczej, gdyby go rozpoznał jakimś dziwnym trafem? Czy może pozostałby w cieniu, obserwując go bez słowa, tak jak przez długi czas Grahama, który do dziś żył w nieświadomości, że… ma brata. O, ironio.
I nagle zdał sobie sprawę, że ktoś mu się przygląda. Łatwo odnalazł w tłumie twarz młodej dziewczyny, nieco rudawej — a może to tylko światło? — o dużych, ciemnych oczach i tajemniczym uśmiechu. Mogłaby być bohaterką portretu, nad którym cały świat by się rozwodził, ale zdawała mu się kompletnie obca, a jej wymowny wyraz twarzy wysyłał jasny sygnał o tym, że się znają. A może powinni? Odwzajemnił ją tym samym, szarmanckim, nieco zachowawczym uśmiechem, który miał sugerować jedynie potwierdzenie informacji, którą mu wysłała. I rzeczywiście. Wiedział. A przynajmniej miał podejrzenia, gdy zebrał do kupy wszystkie posiadane informacje.
Uśmiech pojawił się na jego twarzy, kiedy parsknęła śmiechem zupełnie tak jakby dla niego to też było zabawne, a przecież był wynikiem jej reakcji, nie swoich własnych słów. Była sprawcą zderzenia, lecz kim byłby wytykając jej niezdarność? Kim okazałby się dosadnie radząc jej patrzeć pod nogi?
— Mulciber — powiedział po chwili, a uprzejmy, cierpliwy uśmiech nie schodził mu z twarzy. Jak miło dla ucha brzmiało dla niego to nazwisko wypowiedziane na głos po tylu latach życia w przekonaniu, że jest bękartem jakiejś kurwy i arystokraty, którego nazwiska nie mógł odziedziczyć? Skinął nieco głową, nie spuszczając jej z oczu i odezwał się po chwili znowu: — Być może uraczyć Panią odpowiednim towarzystwem i zaspokoić interesującą rozmową, pozostając w tłumie ludzi, którzy nie przestają mówić, choć nie mają nic ciekawego do powiedzenia.
Być może na końcu zadźwięczała nuta pytania, choć nie oczekiwał wcale od niej odpowiedzi. Wzruszył lekko ramionami, pozostawiając to bez osądu, choć wiedział, że wielkim prawdopodobieństwem jest jej negacja wobec jego słów. Nie przejmował się tym zbytnio, czerpiąc wymierną przyjemność z dialogu jaki przypadkiem się zrodził. I gdy zmierzyła go wzrokiem, uniósł brwi w zdumieniu, ledwie powstrzymując się przed komentarzem, który cisnął mu się na usta. Nie znosił nudnych kobiet, bez wyrazu, stłamszonych obecnością mężczyzn i pod presją nazwiska, które nosiły. Może dlatego ta wydawała mu się intrygująca i ciekawa? Jej język i niepokorna natura, która przejawiała się w docinkach bawiła go niezmiernie.
— Czyli zawsze rozsądna, daleka bezsensownym uczynkom, które mają przynieść… ledwie chwilę satysfakcji?— bardziej stwierdził niż spytał, podbijając to jeszcze krótkim „hm”, kiedy odwracał wzrok w udawanej zadumie, jakby wyciągał z tego dalsze wnioski. — Zawsze wydawało mi się, że kobiety są kapryśnie i często postępują wedle chwili. Cóż za miła odmiana. Z przyjemnością odnotowałbym Pani nazwisko na liście wyjątków— dodał jeszcze, zerkając na nią kątem oka, ale przecież nie znał go. Nie wiedział kim była, a jedynie mógł ją zakwalifikować jako niezwykle atrakcyjną, błyskotliwa i rozkosznie dosadną damę.
Czy wiedział, że wśród gości znajduje się jego biologiczny ojciec? Nie miał pojęcia i pewnie nawet nie podejrzewał, że mogą się minąć, nie zdając sobie z tego wszystkiego sprawy, lecz czy byłoby inaczej, gdyby go rozpoznał jakimś dziwnym trafem? Czy może pozostałby w cieniu, obserwując go bez słowa, tak jak przez długi czas Grahama, który do dziś żył w nieświadomości, że… ma brata. O, ironio.
I nagle zdał sobie sprawę, że ktoś mu się przygląda. Łatwo odnalazł w tłumie twarz młodej dziewczyny, nieco rudawej — a może to tylko światło? — o dużych, ciemnych oczach i tajemniczym uśmiechu. Mogłaby być bohaterką portretu, nad którym cały świat by się rozwodził, ale zdawała mu się kompletnie obca, a jej wymowny wyraz twarzy wysyłał jasny sygnał o tym, że się znają. A może powinni? Odwzajemnił ją tym samym, szarmanckim, nieco zachowawczym uśmiechem, który miał sugerować jedynie potwierdzenie informacji, którą mu wysłała. I rzeczywiście. Wiedział. A przynajmniej miał podejrzenia, gdy zebrał do kupy wszystkie posiadane informacje.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Sala Główna
Szybka odpowiedź