Sala południowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala Południowa
Zdecydowanie najjaśniejsza z sal, pierwsza do której wchodzi się po minięciu przedsionka. Na ścianach tej sali znajdują się sezonowe wystawy znanych w całej Europie artystów. Mistrzowskie dzieła zmieniane są kilka razy w roku, temu wydarzeniu zawsze towarzyszą wystawne wernisaże.
Do Sali Południowej wchodzi się z przedsionka, z niej zaś prowadzą trzy przejścia; po lewo znajduje się wejście do Pracowni Sztuk Pięknych - jedyne posiadające drzwi, po prawej w małym pomieszczeniu umiejscowiony został Portret Przeszłości. Idąc prosto dotrzemy wprost do Sali Centralnej.
Do Sali Południowej wchodzi się z przedsionka, z niej zaś prowadzą trzy przejścia; po lewo znajduje się wejście do Pracowni Sztuk Pięknych - jedyne posiadające drzwi, po prawej w małym pomieszczeniu umiejscowiony został Portret Przeszłości. Idąc prosto dotrzemy wprost do Sali Centralnej.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Na piegowatej buzi Lyry po raz kolejny tego wieczoru pojawił się uśmiech. Podziękowała zarówno Samuelowi, jak i pannie Greengrass za dobre słowa, zapewniając, że jeśli tylko zechce, chętnie namaluje coś specjalnie dla niej.
- To naprawdę żaden problem. Malowanie jest moją pasją i z przyjemnością coś dla ciebie namaluję, panno Greengrass – powiedziała, po chwili jednak znowu wracając wzrokiem do Skamandera. Szybko wyczuła, że nie chciał rozmawiać o sprawie Melanie Karkarov, więc przestała drążyć temat. Co nie znaczyło, że się zupełnie poddała, bo liczyła, że gdy tylko spotkają się sami, mężczyzna zdecyduje się powiedzieć jej coś więcej. Lakoniczne wzmianki w listach niezupełnie ją zadowalały w obliczu tego, co zrobiła ta kobieta w lipcu.
- Jeśli jednak zmieniłby pan zdanie proszę się odezwać – powiedziała. – Spotkanie z państwem było dla mnie prawdziwą przyjemnością, mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy.
Tu spojrzała zarówno na Samuela, jak i na Lilith, bo chociaż tej drugiej praktycznie nie znała, wywarła na Lyrze całkiem pozytywne wrażenie. Później jednak pożegnała się z nimi, i choć korciło ją, by obejrzeć się przez ramię na Skamandera, zajęła się rozmową ze swoim narzeczonym (który nadal jest w pobliżu, choć nie pisze).
Dopiero po chwili zauważyła zmierzającą w ich stronę Darcy z towarzyszącym jej ciemnowłosym mężczyzną, którego chyba jeszcze nigdy nie spotkała, ale można było dostrzec w nim pewne subtelne podobieństwo do panny Rosier. Czyżby jakiś krewny? Lyra chyba zdecydowanie miała braki towarzyskie; w końcu zaledwie kilka miesięcy temu skończyła Hogwart i dopiero od niedawna debiutowała na salonach, więc siłą rzeczy nie zdążyła poznać wszystkich. Pannę Rosier potrafiła jednak rozpoznać z łatwością; z pewnością nie była ona osobą, którą można było łatwo przegapić.
Uprzejmie powitała oboje, jak nakazywała etykieta, wciąż nie mogąc się nadziwić, ile osób dzisiejszego dnia było zainteresowanych jej twórczością i ile już tych wszystkich kurtuazyjnych powitań miała za sobą od początku wernisażu. Jednak Lyrze oczywiście przypadło to do gustu, nawet jeśli tak często peszyła się i oblewała rumieńcem, szczególnie w męskim towarzystwie. Nie inaczej było w obecności Thibauda; jej jasne policzki znowu lekko poczerwieniały pod piegami, jednak dzielnie podniosła na niego spojrzenie zielonych oczu, obserwując go z wyraźnym zaciekawieniem.
- Jeszcze nie miałam takiej sposobności – odpowiedziała grzecznie. – Jednak bardzo miło mi poznać. Lyra Weasley – przedstawiła się, chociaż Darcy zapewne już zdążyła poinformować kuzyna, z kim będzie miał do czynienia. Pomijając oczywisty fakt, że rude włosy i piegi z daleka krzyczały jej pochodzenie. I kto wie, może nawet o niej rozmawiali, zanim tu podeszli?
- Mam nadzieję, że wernisaż przypadł wam do gustu. Lady Avery naprawdę się postarała o znakomitą oprawę tego wydarzenia. To dla mnie zaszczyt, mogąc zaprezentować tutaj swoje prace.
Lyra, chociaż była Weasleyówną, miała coraz większe aspiracje stania się dobrą szlachcianką i dlatego tak bardzo starała się dobrze wypaść. Zarówno przez wzgląd na narzeczonego i rychły ślub, jak i przez malarskie ambicje. Bycie pozytywnie postrzeganą na salonach z pewnością okazałoby się niezwykle pomocne w dalszym rozwoju, więc nie mogła tego zaprzepaścić.
- To naprawdę żaden problem. Malowanie jest moją pasją i z przyjemnością coś dla ciebie namaluję, panno Greengrass – powiedziała, po chwili jednak znowu wracając wzrokiem do Skamandera. Szybko wyczuła, że nie chciał rozmawiać o sprawie Melanie Karkarov, więc przestała drążyć temat. Co nie znaczyło, że się zupełnie poddała, bo liczyła, że gdy tylko spotkają się sami, mężczyzna zdecyduje się powiedzieć jej coś więcej. Lakoniczne wzmianki w listach niezupełnie ją zadowalały w obliczu tego, co zrobiła ta kobieta w lipcu.
- Jeśli jednak zmieniłby pan zdanie proszę się odezwać – powiedziała. – Spotkanie z państwem było dla mnie prawdziwą przyjemnością, mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy.
Tu spojrzała zarówno na Samuela, jak i na Lilith, bo chociaż tej drugiej praktycznie nie znała, wywarła na Lyrze całkiem pozytywne wrażenie. Później jednak pożegnała się z nimi, i choć korciło ją, by obejrzeć się przez ramię na Skamandera, zajęła się rozmową ze swoim narzeczonym (który nadal jest w pobliżu, choć nie pisze).
Dopiero po chwili zauważyła zmierzającą w ich stronę Darcy z towarzyszącym jej ciemnowłosym mężczyzną, którego chyba jeszcze nigdy nie spotkała, ale można było dostrzec w nim pewne subtelne podobieństwo do panny Rosier. Czyżby jakiś krewny? Lyra chyba zdecydowanie miała braki towarzyskie; w końcu zaledwie kilka miesięcy temu skończyła Hogwart i dopiero od niedawna debiutowała na salonach, więc siłą rzeczy nie zdążyła poznać wszystkich. Pannę Rosier potrafiła jednak rozpoznać z łatwością; z pewnością nie była ona osobą, którą można było łatwo przegapić.
Uprzejmie powitała oboje, jak nakazywała etykieta, wciąż nie mogąc się nadziwić, ile osób dzisiejszego dnia było zainteresowanych jej twórczością i ile już tych wszystkich kurtuazyjnych powitań miała za sobą od początku wernisażu. Jednak Lyrze oczywiście przypadło to do gustu, nawet jeśli tak często peszyła się i oblewała rumieńcem, szczególnie w męskim towarzystwie. Nie inaczej było w obecności Thibauda; jej jasne policzki znowu lekko poczerwieniały pod piegami, jednak dzielnie podniosła na niego spojrzenie zielonych oczu, obserwując go z wyraźnym zaciekawieniem.
- Jeszcze nie miałam takiej sposobności – odpowiedziała grzecznie. – Jednak bardzo miło mi poznać. Lyra Weasley – przedstawiła się, chociaż Darcy zapewne już zdążyła poinformować kuzyna, z kim będzie miał do czynienia. Pomijając oczywisty fakt, że rude włosy i piegi z daleka krzyczały jej pochodzenie. I kto wie, może nawet o niej rozmawiali, zanim tu podeszli?
- Mam nadzieję, że wernisaż przypadł wam do gustu. Lady Avery naprawdę się postarała o znakomitą oprawę tego wydarzenia. To dla mnie zaszczyt, mogąc zaprezentować tutaj swoje prace.
Lyra, chociaż była Weasleyówną, miała coraz większe aspiracje stania się dobrą szlachcianką i dlatego tak bardzo starała się dobrze wypaść. Zarówno przez wzgląd na narzeczonego i rychły ślub, jak i przez malarskie ambicje. Bycie pozytywnie postrzeganą na salonach z pewnością okazałoby się niezwykle pomocne w dalszym rozwoju, więc nie mogła tego zaprzepaścić.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Darcy niewątpliwie miała rację, Thibauda nie interesowała nuda; małżeństwo kojarzone z obowiązkiem, wobec siebie, rodziców, rodu, głęboko wierzył, mogło być nawet udane. Jego poprzednie narzeczeństwo, właściwie - prawie ślub, branka zginęła w sukni ślubnej - takie właśnie było: nudne. Stateczna dama z równie statecznego domu pragnęła od niego poczucia obowiązku, stabilności i zapewnienia jej komfortu życia, w zamian oferowała siebie, dałoby się to nawet przełknąć, była ładna, ale niewątpliwie w ich związek nie wdarła się choćby kropla uczucia. Może taka była właśnie jej rola - zginąć z jego ręki, żeby on mógł pojawić się tutaj. W Dover, w Londynie... przelotnie spojrzał na kuzynkę, nie podejrzewał, by ktoś mógł być z nią zaręczony, była na to przecież stanowczo za młoda - Thibaud prawdopodobnie zatrzymał się w tej ocenie na etapie szkoły - a zaborczość ciotki Cedriny wydawała mu się niemal legendarna. Dałaby sobie tak łatwo odebrać najmłodsze dziecko?
Wydawał się rozbawiony, jego usta subtelnie drgnęły, układając się w ironiczny uśmiech - trafił celnie. Strzelał, nie miał pojęcia, za kogo mogła wychodzić Lyra Weasley, ale właściwie rodzina poza gronem Rosierów nieszczególnie go nigdy obchodziła. Utrzymywanie kontaktów z nimi uważał za czysto grzecznościowe i powinnościowe, ale niewątpliwie duża była w tym rola zagranicznego wychowania, gdzie siłą rzeczy nie mógł mieć z nią kontaktu. Kpił więc, lekceważąc większość arystokratycznego grona - poza własnym.
- Tylko głupcy nie dziwią się światu - zapewnił ją pochwalnym tonem, choć kpił wciąż, pozostając całkowicie pewnym, że był godzien swojego nazwiska, nazwiska zakrawającego przecież o sacrum. Niezachwiane poczucie własnej wartości w dużej mierze wynikało z dumy po francuskich przodkach. Nie chciał dać wyprowadzić się jej z równowagi i niezależnie od tego, jak celnie wbijała w niego kolejne szpile, Thibaud za punkt honoru postawił sobie pozostać opanowanym - dobrze wiedział, że tylko tak mógł zachować twarz. Zmrużył jednak brew, wciąż przyglądając się płótnu wiszącemu na ścianie, kiedy Darcy poruszyła kwestię jego kontemplacji; właściwie nie był pewien, czy uwłacza bardziej jemu, czy raczej temu nieszczęsnemu obrazowi. Otwierał usta, aby jej odpowiedzieć, kiedy zorientował się, że już jej przy nim nie było - nadgonił ją w kilku szybszych krokach, niech będzie, punkt dla niej.
- Wierzę, że bystrość umysłu pozwoli ci na to nieco szybciej - odparł wciąż przyciszonym głosem, choć nie wierzył. Darcy należała do przypadków beznadziejnych. Tych rozkapryszonych, zapatrzonych w siebie panien, zbyt dumnych, by pozostać wdzięcznymi za - na przykład - uratowanie życia, do kobiet przekonanych, że świat mógł legnąć u ich stóp, gdyby tylko sobie tego zażyczyły i, co bez wątpienia pozostawało w tym wszystkim najbardziej frustrujące, do tych, które właściwie miały w tym rację. Mocno zagłębił się w myślach, ani nie dostrzegł, gdy wyrosła przed nimi rudowłosa panienka, Lyra Weasley - bez wątpienia. Odczekał, aż Darcy ich sobie przedstawi, odkładając ich gierkę chwilowo na bok.
- Panno Weasley - Ukłonił się kurtuazyjnie, kiedy podała swoje imię, delikatnie chwytając jej dłoń do ucałowania. Następnie - wręczył jej czerwoną różę, wyjątkową różę Rosierów, którą wciąż trzymał w dłoni jak ostatni idiota. - Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił ją od razu, spojrzeniem odnajdując jej szmaragdowe oczy, przez moment błądząc wzrokiem po jej rumieńcach doskonale kryjąc rozbawienie.
- Obrazy są wyjątkowe - zapewnił ją od razu, płynnie wchodząc w lekką, kurtuazyjną pogadankę. - Godny podziwu warsztat i wyjątkowe przeżycie artystyczne, dziękujemy za te chwile. - My. - Gratuluję wyjątkowo udanego debiutu. Swoją drogą, rozmyślaliśmy nad jednym z obrazów; szary widok na mostwą ulicę... bije od niego przykra melancholia i ogrom nostalgicznego sentymentu. Czy pytanie o inspirację będzie zbyt impertynenckie?
Wydawał się rozbawiony, jego usta subtelnie drgnęły, układając się w ironiczny uśmiech - trafił celnie. Strzelał, nie miał pojęcia, za kogo mogła wychodzić Lyra Weasley, ale właściwie rodzina poza gronem Rosierów nieszczególnie go nigdy obchodziła. Utrzymywanie kontaktów z nimi uważał za czysto grzecznościowe i powinnościowe, ale niewątpliwie duża była w tym rola zagranicznego wychowania, gdzie siłą rzeczy nie mógł mieć z nią kontaktu. Kpił więc, lekceważąc większość arystokratycznego grona - poza własnym.
- Tylko głupcy nie dziwią się światu - zapewnił ją pochwalnym tonem, choć kpił wciąż, pozostając całkowicie pewnym, że był godzien swojego nazwiska, nazwiska zakrawającego przecież o sacrum. Niezachwiane poczucie własnej wartości w dużej mierze wynikało z dumy po francuskich przodkach. Nie chciał dać wyprowadzić się jej z równowagi i niezależnie od tego, jak celnie wbijała w niego kolejne szpile, Thibaud za punkt honoru postawił sobie pozostać opanowanym - dobrze wiedział, że tylko tak mógł zachować twarz. Zmrużył jednak brew, wciąż przyglądając się płótnu wiszącemu na ścianie, kiedy Darcy poruszyła kwestię jego kontemplacji; właściwie nie był pewien, czy uwłacza bardziej jemu, czy raczej temu nieszczęsnemu obrazowi. Otwierał usta, aby jej odpowiedzieć, kiedy zorientował się, że już jej przy nim nie było - nadgonił ją w kilku szybszych krokach, niech będzie, punkt dla niej.
- Wierzę, że bystrość umysłu pozwoli ci na to nieco szybciej - odparł wciąż przyciszonym głosem, choć nie wierzył. Darcy należała do przypadków beznadziejnych. Tych rozkapryszonych, zapatrzonych w siebie panien, zbyt dumnych, by pozostać wdzięcznymi za - na przykład - uratowanie życia, do kobiet przekonanych, że świat mógł legnąć u ich stóp, gdyby tylko sobie tego zażyczyły i, co bez wątpienia pozostawało w tym wszystkim najbardziej frustrujące, do tych, które właściwie miały w tym rację. Mocno zagłębił się w myślach, ani nie dostrzegł, gdy wyrosła przed nimi rudowłosa panienka, Lyra Weasley - bez wątpienia. Odczekał, aż Darcy ich sobie przedstawi, odkładając ich gierkę chwilowo na bok.
- Panno Weasley - Ukłonił się kurtuazyjnie, kiedy podała swoje imię, delikatnie chwytając jej dłoń do ucałowania. Następnie - wręczył jej czerwoną różę, wyjątkową różę Rosierów, którą wciąż trzymał w dłoni jak ostatni idiota. - Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił ją od razu, spojrzeniem odnajdując jej szmaragdowe oczy, przez moment błądząc wzrokiem po jej rumieńcach doskonale kryjąc rozbawienie.
- Obrazy są wyjątkowe - zapewnił ją od razu, płynnie wchodząc w lekką, kurtuazyjną pogadankę. - Godny podziwu warsztat i wyjątkowe przeżycie artystyczne, dziękujemy za te chwile. - My. - Gratuluję wyjątkowo udanego debiutu. Swoją drogą, rozmyślaliśmy nad jednym z obrazów; szary widok na mostwą ulicę... bije od niego przykra melancholia i ogrom nostalgicznego sentymentu. Czy pytanie o inspirację będzie zbyt impertynenckie?
Gość
Gość
Zaskoczony obrotem wydarzeń Parkinson po odejściu Lady Avery od razu porwał żonę z sali, w której uwięzione były jego obrazy. Smutek próbował założyć kajdany na obite jak zwykle nadgarstki. Posiniaczona dusza domagała się zbawienia, wytłumaczenia, co wstąpiło w Lady Avery. Czyż nie dał jej cząstki siebie? To była „jego” myślodsiewnia. Nie wręczał nikomu fiolek, nie dzielił się swoimi obrazami. Być może był tchórzem, że nie podpisywał ich swoim nazwiskiem, nie przyznając się do zamiłowania do sztuki. Czy można się wstydzić miłości?
Szybkie położenie dłoni żony na swoim przedramieniu, gesty, które wypada wykonywać wśród tłumu arystokracji. Najchętniej wyszedłby właśnie w tej chwili z galerii, nie tłumacząc się z nagłej zmiany nastroju. Szeptał do Maire jakieś frazesy, przechodził między salami, ale nie zwracał uwagi na żadne obrazy. W jego głowie działo się wystarczająco. Kochana żona narażona spełnieniem przepowiedni, to ją osłaniał jak lalkę, nie odpuszczając już ani na krok. Chwyciły go wyrzuty sumienia. Dlaczego był tak głupi, że chciał walczyć o uznanie nieswojej żony? Szybkie przejście do sali, gdzie dusił się rudością większości zebranych. Ach, Weasleye. Bieda i brak talentu, tak uroczo nazywał ród, który swoją postawą do mugoli zepsuł sobie większość relacji szanowanych i wpływowych ludzi. Tak, myślał o sobie. Od razu uniósł wyżej brodę, wyprostował się i krytycznie patrzył na obrazy. Skądś znał ten styl, skądś znał ten podpis. Z lekką pogardą spojrzał na autorkę. Czy to dziewczę w ogóle skończyło szkołę? Wyglądała jak uczennica może szóstej klasy, jeszcze nieopierzona, delikatna, nieznająca życia. Gdyby nie była Weasley’em, poczułby żal. Teraz wpatrywał się w nią, szukając w odmętach swojej pamięci jakikolwiek wspomnień. Czy widział ją na sabatach, czy miała, się czym pochwalić? Zerknął na obrazy i przeklął siarczyście. Miała talent, odbiegała od swojej rodziny, ale rude włosy aż boleśnie przypominała, skąd pochodzi. Lustrował obrazy, chciał nawet ich dotknąć. Brakowało mu konkretnej formy, emocji, o których mówił swojej listownej znajomej, przed którą odkrył się ze swoją pasją. Wtedy jego spojrzenie zjechało w dół, na podpis i charakter pisma i wypuścił prawie kieliszek wina. Wolno przełknął ślinę, mocniej uchwycił dłoń Maire na swoim przedramieniu. Czy to możliwe, czy to możliwe, aby ta podła Weasleyówna przechytrzyła go równie tak samo mocno jak i on ją? Miał jeden obraz od Lyry, wisiał w jakimś przypadkowym miejscu i kupił go zapewne z drugiej ręki. Pamiętał szkic, który jej podarował. W głowie iskrzyły wspomnienia ze spotkania w parku. Czarodziejskie przekleństwa cisnęły mu się na usta. Ile listów i godzin zmarnował na marną Weasley’ównę?
- Jestem zmęczony, wracamy – zakomunikował, nie chcąc symulować choroby i okłamywać tym samym żonę. Wystarczająco miał przed nią sekretów. Żegnając się z najważniejszymi osobami, nie podchodząc jednak do Lady Avery, opuścił wraz z Maire wernisaż.
zt
Szybkie położenie dłoni żony na swoim przedramieniu, gesty, które wypada wykonywać wśród tłumu arystokracji. Najchętniej wyszedłby właśnie w tej chwili z galerii, nie tłumacząc się z nagłej zmiany nastroju. Szeptał do Maire jakieś frazesy, przechodził między salami, ale nie zwracał uwagi na żadne obrazy. W jego głowie działo się wystarczająco. Kochana żona narażona spełnieniem przepowiedni, to ją osłaniał jak lalkę, nie odpuszczając już ani na krok. Chwyciły go wyrzuty sumienia. Dlaczego był tak głupi, że chciał walczyć o uznanie nieswojej żony? Szybkie przejście do sali, gdzie dusił się rudością większości zebranych. Ach, Weasleye. Bieda i brak talentu, tak uroczo nazywał ród, który swoją postawą do mugoli zepsuł sobie większość relacji szanowanych i wpływowych ludzi. Tak, myślał o sobie. Od razu uniósł wyżej brodę, wyprostował się i krytycznie patrzył na obrazy. Skądś znał ten styl, skądś znał ten podpis. Z lekką pogardą spojrzał na autorkę. Czy to dziewczę w ogóle skończyło szkołę? Wyglądała jak uczennica może szóstej klasy, jeszcze nieopierzona, delikatna, nieznająca życia. Gdyby nie była Weasley’em, poczułby żal. Teraz wpatrywał się w nią, szukając w odmętach swojej pamięci jakikolwiek wspomnień. Czy widział ją na sabatach, czy miała, się czym pochwalić? Zerknął na obrazy i przeklął siarczyście. Miała talent, odbiegała od swojej rodziny, ale rude włosy aż boleśnie przypominała, skąd pochodzi. Lustrował obrazy, chciał nawet ich dotknąć. Brakowało mu konkretnej formy, emocji, o których mówił swojej listownej znajomej, przed którą odkrył się ze swoją pasją. Wtedy jego spojrzenie zjechało w dół, na podpis i charakter pisma i wypuścił prawie kieliszek wina. Wolno przełknął ślinę, mocniej uchwycił dłoń Maire na swoim przedramieniu. Czy to możliwe, czy to możliwe, aby ta podła Weasleyówna przechytrzyła go równie tak samo mocno jak i on ją? Miał jeden obraz od Lyry, wisiał w jakimś przypadkowym miejscu i kupił go zapewne z drugiej ręki. Pamiętał szkic, który jej podarował. W głowie iskrzyły wspomnienia ze spotkania w parku. Czarodziejskie przekleństwa cisnęły mu się na usta. Ile listów i godzin zmarnował na marną Weasley’ównę?
- Jestem zmęczony, wracamy – zakomunikował, nie chcąc symulować choroby i okłamywać tym samym żonę. Wystarczająco miał przed nią sekretów. Żegnając się z najważniejszymi osobami, nie podchodząc jednak do Lady Avery, opuścił wraz z Maire wernisaż.
zt
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Trudno powiedzieć, czy Darcy zazdrościła Lyrze tego naturalnego rumieńca na twarzy, którego ona musiała wywoływać lekkim makijażem. Nigdy z nim nie przesadzała, bo jak zawsze powtarzała jej matka i Marie, kobiety z domu Rosier cieszyły się wrodzonym pięknem, niczym róże w ich ogrodzie, pielęgnowane latami, zbyt długo, żeby trzeba było je udoskonalać czymś z zewnątrz, co zresztą częściej przeszkadzało ich pierwotnej urodzie. Weasley po prostu, zupełnie tego nieświadoma, korzystała ze swojego dziewczęcego wdzięku w rozmowach z mężczyznami. Spojrzenie, które spuszczała zakłopotana w dół uwydatniało jej gęste rzęsy, z pod których wpatrywała się w twarz mężczyzn. Emanowała wrażliwością, delikatnością i słodką niewinnością. Rosier wpatrywała się w jej niekontrolowanie wykorzystywane metody z niemym szacunkiem dla tej metody. Uśmiechnęła się kątem ust, wracając wzrokiem do twarzy Thibauda. Kontrolowała reakcję mężczyzny na tą aurę subtelności i ckliwości. Widocznie był w tym jakiś magnetyzm, skoro mężczyzna wpatrywał się w jej twarz w skupieniu. W jej duże, lśniące oczy. Podążyła za jego spojrzeniem, wpatrując się w błyszczące zielenią tęczówki. Były tak bardzo łagodne i różne od jej własnych, że aż instynktownie, jako osoba analityczna zaczęła się nad tymi różnicami zastanawiać, teraz, stojąc z boku, mogąc pozwolić Thibaudowi przejąć kontrolę nad rozmową, a samej skupić się na obserwacji.
Niestety, nie podobało jej się, co zobaczyła. Ta sama róża, którą wcześniej mężczyzna ją obdarzył została podarowana Lyrze. Powstrzymała się od uniesienia do niego wzroku. Na jej twarzy dalej malował się lekki uśmiech, jaki wstępował życzliwie na jej twarz, w momencie, w którym witała się z Weasley, a później, co jakiś czas w rozmowie, żeby nie przeciągać go za długo i nie budzić tym podejrzeń. Najchętniej jednak wykrzywiłaby się teraz we frustracji, ale jedyną oznaką jej złości było krótkie zaciśnięcie zębów. Az dołeczki w jej policzkach na chwilę tylko się pogłębiły, kiedy cofnęła dłoń od ramienia kuzyna, czując dziwną wściekłość. Mógł podzielić ją jeszcze na trzy części i rozdać większej ilości kobiet. Na pewno znalazłby się ktoś, komu mogła go jeszcze przedstawić.
W domu zdecydowanie nie oszczędzi mu uwag w tej kwestii. Teraz się wstrzymywała.
— Wyjątkowe jak ta róża. Thibaud specjalnie trzymał ją dla Ciebie, w celu niemego zachwytu nad Twoimi pracami.
Nic się nie zgadzało. Roża była jej. Z jej ogrodu (nie żeby się chciała przyznać, ze zdążyła już nabrać sentyment do prezentu, który od niego otrzymała, a który oddała mu tylko NA PRZECHOWANIE, na Merlina) i oddał ten podarunek natury innej. Prace zaś się Thibaudowi nie podobały, a zwłaszcza sygnatura pod nimi. Nie był to jednak przytyk w kierunku Lyry, która nawet tego sarkazmu nie mogła w słowach panienki Rosier odczytać. Wyraźnie dawała znać Rosierowi o swoim niezadowoleniu.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra nawet nie wiedziała, że jej rumieńce i nieśmiałość mogą budzić takie emocje. Korzystała z dziewczęcego uroku nieświadomie, wciąż nieopierzona, stawiająca swoje pierwsze kroki w dorosłym życiu. Z całą pewnością pod wieloma względami była przeciwieństwem Darcy, piękności o klasycznej urodzie, potrafiącej w dodatku świadomie korzystać ze swojego wdzięku. Obok niej wypadała dosyć blado, przynajmniej takie miała wrażenie. Była niczym drobna stokrotka przy okazałej róży. Pewność siebie nigdy nie była jej mocną stroną, ale dzisiejszego wieczoru ciągle musiała walczyć ze swoją nieśmiałością i uczyć się godnie prezentować swoją sztukę w towarzystwie. Nie mogła przecież schować się za plecami brata czy narzeczonego, ale z dumą stawać przed odwiedzającymi część galerii z jej pracami i odpowiadać na ich pytania.
Nie była świadoma, że chwilę temu minął ją mężczyzna, z którym kiedyś anonimowo korespondowała na temat sztuki i który właśnie domyślił się jej prawdziwej tożsamości. Była w tej chwili skupiona głównie na dwójce Rosierów, i choć wernisaż powoli dobiegał końca i coraz więcej gości go opuszczało, Lyra nadal była w gotowości do prezentowania swoich prac.
Słysząc słowa Thibauda, skinęła uprzejmie głową, płoniąc się jeszcze bardziej, kiedy ucałował jej dłoń i wręczył piękną, czerwoną różę. Chwyciła ją w delikatne dłonie, zachwycając się niezwykłą urodą kwiatu, z których ponoć słynął ród Rosierów.
- Dziękuję. Zarówno za tę wyjątkową różę, jak i uznanie wobec moich prac – powiedziała, nie mając pojęcia, co kryło się za gestem z różą i jakie emocje wywołał on w Darcy. Nie słyszała przecież ich wcześniejszej rozmowy ani nie widziała, jak mężczyzna podarował jej ten kwiat. Posłała mu więc lekki uśmiech, nieznacznie odnosząc podbródek. Była w końcu sporo niższa od obojga Rosierów, nie chciała również jasno dawać im do zrozumienia, jak bardzo ją onieśmielali. – A rzeczony obraz został zainspirowany jedną z ulic w Londynie, którą przechodziłam, odwiedzając mojego brata podczas ubiegłych ferii świątecznych. Był to czas, kiedy dopiero zastanawiałam się nad swoją przyszłością po ukończeniu Hogwartu i coraz poważniej myślałam o zostaniu malarką – odpowiedziała. Tego wieczoru często była pytana o inspiracje, które natchnęły ją do stworzenia konkretnych obrazów, ale z reguły lubiła mówić o swoim procesie twórczym oraz tym, co kierowało nią, kiedy tworzyła konkretną pracę. Nawet, kiedy tak, jak dzisiaj, musiała już po kilka razy opisywać poszczególne płótna. Nie dawała jednak po sobie niczego poznać, nadal łagodnie się uśmiechając i leciutko zaciskając palce na łodyżce róży. – To właśnie Londyn jest miejscem, z którym zaczęłam wiązać swoje artystyczne nadzieje po ukończeniu Hogwartu, gdzie namalowałam pierwszy obraz na zamówienie i gdzie dziś debiutuję, dlatego uznałam za bardzo symboliczne, jeśli wśród prezentowanych na wernisażu obrazów znajdzie się choć jeden odzwierciedlający naturę tego miasta.
Tak naprawdę za obrazem kryło się o wiele więcej niż zdradzała odwiedzającym. Chwilom, kiedy powstawał, wciąż towarzyszył żal i frustracja z powodu młodzieńczych marzeń strzaskanych wskutek wypadku, poszukiwanie nowej drogi i niepewność, czy w malarstwie aby na pewno jej się powiedzie. To dlatego, w przeciwieństwie do pozostałych obrazów, powstałych już później, z tego bił wyraźnie przygnębiający i nostalgiczny nastrój. Wtedy też odkrywała po raz pierwszy ten nowy dla siebie świat i przygotowywała się psychicznie na moment ukończenia szkoły i konfrontację z dorosłością. Prawdę mówiąc, Londyn nadal był dla Lyry czymś w rodzaju zupełnie innego świata, choć minęło dobrych kilka miesięcy, odkąd wprowadziła się do Garretta i zaczęła zajmować się ulicznym malarstwem. Czasami aż trudno było uwierzyć, jak ten czas szybko zleciał i ile obrazów już namalowała.
Nie była świadoma, że chwilę temu minął ją mężczyzna, z którym kiedyś anonimowo korespondowała na temat sztuki i który właśnie domyślił się jej prawdziwej tożsamości. Była w tej chwili skupiona głównie na dwójce Rosierów, i choć wernisaż powoli dobiegał końca i coraz więcej gości go opuszczało, Lyra nadal była w gotowości do prezentowania swoich prac.
Słysząc słowa Thibauda, skinęła uprzejmie głową, płoniąc się jeszcze bardziej, kiedy ucałował jej dłoń i wręczył piękną, czerwoną różę. Chwyciła ją w delikatne dłonie, zachwycając się niezwykłą urodą kwiatu, z których ponoć słynął ród Rosierów.
- Dziękuję. Zarówno za tę wyjątkową różę, jak i uznanie wobec moich prac – powiedziała, nie mając pojęcia, co kryło się za gestem z różą i jakie emocje wywołał on w Darcy. Nie słyszała przecież ich wcześniejszej rozmowy ani nie widziała, jak mężczyzna podarował jej ten kwiat. Posłała mu więc lekki uśmiech, nieznacznie odnosząc podbródek. Była w końcu sporo niższa od obojga Rosierów, nie chciała również jasno dawać im do zrozumienia, jak bardzo ją onieśmielali. – A rzeczony obraz został zainspirowany jedną z ulic w Londynie, którą przechodziłam, odwiedzając mojego brata podczas ubiegłych ferii świątecznych. Był to czas, kiedy dopiero zastanawiałam się nad swoją przyszłością po ukończeniu Hogwartu i coraz poważniej myślałam o zostaniu malarką – odpowiedziała. Tego wieczoru często była pytana o inspiracje, które natchnęły ją do stworzenia konkretnych obrazów, ale z reguły lubiła mówić o swoim procesie twórczym oraz tym, co kierowało nią, kiedy tworzyła konkretną pracę. Nawet, kiedy tak, jak dzisiaj, musiała już po kilka razy opisywać poszczególne płótna. Nie dawała jednak po sobie niczego poznać, nadal łagodnie się uśmiechając i leciutko zaciskając palce na łodyżce róży. – To właśnie Londyn jest miejscem, z którym zaczęłam wiązać swoje artystyczne nadzieje po ukończeniu Hogwartu, gdzie namalowałam pierwszy obraz na zamówienie i gdzie dziś debiutuję, dlatego uznałam za bardzo symboliczne, jeśli wśród prezentowanych na wernisażu obrazów znajdzie się choć jeden odzwierciedlający naturę tego miasta.
Tak naprawdę za obrazem kryło się o wiele więcej niż zdradzała odwiedzającym. Chwilom, kiedy powstawał, wciąż towarzyszył żal i frustracja z powodu młodzieńczych marzeń strzaskanych wskutek wypadku, poszukiwanie nowej drogi i niepewność, czy w malarstwie aby na pewno jej się powiedzie. To dlatego, w przeciwieństwie do pozostałych obrazów, powstałych już później, z tego bił wyraźnie przygnębiający i nostalgiczny nastrój. Wtedy też odkrywała po raz pierwszy ten nowy dla siebie świat i przygotowywała się psychicznie na moment ukończenia szkoły i konfrontację z dorosłością. Prawdę mówiąc, Londyn nadal był dla Lyry czymś w rodzaju zupełnie innego świata, choć minęło dobrych kilka miesięcy, odkąd wprowadziła się do Garretta i zaczęła zajmować się ulicznym malarstwem. Czasami aż trudno było uwierzyć, jak ten czas szybko zleciał i ile obrazów już namalowała.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nie spojrzał na Darcy, kiedy odjęła dłoń z jego ramienia, choć wewnątrz niego kotłowały się najróżniejsze emocje; zachował się z premedytacją, chciał rozzłościć kuzynkę, zupełnie mylnie interpretując jej zachowanie – sądząc, że oddana na przechowanie róża była prezentem wzgardzonym i zwróconym jemu. Thibaud był przekonany, że Lyra nie wykaże się taką pogardą; już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie zupełnie różnej od Darcy – z całą pewnością skromniejszej, mniej obytej w arystokrackim świecie i bez wątpienia mniej pewną siebie. Spojrzał na kuzynkę, kiedy zapewniła Lyrę, że to dla niej trzymał tę różę; ze zmarszczoną brwią i czymś niezrozumiałym w oczach – jej niezadowolenie było dla niego bardziej niż zrozumiałe, lecz mimo to i po nim było widać, że był zirytowany. Nie przywykł do odrzucenia, a może nie przywykł do towarzystwa dorosłej już Darcy, świadomej siebie w każdym calu, tak drażniąco podobnej do swojej starszej, martwej już siostry. Kobiety z krwi Rosierów były wyjątkowe. Wydarzenie zabsorbowało go do tego stopnia, że choć patrzył już na Lyrę, która z lekkością, ale i pewną dozą dziewczęcej nieśmiałości zaczynała opowiadać o swoich obrazach, umknęły mu całkiem pierwsze wypowiadane przez nią słowa. Szybko zwalczył krótkie zakłopotanie, nie mógł przecież pozwolić sobie na pokaz braku elokwencji, nawet, jeśli w tej sytuacji dla osób postronnych musiał on być oczywisty.
- Więc... – Usiłował się skupić, zebrać myśli, przypomnieć sobie porozrzucane słowa, które musiały dotrzeć do jego podświadomości, kiedy nie słuchał. - Nie zawsze była panna - nie bez powodu pomijał tytuł lady zubożałej arystokratki – pewna swojej ścieżki jako artystki? Czy zew pasji nie był dość silny? - Nie do końca rozumiał wahania, być może dlatego mógł wydać się zgryźliwy, nagromadzone emocje tylko pobudziły negatywne odczucia; Thibaud od dziecka podążał za swoją pasją, której dziś nie wahałby się nazwać mianem sztuki i nigdy, ale to nigdy nie zawahał się, czy obiera właściwą ścieżkę. Kochał to, co robił, a problemy ludzi, którzy musieli przy okazji zadbać o to, by mieć co jeść, pozostawały dla niego tak obce, że aż abstrakcyjne. - Natura Londynu – westchnął. - Nostalgiczny deszcz, mgła i brudne ulice – tak bardzo szare w porównaniu z Montmarte w Paryżu. - Naprawdę można za tym tęsknić? – I choć rzucone w żartobliwym tonie, jego zdziwienie pozostawało szczere. Lyra wydała mu się dziewczątkiem zagubionym w świecie dorosłych, zbyt wrażliwą artystyczną duszą, nie dość pewną swojego talentu. Uroczą, prześliczną i bardzo naiwną.
- Zastanawiał nas - nas - też obraz tej damy w jasnej sukni – rzucił, przenosząc wzrok na nieopodal wiszące kolejne dzieło Lyry. - Czarnowłosej, wyjątkowej urody, choć zdaje się, że grymas na jej rozkapryszonej twarzy nieco zaciera hipnozę jej oczu. Wygląda jakby cierpiała, że musi wisieć w tej sali, zbyt dumna, by uraczyć nas choćby krótkim spojrzeniem. – Kim była? Gdyby Thibaud miał celować na ślepo, nie miałby najmniejszych wątpliwości, ale jednocześnie wątpił, by Lyra rzeczywiście sportretowała Darcy. Uciekłaby z dworzyszcza Rosierów w połowie procesu twórczego najpóźniej, mając dość jej humorków.
- Więc... – Usiłował się skupić, zebrać myśli, przypomnieć sobie porozrzucane słowa, które musiały dotrzeć do jego podświadomości, kiedy nie słuchał. - Nie zawsze była panna - nie bez powodu pomijał tytuł lady zubożałej arystokratki – pewna swojej ścieżki jako artystki? Czy zew pasji nie był dość silny? - Nie do końca rozumiał wahania, być może dlatego mógł wydać się zgryźliwy, nagromadzone emocje tylko pobudziły negatywne odczucia; Thibaud od dziecka podążał za swoją pasją, której dziś nie wahałby się nazwać mianem sztuki i nigdy, ale to nigdy nie zawahał się, czy obiera właściwą ścieżkę. Kochał to, co robił, a problemy ludzi, którzy musieli przy okazji zadbać o to, by mieć co jeść, pozostawały dla niego tak obce, że aż abstrakcyjne. - Natura Londynu – westchnął. - Nostalgiczny deszcz, mgła i brudne ulice – tak bardzo szare w porównaniu z Montmarte w Paryżu. - Naprawdę można za tym tęsknić? – I choć rzucone w żartobliwym tonie, jego zdziwienie pozostawało szczere. Lyra wydała mu się dziewczątkiem zagubionym w świecie dorosłych, zbyt wrażliwą artystyczną duszą, nie dość pewną swojego talentu. Uroczą, prześliczną i bardzo naiwną.
- Zastanawiał nas - nas - też obraz tej damy w jasnej sukni – rzucił, przenosząc wzrok na nieopodal wiszące kolejne dzieło Lyry. - Czarnowłosej, wyjątkowej urody, choć zdaje się, że grymas na jej rozkapryszonej twarzy nieco zaciera hipnozę jej oczu. Wygląda jakby cierpiała, że musi wisieć w tej sali, zbyt dumna, by uraczyć nas choćby krótkim spojrzeniem. – Kim była? Gdyby Thibaud miał celować na ślepo, nie miałby najmniejszych wątpliwości, ale jednocześnie wątpił, by Lyra rzeczywiście sportretowała Darcy. Uciekłaby z dworzyszcza Rosierów w połowie procesu twórczego najpóźniej, mając dość jej humorków.
Gość
Gość
Mogła nie słuchać. Zbyt urażona i zbyt dumna, żeby interesować się dywagacjami na temat sztuki. Zamiast tego docierało do nie każde słowo, chłonęła je bardzo dokładnie, analizując, jakby szukała potknięć w zachowaniu Thibauda, a chociaż wyczuwała pewne nutki sarkazmu w jego wypowiedzi i złośliwości, nie sądziła, żeby ktoś, kto nie słyszał ich wcześniejszej rozmowy mógł widzieć tyle samo, co ona. Wpatrywała się w profil mężczyzny, poprawiając z wolna rękawiczkę na dłoni i milczała. Milczała, bo jemu nie miała już nic do powiedzenia, dość już znieważona przez niego poprzez jego nieroztropność, z jaką rozdawał jej prezent innym i dość rozjuszona, żeby nie ryzykować okazaniem swojej frustracji. Zajęła się sama sobą, czując jak uwaga Rosiera zostaje poświecona w całości Lyrze i jej pracom. Czy była zazdrosna? Gdzieś tam paliło ją drobne ukłucie tej emocji, ale raczej niesilne. Ufała swoim atutom i umiejętności skupienia na sobie czyjejś uwagi. W tym momencie po prostu było jej na rękę odejść w cień, dać spełznąć negatywnym emocjom i zastąpić je nowymi siłami witalnymi do wyzłośliwiania się w kierunku Thibauda głównie. Obserwowała spojrzenie, jakie posyłał Lyrze i musiał przecież przyznać, ze mimo jego sceptycyzmu wobec tej rodziny, pociecha z domu Weasleyów była naprawdę urodziwa i choć nie miała wielkiego posagu, ani nieskazitelnie czystej skóry, nie spełniała kanonów urody, było w niej coś takiego, co przyciągało wzrok. Musiało, skoro nawet Darcy zwróciła na to uwagę.
— A Ty nie tęsknisz czasem do nieporządku i fetoru stajni, na których się wychowałes, Thibaudzie? — rzuciła uszczypliwie w jego kierunku, wtrącając się w końcu w rozmowę, dokładnie w momencie, w którym koronkowa rękawiczka zsunęła się za sprawą jej działań ze szczupłych palców, odsłaniając gładką skórę dłoni z pierścionkiem zaręczynowym i pięknym fioletowym oczkiem. Przekręciła rodzinny sygnet rodziny Bulstrode na palcu, wyrównując go skrupulatnie i zdjęła drugą rękawiczkę, obie przytrzymując w dłoni, kiedy podeszła do wspomnianego przez Rosiera obrazu, słysząc w opisie mężczyzny pewne nieznośne podobieństwo do bardzo dobrze znanej jej osoby.
— Może jej myśli zafrapowane są czyjąś osobą, która mąci jej umysł, wywołując u niej ten grymas i niedostępność? — spojrzała przez ramię na Thibauda i przeniosła wzrok powoli na Lyrę. Mimo wszystko nie zgadzała się z opinią Thibauda, naturalnie. Nawet gdyby miał racje, nie mogłaby mu jej przyznać. Podeszła do niego, znów chwytając go pod rękę, chociaż było w tym ruchu coś ostrzegawczego.
— Nie bądź uciążliwy. Lyra na pewno już słyszała dzisiaj zbyt wiele pytań.
— A Ty nie tęsknisz czasem do nieporządku i fetoru stajni, na których się wychowałes, Thibaudzie? — rzuciła uszczypliwie w jego kierunku, wtrącając się w końcu w rozmowę, dokładnie w momencie, w którym koronkowa rękawiczka zsunęła się za sprawą jej działań ze szczupłych palców, odsłaniając gładką skórę dłoni z pierścionkiem zaręczynowym i pięknym fioletowym oczkiem. Przekręciła rodzinny sygnet rodziny Bulstrode na palcu, wyrównując go skrupulatnie i zdjęła drugą rękawiczkę, obie przytrzymując w dłoni, kiedy podeszła do wspomnianego przez Rosiera obrazu, słysząc w opisie mężczyzny pewne nieznośne podobieństwo do bardzo dobrze znanej jej osoby.
— Może jej myśli zafrapowane są czyjąś osobą, która mąci jej umysł, wywołując u niej ten grymas i niedostępność? — spojrzała przez ramię na Thibauda i przeniosła wzrok powoli na Lyrę. Mimo wszystko nie zgadzała się z opinią Thibauda, naturalnie. Nawet gdyby miał racje, nie mogłaby mu jej przyznać. Podeszła do niego, znów chwytając go pod rękę, chociaż było w tym ruchu coś ostrzegawczego.
— Nie bądź uciążliwy. Lyra na pewno już słyszała dzisiaj zbyt wiele pytań.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Weasleyowie i zamiłowanie do sztuki z reguły nie szły ze sobą w parze, większość członków rodu wolała podejmować się bardziej praktycznych zadań, i stroniła od obracania się w szlacheckim środowisku. Ale jak widać, były wśród nich i wyjątki, jak choćby Lyra, która szczerze pokochała sztukę, choć nie zawsze wyobrażała sobie, że naprawdę będzie żyła z malowania. To było tylko wyjście awaryjne, które jednak miało wyjść jej na dobre dużo bardziej niż te wszystkie dawne plany. Tak nieprzystające młodej pannie, która powinna przecież wyjść za mąż i rodzić dzieci, a nie pakować się w niebezpieczne sytuacje, coraz bardziej to sobie uświadamiała. Była delikatniejsza niż większość Weasleyów, wrażliwa, wybrakowana od czasu tamtego pechowego dnia w Hogwarcie.
Nie wiedziała nawet, jak mu odpowiedzieć. Nie chciała zdradzać prawdziwych powodów, dla których zdecydowała się związać swoją przyszłość z zajęciem, które wcześniej było wyłącznie pasją. Pasją, której jej rodzina w dodatku nie uważała za wystarczająco pewną, żeby z niej żyć, a nie mogła sobie pozwolić na beztroskie niezarabianie w sytuacji, kiedy matka i brat ledwo wiązali koniec z końcem, by jakoś funkcjonować. Wypadek ograniczył jej możliwości wyboru, ale nie zamierzała również się poddać i zamknąć się w czterech ścianach, musiała znaleźć coś innego, co pozwoliłoby jej na nowo uwierzyć w swoje możliwości. Ale do tego też by się nie przyznała, zwłaszcza tym młodym, pięknym i dumnym Rosierom, którzy nigdy nie zaznali biedy i nie musieli borykać się z podobnym dylematem: pasja czy utrzymanie się. Przyznając się do tego, co najwyżej naraziłaby się na śmieszność i pogardę, a przecież chciała stać się równie wartościową szlachcianką, co inne panny, więc zdecydowanie nie powinna przyznawać się do swojego statusu materialnego i tego, w jaki sposób determinował on wybory życiowe jej rodziny.
- Prawdę mówiąc, w przeszłości nie myślałam o sztuce w taki sposób. Była dla mnie po prostu piękną pasją – odpowiedziała w neutralny sposób. – Można tęsknić za perspektywami, jakie daje życie w Londynie. To tutaj zostałam zauważona, nie mogę tego nie doceniać.
Bo samo miasto często ją przytłaczało swym gwarem, wielkością i szarzyzną budynków, ale nie mogła go nie doceniać, choćby w aspekcie twórczym. Czy ktokolwiek by ją zauważył, gdyby nadal mieszkała w rodzinnym domu? Raczej nie. Nie sprzedałaby żadnego obrazu, gdyby nie pojawienie się w Londynie i danie się zauważyć, a o wernisażu tym bardziej mogłaby zapomnieć. W końcu, zanim zaproszono ją do udziału w nim, również została wypatrzona, kiedy malowała na Pokątnej.
Rzeczony obraz, na który mężczyzna zwrócił uwagę, był portretem jednej z klientek Lyry, która wspaniałomyślnie zgodziła się na zaprezentowanie swojej podobizny podczas wernisażu.
- Jako artystka unikam odgórnego narzucania interpretacji, zwłaszcza w przypadku takich dzieł, jak magiczne portrety, które niejako powinny oddawać nie tylko wygląd, ale i osobowość – powiedziała; w przypadku pejzaży łatwiej było mówić o inspiracjach w postaci konkretnego miejsca, czy chwili, która nakłoniła ją do wyboru takiego a nie innego tematu, ale już konkretną grę kolorów i kształtów pozostawiała w kwestii odbiorców. Tak samo emocje portretów, które potrafiły nawet znikać z ram czy stroić humorki, a nawet rozmawiać z oglądającymi. O ile były dobrze wykonane, bo złe rzucenie zaklęć skutkowały dużo bardziej nieciekawymi skutkami. A Lyra przecież nie skompromitowałaby się, sprzedając komuś obraz dłubiący w nosie czy wypowiadający się w ordynarny sposób. Sportretowana czarownica milczała jednak, jedynie wpatrując się wyniośle w odwiedzających i od czasu do czasu poprawiając lśniące włosy.
- Zawsze staram się podołać temu zadaniu jak najbardziej wiarygodnie. – Chociaż malując kogoś, kogo nie znała, niezwykle trudno było zrobić wiarygodny magiczny portret. Dopiero się tego uczyła.
Znowu posłała Rosierom nieśmiały, ale przyjazny uśmiech. Cieszyło ją ich zainteresowanie, chociaż była coraz bardziej zmęczona wernisażem i ciągłym odpowiadaniem na pytania, więc niemal już czekała na jego zakończenie i wypoczynek.
Nie wiedziała nawet, jak mu odpowiedzieć. Nie chciała zdradzać prawdziwych powodów, dla których zdecydowała się związać swoją przyszłość z zajęciem, które wcześniej było wyłącznie pasją. Pasją, której jej rodzina w dodatku nie uważała za wystarczająco pewną, żeby z niej żyć, a nie mogła sobie pozwolić na beztroskie niezarabianie w sytuacji, kiedy matka i brat ledwo wiązali koniec z końcem, by jakoś funkcjonować. Wypadek ograniczył jej możliwości wyboru, ale nie zamierzała również się poddać i zamknąć się w czterech ścianach, musiała znaleźć coś innego, co pozwoliłoby jej na nowo uwierzyć w swoje możliwości. Ale do tego też by się nie przyznała, zwłaszcza tym młodym, pięknym i dumnym Rosierom, którzy nigdy nie zaznali biedy i nie musieli borykać się z podobnym dylematem: pasja czy utrzymanie się. Przyznając się do tego, co najwyżej naraziłaby się na śmieszność i pogardę, a przecież chciała stać się równie wartościową szlachcianką, co inne panny, więc zdecydowanie nie powinna przyznawać się do swojego statusu materialnego i tego, w jaki sposób determinował on wybory życiowe jej rodziny.
- Prawdę mówiąc, w przeszłości nie myślałam o sztuce w taki sposób. Była dla mnie po prostu piękną pasją – odpowiedziała w neutralny sposób. – Można tęsknić za perspektywami, jakie daje życie w Londynie. To tutaj zostałam zauważona, nie mogę tego nie doceniać.
Bo samo miasto często ją przytłaczało swym gwarem, wielkością i szarzyzną budynków, ale nie mogła go nie doceniać, choćby w aspekcie twórczym. Czy ktokolwiek by ją zauważył, gdyby nadal mieszkała w rodzinnym domu? Raczej nie. Nie sprzedałaby żadnego obrazu, gdyby nie pojawienie się w Londynie i danie się zauważyć, a o wernisażu tym bardziej mogłaby zapomnieć. W końcu, zanim zaproszono ją do udziału w nim, również została wypatrzona, kiedy malowała na Pokątnej.
Rzeczony obraz, na który mężczyzna zwrócił uwagę, był portretem jednej z klientek Lyry, która wspaniałomyślnie zgodziła się na zaprezentowanie swojej podobizny podczas wernisażu.
- Jako artystka unikam odgórnego narzucania interpretacji, zwłaszcza w przypadku takich dzieł, jak magiczne portrety, które niejako powinny oddawać nie tylko wygląd, ale i osobowość – powiedziała; w przypadku pejzaży łatwiej było mówić o inspiracjach w postaci konkretnego miejsca, czy chwili, która nakłoniła ją do wyboru takiego a nie innego tematu, ale już konkretną grę kolorów i kształtów pozostawiała w kwestii odbiorców. Tak samo emocje portretów, które potrafiły nawet znikać z ram czy stroić humorki, a nawet rozmawiać z oglądającymi. O ile były dobrze wykonane, bo złe rzucenie zaklęć skutkowały dużo bardziej nieciekawymi skutkami. A Lyra przecież nie skompromitowałaby się, sprzedając komuś obraz dłubiący w nosie czy wypowiadający się w ordynarny sposób. Sportretowana czarownica milczała jednak, jedynie wpatrując się wyniośle w odwiedzających i od czasu do czasu poprawiając lśniące włosy.
- Zawsze staram się podołać temu zadaniu jak najbardziej wiarygodnie. – Chociaż malując kogoś, kogo nie znała, niezwykle trudno było zrobić wiarygodny magiczny portret. Dopiero się tego uczyła.
Znowu posłała Rosierom nieśmiały, ale przyjazny uśmiech. Cieszyło ją ich zainteresowanie, chociaż była coraz bardziej zmęczona wernisażem i ciągłym odpowiadaniem na pytania, więc niemal już czekała na jego zakończenie i wypoczynek.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
- Nie – odparł Darcy stanowczo, ostro, ostrzegając ją, że zbliżała się do granicy, której nie powinna przekraczać. Był Rosierem – jak ona – i nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić jej obrażać swoją rodzinę - a już na pewno nie swoje konie. - Świetnie czuję się w Dover – Gdzie może było mniej nieporządku, ale z całą pewnością także mniej dobrego wychowania. I spojrzał na nią dopiero po wypowiedzeniu tych słów, butnie, bez trudu wychwytując fioletowy kamień krzykliwie błyszczący na jej palcu. I, po pierwsze, zupełnie nie pasował do jej urody. Po drugie, był brzydki – czy to pospolity ametyst? Po trzecie, nikt mu o tym nie powiedział. Po czwarte i chyba najgorsze, fiolet w pierwszej kolejności skojarzył mu się z rodem pochodzenia jego matki, z Rowle'ami, istnienie Bulstrode'ów spychając gdzieś na dziesiąty plan. A do Rowle'ów żywił szacunek. Ale kto... Czy w ogóle powinien się temu dziwić? Darcy była piękna, swojego piękna świadoma, a przy tym bystra i inteligenta, zachowywała się jak dama i nie próbowała nikogo szokować nadmierną emancypacją. Miała trudny charakter, obok Lyry przypominającej spokojną cichą wodę – była ogniem, to prawda. Ale to wszystko tylko dodawało jej iskry, zazdrość uderzyła go jak grom z jasnego nieba. Zazdrość, której nie rozumiał. A może zwykła zaborczość – wobec młodszej kuzynki najważniejszego nazwiska, najmłodszej siostry Tristana? Była za młoda na ślub, po prostu.
- Może – przytaknął, wpatrując się w jej oczy. - A może tylko jej się tak wydaje – dodał już nieco ciszej, powracając spojrzeniem na lico Lyry, której zgodnie z życzeniem kuzynki skłonił się na pożegnanie, wpierw wysłuchawszy do końca opowieści malarki. Coś w tej opowieści mu nie grało, zbyt mało czuł w jej słowach emocji, zbyt dużo mechanicznego opisu; ale może – to dziewczę było zbyt młode, zbyt niedoświadczone, by przeżywać sztukę w inny sposób, nawet swoją własną? - Mniemam, że dokończymy rozmowę o interpretacjach w bardziej sprzyjających okolicznościach, panno Weasley. Zaszczytem było pannę poznać – pożegnał ją, gdy Darcy chwyciła go za ramię, nie bez zwłoki poddając się temu gestowi. I razem zniknęli w korytarzach.
/ zt x2
- Może – przytaknął, wpatrując się w jej oczy. - A może tylko jej się tak wydaje – dodał już nieco ciszej, powracając spojrzeniem na lico Lyry, której zgodnie z życzeniem kuzynki skłonił się na pożegnanie, wpierw wysłuchawszy do końca opowieści malarki. Coś w tej opowieści mu nie grało, zbyt mało czuł w jej słowach emocji, zbyt dużo mechanicznego opisu; ale może – to dziewczę było zbyt młode, zbyt niedoświadczone, by przeżywać sztukę w inny sposób, nawet swoją własną? - Mniemam, że dokończymy rozmowę o interpretacjach w bardziej sprzyjających okolicznościach, panno Weasley. Zaszczytem było pannę poznać – pożegnał ją, gdy Darcy chwyciła go za ramię, nie bez zwłoki poddając się temu gestowi. I razem zniknęli w korytarzach.
/ zt x2
Gość
Gość
Lyra spojrzała jeszcze na Rosierów, zastanawiając się przelotnie nad łączącymi ich relacjami. Ale później musiał nadejść moment pożegnania.
- Mnie również. I mam nadzieję, że nadarzy się jeszcze kiedyś okazja do rozmowy o sztuce. - I nie tylko o niej. No, ale na pewno jeszcze będą kolejne okazje, podczas których Lyra będzie mogła zetknąć się z rozmaitymi przedstawicielami tego wysublimowanego towarzystwa.
Pożegnali się i przez moment odprowadzała ich wzrokiem, kiedy oddalali się w kierunku wyjścia z sali. Później porozmawiała z jeszcze kilkoma osobami, które zagadały ją na temat obrazów, przez cały czas starając się odpowiadać na pytania i starannie ukrywać zmęczenie. Musiała jeszcze trochę wytrzymać, nie mogła ot tak nagle sobie zniknąć.
Ale gdy wernisaż już dobiegł końca, udało jej się znowu odnaleźć Glaucusa, z którym także pożegnała się, wyrażając nadzieję na kolejne spotkanie już wkrótce, i mogła wrócić do domu, by odetchnąć po tym pełnym wrażeń i ekscytującym dniu.
| zt.
- Mnie również. I mam nadzieję, że nadarzy się jeszcze kiedyś okazja do rozmowy o sztuce. - I nie tylko o niej. No, ale na pewno jeszcze będą kolejne okazje, podczas których Lyra będzie mogła zetknąć się z rozmaitymi przedstawicielami tego wysublimowanego towarzystwa.
Pożegnali się i przez moment odprowadzała ich wzrokiem, kiedy oddalali się w kierunku wyjścia z sali. Później porozmawiała z jeszcze kilkoma osobami, które zagadały ją na temat obrazów, przez cały czas starając się odpowiadać na pytania i starannie ukrywać zmęczenie. Musiała jeszcze trochę wytrzymać, nie mogła ot tak nagle sobie zniknąć.
Ale gdy wernisaż już dobiegł końca, udało jej się znowu odnaleźć Glaucusa, z którym także pożegnała się, wyrażając nadzieję na kolejne spotkanie już wkrótce, i mogła wrócić do domu, by odetchnąć po tym pełnym wrażeń i ekscytującym dniu.
| zt.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Liczyła na zachwyt. Szarpnięcie serca w szybszym rytmie po dostrzeżeniu pozornie nieistotnego szczegółu, intrygującej barwy wplecionej w powszechne i niewyróżniające się pastele, uderzenie nieznanych wcześniej połączeń, zaskoczenie. Przede wszystkim spodziewała się zaspokojenia wewnętrznej potrzeby piękna i wstępowała w ramiona galerii bez najmniejszych obaw, licząc, że trafia w odpowiednie ku temu miejsce. Cichy stukot obcasów drżał nad zimną podłogą, urywając się raz na jakiś czas, gdy stawała w miejscu, analizując kolejne dzieło. Z początku cierpliwa, poruszała się spokojnie, dając każdemu obrazowi szansę oraz przeznaczając na każdy krztę swojego cennego czasu, lecz frustracja rosła z każdym idealnym odwzorowaniem malowniczego krajobrazu. Piękno zaklęte w ramy, na wszelkie sprzeczności, nie ujmowało jej w najmniejszym stopniu. Widziała podobne kadry często; przywykła do spacerów i otoczenia przyrody, pięknych kwiatów - zarówno ciętych, jak i porastających łąki, tych zaś w rodzinnych stronach nie brakowało. Wiosna otrzepywała z siebie ostatnie grudy śniegu, wydając coraz więcej zieleni, której wtórowały ptasie świergoty oraz niesamowite zapachy świeżości. Nie czuła nut ani woni na płótnach, widząc w nich tylko mętne przedstawienia, oddane zbyt wiarygodnie, by mogły trącić struny wzruszenia. Nie takich wrażeń szukała. Przyspieszyła nieco, starając się nie drażnić nerwów zbyt długim, zbyt bezowocnym wpatrywaniem się w upamiętnione farbami olejnymi banały; irytacja kryła się w minie - w niecierpliwie uniesionej brwi oraz lekko zaciśniętych ustach, zieleń tęczówek traciła ciepło w cieniu rzęs, gdyż powieki przykrywały szkliste oczy nadzwyczaj często i na chwile dłuższe niż zwykłe mrugnięcia. Seria natury była przerywana przedstawieniami portretowymi, nużącymi, zdaje się - jeszcze bardziej. Piękne twarze niekoniecznie dorównywały jej własnej, postawy były w większości statyczne, żaden uśmiech nie krył w sobie intrygi. Z nadzieją wkroczyła do kolejnej sali, licząc na ciekawsze płótna, lecz kolejny raz otoczył ją realizm i ostrożne pociągnięcia pędzla, pozostawiającego po sobie ślady w przeciętnej kolorystyce. Dopiero wtedy westchnęła, zmęczona i zawiedziona - wciąż jednak z ostatnią kroplą nadziei - może trafiła w nieodpowiednią część? Najciekawszym punktem zostało więc wysokie okno, którego klamka, rzeźbiona i znaczona czarnymi śladami, przetarciami, przez moment stanowiła miłą odskocznię od zdobiących ściany projektów. Niechętnie spojrzała na autorkę, przewracając oczami na myśl szlachcianka. Przysiadła bokiem na parapecie i dała się pochłonąć myślom, obserwując szary krajobraz za oknem, w barwach wyostrzonych przez deszcz. Czy była kolejną, której nazwisko torowało drogę do tak prestiżowych miejsc? Ile mogła zapłacić za indywidualną salę?
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Kwiecień mijał zaskakująco szybko – choć spodziewałem się tego. Poznawanie na nowo galerii, każdej jednej pracy znajdującej się zarówno na ścianach wystawowych jak i w archiwum pochłaniało czas. Nie zmieniałem jak do tej pory obrazów wiszących na ścianach pragnąć pozostawić na nich ostatnie zatwierdzone przez Laidan prace przez przejściowy miesiąc. Nie ze wszystkimi wyborami się zgadzałam, niektórych zrozumienie zajmowało mi więcej – ale niezmiennie wierzyłem w jej wyczucie. Galeria należała do niej, wasz mogła powiesić tu wszystko, czego zapragnęła, jak i wybrać na swoje stanowisko kogokolwiek innego. Kogoś, kto był bliżej – na miejscu. A jednak postanowiła obsadzić na tej posadzie mnie. Byłem jej wdzięczny, ale jednocześnie powodowała mną niepewność. Selina i Harriett niezmiennie w listach powtarzały mi, że moje miejsce jest tam, gdzie rodzina – i choć wywodziłem się z Francji i sięgały tam moje korzenie wiedziałem też, że od dawna najbliższe stały mi się moje kuzynki. Grzecznie odmawiałem nie potrafiąc spoglądać tak samo na ulice jak wcześniej. Londyn mnie zranił, bałem się jakim człowiekiem się stanę, gdy moje stopy ponownie staną na ukochanej niegdyś ziemi.
Ale nic się nie zmieniło. Ja się nie zmieniłem. Mały lokal na Harley Street, który lubiłem tak mocno, nadal prosperował świetnie. Meble w moim mieszkaniu jedynie pokrył kurz. Wszystko zdawało się jednocześnie takie samo, ale i inne. Jakbym pozbawiony został pewnego rodzaju spojrzenia – pryzmatu – przez co miejsca te, nawet nic nieznaczące – nabierały cieplejszych barw. Dziś, Londyn, zdawał się ponory. Postawiłem kołnierz próbując w ten sposób ochronić kark od zimnych kropel deszczu, które niestrudzenie lały się z nieba. Z lekkim westchnieniem ulgi przekroczyłem progi galerii wracając z umówionego wcześniej, biznesowego spotkania. Uśmiechnąłem się wdzięcznie do szatniarki oddając jej płaszcz. Zazwyczaj i tak wychodziła wcześniej niż ja, ale nie lubiłem przechadzać się po zakątku sztuki w odzieniu wierzchnim i ruszyłem korytarzem pragnąc odbyć moją poobiednią wędrówkę, jakby spodziewając się, że tym razem na którejś ze ścian zastanę coś nowego.
Zaplatając dłonie za plecami podziwiałem obrazy przystając przy każdym na chwilę, jakby zastanawiając się, czy tam razem w którymś dostrzegę coś nowego. Jedna sala, a potem kolejna. Lecz w tej zamiast skupić się na obrazach mój wzrok przyciągnęła sylwetka. Mierzyłem ją przez chwilę spojrzeniem nie mogąc zaprzeczyć, że promienie słońca wpadające przez okno pięknie rysują jej profil.
Yvette – rozbrzmiało w mojej głowie jej imię, prawie jak na życzenie. Głupia, egocentryczna natura od razu podsunęła wniosek, że zjawiła się tu z mojego powodu. Wszak, przyjaźniła się z tobą, może chciała powiedzieć mi co o tym sądzi. Może – w trosce o ciebie – zakazać zbliżać się do ciebie. Mogła trafić tu przecież też kompletnym przypadkiem. Mogła wcale nie wiedzieć, że powróciłem. Jedno miałyście wspólnie – żadna z was nie musiała się starać, by być chodzącym, żywym, pomnikiem piękna.
Ruszyłem w twoją stronę a odgłosy moich kroków odbijały się głucho o podłogę w galerii. Przystanąłem przy tobie jeszcze chwilę milcząc, by zaraz, skupiając niebieskie spojrzenie na twojej twarzy.
- Wierzę, że widzisz coś zapierającego dech w piersiach za oknem. – mówię spokojnie, unosząc lekko kącik ust. Wzrokiem uważnie badającym na twoją twarz. Czekam, bo ciekawi mnie twoja reakcja na mój widok. Trudno mi uwierzyć w zbieg okoliczności. Z Deidre widziałem się ledwie kilka dni temu, do dziś odczuwając skutki spotkania z nią. Co tu robisz, Blythe? Zdaje się pytać moje spojrzenie, choć uśmiech jest idealnie miły, nie sztuczny, ale jednocześnie też nie prawdziwy. Zawieszony gdzieś w próżni między jednym i drugim stwierdzeniem.
Ale nic się nie zmieniło. Ja się nie zmieniłem. Mały lokal na Harley Street, który lubiłem tak mocno, nadal prosperował świetnie. Meble w moim mieszkaniu jedynie pokrył kurz. Wszystko zdawało się jednocześnie takie samo, ale i inne. Jakbym pozbawiony został pewnego rodzaju spojrzenia – pryzmatu – przez co miejsca te, nawet nic nieznaczące – nabierały cieplejszych barw. Dziś, Londyn, zdawał się ponory. Postawiłem kołnierz próbując w ten sposób ochronić kark od zimnych kropel deszczu, które niestrudzenie lały się z nieba. Z lekkim westchnieniem ulgi przekroczyłem progi galerii wracając z umówionego wcześniej, biznesowego spotkania. Uśmiechnąłem się wdzięcznie do szatniarki oddając jej płaszcz. Zazwyczaj i tak wychodziła wcześniej niż ja, ale nie lubiłem przechadzać się po zakątku sztuki w odzieniu wierzchnim i ruszyłem korytarzem pragnąc odbyć moją poobiednią wędrówkę, jakby spodziewając się, że tym razem na którejś ze ścian zastanę coś nowego.
Zaplatając dłonie za plecami podziwiałem obrazy przystając przy każdym na chwilę, jakby zastanawiając się, czy tam razem w którymś dostrzegę coś nowego. Jedna sala, a potem kolejna. Lecz w tej zamiast skupić się na obrazach mój wzrok przyciągnęła sylwetka. Mierzyłem ją przez chwilę spojrzeniem nie mogąc zaprzeczyć, że promienie słońca wpadające przez okno pięknie rysują jej profil.
Yvette – rozbrzmiało w mojej głowie jej imię, prawie jak na życzenie. Głupia, egocentryczna natura od razu podsunęła wniosek, że zjawiła się tu z mojego powodu. Wszak, przyjaźniła się z tobą, może chciała powiedzieć mi co o tym sądzi. Może – w trosce o ciebie – zakazać zbliżać się do ciebie. Mogła trafić tu przecież też kompletnym przypadkiem. Mogła wcale nie wiedzieć, że powróciłem. Jedno miałyście wspólnie – żadna z was nie musiała się starać, by być chodzącym, żywym, pomnikiem piękna.
Ruszyłem w twoją stronę a odgłosy moich kroków odbijały się głucho o podłogę w galerii. Przystanąłem przy tobie jeszcze chwilę milcząc, by zaraz, skupiając niebieskie spojrzenie na twojej twarzy.
- Wierzę, że widzisz coś zapierającego dech w piersiach za oknem. – mówię spokojnie, unosząc lekko kącik ust. Wzrokiem uważnie badającym na twoją twarz. Czekam, bo ciekawi mnie twoja reakcja na mój widok. Trudno mi uwierzyć w zbieg okoliczności. Z Deidre widziałem się ledwie kilka dni temu, do dziś odczuwając skutki spotkania z nią. Co tu robisz, Blythe? Zdaje się pytać moje spojrzenie, choć uśmiech jest idealnie miły, nie sztuczny, ale jednocześnie też nie prawdziwy. Zawieszony gdzieś w próżni między jednym i drugim stwierdzeniem.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szarości rozmywały się z wolna, gdy Słońce przepychało się uparcie przez pierzyny chmur. Podjęło współpracę z wiatrem, wcześniej ciskającym po twarzach ostrymi kroplami deszczu, pozbywając się z nieba monotonnej, ponurej plamy. Błękit wylewał się w przerzedzone zbiorowiska obłoków, światło zaznaczało ich przystępniejsze krawędzie, a wszelkie barwy zyskiwały na jaskrawości w promieniach. Z ulicy zniknęły okręgi parasoli, ukazując wcześniej kryjące się pod nimi tłumy. Również jej twarz jaśniała stopniowo, poddając się zewnętrznym warunkom. Obserwacja ukoiła nieco wystrzępione na obrazach nerwy, zastanowienie nad przejściami artystki wypełniły czas, a spojrzenie zelżało, z ulgą przyjmując rozpogodzenie. Z momentu wytrącił ją znajomy głos nowej obecności.
Na tle przeciętnego, miejskiego krajobrazu z pewnością przedstawiała się pięknie. Spokojnie, szlachetnie, jasno - choć im bardziej światło wyrywało się z oków chmur, tym większy światłocień zaznaczał portret całej sylwetki ujętej w płótno okiennych ram. Z małym zaskoczeniem odwróciła się, nie próbując wymazać go z własnego wyrazu, lecz zaraz pokryła go warstwą nikłego uśmiechu. W zależności od światła, interpretacji oraz towarzyszących barw mógł wydawać się uśmiechem ciepłym lub chłodnym. Oddziaływał trochę jak czysta biel, podkreślająca nieraz punkty dzieła. Może to proste przedstawienie miało utkwić mu w pamięci, czepiając się jej uparcie, z każdą próbą wymazania zagłębiając szpony jeszcze bardziej. Nie próbowała zgadywać.
Wiedziała o jego powrocie, ale wybierając się do galerii nie spodziewała się konfrontacji. Na list Deirdre odpisała niemalże natychmiast, ale odpowiedź nie nadeszła w podobnym tempie i wciąż oczekiwała na rozwianie tej mgły, objętej tylko w krótkim stwierdzeniu. Najwyraźniej dalsza korespondencja miała wyglądać nieco inaczej, uzupełniona o własne spostrzeżenia Yvette po niespodziewanym spotkaniu. Cel jej wizyty w tym miejscu był tylko jeden i przedstawiał się nadzwyczaj jasno, banalnie - pragnęła tylko i wyłącznie sztuki. Czy mógł pokazać jej sztukę, skoro sama nie zabłądziła w jej objęcia? Czy miał w zanadrzu satysfakcję, jakiej szukała w dzisiejszych odwiedzinach?
- Nic tak zaskakującego jak twój powrót - gładkie stwierdzenie nie nosiło w sobie ani zbytniego zaskoczenia, ani zbytniej wiedzy na ten temat. Nie zamierzała udawać, że wie więcej, nie zamierzała też kłamać, że nie wie nic. - Lecz znacznie ciekawsze rzeczy niż ciążący realizm tej ekspozycji - uzupełniła, niechętnym spojrzeniem zerkając na wszechobecne kwiaty, na chwilę zatrzymując wzrok na kobiecie z białą parasolką. Przedstawienia nie trafiały do serca Yvette bardziej niż bukiety, które trzymała w swoim domu, nie mogły też równać się zapachowi, jaki owe roztaczały po pomieszczeniach. Wpatrywała się w obraz, wciąż bez przesadnego zainteresowania, z irytacją wyłapując z niego jedynie więcej zgrzytów. Raziła ją ta sielanka, ten przesadny urok, drażniła mętna wypowiedź. Widziała jedynie warsztat i nudne serce. - Gdybyś miał przedstawić ją - o kogóż innego mogłaby pytać? Wciąż sądziła, że wybór ciemnowłosej odnośnie ich relacji , a konkretniej jej ucięcia, nie był decyzją dobrą. Apollinaire stojący przed nią tylko upewniał ją w tym przekonaniu. - na jednym ze swoich płócien, zamknąłbyś ją w ramach tak przeciętnej sytuacji? - zapytała, lekkim skinieniem głowy wskazując mu obraz, który obserwowała, a który miał za plecami. - Sprowadziłbyś ją do poziomu przeciętnych barw i uwiecznił w sposób, który stawia ją w szeregu innych kobiet? - zapytała, pewna, że odpowiedź była przecząca. Niejako uderzała w retoryczny wydźwięk, ale oczekiwała odpowiedzi. Tak właśnie postrzegała prace lady Travers. Dama wśród kwiatów była każdą szlachetną damą, przedstawiała więcej pustki niż charakteru.
Na tle przeciętnego, miejskiego krajobrazu z pewnością przedstawiała się pięknie. Spokojnie, szlachetnie, jasno - choć im bardziej światło wyrywało się z oków chmur, tym większy światłocień zaznaczał portret całej sylwetki ujętej w płótno okiennych ram. Z małym zaskoczeniem odwróciła się, nie próbując wymazać go z własnego wyrazu, lecz zaraz pokryła go warstwą nikłego uśmiechu. W zależności od światła, interpretacji oraz towarzyszących barw mógł wydawać się uśmiechem ciepłym lub chłodnym. Oddziaływał trochę jak czysta biel, podkreślająca nieraz punkty dzieła. Może to proste przedstawienie miało utkwić mu w pamięci, czepiając się jej uparcie, z każdą próbą wymazania zagłębiając szpony jeszcze bardziej. Nie próbowała zgadywać.
Wiedziała o jego powrocie, ale wybierając się do galerii nie spodziewała się konfrontacji. Na list Deirdre odpisała niemalże natychmiast, ale odpowiedź nie nadeszła w podobnym tempie i wciąż oczekiwała na rozwianie tej mgły, objętej tylko w krótkim stwierdzeniu. Najwyraźniej dalsza korespondencja miała wyglądać nieco inaczej, uzupełniona o własne spostrzeżenia Yvette po niespodziewanym spotkaniu. Cel jej wizyty w tym miejscu był tylko jeden i przedstawiał się nadzwyczaj jasno, banalnie - pragnęła tylko i wyłącznie sztuki. Czy mógł pokazać jej sztukę, skoro sama nie zabłądziła w jej objęcia? Czy miał w zanadrzu satysfakcję, jakiej szukała w dzisiejszych odwiedzinach?
- Nic tak zaskakującego jak twój powrót - gładkie stwierdzenie nie nosiło w sobie ani zbytniego zaskoczenia, ani zbytniej wiedzy na ten temat. Nie zamierzała udawać, że wie więcej, nie zamierzała też kłamać, że nie wie nic. - Lecz znacznie ciekawsze rzeczy niż ciążący realizm tej ekspozycji - uzupełniła, niechętnym spojrzeniem zerkając na wszechobecne kwiaty, na chwilę zatrzymując wzrok na kobiecie z białą parasolką. Przedstawienia nie trafiały do serca Yvette bardziej niż bukiety, które trzymała w swoim domu, nie mogły też równać się zapachowi, jaki owe roztaczały po pomieszczeniach. Wpatrywała się w obraz, wciąż bez przesadnego zainteresowania, z irytacją wyłapując z niego jedynie więcej zgrzytów. Raziła ją ta sielanka, ten przesadny urok, drażniła mętna wypowiedź. Widziała jedynie warsztat i nudne serce. - Gdybyś miał przedstawić ją - o kogóż innego mogłaby pytać? Wciąż sądziła, że wybór ciemnowłosej odnośnie ich relacji , a konkretniej jej ucięcia, nie był decyzją dobrą. Apollinaire stojący przed nią tylko upewniał ją w tym przekonaniu. - na jednym ze swoich płócien, zamknąłbyś ją w ramach tak przeciętnej sytuacji? - zapytała, lekkim skinieniem głowy wskazując mu obraz, który obserwowała, a który miał za plecami. - Sprowadziłbyś ją do poziomu przeciętnych barw i uwiecznił w sposób, który stawia ją w szeregu innych kobiet? - zapytała, pewna, że odpowiedź była przecząca. Niejako uderzała w retoryczny wydźwięk, ale oczekiwała odpowiedzi. Tak właśnie postrzegała prace lady Travers. Dama wśród kwiatów była każdą szlachetną damą, przedstawiała więcej pustki niż charakteru.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Obserwowałem jak zdziwienie rysuje się na jej twarzy. Czy spodziewałem się go? Trudno było mi jednoznacznie stwierdzić. Mój powrót nie był tajemnicą, ale nie rozpisywały się też o tym codziennie gazety. Lekki uśmiech, nienachlany, przyjemny zagościł na jej twarzy malując wokół oczu zmarszczki. Pamiętałem go, lubiłem, był miły dla oka i duszy.
-Nie mogłem odmówić. – stwierdziłem szczerze wzruszając lekko ramionami. Nie dodałem, że decyzję prawie w całości podjęły za mnie moje kuzynki. Czy mój powrót tutaj rzeczywiście był zaskakujący? Bardziej chyba nieoczekiwany. Ale gdzieś podświadomie wiedziałem, że powrócę do Londynu – miasta, które jako pierwsze stało się moim domem i nadal nim było. Potrzebowałem po prostu chwili by nabrać dystans. Odbudować się. Dźwignąć z kolan, na które rzuciłaś mnie o własnych siłach, choć nie spodziewałem się, że możesz tego kiedyś dokonać. Potrzebowałem czasu by wyleczyć rany – choć te zabliźniły się brzydko, spłyciały i pozwalały normalnie funkcjonować. Wraz z kolejnymi jej słowami odwróciłem lekko głowę tylko zerkając w stronę wiszących na ścianach obrazów. Znałem je już na pamięć. Powróciłem błękitnym spojrzeniem do jej twarzy uważnie lustrując ją podczas kolejnych słów padających z jej ust. Przekrzywiłem odrobinę głowę w prawą stronę spoglądając w okno. Pojedyncza kropla spływała po szybkie do swojej drogi zgarniając napotkane po drodze towarzyszki, wraz z którymi spadła z nieba. Słowa Yvette rozbrzmiewały w Sali odbijając się echem, pomimo tego, że nie mówiła przesadnie głośno. Uniosłem kącik ust ku górze, nienachlanie, trochę jakbym został nakryty, przejrzany na wskroś. Czy przypadkiem było, że pytała właśnie o to? Od dnia, gdy spotkałem cię po raz pierwszy po powrocie w pracowniach powstawał obraz. Inny, nowy, niepodobny do żadnego innego, bowiem ty nigdy nie mogłaś zostać porównana do czegokolwiek. I jeśli ktoś zdawałby się przypominać mi ciebie, to prędzej stwierdziłbym, że bestialsko i nieudolnie próbuje skopiować jednostkę, która była w swoim trwaniu niepowtarzalna i jedyna. Wyciągnąłem dłoń w stronę Yvette, twojej przyjaciółki. – Pozwól sobie coś pokazać. – mówię spokojnie, ale więcej w tym stwierdzenia, niż zapytania. Podaje mi swoją dłoń, którą układam na ramieniu ruszając w stronę pracowni. Miejsca, które – poza moim mieszkaniem – skrywa płótna nad którymi pracuję w wolnym czasie. – Przeciętne, to słowo które nie powinno dotykać jej swoim brzmieniem, sama wiesz Yvette, że pod żadnym ze względów nie jest i nie będzie taka. Przeciętna. – skrzywiłem się lekko, tylko dlatego, że byłem pewien, iż nie jesteś w stanie dostrzec tego gestu, który tylko na chwilę pojawił się na mojej twarzy. Sama myśl dotycząca tego, że ktoś mógłby choćby próbować nazwać się przeciętną zdawała się zadawać ujmę twojej jednostce. A ja – głupi bałwan – nadal w wyuczonym odruchu poleciałbym na złamanie karku by obronić ciebie, twe imię. Zacisnąłem drugą z dłoni w pięść by przywrócić sobie zdrowy rozsądek. Nie byłaś już moja. Odebrałaś mi rolę swojego obrońcy, bezpiecznej przystani, schronienia i ratunku. Wypłynęłaś na nieznane wody zostawiając mnie na lądzie. Byłem pewien, że ciche pogodzenie z zaistniałą sytuacją spłynęło na mnie samoistnie wraz z czasem. Widok ciebie kilka dni wcześniej niewygodnie drażnił struny, które z całych sił starałem się wyciszyć.
Pchnąłem drzwi do pracowni puszczając ją przodem. Większość rozstawionych przypadkowo sztalug stała pusta. Jedna z nich zajmowana była przez płótno, ale nie to chciałem jej pokazać. Na tym błękit sukienki Diany mieszał się z morelowym tłem, brunatnoczerwone smugi barwiły niebieski odcień. Podmalówka, którą zrobiłem dzisiaj nie przedstawiała jeszcze niczego konkretnego, miała dopiero dostać kształtów, wraz z powracającym wspomnieniem krzywizn jakim poddawało się ciało mojej pierwszej ofiary. Opróżniony kieliszek po winie stał wśród rozrzuconych na stole pędzli i farb. Wyswobodziłem dłoń i ruszyłem do kantorka. Z niego powróciłem z płótnem o wysokości niewiele mniejszej niż mój wzrost.
Ostry profil, karminowe usta, tlący się papieros trzymany w szczupłej dłoni wspartej o barierkę zaznaczoną jedynie szybkim pociągnięciem pędzla. Jeden, niesfornie uciekający kosmyk włosów. Mądre spojrzenie. Wszystko ciosane szerokimi pędzlami i zaznaczane cieńszymi, jaśniejszymi cieniami. Ostre, aż z daleka widoczne grube nachodzące na siebie warstwy farb, wchodzące ze sobą w interakcje, mieszające się dopiero na płótnie, nie raz nieśmiało, ledwie o siebie zahaczające. Ciemne okalające wszystko tło, niczym noc, która towarzyszyła nam tamtego dnia, ale i niecodzienna szmaragdowa poświata która zdawała mi się pasować i kontrastować z kolorem twoich ust. Skóra z błękitną poświatą, którą rzucał księżyc. Obraz nie był jeszcze skończony. Do mistrzostwa brakowało mi trochę – czasem zdawało mi się, że już muskam je palcami, by innymi razem sądzić, że jest jeszcze mile ode mnie. Nie miało to znaczenia. Malowałem dla samej istoty tworzenia. Odrywania. Utrwalania. I choć udawałem, że nie zapadłaś mi w pamięć – płótno mówiło samo za siebie. Było, trochę ponure, ale jednocześnie dziwnie urokliwe. Obdarte z gładkości, a jednak w konturach i formach można było dostrzec coś na wzór mistrza ciosającego dłutem drewniany kloc z wprawą. Ustawiłem je na podłodze jedynie opierając o sztalugę. A potem znów zniknąłem powracając po chwili z otwartym wcześniej winem i pustym kieliszkiem dla Yvette. – Napijesz się? – zapytałem wyciągając w jej kierunku puste szkło.
możemy przejść do pracowni <3
-Nie mogłem odmówić. – stwierdziłem szczerze wzruszając lekko ramionami. Nie dodałem, że decyzję prawie w całości podjęły za mnie moje kuzynki. Czy mój powrót tutaj rzeczywiście był zaskakujący? Bardziej chyba nieoczekiwany. Ale gdzieś podświadomie wiedziałem, że powrócę do Londynu – miasta, które jako pierwsze stało się moim domem i nadal nim było. Potrzebowałem po prostu chwili by nabrać dystans. Odbudować się. Dźwignąć z kolan, na które rzuciłaś mnie o własnych siłach, choć nie spodziewałem się, że możesz tego kiedyś dokonać. Potrzebowałem czasu by wyleczyć rany – choć te zabliźniły się brzydko, spłyciały i pozwalały normalnie funkcjonować. Wraz z kolejnymi jej słowami odwróciłem lekko głowę tylko zerkając w stronę wiszących na ścianach obrazów. Znałem je już na pamięć. Powróciłem błękitnym spojrzeniem do jej twarzy uważnie lustrując ją podczas kolejnych słów padających z jej ust. Przekrzywiłem odrobinę głowę w prawą stronę spoglądając w okno. Pojedyncza kropla spływała po szybkie do swojej drogi zgarniając napotkane po drodze towarzyszki, wraz z którymi spadła z nieba. Słowa Yvette rozbrzmiewały w Sali odbijając się echem, pomimo tego, że nie mówiła przesadnie głośno. Uniosłem kącik ust ku górze, nienachlanie, trochę jakbym został nakryty, przejrzany na wskroś. Czy przypadkiem było, że pytała właśnie o to? Od dnia, gdy spotkałem cię po raz pierwszy po powrocie w pracowniach powstawał obraz. Inny, nowy, niepodobny do żadnego innego, bowiem ty nigdy nie mogłaś zostać porównana do czegokolwiek. I jeśli ktoś zdawałby się przypominać mi ciebie, to prędzej stwierdziłbym, że bestialsko i nieudolnie próbuje skopiować jednostkę, która była w swoim trwaniu niepowtarzalna i jedyna. Wyciągnąłem dłoń w stronę Yvette, twojej przyjaciółki. – Pozwól sobie coś pokazać. – mówię spokojnie, ale więcej w tym stwierdzenia, niż zapytania. Podaje mi swoją dłoń, którą układam na ramieniu ruszając w stronę pracowni. Miejsca, które – poza moim mieszkaniem – skrywa płótna nad którymi pracuję w wolnym czasie. – Przeciętne, to słowo które nie powinno dotykać jej swoim brzmieniem, sama wiesz Yvette, że pod żadnym ze względów nie jest i nie będzie taka. Przeciętna. – skrzywiłem się lekko, tylko dlatego, że byłem pewien, iż nie jesteś w stanie dostrzec tego gestu, który tylko na chwilę pojawił się na mojej twarzy. Sama myśl dotycząca tego, że ktoś mógłby choćby próbować nazwać się przeciętną zdawała się zadawać ujmę twojej jednostce. A ja – głupi bałwan – nadal w wyuczonym odruchu poleciałbym na złamanie karku by obronić ciebie, twe imię. Zacisnąłem drugą z dłoni w pięść by przywrócić sobie zdrowy rozsądek. Nie byłaś już moja. Odebrałaś mi rolę swojego obrońcy, bezpiecznej przystani, schronienia i ratunku. Wypłynęłaś na nieznane wody zostawiając mnie na lądzie. Byłem pewien, że ciche pogodzenie z zaistniałą sytuacją spłynęło na mnie samoistnie wraz z czasem. Widok ciebie kilka dni wcześniej niewygodnie drażnił struny, które z całych sił starałem się wyciszyć.
Pchnąłem drzwi do pracowni puszczając ją przodem. Większość rozstawionych przypadkowo sztalug stała pusta. Jedna z nich zajmowana była przez płótno, ale nie to chciałem jej pokazać. Na tym błękit sukienki Diany mieszał się z morelowym tłem, brunatnoczerwone smugi barwiły niebieski odcień. Podmalówka, którą zrobiłem dzisiaj nie przedstawiała jeszcze niczego konkretnego, miała dopiero dostać kształtów, wraz z powracającym wspomnieniem krzywizn jakim poddawało się ciało mojej pierwszej ofiary. Opróżniony kieliszek po winie stał wśród rozrzuconych na stole pędzli i farb. Wyswobodziłem dłoń i ruszyłem do kantorka. Z niego powróciłem z płótnem o wysokości niewiele mniejszej niż mój wzrost.
Ostry profil, karminowe usta, tlący się papieros trzymany w szczupłej dłoni wspartej o barierkę zaznaczoną jedynie szybkim pociągnięciem pędzla. Jeden, niesfornie uciekający kosmyk włosów. Mądre spojrzenie. Wszystko ciosane szerokimi pędzlami i zaznaczane cieńszymi, jaśniejszymi cieniami. Ostre, aż z daleka widoczne grube nachodzące na siebie warstwy farb, wchodzące ze sobą w interakcje, mieszające się dopiero na płótnie, nie raz nieśmiało, ledwie o siebie zahaczające. Ciemne okalające wszystko tło, niczym noc, która towarzyszyła nam tamtego dnia, ale i niecodzienna szmaragdowa poświata która zdawała mi się pasować i kontrastować z kolorem twoich ust. Skóra z błękitną poświatą, którą rzucał księżyc. Obraz nie był jeszcze skończony. Do mistrzostwa brakowało mi trochę – czasem zdawało mi się, że już muskam je palcami, by innymi razem sądzić, że jest jeszcze mile ode mnie. Nie miało to znaczenia. Malowałem dla samej istoty tworzenia. Odrywania. Utrwalania. I choć udawałem, że nie zapadłaś mi w pamięć – płótno mówiło samo za siebie. Było, trochę ponure, ale jednocześnie dziwnie urokliwe. Obdarte z gładkości, a jednak w konturach i formach można było dostrzec coś na wzór mistrza ciosającego dłutem drewniany kloc z wprawą. Ustawiłem je na podłodze jedynie opierając o sztalugę. A potem znów zniknąłem powracając po chwili z otwartym wcześniej winem i pustym kieliszkiem dla Yvette. – Napijesz się? – zapytałem wyciągając w jej kierunku puste szkło.
możemy przejść do pracowni <3
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|14 kwietnia
Wygląd Botta: Klik
Do tego dnia przygotowywałem się już od powrotu do Londynu. Zbierałem informacje, kręciłem się dookoła przybierając różne postaci, kombinowałem, podczas gdy nikt tego nie zauważał. Trudno było podejrzewać, że coś się święci, gdy przez galerię przewijały się różne osoby - nigdy nie pozwoliłem sobie na przyjście tu pod tą samą postacią po raz drugi. Krążyłem po korytarzach, zatrzymywałem się przy wystawach, obserwując je z udawanym zainteresowaniem, w rzeczywistości zapamiętując ich położenie, starając się zapamiętać to, co przedstawiały. Część z nich kojarzyłem, choć głównie autorów. Czytałem o nich w podarowanych mi przez przyjaciela książkach, które otwierały mi jedną z wielu dróg do zrozumienia arystokracji. Musiałem przejść je wszystkie, a była przede mną jeszcze daleka droga. Ale byłem cierpliwy, skłonny do poświęceń. Wiedziałem, że był to wysiłek, który później miał mi zostać wynagrodzony.
Zdawałem sobie sprawę z ryzyka, jakie niosło za sobą to, co planowałem. Wiedziałem doskonale, że poświęciłem temu zbyt mało czasu, ale wiedziałem też, że taka okazja mogła się nie powtórzyć. Oto ja - który przed pięcioma dniami wrócił z wyprawy życia, podczas której wiele czasu spędził właśnie w Egipcie, poznając ten kraj, przyglądając się kulturze tak odmiennej. I właśnie dziś, właśnie w Londynie otworzyła się nowa wystawa, wystawa gromadząca właśnie tego typu orientalne, przyciągające wzrok cuda. Egipskie naszyjniki, arabskie diamenty, azjatyckie obrazy... Jakże mógłbym przepuścić tak świetną okazję?
Zjawiłem się na wernisażu celowo spóźniony. Dzięki metamorfomagii zmieniłem swój wygląd - teraz nie byłem już jasnowłosym, wysokim mężczyzną o jasnej cerze; odjąłem sobie kilka centymetrów (zauważyłem, że egipscy mężczyźni byli nieco niżsi ode mnie), zmieniłem rysy twarzy, wydłużyłem ją, jasne włosy zmieniłem w ciemne, niemalże czarne, starannie układając je, by przywodziły na myśl zadbanie i elegancje. Moja skóra, dotąd blada, teraz miała ciemny, charakterystyczny dla ludzi z tego słonecznego kraju odcień. Założyłem czerwoną kamizelkę, czerwone spodnie i czerwoną marynarkę - wszystko to ukradłem właśnie w Egipcie, przywożąc ze sobą jako jeden z nielicznych łupów po tym, jak dałem się tam złapać i ograbić. A może nawet jedyny.
Z zadowoleniem wymalowanym na ustach przekroczyłem próg galerii. Z chęcią chwyciłem po podarowany mi kieliszek wina. Z uniesioną wysoko głową i pewnością siebie wymalowaną na twarzy krążyłem pomiędzy obrazami stanowiącymi stałą wystawę tegoż miejsca, a błyskotkami, które miały być tu jedynie przez krótki okres czasu. Na powitania odpowiadałem powitaniami, z zadowoleniem ściskając męskie dłonie i przedstawiając się jako Karim Shafiq, celowo wydłużając samogłoski, nadając swemu głosowi odmienny akcent. Pławiłem się mym małym sukcesem, tylko czekając na okazję by zwinąć mój cel. To wszystko bylo ryzykowne, ale nie miałem wyboru; gdy ogarniały mnie wątpliwości - przypominałem sobie twarze tych, którym wisiałem pieniądze i ich słowa ,,masz dwa tygodnie, Bott. Zabijemy Cię, jeżeli się nie wyrobisz". I choć byłem skłonny uwierzyć w moją przebiegłość i zaradność, ryzyko było zbyt duże, a ten naszyjnik zdawał się być moją jedyną nadzieją.
Wygląd Botta: Klik
Do tego dnia przygotowywałem się już od powrotu do Londynu. Zbierałem informacje, kręciłem się dookoła przybierając różne postaci, kombinowałem, podczas gdy nikt tego nie zauważał. Trudno było podejrzewać, że coś się święci, gdy przez galerię przewijały się różne osoby - nigdy nie pozwoliłem sobie na przyjście tu pod tą samą postacią po raz drugi. Krążyłem po korytarzach, zatrzymywałem się przy wystawach, obserwując je z udawanym zainteresowaniem, w rzeczywistości zapamiętując ich położenie, starając się zapamiętać to, co przedstawiały. Część z nich kojarzyłem, choć głównie autorów. Czytałem o nich w podarowanych mi przez przyjaciela książkach, które otwierały mi jedną z wielu dróg do zrozumienia arystokracji. Musiałem przejść je wszystkie, a była przede mną jeszcze daleka droga. Ale byłem cierpliwy, skłonny do poświęceń. Wiedziałem, że był to wysiłek, który później miał mi zostać wynagrodzony.
Zdawałem sobie sprawę z ryzyka, jakie niosło za sobą to, co planowałem. Wiedziałem doskonale, że poświęciłem temu zbyt mało czasu, ale wiedziałem też, że taka okazja mogła się nie powtórzyć. Oto ja - który przed pięcioma dniami wrócił z wyprawy życia, podczas której wiele czasu spędził właśnie w Egipcie, poznając ten kraj, przyglądając się kulturze tak odmiennej. I właśnie dziś, właśnie w Londynie otworzyła się nowa wystawa, wystawa gromadząca właśnie tego typu orientalne, przyciągające wzrok cuda. Egipskie naszyjniki, arabskie diamenty, azjatyckie obrazy... Jakże mógłbym przepuścić tak świetną okazję?
Zjawiłem się na wernisażu celowo spóźniony. Dzięki metamorfomagii zmieniłem swój wygląd - teraz nie byłem już jasnowłosym, wysokim mężczyzną o jasnej cerze; odjąłem sobie kilka centymetrów (zauważyłem, że egipscy mężczyźni byli nieco niżsi ode mnie), zmieniłem rysy twarzy, wydłużyłem ją, jasne włosy zmieniłem w ciemne, niemalże czarne, starannie układając je, by przywodziły na myśl zadbanie i elegancje. Moja skóra, dotąd blada, teraz miała ciemny, charakterystyczny dla ludzi z tego słonecznego kraju odcień. Założyłem czerwoną kamizelkę, czerwone spodnie i czerwoną marynarkę - wszystko to ukradłem właśnie w Egipcie, przywożąc ze sobą jako jeden z nielicznych łupów po tym, jak dałem się tam złapać i ograbić. A może nawet jedyny.
Z zadowoleniem wymalowanym na ustach przekroczyłem próg galerii. Z chęcią chwyciłem po podarowany mi kieliszek wina. Z uniesioną wysoko głową i pewnością siebie wymalowaną na twarzy krążyłem pomiędzy obrazami stanowiącymi stałą wystawę tegoż miejsca, a błyskotkami, które miały być tu jedynie przez krótki okres czasu. Na powitania odpowiadałem powitaniami, z zadowoleniem ściskając męskie dłonie i przedstawiając się jako Karim Shafiq, celowo wydłużając samogłoski, nadając swemu głosowi odmienny akcent. Pławiłem się mym małym sukcesem, tylko czekając na okazję by zwinąć mój cel. To wszystko bylo ryzykowne, ale nie miałem wyboru; gdy ogarniały mnie wątpliwości - przypominałem sobie twarze tych, którym wisiałem pieniądze i ich słowa ,,masz dwa tygodnie, Bott. Zabijemy Cię, jeżeli się nie wyrobisz". I choć byłem skłonny uwierzyć w moją przebiegłość i zaradność, ryzyko było zbyt duże, a ten naszyjnik zdawał się być moją jedyną nadzieją.
Oliver Bott
Zawód : Złodziej i oszust do wynajęcia
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Bo większość ludzi to durnie. Więc trzeba to wykorzystać.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Sala południowa
Szybka odpowiedź