Główna ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główna ulica
Ulica Pokątna zmieniła się. Kolorowe, błyszczące witryny, które przedstawiały księgi zaklęć, składniki eliksirów i kociołki, były niewidoczne, ukryte pod przyklejonymi na nich wielkimi ministerialnymi plakatami. Większość tych posępnych fioletowych afiszy z zasadami bezpieczeństwa była powiększoną wersją broszur, które rozsyłano latem, a inne przedstawiały ruszające się czarno-białe fotografie znanych przestępców przebywających na wolności. Kilka witryn było zabitych deskami, w tym ta należąca do Lodziarni Floriana Fortescue. Z drugiej strony ulicy rozstawiono wiele podniszczonych straganów. Najbliższy, stojący przed księgarnią "Esy i Floresy", pod pasiastą, poplamioną markizą miał kartonowy szyld przypięty z przodu:
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
AMULETY
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
Wzruszyłem ramionami. Rzeczywiście - nie łączyło nas nic co dawałoby mi jakiekolwiek prawo do wtrącania się w jej prywatne życie. A jednak - zadałem pytanie, wiedziony jednak bardziej zwykłą ciekawością, niżeli rzeczywiście zmartwieniem. Była dużą, dorosłą dziewczynką, a świat był ciekawym miejscem wartym zobaczenia. Przecież dobrze to wiedziałem, sam nie potrafiłem zbyt długo usiedzieć w miejscu.
- Świat jest duży, dziewczynko. Sam widziałem zaledwie jego skrawek, ale mogę powiedzieć, że warto. - Wyszczerzyłem zęby, patrząc na nią. Nie zamierzałem odwodzić jej od tego pomysłu, nie, nie. Wręcz przeciwnie - namawiać ją. Choć wiedziałem, że w jakiś sposób może mi brakować naszego wzajemnego "pocieszania się", widziałem jednak ten malutki skrawek świata i wiedziałem jak to jest go odkrywać.
- Pamiętaj, że każde nowe miejsca niosą za sobą nowe niebezpieczeństwa. - Przestrzegłem ją, choć sam nie byłem pewien po co, dlaczego. Tak mi się wyrwało. A może jednak trochę obchodziła mnie jej osoba? Troszkę, zaledwie troszeczkę.
- Uwierz mi, że w moim przypadku to coś więcej niż dostanie od przypadkowej osoby przez znalezienie się w złym miejscu i o złym czasie. - Parsknąłem śmiechem. Trochę mnie bawiła ta sytuacja, chociaż w momencie dostawania manta wyglądało to nieco inaczej. Cóż mogłem poradzić? Sam się o to prosiłem, zasłużyłem, a teraz jeszcze miałem czelność wracać do Londynu? Moim błędem było pojawienie się we własnym mieszkaniu i pokazanie się komukolwiek w swej prawdziwej, nie zmienionej za pomocą metamorfomagii postaci.
- Kusisz, dziewczynko, kusisz. - Wyszczerzyłem się w charakterystyczny dla siebie, łobuzerki sposób. Puściłem jej też oczko i złapałem w pasie, by zaraz ją puścić. Zaśmiałem się po jej kolejnych słowach. - Jeżeli o mnie chodzi to odpadam. Już raz dostałem wciry i wielkiego, rodzinnego focha za zniknięcie na zbyt długo bez poinformowania. - Więcej wcirów i więcej focha to nie było coś, czego bym teraz chciał. Mimo wszystko - trochę stęskniłem się za tą gromadą gamoni, idiotów i nieudaczników życiowych. Lubiłem swoją rodzinkę.
Złapałem małą w pas i razem udaliśmy się gdzieś. Może do baru? Może do parku, by się poszwędać? A może do mnie?
zt
- Świat jest duży, dziewczynko. Sam widziałem zaledwie jego skrawek, ale mogę powiedzieć, że warto. - Wyszczerzyłem zęby, patrząc na nią. Nie zamierzałem odwodzić jej od tego pomysłu, nie, nie. Wręcz przeciwnie - namawiać ją. Choć wiedziałem, że w jakiś sposób może mi brakować naszego wzajemnego "pocieszania się", widziałem jednak ten malutki skrawek świata i wiedziałem jak to jest go odkrywać.
- Pamiętaj, że każde nowe miejsca niosą za sobą nowe niebezpieczeństwa. - Przestrzegłem ją, choć sam nie byłem pewien po co, dlaczego. Tak mi się wyrwało. A może jednak trochę obchodziła mnie jej osoba? Troszkę, zaledwie troszeczkę.
- Uwierz mi, że w moim przypadku to coś więcej niż dostanie od przypadkowej osoby przez znalezienie się w złym miejscu i o złym czasie. - Parsknąłem śmiechem. Trochę mnie bawiła ta sytuacja, chociaż w momencie dostawania manta wyglądało to nieco inaczej. Cóż mogłem poradzić? Sam się o to prosiłem, zasłużyłem, a teraz jeszcze miałem czelność wracać do Londynu? Moim błędem było pojawienie się we własnym mieszkaniu i pokazanie się komukolwiek w swej prawdziwej, nie zmienionej za pomocą metamorfomagii postaci.
- Kusisz, dziewczynko, kusisz. - Wyszczerzyłem się w charakterystyczny dla siebie, łobuzerki sposób. Puściłem jej też oczko i złapałem w pasie, by zaraz ją puścić. Zaśmiałem się po jej kolejnych słowach. - Jeżeli o mnie chodzi to odpadam. Już raz dostałem wciry i wielkiego, rodzinnego focha za zniknięcie na zbyt długo bez poinformowania. - Więcej wcirów i więcej focha to nie było coś, czego bym teraz chciał. Mimo wszystko - trochę stęskniłem się za tą gromadą gamoni, idiotów i nieudaczników życiowych. Lubiłem swoją rodzinkę.
Złapałem małą w pas i razem udaliśmy się gdzieś. Może do baru? Może do parku, by się poszwędać? A może do mnie?
zt
Oliver Bott
Zawód : Złodziej i oszust do wynajęcia
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Bo większość ludzi to durnie. Więc trzeba to wykorzystać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| okolice połowy maja
Hep!
Zaledwie chwilę temu opuściła pracę, ciesząc się, że może dziś wcześniej wrócić do domu i odpocząć. Ale najwyraźniej teleportacja miała inne plany. Ledwie zobaczyła podwórze, gdzie zwykle aportowała się po powrocie, kiedy nagle czknęła i zniknęła ponownie, zanim zdążyła zdać sobie sprawę, co się z nią dzieje.
Być może była to kwestia zmęczenia i zbyt pospiesznej teleportacji, a może po prostu wpływ anomalii. Te wpływały na zaklęcia, więc czemu by nie na teleportację? Dobrze pamiętała noc z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja, groźną moc, która teleportowała ją w zupełnie inne miejsce, czyniąc przy tym obrażenia na ciele. Wolałaby nigdy więcej nie przeżyć czegoś podobnego, bo było to jedno z bardziej przerażających doświadczeń w jej młodym, zaledwie dwudziestoletnim życiu.
Ale wyglądało na to, że nic jej nie było. Po chwili ustało uczucie napierającego ze wszystkich stron ciśnienia, jakie zawsze towarzyszyło teleportacji, i choć wciąż kręciło jej się w głowie, mogła rozejrzeć się w otoczeniu i rozpoznać miejsce, w które trafiła. Była to ulica Pokątna, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Zdecydowanie nie planowała się dzisiaj tu wybierać, miała zamiar po prostu wypocząć i może coś poczytać. Ostatnie dni w pracy były dość męczące, wszyscy uzdrowiciele i stażyści mieli sporo obowiązków w związku z anomaliami i większą niż zwykle ilością pacjentów, więc był to czas wyjątkowo wytężonej pracy.
Ale zamiast być w domu była tutaj. I była jeszcze jedna opcja tego, co mogło jej dolegać – czkawka teleportacyjna. Ale póki nie zniknie niespodziewanie drugi raz, nie mogła jeszcze stuprocentowo założyć takiej ewentualności. Nie tak dawno, zaledwie parę tygodni temu, spotkała Alastaira prawdopodobnie dotkniętego tą właśnie przypadłością. I choć nie była najpoważniejszą dolegliwością, która mogła się przytrafić, Josie chyba jednak wolałaby jej uniknąć, bo nie chciałaby nagle zniknąć w trakcie pracy podczas leczenia jakiegoś pacjenta, albo w nocy podczas snu, i obudzić się nagle w jakimś lesie lub na środku drogi. Było wiele miejsc bardziej niebezpiecznych niż Pokątna.
Wciąż kręciło jej się lekko w głowie i była na tyle zdezorientowana, że nagle zatoczyła się w bok i zawadziła ramieniem przechodzącego obok mężczyznę.
- Przepraszam – wymamrotała, spoglądając na niego przelotnie. Na co dzień nie była niezdarna, po prostu próbowała złapać równowagę po nieoczekiwanej aportacji, która ją z tej równowagi wytrąciła.
Musiała jakoś wrócić do domu. Może tym razem bez użycia teleportacji. Z tego co mogła zauważyć, rzuciło ją mniej więcej w połowie długości ulicy, więc do Dziurawego Kotła, gdzie mogła skorzystać z kominka, był kawałek do przejścia, ale odległość nie była zbyt znacząca.
Hep!
Zaledwie chwilę temu opuściła pracę, ciesząc się, że może dziś wcześniej wrócić do domu i odpocząć. Ale najwyraźniej teleportacja miała inne plany. Ledwie zobaczyła podwórze, gdzie zwykle aportowała się po powrocie, kiedy nagle czknęła i zniknęła ponownie, zanim zdążyła zdać sobie sprawę, co się z nią dzieje.
Być może była to kwestia zmęczenia i zbyt pospiesznej teleportacji, a może po prostu wpływ anomalii. Te wpływały na zaklęcia, więc czemu by nie na teleportację? Dobrze pamiętała noc z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja, groźną moc, która teleportowała ją w zupełnie inne miejsce, czyniąc przy tym obrażenia na ciele. Wolałaby nigdy więcej nie przeżyć czegoś podobnego, bo było to jedno z bardziej przerażających doświadczeń w jej młodym, zaledwie dwudziestoletnim życiu.
Ale wyglądało na to, że nic jej nie było. Po chwili ustało uczucie napierającego ze wszystkich stron ciśnienia, jakie zawsze towarzyszyło teleportacji, i choć wciąż kręciło jej się w głowie, mogła rozejrzeć się w otoczeniu i rozpoznać miejsce, w które trafiła. Była to ulica Pokątna, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Zdecydowanie nie planowała się dzisiaj tu wybierać, miała zamiar po prostu wypocząć i może coś poczytać. Ostatnie dni w pracy były dość męczące, wszyscy uzdrowiciele i stażyści mieli sporo obowiązków w związku z anomaliami i większą niż zwykle ilością pacjentów, więc był to czas wyjątkowo wytężonej pracy.
Ale zamiast być w domu była tutaj. I była jeszcze jedna opcja tego, co mogło jej dolegać – czkawka teleportacyjna. Ale póki nie zniknie niespodziewanie drugi raz, nie mogła jeszcze stuprocentowo założyć takiej ewentualności. Nie tak dawno, zaledwie parę tygodni temu, spotkała Alastaira prawdopodobnie dotkniętego tą właśnie przypadłością. I choć nie była najpoważniejszą dolegliwością, która mogła się przytrafić, Josie chyba jednak wolałaby jej uniknąć, bo nie chciałaby nagle zniknąć w trakcie pracy podczas leczenia jakiegoś pacjenta, albo w nocy podczas snu, i obudzić się nagle w jakimś lesie lub na środku drogi. Było wiele miejsc bardziej niebezpiecznych niż Pokątna.
Wciąż kręciło jej się lekko w głowie i była na tyle zdezorientowana, że nagle zatoczyła się w bok i zawadziła ramieniem przechodzącego obok mężczyznę.
- Przepraszam – wymamrotała, spoglądając na niego przelotnie. Na co dzień nie była niezdarna, po prostu próbowała złapać równowagę po nieoczekiwanej aportacji, która ją z tej równowagi wytrąciła.
Musiała jakoś wrócić do domu. Może tym razem bez użycia teleportacji. Z tego co mogła zauważyć, rzuciło ją mniej więcej w połowie długości ulicy, więc do Dziurawego Kotła, gdzie mogła skorzystać z kominka, był kawałek do przejścia, ale odległość nie była zbyt znacząca.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Miałam trochę spraw do załatwienia. Najpilniejszą z nich było zdobycie materiałów do odbudowy sufitu naszej sypialni, która ucierpiała podczas pierwszomajowych anomalii. Razem z Aaronem powoli łataliśmy powstałe dziury, ale nadal pozostało sporo pracy do zrobienia. I przede wszystkim brakowało już surowców. Musiałam także zakupić kilka potrzebnych rekwizytów do tresury chartów i to wszystko sprawiało, że wizyta na ulicy Pokątnej będzie przykrą koniecznością. Od czasów rządów Wilhelminy oraz późniejszych zmian, które zaszły w Ministerstwie Magii, wypominane w Proroku Codziennym, bardzo nie lubiłam tego miejsca. Kojarzyło mi się z wylęgarnią przestępców, buntowników oraz rebeliantów starających się zaburzyć dotychczasowy świat. Polityka jako taka mnie nie interesowała, miałam ją daleko w tyle, ale nie lubiłam sytuacji zagrożenia. Możliwości, że znów ktoś mógłby mnie skrzywdzić; to wszystko napawało mnie wstrętem oraz lękiem jednocześnie. Musiałam mu się jednak przeciwstawić, w końcu prowadziłam teraz zupełnie inne życie niż dotychczas. Miałam powody do egzystencji, bardzo realne, dlatego strach stał się moim motywatorem, nie paraliżującą niemocą. Tylko dlatego pojawiłam się na tej przeklętej ulicy.
Dziś nie tak bardzo zatłoczonej jak jeszcze jakiś czas temu. Szłam dość szybkim tempem, bacznie rozglądając się po sklepowych witrynach. Sprawiałam dziwne wrażenie; kogoś, kto się spieszył, w dodatku miałam na sobie spodnie, bo przybyłam tu prosto z placu budowy. Ręce skrzyżowałam na piersi, jakbym walczyła z potwornym zimnem, ale to było spowodowane powstrzymywaniem się przed ostentacyjnym pokazywaniem własnego niezadowolenia. We względnie dobrej kondycji trzymała mnie jedynie nadzieja, że prędko opuszczę to wstrętne miejsce.
Niestety, zagapiłam się. A kiedy to zrobiłam, pchnięty przez jakąś kobietę mężczyzna stanął mi na drodze, natrafiając na mnie. Uderzenie było lekkie, ale wystarczające, by mnie zdenerwować. Cofnęłam się gwałtownie, lustrując zarówno nieznajomego jak i czarownicę. Ostrym, nieprzyjemnym spojrzeniem, w końcu oderwali mnie od mojej misji.
- Patrz, gdzie leziesz – odezwałam się sucho, nie wiadomo, do kogo bardziej kierując swoje słowa. Mężczyzna wyraźnie się zmieszał, zaczął nas przepraszać. Kiedy tylko ułożył dłoń na moim ramieniu, wywinęłam je szybko nie życząc sobie, by ktokolwiek mnie dotykał. Uśmiechnął się przepraszająco, jeszcze kilka sekund idąc tyłem, a przodem do nas, po czym się obrócił idąc dalej uliczką. Ja tymczasem spojrzałam na młodziutką kobietę i prawie ją już wyminęłam, kiedy coś mnie tknęło, by sięgnąć do kieszeni kurtki, w której nie odnalazłam swojego mieszka.
- Gdzie moja sakiewka? – spytałam samą siebie, brzmiało to jednocześnie dość nerwowo jak i panicznie. Zaczęłam szybko przetrząsać wszystkie kieszenie, ale nie odnalazłam w nich moich pieniędzy, przeznaczonych na dzisiejsze zakupy.
Dziś nie tak bardzo zatłoczonej jak jeszcze jakiś czas temu. Szłam dość szybkim tempem, bacznie rozglądając się po sklepowych witrynach. Sprawiałam dziwne wrażenie; kogoś, kto się spieszył, w dodatku miałam na sobie spodnie, bo przybyłam tu prosto z placu budowy. Ręce skrzyżowałam na piersi, jakbym walczyła z potwornym zimnem, ale to było spowodowane powstrzymywaniem się przed ostentacyjnym pokazywaniem własnego niezadowolenia. We względnie dobrej kondycji trzymała mnie jedynie nadzieja, że prędko opuszczę to wstrętne miejsce.
Niestety, zagapiłam się. A kiedy to zrobiłam, pchnięty przez jakąś kobietę mężczyzna stanął mi na drodze, natrafiając na mnie. Uderzenie było lekkie, ale wystarczające, by mnie zdenerwować. Cofnęłam się gwałtownie, lustrując zarówno nieznajomego jak i czarownicę. Ostrym, nieprzyjemnym spojrzeniem, w końcu oderwali mnie od mojej misji.
- Patrz, gdzie leziesz – odezwałam się sucho, nie wiadomo, do kogo bardziej kierując swoje słowa. Mężczyzna wyraźnie się zmieszał, zaczął nas przepraszać. Kiedy tylko ułożył dłoń na moim ramieniu, wywinęłam je szybko nie życząc sobie, by ktokolwiek mnie dotykał. Uśmiechnął się przepraszająco, jeszcze kilka sekund idąc tyłem, a przodem do nas, po czym się obrócił idąc dalej uliczką. Ja tymczasem spojrzałam na młodziutką kobietę i prawie ją już wyminęłam, kiedy coś mnie tknęło, by sięgnąć do kieszeni kurtki, w której nie odnalazłam swojego mieszka.
- Gdzie moja sakiewka? – spytałam samą siebie, brzmiało to jednocześnie dość nerwowo jak i panicznie. Zaczęłam szybko przetrząsać wszystkie kieszenie, ale nie odnalazłam w nich moich pieniędzy, przeznaczonych na dzisiejsze zakupy.
just fake the smile
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czuła się bardzo dziwnie, wciąż zaskoczona tym nagłym pojawieniem się na Pokątnej. Zdecydowanie to nie tu się wybierała. Jej celem był rodzinny dom, nie magiczna ulica, bo nie planowała dzisiaj żadnych zakupów. W ostatnim czasie ograniczała wizyty tu do minimum, odkąd zaczęło się psuć, a potem na dokładkę nastały anomalie. Kluczyła głównie między domem a pracą, czasem tylko znajdując trochę czasu, by się wyrwać i spotkać z kimś. Ale duża ilość pracy w Mungu i nauka do kursu (w końcu zbliżały się egzaminy kończące drugi rok jej stażu) pochłaniała ją mocno i uniemożliwiała znajdowanie dużych ilości wolnego czasu.
Na początku po wylądowaniu trochę się chwiała i przez moment kręciło jej się w głowie; była zdezorientowana nagłymi przenosinami. Nie mogła jednak nie poczuć zawadzenia przez mężczyznę, który o dziwo nie ustąpił jej z drogi, a pozwolił na to, by ich ramiona na moment się zetknęły. Przeprosiła go i odsunęła się szybko, chcąc przerwać niechciany kontakt, ale mężczyzna zatoczył się w bok, wpadając na inną kobietę, która akurat ich mijała. Wyglądało to trochę tak, jakby stracił równowagę po zderzeniu z Jocelyn, co było dziwne, biorąc pod uwagę jej niewielkie gabaryty. Usłyszała jego przepraszające słowa, ale po chwili się oddalił, a Josie zerknęła przelotnie na nieznajomą kobietę, która na moment przystanęła, grzebiąc rękami w kieszeniach.
Słysząc pytanie o sakiewkę, które kobieta wymamrotała do siebie, ale na tyle głośno, by usłyszała je też panna Vane, także sięgnęła dłonią do swojej niewielkiej torby, zwisającej z akurat tego ramienia, które chwilę temu potrącił nieznajomy. Przez chwilę grzebała w niej, ale nie namacała dłonią charakterystycznej faktury sakiewki ani nie zauważyła jej w miejscu, gdzie zwykle ją wkładała.
- Moja chyba też zniknęła... – wyszeptała.
Szczęśliwie nie miała przy sobie żadnej większej sumy, jako że nie planowała zakupów, a więc nie przygotowała się do nich. Miała przy sobie może kilka monet; czasami nosiła drobne sumy do Munga, by w przerwie móc pójść do herbaciarni na herbatę lub kawałek ciasta. Ale i tak poczuła się nieprzyjemnie na myśl, że prawdopodobnie właśnie została okradziona, i gdyby nie słowa kobiety, pewnie zdałaby sobie z tego sprawę dopiero przy okazji konieczności sięgnięcia do torby.
- To... może to ten mężczyzna, który na nas wpadł? – odezwała się nagle. Oczywiście mogło być i tak, że sakiewka wypadła jej wcześniej tego dnia w pokoju stażystów, gdzie zostawiała rzeczy na czas pracy, ale nie ulegało wątpliwości, że mógł istnieć związek między mężczyzną z którym się zderzyła (a może to on celowo zderzył się z nią?), a tym, że teraz ani ona, ani druga kobieta na którą wpadł tamten czarodziej, nie miały sakiewek. Wiedziała przecież, że po Londynie grasują złodzieje i również Pokątna nie była od nich wolna. Teraz nawet tu trzeba było uważać, żeby nie zostać okradzionym lub napadniętym także w ciągu dnia. Być może teraz sama miała się przekonać, jak to jest, kiedy ktoś sprytnie i niepostrzeżenie wykorzystał jej zagubienie, po czym oddalił się zanim obie zdały sobie sprawę, że czegoś im brakuje.
Na początku po wylądowaniu trochę się chwiała i przez moment kręciło jej się w głowie; była zdezorientowana nagłymi przenosinami. Nie mogła jednak nie poczuć zawadzenia przez mężczyznę, który o dziwo nie ustąpił jej z drogi, a pozwolił na to, by ich ramiona na moment się zetknęły. Przeprosiła go i odsunęła się szybko, chcąc przerwać niechciany kontakt, ale mężczyzna zatoczył się w bok, wpadając na inną kobietę, która akurat ich mijała. Wyglądało to trochę tak, jakby stracił równowagę po zderzeniu z Jocelyn, co było dziwne, biorąc pod uwagę jej niewielkie gabaryty. Usłyszała jego przepraszające słowa, ale po chwili się oddalił, a Josie zerknęła przelotnie na nieznajomą kobietę, która na moment przystanęła, grzebiąc rękami w kieszeniach.
Słysząc pytanie o sakiewkę, które kobieta wymamrotała do siebie, ale na tyle głośno, by usłyszała je też panna Vane, także sięgnęła dłonią do swojej niewielkiej torby, zwisającej z akurat tego ramienia, które chwilę temu potrącił nieznajomy. Przez chwilę grzebała w niej, ale nie namacała dłonią charakterystycznej faktury sakiewki ani nie zauważyła jej w miejscu, gdzie zwykle ją wkładała.
- Moja chyba też zniknęła... – wyszeptała.
Szczęśliwie nie miała przy sobie żadnej większej sumy, jako że nie planowała zakupów, a więc nie przygotowała się do nich. Miała przy sobie może kilka monet; czasami nosiła drobne sumy do Munga, by w przerwie móc pójść do herbaciarni na herbatę lub kawałek ciasta. Ale i tak poczuła się nieprzyjemnie na myśl, że prawdopodobnie właśnie została okradziona, i gdyby nie słowa kobiety, pewnie zdałaby sobie z tego sprawę dopiero przy okazji konieczności sięgnięcia do torby.
- To... może to ten mężczyzna, który na nas wpadł? – odezwała się nagle. Oczywiście mogło być i tak, że sakiewka wypadła jej wcześniej tego dnia w pokoju stażystów, gdzie zostawiała rzeczy na czas pracy, ale nie ulegało wątpliwości, że mógł istnieć związek między mężczyzną z którym się zderzyła (a może to on celowo zderzył się z nią?), a tym, że teraz ani ona, ani druga kobieta na którą wpadł tamten czarodziej, nie miały sakiewek. Wiedziała przecież, że po Londynie grasują złodzieje i również Pokątna nie była od nich wolna. Teraz nawet tu trzeba było uważać, żeby nie zostać okradzionym lub napadniętym także w ciągu dnia. Być może teraz sama miała się przekonać, jak to jest, kiedy ktoś sprytnie i niepostrzeżenie wykorzystał jej zagubienie, po czym oddalił się zanim obie zdały sobie sprawę, że czegoś im brakuje.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
To miała być prosta misja. Wejść do sklepu, kupić potrzebne rzeczy, wyjść ze sklepu, wrócić do domu. Każdy, nawet byle ćwierćinteligent potrafiłby zrealizować tak skąpy plan. Ale nie, ja zawiodłam na całej linii. Zamiast obejść tych czarodziejów od siedmiu boleści z bardzo daleka, to próbowałam ich wyminąć. I tak to się musiało skończyć. Zazgrzytałam zębami, orientując się, że było już tylko gorzej. Żadnych pieniędzy, po prostu żadnych. I jak ja mam kupić te wszystkie gwoździe oraz parę innych rzeczy? Przeglądnęłam raz jeszcze kieszenie kurtki, ale nic tam nie znalazłam.
Za to usłyszałam głos tej drugiej kobiety, która najwyraźniej zwracała się do mnie. Obróciłam głowę w jej stronę, będąc już zła jak osa; nieco przyhamowałam z nieprzyjemnym wyrazem twarzy oraz równie odpychającym spojrzeniem usłyszawszy, że i ona straciła swój dobytek. Skąd mogłam wiedzieć, że tak mało monet? Przynajmniej w porównaniu do mnie.
- Co? Teraz? – spytałam nieprzytomnie. Dopiero kiedy kobieta rzuciła podejrzenia na mężczyznę, który przed chwilą nas obrzydliwie obłapiał, załapałam co zaszło. Zmarszczyłam bojowo brwi i odwróciłam się w kierunku znikającej w oddali sylwetki. O nie, gagatku, nie uciekniesz z moimi pieniędzmi.
Masz pecha, że potrafię szybko biegać. Dlatego od razu rzuciłam się w pogoń za czarodziejem. Tamten obrócił się na dźwięk moich kroków; kiedy zobaczył mnie wściekłą zmierzającą w jego kierunku, sam także rzucił się do biegu.
- Łapcie tego cholernego złodzieja! – krzyknęłam do tych kilku przechodniów, którzy kręcili się po ulicy. Nie widziałam po nic chęci do zatrzymania opryszka, więc jedyne, co mogłam zrobić, to biec co tchu za tym gnojkiem. Zastanawiałam się czy nie rzucić zaklęcia, ale trochę się bałam, że z tych wszystkich dziwnych magicznych zdarzeń jeszcze urok obróci się przeciwko mnie. – Stój, bo inaczej pożałujesz! – spróbowałam mu jeszcze zagrozić, ale ten nic sobie z tego nie robił. Dlatego w biegu zaczęłam wyjmować z kieszeni różdżkę, z oczywistym zamiarem użycia jej na tym wstrętnym przestępcy. Nie powinien ze mną pogrywać.
Za to usłyszałam głos tej drugiej kobiety, która najwyraźniej zwracała się do mnie. Obróciłam głowę w jej stronę, będąc już zła jak osa; nieco przyhamowałam z nieprzyjemnym wyrazem twarzy oraz równie odpychającym spojrzeniem usłyszawszy, że i ona straciła swój dobytek. Skąd mogłam wiedzieć, że tak mało monet? Przynajmniej w porównaniu do mnie.
- Co? Teraz? – spytałam nieprzytomnie. Dopiero kiedy kobieta rzuciła podejrzenia na mężczyznę, który przed chwilą nas obrzydliwie obłapiał, załapałam co zaszło. Zmarszczyłam bojowo brwi i odwróciłam się w kierunku znikającej w oddali sylwetki. O nie, gagatku, nie uciekniesz z moimi pieniędzmi.
Masz pecha, że potrafię szybko biegać. Dlatego od razu rzuciłam się w pogoń za czarodziejem. Tamten obrócił się na dźwięk moich kroków; kiedy zobaczył mnie wściekłą zmierzającą w jego kierunku, sam także rzucił się do biegu.
- Łapcie tego cholernego złodzieja! – krzyknęłam do tych kilku przechodniów, którzy kręcili się po ulicy. Nie widziałam po nic chęci do zatrzymania opryszka, więc jedyne, co mogłam zrobić, to biec co tchu za tym gnojkiem. Zastanawiałam się czy nie rzucić zaklęcia, ale trochę się bałam, że z tych wszystkich dziwnych magicznych zdarzeń jeszcze urok obróci się przeciwko mnie. – Stój, bo inaczej pożałujesz! – spróbowałam mu jeszcze zagrozić, ale ten nic sobie z tego nie robił. Dlatego w biegu zaczęłam wyjmować z kieszeni różdżkę, z oczywistym zamiarem użycia jej na tym wstrętnym przestępcy. Nie powinien ze mną pogrywać.
just fake the smile
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Niestety niektórzy wykorzystywali obecne czasy do własnych, często niecnych celów, by łatwiej żerować na zajętych innymi problemami ludziach, którzy stawali się mniej czujni na tego typu sytuacje. Pewnie łatwiej było teraz zrzucać winę na anomalie i inne komplikacje w magii, co otwierało furtkę osobnikom takim jak ten, który właśnie zwinął sakiewkę jej i tej drugiej nieznajomej kobiecie. Jocelyn nie rozumiała tego, ale jako uczciwa obywatelka nigdy nie rozumowała w taki sposób.
Wiedziała, że jej strata nie jest taka, jaka mogłaby być, gdyby przybyła tu na zakupy i miała przy sobie większą sumę niż tych kilka monet przeznaczonych na herbatę i kawałek ciasta w mungowej herbaciarni. Opryszek nie miał więc znacząco skorzystać na młodej uzdrowicielce teleportowanej tu przypadkowo zaraz po pracy. Ale w sakiewce oprócz tych monet miała też zamykany naszyjnik ze zdjęciami swoich bliskich, który dostała od Toma jakiś czas przed jego zniknięciem. I choć dla innych raczej nie miałby zbyt wielkiej wartości, był on dla niej cenniejszy niż ta mała garstka pieniędzy, bo przecież nie wiedziała, czy jeszcze kiedyś zobaczy swojego brata, który od roku nie dawał znaku życia. Od czasu jego zniknięcia nosiła drobiazg w swojej sakiewce, chcąc mieć pod ręką małą cząstkę utraconego brata. A teraz sakiewki nie było w jej torbie.
Druga kobieta wyglądała na mocno rozeźloną faktem, że padła ofiarą kradzieży. Josie nie dziwiła się; sama też zaczęła czuć większą złość i żal, kiedy przypomniała sobie o tym, co jeszcze miała w sakiewce, co należało kiedyś do Toma. Powiodła spojrzeniem w ślad za jej wzrokiem; jako że ulica nie była tak tłoczna jak zawsze, po chwili także zauważyła oddalającego się mężczyznę, który początkowo szedł spokojnie jakby nigdy nic.
Ale wtedy nieznajoma kobieta zrobiła coś niespodziewanego i odważnego – rzuciła się za nim w pogoń, na co mężczyzna zareagował jak przystało na winnego: ucieczką.
- Hej, zaczekaj... – rzuciła do niej cicho, po czym, nieoczekiwanie, po chwili wahania także pobiegła za nimi. Nie była szczególnie szybka, nieczęsto miała okazję biegać, więc pozostawała w tyle za mocno zdeterminowaną kobietą, która krzyczała do innych i wyciągała w biegu różdżkę. Josie początkowo zdziwiła się na ten widok; przez ostatnie miesiące przywykła do myśli że na Pokątnej nie wolno czarować, więc dopiero po chwili przypomniała sobie że ten dekret został niedawno cofnięty.
Zdecydowanie nie była ryzykantką, i pewnie gdyby nie to, że kobieta zdecydowała się na tak odważny ruch, musiałaby przeboleć stratę sakiewki i jej zawartości. Sama na pewno nie odważyłaby się biegać za tym nieznajomym typem. Ale skoro kobieta była najwyraźniej dużo śmielsza i bardziej zdesperowana niż Jocelyn... Cóż, zawsze mogła spróbować jej pomóc. Licząc, że ktoś (może nawet sama nieznajoma?) zatrzymają mężczyznę i odzyska też swoją własność. Szczęśliwie dla nich, nieznajomy uciekinier znów na kogoś wpadł, co spowolniło tempo jego ucieczki, a w pewnym momencie Josie mogła dostrzec jakiś błysk; ktoś z innych przechodniów strzelił w uciekiniera zaklęciem. Mężczyzna stracił równowagę i runął na twardą kostkę brukową, ale obie kobiety dzieliło od niego jeszcze trochę metrów.
Wiedziała, że jej strata nie jest taka, jaka mogłaby być, gdyby przybyła tu na zakupy i miała przy sobie większą sumę niż tych kilka monet przeznaczonych na herbatę i kawałek ciasta w mungowej herbaciarni. Opryszek nie miał więc znacząco skorzystać na młodej uzdrowicielce teleportowanej tu przypadkowo zaraz po pracy. Ale w sakiewce oprócz tych monet miała też zamykany naszyjnik ze zdjęciami swoich bliskich, który dostała od Toma jakiś czas przed jego zniknięciem. I choć dla innych raczej nie miałby zbyt wielkiej wartości, był on dla niej cenniejszy niż ta mała garstka pieniędzy, bo przecież nie wiedziała, czy jeszcze kiedyś zobaczy swojego brata, który od roku nie dawał znaku życia. Od czasu jego zniknięcia nosiła drobiazg w swojej sakiewce, chcąc mieć pod ręką małą cząstkę utraconego brata. A teraz sakiewki nie było w jej torbie.
Druga kobieta wyglądała na mocno rozeźloną faktem, że padła ofiarą kradzieży. Josie nie dziwiła się; sama też zaczęła czuć większą złość i żal, kiedy przypomniała sobie o tym, co jeszcze miała w sakiewce, co należało kiedyś do Toma. Powiodła spojrzeniem w ślad za jej wzrokiem; jako że ulica nie była tak tłoczna jak zawsze, po chwili także zauważyła oddalającego się mężczyznę, który początkowo szedł spokojnie jakby nigdy nic.
Ale wtedy nieznajoma kobieta zrobiła coś niespodziewanego i odważnego – rzuciła się za nim w pogoń, na co mężczyzna zareagował jak przystało na winnego: ucieczką.
- Hej, zaczekaj... – rzuciła do niej cicho, po czym, nieoczekiwanie, po chwili wahania także pobiegła za nimi. Nie była szczególnie szybka, nieczęsto miała okazję biegać, więc pozostawała w tyle za mocno zdeterminowaną kobietą, która krzyczała do innych i wyciągała w biegu różdżkę. Josie początkowo zdziwiła się na ten widok; przez ostatnie miesiące przywykła do myśli że na Pokątnej nie wolno czarować, więc dopiero po chwili przypomniała sobie że ten dekret został niedawno cofnięty.
Zdecydowanie nie była ryzykantką, i pewnie gdyby nie to, że kobieta zdecydowała się na tak odważny ruch, musiałaby przeboleć stratę sakiewki i jej zawartości. Sama na pewno nie odważyłaby się biegać za tym nieznajomym typem. Ale skoro kobieta była najwyraźniej dużo śmielsza i bardziej zdesperowana niż Jocelyn... Cóż, zawsze mogła spróbować jej pomóc. Licząc, że ktoś (może nawet sama nieznajoma?) zatrzymają mężczyznę i odzyska też swoją własność. Szczęśliwie dla nich, nieznajomy uciekinier znów na kogoś wpadł, co spowolniło tempo jego ucieczki, a w pewnym momencie Josie mogła dostrzec jakiś błysk; ktoś z innych przechodniów strzelił w uciekiniera zaklęciem. Mężczyzna stracił równowagę i runął na twardą kostkę brukową, ale obie kobiety dzieliło od niego jeszcze trochę metrów.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Nie należałam do osób ani bojaźliwych, ani łatwo odpuszczających. Nie wyobrażałam sobie stać bezczynnie, kiedy mnie okradziono; spuścić nos na kwintę, rzewnie zapłakać nad utraconą rzeczą oraz wrócić bezradnie do domu. Nie miałam litości dla złodziejaszków, a swoją własność uważałam za jedną z najważniejszych rzeczy, jaka kiedykolwiek mogłaby mnie obejść. Dlatego zdenerwowałam się, że jakiś idiota poszedł na łatwiznę, podczas gdy ja zbierałam te galeony ciężką pracą oraz zaangażowaniem. Tresura chartów nie była wcale taka prosta jak niektórym mogłoby się zdawać, choć przyznaję, że jako osobie zwierzęcoustnej na pewno było mi dużo łatwiej niż przeciętnemu czarodziejowi. I tak nie upoważniało to nikogo do odbierania mi mojej sakiewki, na której zawartość długo pracowałam. Dlatego ruszyłam w pogoń za rzezimieszkiem, mając nadzieję, że odbiorę mu skradzione rzeczy. Nie zastanawiałam się długo, działałam impulsywnie, ale tak było najlepiej. Gdybym stała i się zastanawiała co zrobić, mężczyzna już dawno uciekłby z moją kasą. Do tego nie mogłam dopuścić, za wszelką cenę musiałam dążyć do schwytania czarodzieja.
Nie wiem ile tak biegłam wzdłuż ulicy, przeciskając się między zdziwionymi, oglądającymi się na nas osobami. Nie zauważałam ich min, widziałam tylko kątem oka, że chyba byli zdezorientowani. Mówiły to ich ciała kiedy przepychałam się łokciami między ich sylwetkami. Nie miałam też świadomości, że nieznajoma kobieta pobiegła za mną; raczej oceniłam ją jako kogoś, kto jest szarą myszką lubującą się w chowaniu w swojej norce, byleby z dala od problemów lub nadmiernego wysiłku. Dlatego parłam na przód, sądząc, że byłam zdana jedynie na siebie. Powoli zaczęły mnie boleć płuca od tego biegu; zimne powietrze siłą wdzierało się przez nozdrza do układu oddechowego, skutecznie schładzając ogrzane organy. Puls przyspieszył, mięśnie się spięły, a ja parłam dalej. Aż wreszcie tamten popełnił znaczny błąd. Uśmiech pojawił się na mojej twarzy, byłam pewna, że teraz będę w stanie go dogonić. W końcu doczekałam się także interwencji ze strony jednego z przechodniów, który ogłuszył go zaklęciem. Podziękowałabym za jego obywatelską postawę gdyby nie istotny fakt, że musiałam ostatecznie zatrzymać rabusia. Zrobiłam to w niezbyt eleganckim stylu, po prostu rzucając się na niego z rozpędu, przygniatając swoim ciałem.
- Oddawaj nasze sakiewki – warknęłam na wydechu, ciągnąc go za kołnierz. Poprawiłam się też, siedząc teraz na jego plecach okrakiem; wierzgał, próbował się wyrwać z tego uścisku, ale dusiłam go, więc brakowało mu powietrza. Byłam wściekła.
Nie wiem ile tak biegłam wzdłuż ulicy, przeciskając się między zdziwionymi, oglądającymi się na nas osobami. Nie zauważałam ich min, widziałam tylko kątem oka, że chyba byli zdezorientowani. Mówiły to ich ciała kiedy przepychałam się łokciami między ich sylwetkami. Nie miałam też świadomości, że nieznajoma kobieta pobiegła za mną; raczej oceniłam ją jako kogoś, kto jest szarą myszką lubującą się w chowaniu w swojej norce, byleby z dala od problemów lub nadmiernego wysiłku. Dlatego parłam na przód, sądząc, że byłam zdana jedynie na siebie. Powoli zaczęły mnie boleć płuca od tego biegu; zimne powietrze siłą wdzierało się przez nozdrza do układu oddechowego, skutecznie schładzając ogrzane organy. Puls przyspieszył, mięśnie się spięły, a ja parłam dalej. Aż wreszcie tamten popełnił znaczny błąd. Uśmiech pojawił się na mojej twarzy, byłam pewna, że teraz będę w stanie go dogonić. W końcu doczekałam się także interwencji ze strony jednego z przechodniów, który ogłuszył go zaklęciem. Podziękowałabym za jego obywatelską postawę gdyby nie istotny fakt, że musiałam ostatecznie zatrzymać rabusia. Zrobiłam to w niezbyt eleganckim stylu, po prostu rzucając się na niego z rozpędu, przygniatając swoim ciałem.
- Oddawaj nasze sakiewki – warknęłam na wydechu, ciągnąc go za kołnierz. Poprawiłam się też, siedząc teraz na jego plecach okrakiem; wierzgał, próbował się wyrwać z tego uścisku, ale dusiłam go, więc brakowało mu powietrza. Byłam wściekła.
just fake the smile
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jocelyn nigdy zbyt odważna nie była, ale też życie nigdy nie zmusiło jej do tego, żeby w sobie takie cechy wyrobić. Wychowano ją na grzeczną panienkę, której podsuwano wszystko pod nos i nie musiała o nic tak naprawdę walczyć, przynajmniej nie w takim dosłownym sensie. Bo oczywiście, od dziecka usilnie walczyła o uwagę, aprobatę i miłość swojej matki, której nie dostała bezinteresownie, musiała dać coś w zamian i postarać się, aby ją otrzymać. Ale nie zetknęła się w swoim życiu z prawdziwymi zagrożeniami które wymagałyby od niej faktycznej siły, odwagi i brawury. I przez Hogwart prześlizgnęła się spokojnie, nawet przez te ostatnie dwa lata, kiedy w szkole zapanowały czasy Grindelwalda. Wtedy siedziała cicho, starała się nie wychylać i nie nadstawiała karku za uczniów, którzy podpadli nowemu porządkowi. Była spokojna i zachowawcza, a w pracy stażystki uzdrowicielstwa sumiennie wykonywała swoje obowiązki, unikając jednak wychodzenia poza kompetencje. Nie była jak ci wszyscy odważni, brawurowi Gryfoni. Nie miała zapędów do zbawiania całego świata. Chciała po prostu spokojnie żyć i nie szukać niepotrzebnych konfliktów ani problemów.
Z całą pewnością nie była też osobą która pognałaby za nieznanym, prawdopodobnie uzbrojonym w różdżkę napastnikiem, który mógł wyrządzić jej realną krzywdę. Nie miała tak wysokiego mniemania o swoich umiejętnościach, ani dość siły fizycznej; była raczej drobnym i niepozornym dziewczęciem. Nie była też zbyt szybka; i gdyby nie to, że chwilowo ośmieliła ją niespotykana brawura i hart ducha nieznajomej kobiety, na pewno nie podążyłaby w ślad za nią, uznając że kilka monet i mały medalion nie są warte potencjalnych obrażeń. Nawet jeśli mężczyzna nie rzuciłby na środku ulicy żadnego prawdziwie groźnego uroku, bo szybko wpadłby w ręce służb, nadal mógł być niebezpieczny.
Mimowolnie była pełna podziwu dla odwagi tej kobiety, która potrafiła zawalczyć o swój dobytek i odważnie rzuciła się w pogoń. Była coraz bliżej mężczyzny, Josie nie umiała dotrzymać jej tempa, ale wyciągnęła różdżkę. Nie zdążyła sama rzucić żadnego czaru, bo to ktoś inny spełnił obywatelski obowiązek i rzucił zaklęcie które wywróciło uciekiniera. Złodziej padł jak długi na ziemię, a Josie patrzyła w zdumieniu, jak nieznajoma kobieta rzuca się na niego z rozpędu i przygniata go do ziemi zanim wstał. Usiadła na nim okrakiem, przyduszając go. Kiedy mężczyzna wierzgał, z jego kieszeni wypadło coś, co wyglądało na dwie sakiewki. W jednej z nich Josie rozpoznała swoją.
- To moje... – szepnęła, ostrożnie podchodząc bliżej i szybko chwytając swoją własność. – Trzeba powiadomić odpowiednie służby. Lepiej niech go stąd zabiorą, zanim znowu kogoś okradnie... – szepnęła do dzielnej kobiety która wciąż trzymała opryszka. Sama rozejrzała się za kimś, kogo mogłaby zawołać, ale już po chwili zobaczyła pędzącego w ich stronę mężczyznę w uniformie magicznej policji; najwyraźniej ktoś z gapiów wezwał już członków okolicznego patrolu. Nawet po anulowaniu dekretów Pokątna z pewnością wciąż była pod obserwacją.
Mężczyzna po chwili zabrał opryszka; drugi z nich, który przybiegł później, pobieżnie spisał zeznania od świadków zajścia. Josie spojrzała jednak na kobietę.
- To było bardzo śmiałe i odważne – powiedziała do niej z podziwem. – Sama raczej nie odważyłabym się tego zrobić. Niemniej jednak... To było niezwykłe.
Z całą pewnością nie była też osobą która pognałaby za nieznanym, prawdopodobnie uzbrojonym w różdżkę napastnikiem, który mógł wyrządzić jej realną krzywdę. Nie miała tak wysokiego mniemania o swoich umiejętnościach, ani dość siły fizycznej; była raczej drobnym i niepozornym dziewczęciem. Nie była też zbyt szybka; i gdyby nie to, że chwilowo ośmieliła ją niespotykana brawura i hart ducha nieznajomej kobiety, na pewno nie podążyłaby w ślad za nią, uznając że kilka monet i mały medalion nie są warte potencjalnych obrażeń. Nawet jeśli mężczyzna nie rzuciłby na środku ulicy żadnego prawdziwie groźnego uroku, bo szybko wpadłby w ręce służb, nadal mógł być niebezpieczny.
Mimowolnie była pełna podziwu dla odwagi tej kobiety, która potrafiła zawalczyć o swój dobytek i odważnie rzuciła się w pogoń. Była coraz bliżej mężczyzny, Josie nie umiała dotrzymać jej tempa, ale wyciągnęła różdżkę. Nie zdążyła sama rzucić żadnego czaru, bo to ktoś inny spełnił obywatelski obowiązek i rzucił zaklęcie które wywróciło uciekiniera. Złodziej padł jak długi na ziemię, a Josie patrzyła w zdumieniu, jak nieznajoma kobieta rzuca się na niego z rozpędu i przygniata go do ziemi zanim wstał. Usiadła na nim okrakiem, przyduszając go. Kiedy mężczyzna wierzgał, z jego kieszeni wypadło coś, co wyglądało na dwie sakiewki. W jednej z nich Josie rozpoznała swoją.
- To moje... – szepnęła, ostrożnie podchodząc bliżej i szybko chwytając swoją własność. – Trzeba powiadomić odpowiednie służby. Lepiej niech go stąd zabiorą, zanim znowu kogoś okradnie... – szepnęła do dzielnej kobiety która wciąż trzymała opryszka. Sama rozejrzała się za kimś, kogo mogłaby zawołać, ale już po chwili zobaczyła pędzącego w ich stronę mężczyznę w uniformie magicznej policji; najwyraźniej ktoś z gapiów wezwał już członków okolicznego patrolu. Nawet po anulowaniu dekretów Pokątna z pewnością wciąż była pod obserwacją.
Mężczyzna po chwili zabrał opryszka; drugi z nich, który przybiegł później, pobieżnie spisał zeznania od świadków zajścia. Josie spojrzała jednak na kobietę.
- To było bardzo śmiałe i odważne – powiedziała do niej z podziwem. – Sama raczej nie odważyłabym się tego zrobić. Niemniej jednak... To było niezwykłe.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Byłyśmy z dwóch różnych światów, co niestety dało się zauważyć niemal od razu. Nie potępiałam kobiety, tak naprawdę nie wiedząc o niej prawie nic, nie znałam jej historii. Daleka byłam od oceniania innych odkąd zdarzyło się to, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Wiedziałam, że to krzywdzące. Owszem, byłam zgorzkniała, pozwalałam sobie na ironię, ale nigdy nie zawędrowałabym w oskarżeniach czy drwinach zbyt daleko. Pozostawałam neutralna przynajmniej do czasu, aż nie poznałam kogoś bliżej. Lub ten ktoś nie czynił mi krzywdy. Złodziejaszków, czarnoksiężników oraz innych zbirów od razu wrzucałam do niemiłej kategorii, po prawdzie to samo czyniąc ze wszystkimi mężczyznami istniejącymi na świecie; poza Aaronem i jego ojcem, oczywiście. Nie zmieniało to jednak faktu, że odcinałam się grubą linią od wszystkich potencjalnie szkodliwych osób. Nieznajoma czarownica nie wydawała się należeć do tej puli osób.
Nie myślałam jednak nad tym kiedy tak biegłam za opryszkiem. Zdeterminowana, skupiona na celu złapania go. Pogoń trwałaby długo lub wreszcie straciłabym go z oczu gdyby nie interwencja jednego z przechodniów. Byłam mu bardzo wdzięczna za wystosowanie zaklęcia w stronę gangstera, bo jak inaczej nazwać kogoś takiego? Okradać dwie bezbronne kobiety, wstydziłby się.
Nie przejmowałam się tym, że zaraz go mogę zadusić. Miał nam oddać sakiewki. Wierzgał się mocno, starając wyślizgnąć, ale nie pozwalałam mu na podobny wybryk. Właściwie to mocno się wczułam w unieszkodliwianie bandyty i niewiele treści ze słów nieznajomej do mnie docierało. Służby? Jakie służby? Nie chciałam się dekoncentrować, bo jeszcze gotów byłby mnie zrzucić na ziemię i znów uciekać, a na to nie mogłam pozwolić.
Sprawę ostatecznie rozwiązał patrol policji, który nakazał mi zejść z oskarżonego. Zrobiłam to, choć niechętnie. Sięgnęłam po mój mieszek z pieniędzmi i zgodziłam się złożyć stosowne zeznania. Nawet jeśli nie lubiłam funkcjonariuszy; dalej przy mnie węszyli, a powinni zająć się ważniejszymi sprawami niż śmierć gwałciciela.
Odwróciłam się do kobiety, kiedy znów przemówiła. Patrzyłam się na nią z niezrozumieniem; to znaczy, że pozwoliłaby mu uciec ze swoim dobytkiem? Nie pojmowałam podobnego przekonania. Nie mieściło się to w moich kategoriach postrzegania świata.
- Nic nadzwyczajnego, ale dziękuję za miłe słowa – odparłam neutralnie, nie zdradzając jej swoich myśli. – I za pomoc – dodałam. Nawet, jeśli tak naprawdę kobieta nie przydała się do niczego. Tak chyba wypadało powiedzieć. – Muszę już iść. Do widzenia – rzuciłam do niej, następnie oddaliłam się do upatrzonego wcześniej sklepu.
z/t
Nie myślałam jednak nad tym kiedy tak biegłam za opryszkiem. Zdeterminowana, skupiona na celu złapania go. Pogoń trwałaby długo lub wreszcie straciłabym go z oczu gdyby nie interwencja jednego z przechodniów. Byłam mu bardzo wdzięczna za wystosowanie zaklęcia w stronę gangstera, bo jak inaczej nazwać kogoś takiego? Okradać dwie bezbronne kobiety, wstydziłby się.
Nie przejmowałam się tym, że zaraz go mogę zadusić. Miał nam oddać sakiewki. Wierzgał się mocno, starając wyślizgnąć, ale nie pozwalałam mu na podobny wybryk. Właściwie to mocno się wczułam w unieszkodliwianie bandyty i niewiele treści ze słów nieznajomej do mnie docierało. Służby? Jakie służby? Nie chciałam się dekoncentrować, bo jeszcze gotów byłby mnie zrzucić na ziemię i znów uciekać, a na to nie mogłam pozwolić.
Sprawę ostatecznie rozwiązał patrol policji, który nakazał mi zejść z oskarżonego. Zrobiłam to, choć niechętnie. Sięgnęłam po mój mieszek z pieniędzmi i zgodziłam się złożyć stosowne zeznania. Nawet jeśli nie lubiłam funkcjonariuszy; dalej przy mnie węszyli, a powinni zająć się ważniejszymi sprawami niż śmierć gwałciciela.
Odwróciłam się do kobiety, kiedy znów przemówiła. Patrzyłam się na nią z niezrozumieniem; to znaczy, że pozwoliłaby mu uciec ze swoim dobytkiem? Nie pojmowałam podobnego przekonania. Nie mieściło się to w moich kategoriach postrzegania świata.
- Nic nadzwyczajnego, ale dziękuję za miłe słowa – odparłam neutralnie, nie zdradzając jej swoich myśli. – I za pomoc – dodałam. Nawet, jeśli tak naprawdę kobieta nie przydała się do niczego. Tak chyba wypadało powiedzieć. – Muszę już iść. Do widzenia – rzuciłam do niej, następnie oddaliłam się do upatrzonego wcześniej sklepu.
z/t
just fake the smile
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jocelyn także mogła odnieść takie wrażenie – ona i nieznajoma były z dwóch różnych światów które zetknęły się na chwilę przez zwykły przypadek. Zazwyczaj stykała się z dziewczętami swojego pokroju, innymi młodymi, dobrze wychowanymi pannami które nie próbowały naśladować mężczyzn i znały swoje miejsce w świecie. Większość jej koleżanek odbierała podobne wzorce, choć oczywiście zdarzały się i wyjątki, w końcu ludzie byli bardzo różni i nawet pracując w Mungu miała do czynienia z wieloma bardzo różnymi osobowościami, poglądami i wzorcami. W szkole nie na darmo trafiła jednak do domu który uchodził za najbardziej neutralny i nieangażujący się – chyba że w swój własny rozwój. Bo o ile Josie była bardzo daleka od stereotypowej gryfońskiej brawury, nie wpasowywała się też w kojarzoną jako ślizgońską arogancję i manię wyższości, tak zawsze chętnie poświęcała czas i energię na poszerzanie interesującej ją wiedzy, dbając też o wpasowanie się w odpowiednie schematy i podtrzymanie pozorów idealności złotego dziecka Thei Vane któremu miały być przeznaczone ambitne (zdaniem jej matki) cele.
Należała do dziewcząt, które efektowne pościgi i łapanie opryszków wolałyby pozostawić w rękach odpowiednich służb (które przecież po coś istniały) niż samotnie ryzykować obrażenia lub inne problemy. Nie uchodziło przecież żeby panna z dobrego domu zachowywała się skandalicznie i próbowała burzyć utarte obrazy. Nie pobiegłaby tam, gdyby nieznajoma kobieta nie zrobiła tego pierwsza, bo zbyt dużo naoglądała się w Mungu efektów przecenienia swoich umiejętności przez ludzi, którzy trafiali na oddział z rozmaitymi urazami od zaklęć i nie tylko. W tych czasach niebezpieczeństwo wydawało się szczególnie realne, nawet w takich miejscach jak Pokątna. Nawet tu zdarzali się tacy, którzy w trudnych czasach próbowali wzbogacić się kosztem innych, jak mężczyzna, który je okradł, ale najwyraźniej nie był tak sprytny jak myślał skoro dał się zauważyć i w końcu złapać, by ostatecznie zostać pokonanym przez wyjątkowo odważną kobietę, która odwaliła sporą część roboty za magiczną policję, która pojawiła się już po fakcie po zatrzymaniu domniemanego złodzieja, podczas gdy Josie była tylko obserwatorką zajścia.
Podczas tej krótkiej wymiany zdań już po zabraniu mężczyzny przyglądała jej się przez moment, sama interakcja była dość krótka, ot, parę zdań wymienionych przez dwie obce sobie osoby które spotkały się przez zupełny przypadek i za chwilę znów się rozstaną, i nie wiadomo czy jeszcze kiedyś na siebie wpadną. Choć było to możliwe biorąc pod uwagę że świat magiczny wcale taki duży nie był. Może jeszcze kiedyś dane będzie jej się dowiedzieć, kim była ta dzielna kobieta, która zrobiła coś, co nie mieściło się w głowie panienkom takim jak Jocelyn Vane.
Skinęła jej głową, rzucając ciche „Do widzenia”, gdy tamta szybko odeszła, najwyraźniej chcąc powrócić do przerwanych zakupów skoro już udało jej się odzyskać skradzioną własność, może w obawie by znowu ktoś nie połakomił się na jej sakiewkę.
Ale niestety zanim dotarła do Dziurawego Kotła by skorzystać z tamtejszego kominka, poczuła to dziwne uczucie co wcześniej i po chwili nagle zniknęła, pozostawiając po sobie tylko zduszone „Hep!”.
| zt.
Należała do dziewcząt, które efektowne pościgi i łapanie opryszków wolałyby pozostawić w rękach odpowiednich służb (które przecież po coś istniały) niż samotnie ryzykować obrażenia lub inne problemy. Nie uchodziło przecież żeby panna z dobrego domu zachowywała się skandalicznie i próbowała burzyć utarte obrazy. Nie pobiegłaby tam, gdyby nieznajoma kobieta nie zrobiła tego pierwsza, bo zbyt dużo naoglądała się w Mungu efektów przecenienia swoich umiejętności przez ludzi, którzy trafiali na oddział z rozmaitymi urazami od zaklęć i nie tylko. W tych czasach niebezpieczeństwo wydawało się szczególnie realne, nawet w takich miejscach jak Pokątna. Nawet tu zdarzali się tacy, którzy w trudnych czasach próbowali wzbogacić się kosztem innych, jak mężczyzna, który je okradł, ale najwyraźniej nie był tak sprytny jak myślał skoro dał się zauważyć i w końcu złapać, by ostatecznie zostać pokonanym przez wyjątkowo odważną kobietę, która odwaliła sporą część roboty za magiczną policję, która pojawiła się już po fakcie po zatrzymaniu domniemanego złodzieja, podczas gdy Josie była tylko obserwatorką zajścia.
Podczas tej krótkiej wymiany zdań już po zabraniu mężczyzny przyglądała jej się przez moment, sama interakcja była dość krótka, ot, parę zdań wymienionych przez dwie obce sobie osoby które spotkały się przez zupełny przypadek i za chwilę znów się rozstaną, i nie wiadomo czy jeszcze kiedyś na siebie wpadną. Choć było to możliwe biorąc pod uwagę że świat magiczny wcale taki duży nie był. Może jeszcze kiedyś dane będzie jej się dowiedzieć, kim była ta dzielna kobieta, która zrobiła coś, co nie mieściło się w głowie panienkom takim jak Jocelyn Vane.
Skinęła jej głową, rzucając ciche „Do widzenia”, gdy tamta szybko odeszła, najwyraźniej chcąc powrócić do przerwanych zakupów skoro już udało jej się odzyskać skradzioną własność, może w obawie by znowu ktoś nie połakomił się na jej sakiewkę.
Ale niestety zanim dotarła do Dziurawego Kotła by skorzystać z tamtejszego kominka, poczuła to dziwne uczucie co wcześniej i po chwili nagle zniknęła, pozostawiając po sobie tylko zduszone „Hep!”.
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
| 28 maja
Może i ostatnio na Pokątnej trudno było znaleźć samotną osobę, jednak zdecydowanie nie było to niemożliwe. Gwendolyn Grey rzecz jasna była jednym z wyjątków, który pozwalał na wypatrzenie takiej właśnie osoby. Ranek dopiero niedawno wstał, a rudowłosa wyglądała tak, jakby dopiero wstała z łóżka, co z resztą nie było wcale mylące. Gwen zdążyła tylko zjeść szybkie śniadanie i narzucić na siebie prostą sukienkę sięgającą do kolan (odbiegającą z resztą od typowej sukni czarownicy), by następnie szybko przedostać się na Pokątną. Po co? Oczywiście, nie bez powodu! Chciała spędzić ten piękny dzień na malowaniu, jednak zauważyła, że brakuje jej kilku istotnych farb, dlatego wybrała się na szybkie zakupy.
Szła więc, z uśmiechem przyklejonym do twarzy mimo niewyspania i z bujną czupryną swoich rudych fal, których nawet nie zdążyła związać, czy ułożyć. To wszystko, w połączeniu z jej delikatnymi rysami i lekko opuchniętą przez porę buzią sprawiało, że dziewczyna zdecydowanie nie wyglądała na swoje dwadzieścia lat.
Nie miała przy sobie absolutnie nic poza pieniędzmi: nawet różdżki zapomniała przełożyć do dużej torby, którą miała obecnie przewieszoną przez ramię. Ale w końcu po co jej ona, skoro i tak korzysta z niej tak rzadko, zwłaszcza na mieście? Zdecydowanie nie miała wyrobionego nawyku, przez który bezustannie machała by nią na prawo i lewo. Wystarczył jej dobry nastój, który z resztą raczej jej nie odstępował. Gwen była wyjątkowo pogodnym charakterem.
Na Pokątnej, jak zawsze, było wiele ludzi. Rudowłosa zauważyła, że obecnie przeważają tu głównie kobiety, zwłaszcza te starsze, które najwyraźniej robiły tego ranka zakupy. Nieco dziwiło to Gwen, biorąc pod uwagę, że akurat był poniedziałek, ale nie miała zamiaru nad tym się zastanawiać, brnąc przez tłum, by szybko załatwić swoje sprawy.
Niestety, jak to w tłumie bywa, zahaczyła ramieniem o cudze ramię, z tym, że... mocniej niż zwykle. Właściwie zderzyła się z idącą obok niej osobą i trudno było stwierdzić, po której stronie była wina. Faktem było jednak, że Gwen miała raczej talent do wpadania na wszystko i wszystkich, lub lądowania na podłodze, więc gdyby sama miała obstawiać, uznałaby, że to ona sama tu zawiniła.
– Och, przepraszam, przepraszam panią bardzo! – powiedziała, niemal krzycząc i przykładając swoje dłonie do ust w przerażeniu zaraz po tym, jak poczuła w ramieniu ból spowodowany uderzeniem.
Może i ostatnio na Pokątnej trudno było znaleźć samotną osobę, jednak zdecydowanie nie było to niemożliwe. Gwendolyn Grey rzecz jasna była jednym z wyjątków, który pozwalał na wypatrzenie takiej właśnie osoby. Ranek dopiero niedawno wstał, a rudowłosa wyglądała tak, jakby dopiero wstała z łóżka, co z resztą nie było wcale mylące. Gwen zdążyła tylko zjeść szybkie śniadanie i narzucić na siebie prostą sukienkę sięgającą do kolan (odbiegającą z resztą od typowej sukni czarownicy), by następnie szybko przedostać się na Pokątną. Po co? Oczywiście, nie bez powodu! Chciała spędzić ten piękny dzień na malowaniu, jednak zauważyła, że brakuje jej kilku istotnych farb, dlatego wybrała się na szybkie zakupy.
Szła więc, z uśmiechem przyklejonym do twarzy mimo niewyspania i z bujną czupryną swoich rudych fal, których nawet nie zdążyła związać, czy ułożyć. To wszystko, w połączeniu z jej delikatnymi rysami i lekko opuchniętą przez porę buzią sprawiało, że dziewczyna zdecydowanie nie wyglądała na swoje dwadzieścia lat.
Nie miała przy sobie absolutnie nic poza pieniędzmi: nawet różdżki zapomniała przełożyć do dużej torby, którą miała obecnie przewieszoną przez ramię. Ale w końcu po co jej ona, skoro i tak korzysta z niej tak rzadko, zwłaszcza na mieście? Zdecydowanie nie miała wyrobionego nawyku, przez który bezustannie machała by nią na prawo i lewo. Wystarczył jej dobry nastój, który z resztą raczej jej nie odstępował. Gwen była wyjątkowo pogodnym charakterem.
Na Pokątnej, jak zawsze, było wiele ludzi. Rudowłosa zauważyła, że obecnie przeważają tu głównie kobiety, zwłaszcza te starsze, które najwyraźniej robiły tego ranka zakupy. Nieco dziwiło to Gwen, biorąc pod uwagę, że akurat był poniedziałek, ale nie miała zamiaru nad tym się zastanawiać, brnąc przez tłum, by szybko załatwić swoje sprawy.
Niestety, jak to w tłumie bywa, zahaczyła ramieniem o cudze ramię, z tym, że... mocniej niż zwykle. Właściwie zderzyła się z idącą obok niej osobą i trudno było stwierdzić, po której stronie była wina. Faktem było jednak, że Gwen miała raczej talent do wpadania na wszystko i wszystkich, lub lądowania na podłodze, więc gdyby sama miała obstawiać, uznałaby, że to ona sama tu zawiniła.
– Och, przepraszam, przepraszam panią bardzo! – powiedziała, niemal krzycząc i przykładając swoje dłonie do ust w przerażeniu zaraz po tym, jak poczuła w ramieniu ból spowodowany uderzeniem.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nie wyspała się, zdecydowanie. Jakże mogłaby sobie jednak odpuścić taki mecz jak wczorajszy? Nie kibicowała żadnej konkretnej drużynie, jednakże zaprezentowane przez obie widowisko było emocjonujące (nawet jeśli po jednej stronie grała szlama, nie zakłóciło to Sigrun ogólnego odbioru) i zaskakujące. Sprowokowało długie dyskusje na temat przebiegu meczu, sprzeczki o sprawiedliwość decyzji sędziego, samych drużyn i ich zawodników, a także bardzo długie hipotetyzowanie co by było gdyby. Jako kibic Rookwood była dość... emocjonalna, jednakże ze względu na zajmowane miejsce (a otrzymała od znajomego z Departamentu Magicznych Gier i Sportów bilety do najlepszej loży) obok wysokich rangą urzędników Ministerstwa Magii i samych przedstawicieli brytyjskiej arystokracji, musiała trzymać fason. Dopiero opuściwszy to miejsce po skończonym meczu, na rzecz starego, dobrego Dziurawego Kotła, mogła sobie odpuścić i przy kilku szklaneczkach (a raczej butelkach) ognistej whisky wraz ze znajomymi mogła owym dyskusjom oddać się bez reszty. Do własnego domu wróciła dopiero nad ranem i jakaż była pełna rozczarowania, gdy znów odkryła zimne i puste łóżko - Christopher nadal nie wrócił z Rumunii, przez co była coraz bardziej rozdrażniona na samą myśl o nim. Zasnęła nim zapadł brzask, lecz nie dane było jej przespać choćby kilku godzin. Saba nie pozwolił jej na lenistwo, gniewnym szczekiem zbudzając ze snu, aby łaskawie zeszła na dół i w końcu go nakarmiła. Nie miała czasu, by wrócić do łóżka, zbliżała się pora wyjścia do pracy, a musiała jeszcze załatwić kilka spraw na Pokątnej.
Zdążyła jedynie wypić kawę i naciągnąć na siebie czystą, świeżą szatę, zanim wybiła godzina wyjścia. Teleportowała się wprost na Pokątną i od razu tego pożałowała. Ostre światło dnia przyprawiło ją o jeszcze większy ból głowy, zmrużyła powieki i przysłoniła je dłonią, oczy miała wciąż zbyt wrażliwe na światło. Hałas i tłok potęgował jedynie bolesne pulsowanie w skroniach na tyle, że chwilowo zrezygnowała z pomysłu zaspokojenia głodu nikotynowego. Powinna była coś zjeść, jeśli miała zamiar jakoś przetrwać ten dzień. Ruszyła chodnikiem przed siebie, a zazwyczaj sam wyraz jej twarzy (naturalnie wyglądała tak, jakby chciała komuś po prostu przywalić) zmuszał innych do zejścia z drogi. Był jednak wyjątek.
Nagle ktoś na nią wpadł, mocno uderzając ramieniem, o jej ramię, a skacowanej i nadwrażliwej Rookwood nie trzeba było wiele, by się ze złościć.
-Jak łazisz do cholery, ty głupia dziewucho - warknęła, odwracając się natychmiast do sprawczyni całego zajścia.
Zdążyła jedynie wypić kawę i naciągnąć na siebie czystą, świeżą szatę, zanim wybiła godzina wyjścia. Teleportowała się wprost na Pokątną i od razu tego pożałowała. Ostre światło dnia przyprawiło ją o jeszcze większy ból głowy, zmrużyła powieki i przysłoniła je dłonią, oczy miała wciąż zbyt wrażliwe na światło. Hałas i tłok potęgował jedynie bolesne pulsowanie w skroniach na tyle, że chwilowo zrezygnowała z pomysłu zaspokojenia głodu nikotynowego. Powinna była coś zjeść, jeśli miała zamiar jakoś przetrwać ten dzień. Ruszyła chodnikiem przed siebie, a zazwyczaj sam wyraz jej twarzy (naturalnie wyglądała tak, jakby chciała komuś po prostu przywalić) zmuszał innych do zejścia z drogi. Był jednak wyjątek.
Nagle ktoś na nią wpadł, mocno uderzając ramieniem, o jej ramię, a skacowanej i nadwrażliwej Rookwood nie trzeba było wiele, by się ze złościć.
-Jak łazisz do cholery, ty głupia dziewucho - warknęła, odwracając się natychmiast do sprawczyni całego zajścia.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
23.06
Pokątna! Zdecydowanie było to samo serce Magicznego Londynu. To właśnie tutaj czarodzieje czuli się najswobodniej, tutaj można było dostać wszystko, co związane było z nauką magii oraz jej uprawianiem. Było to także miejsce, wokół którego koncentrowało się życie Florence. Kiedy się mieszka i pracuje na tej samej ulicy, a wręcz w tym samym miejscu, można było popaść w lekką monotonię. Florka nie musiała się przecież nawet wysilać, żeby przejść z własnego mieszkania do lodziarni! Mieszkała tuż nad nią! Trochę się przez to rozleniwiła, w końcu pozbawiona była chociażby takiego luksusu by zrobić sobie spacer w drodze do pracy!
Postanowiła to zmienić. Nie drastycznie, rzecz jasna. Drobnymi kroczkami zaczęła realizować swój plan by prowadzić nieco aktywniejszy tryb życia. Mega wysportowana nigdy nie będzie, ale rzeba było poruszać się chociaż odrobinę. Stąd Florence wymyśliła spacery. Nie były one długie, ot, kilka rundek po tutejszym parku, idealne niemal warunki do swobodnego dreptania - no, chyba że akurat spadło kilkadziesiąt centymetrów puchu, jak to się jeszcze nie tak dawno zdarzyło! Florence, zupełnie nieprzyzwyczajona do takiej ilości śniegu, nie wystawiała wtedy nosa za drzwi! No, chyba że musiała!
Tego dnia zdarzyło się, że akurat miała wolne. Ale że Florence swoje wolne często i tak wykorzystywała do tego, by ulepszyć coś w lodziarni, wymyślić nowy przepis lub zwyczajnie przy okazji zakupów zgarniała również jakieś produkty do swojego miejsca pracy... nikt jej nie mógł tego zabronić! To właśnie postanowiła zrobić. Pomachała jeszcze stojącemu dziś za ladą i sprzedającemu Floreanowi a potem ruszyła na podbój rynku. Nie udało jej się odnaleźć wszystkich składników, ale tym to w sumie nie była specjalnie zdziwiona. Niektóre składniki mają naprawdę mega straszliwie wysokie ceny. Albo były ciężkie.
Albo też jedno i drugie. Kiedy już wracała z zakupów, dźwigając naręcze toreb musiała kilka razy przystanąć. Normalnie z pewnością użyłaby magii do tego, żeby zakupione rzeczy po prostu grzecznie za nią lewitowały, nadal jednak magia była dość kapryśna. Ryzykowanie dziwnego zdarzenia nie wchodziło w rachubę, co więc mogła zrobić - po prostu wytrwale tachała dalej.
Pokątna! Zdecydowanie było to samo serce Magicznego Londynu. To właśnie tutaj czarodzieje czuli się najswobodniej, tutaj można było dostać wszystko, co związane było z nauką magii oraz jej uprawianiem. Było to także miejsce, wokół którego koncentrowało się życie Florence. Kiedy się mieszka i pracuje na tej samej ulicy, a wręcz w tym samym miejscu, można było popaść w lekką monotonię. Florka nie musiała się przecież nawet wysilać, żeby przejść z własnego mieszkania do lodziarni! Mieszkała tuż nad nią! Trochę się przez to rozleniwiła, w końcu pozbawiona była chociażby takiego luksusu by zrobić sobie spacer w drodze do pracy!
Postanowiła to zmienić. Nie drastycznie, rzecz jasna. Drobnymi kroczkami zaczęła realizować swój plan by prowadzić nieco aktywniejszy tryb życia. Mega wysportowana nigdy nie będzie, ale rzeba było poruszać się chociaż odrobinę. Stąd Florence wymyśliła spacery. Nie były one długie, ot, kilka rundek po tutejszym parku, idealne niemal warunki do swobodnego dreptania - no, chyba że akurat spadło kilkadziesiąt centymetrów puchu, jak to się jeszcze nie tak dawno zdarzyło! Florence, zupełnie nieprzyzwyczajona do takiej ilości śniegu, nie wystawiała wtedy nosa za drzwi! No, chyba że musiała!
Tego dnia zdarzyło się, że akurat miała wolne. Ale że Florence swoje wolne często i tak wykorzystywała do tego, by ulepszyć coś w lodziarni, wymyślić nowy przepis lub zwyczajnie przy okazji zakupów zgarniała również jakieś produkty do swojego miejsca pracy... nikt jej nie mógł tego zabronić! To właśnie postanowiła zrobić. Pomachała jeszcze stojącemu dziś za ladą i sprzedającemu Floreanowi a potem ruszyła na podbój rynku. Nie udało jej się odnaleźć wszystkich składników, ale tym to w sumie nie była specjalnie zdziwiona. Niektóre składniki mają naprawdę mega straszliwie wysokie ceny. Albo były ciężkie.
Albo też jedno i drugie. Kiedy już wracała z zakupów, dźwigając naręcze toreb musiała kilka razy przystanąć. Normalnie z pewnością użyłaby magii do tego, żeby zakupione rzeczy po prostu grzecznie za nią lewitowały, nadal jednak magia była dość kapryśna. Ryzykowanie dziwnego zdarzenia nie wchodziło w rachubę, co więc mogła zrobić - po prostu wytrwale tachała dalej.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
W Różdżkarni natomiast wrzało odkąd magia postanowiła trochę zaszaleć i poznęcać się nad bogu ducha winnymi czarodziejami. Dzień w dzień zwalały się tam tabuny niezadowolonych magów, pracy więc było co nie miara, a po sklepie nie włóczył się jeno Garric ze swoim parobkiem Titusem, tylko cała gromada Ollivanderów, służących dobrą radą, wiedzą oraz swoimi umiejętnościami. Miało się wrażenie, że wewnątrz sklepu jest bardziej gwarno niż na całej Pokątnej! Przerwy więc były zwykle krótkie i nieregularne, bo w tym ciężkim okresie trudno było stwierdzić, czy czyjaś różdżka nie zechce nagle wybuchnąć podczas naprawy, bądź za sprawą najprostszego zaklęcia. Udało się jednak wyrwać młodemu paniczowi Ollivanderowi z tego całego cyrku (prawie się musiał bić z jednym kuzynem o prawo do przerwy!) i tak stał aktualnie nieopodal wejścia do Różdżkarni, dopalając drugiego już papierosa i rozmasowując skroń. Łeb mu pękał od wrzasków, nadmiaru myśli i masy innych, prywatnych problemów, z którymi zmagał się od powrotu do Anglii. Było tak cicho na bruku ulicy, niewielu wyściubiało nosy poza wrota swoich domostw, szczególnie, że i pogoda nie dopisywała - tylko jedna para stóp tuptała naprzód i to w ich właścicielkę Titus wlepił spojrzenie. Florence Fortescue znał głównie z widzenia, bo przecież słynną lodziarnię należącą do rodzeństwa odwiedzał nie raz i nie dwa razy. Właściwie był tam stałym klientem wybierając się na lody nawet w grudniu, chociaż znacznie częściej dowcipkował z męską wersją owego duetu. Przez chwilę przyglądał się kobiecej postaci, zmierzył wzrokiem i ją i jej ciężkie torby, po czym cicho odetchnął i odkleił plecy od ściany by nie za szybko podążyć za dziewczyną.
- Panno Fortescue! Pomogę z...! ŁO KURWA! - powietrze przecięło głośne przekleństwo, gdy Ollivander poślizgnął się na oblodzonym bruku i wyrżnął na śnieg zbijając sobie kość ogonową. Tak łupnęło, że miał wrażenie, że się cały połamał, w dodatku ból był prawdziwie przejmujący i oczy mu się zaszkliły, ale nic z nich na szczęście nie pociekło. Zamiast tego jeszcze przez chwilę klął pod nosem na wszystko co tylko przyszło mu do głowy (włączając w to samego siebie, bo przecież miał odśnieżać chodnik przed Różdżkarnią już wczoraj), nie mogąc się zebrać z chodnika. Co za przypał! Chciał pomóc kobiecie by sobie łokci nie nadwyrężyła od takiego dźwigania, a to chyba on w tym momencie potrzebował pomocy!
- Panno Fortescue! Pomogę z...! ŁO KURWA! - powietrze przecięło głośne przekleństwo, gdy Ollivander poślizgnął się na oblodzonym bruku i wyrżnął na śnieg zbijając sobie kość ogonową. Tak łupnęło, że miał wrażenie, że się cały połamał, w dodatku ból był prawdziwie przejmujący i oczy mu się zaszkliły, ale nic z nich na szczęście nie pociekło. Zamiast tego jeszcze przez chwilę klął pod nosem na wszystko co tylko przyszło mu do głowy (włączając w to samego siebie, bo przecież miał odśnieżać chodnik przed Różdżkarnią już wczoraj), nie mogąc się zebrać z chodnika. Co za przypał! Chciał pomóc kobiecie by sobie łokci nie nadwyrężyła od takiego dźwigania, a to chyba on w tym momencie potrzebował pomocy!
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Do domu nie miała daleko. Właściwie wystarczyło przejść jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów. Była też pewna, że jak tylko pojawi się w drzwiach lodziarni by zanieść część produktów od razu na zaplecze, niemal natychmiast któryś z pracowników skoczy do niej, by chwycić za siatki. Nie należało to do ich obowiązków, rzecz jasna, ale to byli kochani ludzie. No i jakże uczynni! Właśnie za to kochała swoją załogę.
Niestety nie dane jej było nawet przekroczyć progu swojego własnego przybytku. Jak widać - lub raczej słychać - do pomocy wyrwał się także ktoś jeszcze. Florence odwróciła wzrok w kierunku dobrze znanego sobie chłopaka, akurat idealnie w chwili, by dostrzec jak pięknego orła wywinął na śniegu. Florence niemal natychmiast zostawiła swoje zakupy i, pomna na to że chodnik jest śliski, ostrożnym acz żwawym krokiem podeszła do Titusa.
- Nic ci nie jest? - zapytała, kucając przy nim i zupełnie ignorując wykrzyczane przez niego wcześniej przekleństwo a także złorzeczeństwa, które mamrotał do siebie później w wyniku bólu (a nie powinna, kto to widział by młody człowiek tak klął! I do tego przy damie!). Już lata minęły od kiedy Florence była na stażu w Świętym Mungu, wciąż jednak zachowały jej się pewne odruchy związane z pobieżnym badaniem ewentualnego poszkodowanego.
- Powiedz, co cię najbardziej boli? - zapytała szybko. Podejrzewała że głowa. Dość mocno łupnęło! O resztę kości raczej się nie bała, był młody, zdrowy, małe szanse! Już prędzej mógł sobie jakieś ścięgno naderwać lub mięsień nadszarpnąć. - Doceniam chęć pomocy ale naprawdę... Co ci do głowy strzeliło, żeby tak się zrywać, gdy bruk pokryty lodem i śniegiem? - zrugała go, nie zawracając sobie głowy tytułowaniem go lordem. Nie przyjaźniła się z nim może w stopniu tak zaawansowanym jak Bercik, wciąż jednak traktowała Titusa Ollivandera bardziej jako syna właścicieli jednego z sąsiednich sklepów, niż jak członka szlachty. Czuła się więc w obowiązku żeby dać mu burę za tak lekkomyślne zachowanie. Oraz, rzecz jasna, żeby udzielić mu pomocy.
Niestety nie dane jej było nawet przekroczyć progu swojego własnego przybytku. Jak widać - lub raczej słychać - do pomocy wyrwał się także ktoś jeszcze. Florence odwróciła wzrok w kierunku dobrze znanego sobie chłopaka, akurat idealnie w chwili, by dostrzec jak pięknego orła wywinął na śniegu. Florence niemal natychmiast zostawiła swoje zakupy i, pomna na to że chodnik jest śliski, ostrożnym acz żwawym krokiem podeszła do Titusa.
- Nic ci nie jest? - zapytała, kucając przy nim i zupełnie ignorując wykrzyczane przez niego wcześniej przekleństwo a także złorzeczeństwa, które mamrotał do siebie później w wyniku bólu (a nie powinna, kto to widział by młody człowiek tak klął! I do tego przy damie!). Już lata minęły od kiedy Florence była na stażu w Świętym Mungu, wciąż jednak zachowały jej się pewne odruchy związane z pobieżnym badaniem ewentualnego poszkodowanego.
- Powiedz, co cię najbardziej boli? - zapytała szybko. Podejrzewała że głowa. Dość mocno łupnęło! O resztę kości raczej się nie bała, był młody, zdrowy, małe szanse! Już prędzej mógł sobie jakieś ścięgno naderwać lub mięsień nadszarpnąć. - Doceniam chęć pomocy ale naprawdę... Co ci do głowy strzeliło, żeby tak się zrywać, gdy bruk pokryty lodem i śniegiem? - zrugała go, nie zawracając sobie głowy tytułowaniem go lordem. Nie przyjaźniła się z nim może w stopniu tak zaawansowanym jak Bercik, wciąż jednak traktowała Titusa Ollivandera bardziej jako syna właścicieli jednego z sąsiednich sklepów, niż jak członka szlachty. Czuła się więc w obowiązku żeby dać mu burę za tak lekkomyślne zachowanie. Oraz, rzecz jasna, żeby udzielić mu pomocy.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Główna ulica
Szybka odpowiedź