Sala południowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala Południowa
Zdecydowanie najjaśniejsza z sal, pierwsza do której wchodzi się po minięciu przedsionka. Na ścianach tej sali znajdują się sezonowe wystawy znanych w całej Europie artystów. Mistrzowskie dzieła zmieniane są kilka razy w roku, temu wydarzeniu zawsze towarzyszą wystawne wernisaże.
Do Sali Południowej wchodzi się z przedsionka, z niej zaś prowadzą trzy przejścia; po lewo znajduje się wejście do Pracowni Sztuk Pięknych - jedyne posiadające drzwi, po prawej w małym pomieszczeniu umiejscowiony został Portret Przeszłości. Idąc prosto dotrzemy wprost do Sali Centralnej.
Do Sali Południowej wchodzi się z przedsionka, z niej zaś prowadzą trzy przejścia; po lewo znajduje się wejście do Pracowni Sztuk Pięknych - jedyne posiadające drzwi, po prawej w małym pomieszczeniu umiejscowiony został Portret Przeszłości. Idąc prosto dotrzemy wprost do Sali Centralnej.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Czerpała radość z tej chwili. Choć miała niezwykle towarzyskie usposobienie i przepadała za samotnią, to lubiła te samotne przechadzki po galerii sztuki; nikt nie mącił jej myśli szczebiotaniem, gdy skupiała się na obrazie, czy rzeźbie, próbując je zrozumieć i poczuć. Trwała nieruchomo, wpatrzona w driadę, ale samotność nie trwała zbyt długo. Po cichym stukocie butów o posadzkę rozpoznała, że zbliża się mężczyzna, chód był jakby cięższy, nie stukały wdzięcznie pantofelki; nie spojrzała od razu w stronę drzwi, spodziewając się, że najpewniej jeden ze szlachetnie urodzonych lordów, który podobnie jak i ona przybył na miejsce wcześniej, postanowił ją odnaleźć, dowiedziawszy się, że jest w środku. W ciszy, ze splecionymi przed sobą dłońmi, przypatrywała się rzeźbie, leniwie odwracając głowę dopiero, gdy ciszę w sali południowej zmącił męski głos. Brzmiał obco i niespodziewanie, nie potrafiła dopasować go do żadnej znanej twarzy. Prędko potwierdził przypuszczenia Róży, witając ją w galerii. Skinęła mu uprzejmie głową, pozwalając, by przy niej pozostał.
- Niezwykle mile to słyszeć, panie... ? - odpowiedziała Fantine, obracając się lekko w jego stronę; skupiła na przystojnej twarzy badawcze spojrzenie, zastanawiając się, czy widziała go w tej galerii już wcześniej. Nie potrafiła sobie podobnej chwili przypomnieć, nie wykluczała jednak, że po prostu się minęli; nie zawsze zwracała uwagę na pracowników lady Avery, poświęcają ją jej samej oraz artystom, nad którymi sprawowała mecenat artystyczny. W kobiecym głosie wyraźnie rozbrzmiało pytanie. Chciała wiedzieć z kim rozmawia. Po postawie, odzieniu, choć bez wątpienia eleganckim, przypuszczała, że mężczyzna nie jest szlachetnie urodzony; jednocześnie nie uwierzyłaby, że pozwoliłaby zatrudnić kogoś o nieodpowiednim urodzeniu, statusie krwi.
- Och, przykro to słyszeć. Jest piękna - wyznała z żalem, powracając wzrokiem do eterycznej, kruchej driady. Jej piękno zachwycało, doskonale wpisywało się w gusta Fantine, mającej słabość do romantycznych motywów, pełnych delikatności i łagodności. - Mam nadzieję, że nie zniknie z galerii całkiem. Czy została już sprzedana? - dopytała, a między ciemnymi brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. Ktoś ją ubiegł? Mogła zaoferować wyższą cenę. Oczyma wyobraźni widziała tę nimfę we własnych komnatach, bądź na balkonach - dobrze wpisałaby się w motyw inszych dekoracji.
- Czy wie pan już, co ją zastąpi?
Przeniosła znów zaintrygowane spojrzenie na nieznajomego, ciekawa zmian, które miały przynieść sali południowej najbliższe dni. Może powinna była pojawiać się tu częściej, skoro zmiany w wystawach zachodziły tak dynamicznie - albo to ona nie zauważała upływu czasu przez ostatnie miesiące, zdawał się przeciekać jej przed palce - czułaby się rozżalona, jeśli ominęłoby ją coś istotnego. Sztuka zawsze była bliska sercu Fantine, najmocniej umiłowała piękno uwieczniane na płótnie, bo i sama miała do tego talent, ceniła jednak każdą jej formę.
- Niezwykle mile to słyszeć, panie... ? - odpowiedziała Fantine, obracając się lekko w jego stronę; skupiła na przystojnej twarzy badawcze spojrzenie, zastanawiając się, czy widziała go w tej galerii już wcześniej. Nie potrafiła sobie podobnej chwili przypomnieć, nie wykluczała jednak, że po prostu się minęli; nie zawsze zwracała uwagę na pracowników lady Avery, poświęcają ją jej samej oraz artystom, nad którymi sprawowała mecenat artystyczny. W kobiecym głosie wyraźnie rozbrzmiało pytanie. Chciała wiedzieć z kim rozmawia. Po postawie, odzieniu, choć bez wątpienia eleganckim, przypuszczała, że mężczyzna nie jest szlachetnie urodzony; jednocześnie nie uwierzyłaby, że pozwoliłaby zatrudnić kogoś o nieodpowiednim urodzeniu, statusie krwi.
- Och, przykro to słyszeć. Jest piękna - wyznała z żalem, powracając wzrokiem do eterycznej, kruchej driady. Jej piękno zachwycało, doskonale wpisywało się w gusta Fantine, mającej słabość do romantycznych motywów, pełnych delikatności i łagodności. - Mam nadzieję, że nie zniknie z galerii całkiem. Czy została już sprzedana? - dopytała, a między ciemnymi brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. Ktoś ją ubiegł? Mogła zaoferować wyższą cenę. Oczyma wyobraźni widziała tę nimfę we własnych komnatach, bądź na balkonach - dobrze wpisałaby się w motyw inszych dekoracji.
- Czy wie pan już, co ją zastąpi?
Przeniosła znów zaintrygowane spojrzenie na nieznajomego, ciekawa zmian, które miały przynieść sali południowej najbliższe dni. Może powinna była pojawiać się tu częściej, skoro zmiany w wystawach zachodziły tak dynamicznie - albo to ona nie zauważała upływu czasu przez ostatnie miesiące, zdawał się przeciekać jej przed palce - czułaby się rozżalona, jeśli ominęłoby ją coś istotnego. Sztuka zawsze była bliska sercu Fantine, najmocniej umiłowała piękno uwieczniane na płótnie, bo i sama miała do tego talent, ceniła jednak każdą jej formę.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pozostał niewzruszony, gdy spojrzenie damy przesunęło po jego twarzy z czystej ciekawości. Lecz dostrzegał w nim również ogromne pokłady dumy, dlatego obiecał sobie w myślach pilnować się przy niej na każdym kroku. Jedno nierozważnie wypowiedziane słowo czy nieopacznie wykonany gest, a nie będzie miał już szansy reprezentować galerii sztuki swoją osobą. W angielskiej stolicy dopiero miał zapracować na swoje dobre imię.
– Valerian Blythe, pani – przedstawił się krótko, niezrażony tym, iż szlachcianka musiała upomnieć się o to, aby podał swoje personalia. Wierzył, że bardziej odpowiednim zachowaniem było czekać na przyzwolenie z jej strony, niż samemu narzucać się z podsuwaniem własnego imienia. – Nowy kurator wystaw – wyjawił jeszcze pozycję, jaką zajmował w galerii sztuki lady Avery. Choć była ona znacząca, to nie na tyle, aby mógł kiedykolwiek mierzyć z przedstawicielami szlachetnych rodów. Znał swoje miejsce, dlatego zamierzał usłuchać każdego życzenia lady Rosier. Utrzymywanie dobrych stosunków z gośćmi galerii, zwłaszcza tymi szlachetnie urodzonymi, było głównym obowiązkiem dyrektora, co wcale nie znaczyło, że kurator wystaw może zaniedbywać zadania w tym obszarze.
Spoglądał przez krótką chwilę tęsknie na stworzoną przez siebie rzeźbę. Chciał znów w pełni swobodnie sięgnąć po dłuto, tworzyć z całym sercem i czystym od ponurych myśli umysłem. Wciąż jednak nie potrafił. Jednak rozmowa o niej cieszyła go.
– Nie została sprzedana, ma być jednak wystawiona na aukcji organizowanej podczas przyjęcia noworocznego – powierzono mu zresztą zadanie zorganizowania całego przedsięwzięcia. Rzeźba miała zostać przeniesiona do jednego z magazynów i tam wyczekiwać dnia, w którym znów będzie mogła cieszyć swymi widokiem miłośników sztuki. Próbował oszacować, za jaką cenę jego dzieło zostanie sprzedane, jednak w takich przypadkach zawsze hamował swój entuzjazm. Z pewnością nie będzie to zaledwie kilka knutów, ale również nikt o zdrowych zmysłach nie zechce oddać zaraz całego majątku na zakup eterycznej nimfy.
– Zrozpaczona Demeter – również jego autorstwa, choć wciąż wahał się, czy to właściwie dobra decyzja. Rzeźba była ukończona, prezentowała się jak najbardziej godnie, a jednak uczucia, które oddawała, wydawały się zbyt dojmujące. – Choć sztuka ma nieść ukojenie, to zależy mi na tym, aby zbliżająca się wystawa stanowiła komentarz do panującego wokół chaosu – wyjawił swoje plany przed częstą bywalczynią galerii, jak zdążył już usłyszeć. Nie czuł się z tym źle, chciał jedynie podkreślić emocje, a nie bawić się w politykę.
– Valerian Blythe, pani – przedstawił się krótko, niezrażony tym, iż szlachcianka musiała upomnieć się o to, aby podał swoje personalia. Wierzył, że bardziej odpowiednim zachowaniem było czekać na przyzwolenie z jej strony, niż samemu narzucać się z podsuwaniem własnego imienia. – Nowy kurator wystaw – wyjawił jeszcze pozycję, jaką zajmował w galerii sztuki lady Avery. Choć była ona znacząca, to nie na tyle, aby mógł kiedykolwiek mierzyć z przedstawicielami szlachetnych rodów. Znał swoje miejsce, dlatego zamierzał usłuchać każdego życzenia lady Rosier. Utrzymywanie dobrych stosunków z gośćmi galerii, zwłaszcza tymi szlachetnie urodzonymi, było głównym obowiązkiem dyrektora, co wcale nie znaczyło, że kurator wystaw może zaniedbywać zadania w tym obszarze.
Spoglądał przez krótką chwilę tęsknie na stworzoną przez siebie rzeźbę. Chciał znów w pełni swobodnie sięgnąć po dłuto, tworzyć z całym sercem i czystym od ponurych myśli umysłem. Wciąż jednak nie potrafił. Jednak rozmowa o niej cieszyła go.
– Nie została sprzedana, ma być jednak wystawiona na aukcji organizowanej podczas przyjęcia noworocznego – powierzono mu zresztą zadanie zorganizowania całego przedsięwzięcia. Rzeźba miała zostać przeniesiona do jednego z magazynów i tam wyczekiwać dnia, w którym znów będzie mogła cieszyć swymi widokiem miłośników sztuki. Próbował oszacować, za jaką cenę jego dzieło zostanie sprzedane, jednak w takich przypadkach zawsze hamował swój entuzjazm. Z pewnością nie będzie to zaledwie kilka knutów, ale również nikt o zdrowych zmysłach nie zechce oddać zaraz całego majątku na zakup eterycznej nimfy.
– Zrozpaczona Demeter – również jego autorstwa, choć wciąż wahał się, czy to właściwie dobra decyzja. Rzeźba była ukończona, prezentowała się jak najbardziej godnie, a jednak uczucia, które oddawała, wydawały się zbyt dojmujące. – Choć sztuka ma nieść ukojenie, to zależy mi na tym, aby zbliżająca się wystawa stanowiła komentarz do panującego wokół chaosu – wyjawił swoje plany przed częstą bywalczynią galerii, jak zdążył już usłyszeć. Nie czuł się z tym źle, chciał jedynie podkreślić emocje, a nie bawić się w politykę.
Nie sądziła, że rzeźbiarz, o którym pisała francuska przyjaciółka lady Kent z lat szkolnych, stanie na jej drodze w ciągu pierwszej godziny jej pobytu w galerii sztuki lady Avery: cóż za przypadek! Na początku nie zdawała sobie sprawy z tego, że to może być artysta, którym zachwycała się Marie-Anhelique, jednakże sam pozbawił ją wątpliwości, gdy się już przedstawił. Blada twarz arystokratki nie wyrażała jednak ni zaskoczenia, ni zadowolenia z tego spotkania: uśmiechała się jedynie uprzejmie, nie dając po sobie poznać, że jego nazwisko było jej już znane, że polecono jej obejrzeć jego prace.
- Miło pana poznać, panie Blythe - odparła jedynie, zadowolona, że nie musiała szukać długo. Szkolna przyjaciółka nie skłamała w liście, nie koloryzowała rzeczywistości: eteryczna nimfa potwierdzała wszystkie słowa nakreślone przez Francuzkę, stanowiąc dowód na talent rzeźbiarza. Fantine była ciekawa, czy inne jego prace mogły być równie dobre - o tym miała wkrótce się przekonać, skoro nimfa miała (niestety) zniknąć z sali południowej.
Informacja, że rzeźba nie została jeszcze sprzedana i oczekiwała wciąż na nowego właściciela, przywołała na podkreślone czerwoną szminką usta Róży pełen zadowolenia uśmiech. - Dobrze to słyszeć, panie Blythe. Byłabym panu niezmiernie wdzięczna, gdyby powiadomił mnie pan o czasie i miejscu tej aukcji - powiedziała Fantine, w jej głosie zabrzmiała zaś wyraźnie władcza nuta, tak właściwa członkom rodu Rosier. Prosiła uprzejmie, lecz w istocie nie była to prośba: życzyła sobie zostać powiadomiona o aukcji i oczekiwała, że pracownik galerii sztuki lady Avery potraktuje to jak swój obowiązek. Rzeźba driady prędko zdobyła jej serce, wprawiła w zachwyt, pragnęła widzieć ją u siebie: a jeśli z jakiejś przyczyny nie wpisze się w kompozycję należących doń komnat, to znajdzie dla niej inne miejsce. Tak, czy inaczej - zapragnęła jej, a skoro czegoś chciała, to musiała to dostać. Nieistotne za jaką cenę.
- Och - skomentowała cicho, unosząc lekko brwi; niezaprzeczalnie czuła się lekko zdziwiona wyborem i jego uzasadnieniem, które zdradził jej rzeźbiarz. - Rozumiem, że pana zdaniem sztuka powinna odzwierciedlać to, co dzieje się wokół, nieść polityczne przesłanie, tak? - dopytała, a po jej twarzy przemknął trudny do zrozumienia cień, z oczu i miny trudno było cokolwiek wyczytać. Założyła niemal beznamiętną maskę.
Słowa pana Blythe nie przypadły jej do gustu, jeśli można było tak powiedzieć; niezainteresowana ni polityką, ni problemami reszty społeczeństwa Fantine była zdania, że nie powinno się tych dwóch rzeczy łączyć - sztuka miała nieść piękno, wprawiać w zachwyt, przynosić ukojenie.
- Czy lady Avery akceptuje pański wybór? - dopytała uprzejmym tonem, skupiając na mężczyźnie znów spojrzenie; czy jego przełożona wiedziała o poczynaniach młodego artysty?
- Miło pana poznać, panie Blythe - odparła jedynie, zadowolona, że nie musiała szukać długo. Szkolna przyjaciółka nie skłamała w liście, nie koloryzowała rzeczywistości: eteryczna nimfa potwierdzała wszystkie słowa nakreślone przez Francuzkę, stanowiąc dowód na talent rzeźbiarza. Fantine była ciekawa, czy inne jego prace mogły być równie dobre - o tym miała wkrótce się przekonać, skoro nimfa miała (niestety) zniknąć z sali południowej.
Informacja, że rzeźba nie została jeszcze sprzedana i oczekiwała wciąż na nowego właściciela, przywołała na podkreślone czerwoną szminką usta Róży pełen zadowolenia uśmiech. - Dobrze to słyszeć, panie Blythe. Byłabym panu niezmiernie wdzięczna, gdyby powiadomił mnie pan o czasie i miejscu tej aukcji - powiedziała Fantine, w jej głosie zabrzmiała zaś wyraźnie władcza nuta, tak właściwa członkom rodu Rosier. Prosiła uprzejmie, lecz w istocie nie była to prośba: życzyła sobie zostać powiadomiona o aukcji i oczekiwała, że pracownik galerii sztuki lady Avery potraktuje to jak swój obowiązek. Rzeźba driady prędko zdobyła jej serce, wprawiła w zachwyt, pragnęła widzieć ją u siebie: a jeśli z jakiejś przyczyny nie wpisze się w kompozycję należących doń komnat, to znajdzie dla niej inne miejsce. Tak, czy inaczej - zapragnęła jej, a skoro czegoś chciała, to musiała to dostać. Nieistotne za jaką cenę.
- Och - skomentowała cicho, unosząc lekko brwi; niezaprzeczalnie czuła się lekko zdziwiona wyborem i jego uzasadnieniem, które zdradził jej rzeźbiarz. - Rozumiem, że pana zdaniem sztuka powinna odzwierciedlać to, co dzieje się wokół, nieść polityczne przesłanie, tak? - dopytała, a po jej twarzy przemknął trudny do zrozumienia cień, z oczu i miny trudno było cokolwiek wyczytać. Założyła niemal beznamiętną maskę.
Słowa pana Blythe nie przypadły jej do gustu, jeśli można było tak powiedzieć; niezainteresowana ni polityką, ni problemami reszty społeczeństwa Fantine była zdania, że nie powinno się tych dwóch rzeczy łączyć - sztuka miała nieść piękno, wprawiać w zachwyt, przynosić ukojenie.
- Czy lady Avery akceptuje pański wybór? - dopytała uprzejmym tonem, skupiając na mężczyźnie znów spojrzenie; czy jego przełożona wiedziała o poczynaniach młodego artysty?
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nawet w najśmielszych snach nie snułby przypuszczeń, że młoda szlachcianka mogła zaszczycić galerię sztuki swoją obecność ze względu na jego osobę. Być może jego rzeźby zyskały już pewną renomę we Francji, jednak w ojczyźnie musiał dopiero sięgnąć po uznanie i żywił nadzieję, że uda mu się ta sztuka. Z pewnością realizacja tego celu będzie wymagała cierpliwości i poświęcenia, lecz nie zamierzał się tym zrażać. Wiedział do jakiego świata przynależy, dobrze znając zarówno swoją drogę, jak i swoje miejsce.
– To dla mnie zaszczyt, że mogę przed lady stanąć – odparł na jej słowa z nieskrywaną wdzięcznością, cieszą się z przyjaznego przyjęcia jego osoby jako towarzysza rozmowy, nawet jeśli miało stanowić jedynie fasadę. Dobrze wiedział, że ta tendencja szybko może się zmienić. – Oczywiście, lady Rosier – zaakceptował jej prośbę natychmiast, nawet przez ułamek sekundy nie rozważając odmowy. Nie był pewien, czy to wykonana przez niego rzeźba driady stanowiła główną siłę sprawczą, unikał więc tej myśli, jak i stawiania siebie w roli autora.
Zrozumiał swój błąd, gdy dama uniosła brew. Podziwianie dzieł sztuki pozwoliło mu wyrobić w sobie wrażliwość na podobne gesty, ale przede wszystkim je dostrzegać. – Polityczne? W żadnym razie – odpowiedział jej szybko i z pewną stanowczością pobrzmiewającą w jego wypowiedzi pomimo wciąż utrzymywanego uprzejmego i łagodnego tonu. – Dla mnie sztuka ma oddawać emocje. Chodzi mi tylko i aż o uczucia wszystkich, którzy zmagali się z wieloma trudami w przeciągu ostatnich miesięcy. To doświadczenia kształtują ludzi i kreują sztukę. Prawdziwe emocje, pragnę je odszukać. Tak jak Demeter, pomimo rozpaczy, znaleźć w końcu ukojenie. Może wraz z wiosną już wszystko stanie się lepsze i powróci na swoje miejsce?
Teraz jednak miał okazję przyglądać się zmysłowej driadzie, która w żaden sposób nie odnosiła się do tego, co czuł. Obecnie towarzyszyło mu tylko poczucie straty. Niespodziewanie został osierocony. Dorosłego człowieka, już w pełni samodzielnego, nie powinno to aż tak dotykać, a jednak była w nim ogromna pustka. Jego prywatne odczucia nie powinny brać góry przy organizowaniu nowej wystawy, ale chciał upamiętnić w jakiś sposób osobę swej matki, która tak bardzo kochała sztukę.
– Przyznam szczerze, że jeszcze pracujemy nad tą koncepcją wraz z pozostałymi pracownikami galerii – wyjaśnił ze spokojem, w pytaniu o akceptację ze strony lady Avery dostrzegając brak pochwały dla jego przyszłych działań. – Jestem w trakcie konsultacji z lady Avery i zamierzam dostosować się do każdej jej uwagi.
– To dla mnie zaszczyt, że mogę przed lady stanąć – odparł na jej słowa z nieskrywaną wdzięcznością, cieszą się z przyjaznego przyjęcia jego osoby jako towarzysza rozmowy, nawet jeśli miało stanowić jedynie fasadę. Dobrze wiedział, że ta tendencja szybko może się zmienić. – Oczywiście, lady Rosier – zaakceptował jej prośbę natychmiast, nawet przez ułamek sekundy nie rozważając odmowy. Nie był pewien, czy to wykonana przez niego rzeźba driady stanowiła główną siłę sprawczą, unikał więc tej myśli, jak i stawiania siebie w roli autora.
Zrozumiał swój błąd, gdy dama uniosła brew. Podziwianie dzieł sztuki pozwoliło mu wyrobić w sobie wrażliwość na podobne gesty, ale przede wszystkim je dostrzegać. – Polityczne? W żadnym razie – odpowiedział jej szybko i z pewną stanowczością pobrzmiewającą w jego wypowiedzi pomimo wciąż utrzymywanego uprzejmego i łagodnego tonu. – Dla mnie sztuka ma oddawać emocje. Chodzi mi tylko i aż o uczucia wszystkich, którzy zmagali się z wieloma trudami w przeciągu ostatnich miesięcy. To doświadczenia kształtują ludzi i kreują sztukę. Prawdziwe emocje, pragnę je odszukać. Tak jak Demeter, pomimo rozpaczy, znaleźć w końcu ukojenie. Może wraz z wiosną już wszystko stanie się lepsze i powróci na swoje miejsce?
Teraz jednak miał okazję przyglądać się zmysłowej driadzie, która w żaden sposób nie odnosiła się do tego, co czuł. Obecnie towarzyszyło mu tylko poczucie straty. Niespodziewanie został osierocony. Dorosłego człowieka, już w pełni samodzielnego, nie powinno to aż tak dotykać, a jednak była w nim ogromna pustka. Jego prywatne odczucia nie powinny brać góry przy organizowaniu nowej wystawy, ale chciał upamiętnić w jakiś sposób osobę swej matki, która tak bardzo kochała sztukę.
– Przyznam szczerze, że jeszcze pracujemy nad tą koncepcją wraz z pozostałymi pracownikami galerii – wyjaśnił ze spokojem, w pytaniu o akceptację ze strony lady Avery dostrzegając brak pochwały dla jego przyszłych działań. – Jestem w trakcie konsultacji z lady Avery i zamierzam dostosować się do każdej jej uwagi.
Gdyby nie list Marie-Anhelique, zachwalający talent młodego rzeźbiarza, którego nazwisko na angielskiej ziemi było wciąż obce, do tego spotkania mogłoby nie dojść; najpewniej przybyłaby godzinę później, punktualnie pojawiając się na wernisażu inszego, znanego jej już artysty. Spojrzeniem szukała jego prac, owszem, nikomu się jednak do tego nie przyznała, nie pytała o drogę, o to nazwisko, nie chcąc, by ta informacja dotarła do niepowołanych uszu, aby nie dotarła do niego samego - by nie zachłysnął się pychą. To artyści zabiegali o uwagę i towarzystwo lady Kent, nie odwrotnie. Rzeźbiarz wydawał się jednak zdawać z tego sprawę, zapewniając o zaszczycie, który go spotkał; nie zaprzeczyła tym słowom, odpowiedziała na nie jedynie lekkim skinięciem głowy i uprzejmym uśmiechem, rada nie tylko z jego odpowiedniego zachowania w stosunku do damy, ale i potwierdzenia spełnienia jej życzenia. Oczyma wyobraźni planowała już miejsce dla eterycznej nimfy, była zbyt piękna, by pozwoliła ją oddać w cudze ręce.
- Rozumiem, co ma pan na myśli - odparła łagodnie, zastanawiając się głębiej nad jego słowami; sztuka była dla Fantine czymś zbyt pięknym i wzniosłym, by łączyć ją z polityką, którą odbierała jako brudną i niegodną grę, gdzie brakowało honoru. Podziwiając obraz, rzeźbę, słuchając wspaniałego utworu pragnęła oderwać się od rzeczywistości, przenieść w inne, piękniejsze miejsce - ale czyż i smutek nie potrafił czasami zachwycić? - Gdyby tylko powrót Persefony z krainy zmarłych mógł przynieść kres anomaliom... - westchnęła lekko, z nieukrywanym żalem. Nie widziała jeszcze Demeter, ale w pewnym sensie zapragnęła i ja zobaczyć: matka, utraciwszy córkę, cierpiała nie mniej, niż córka, która straciła ukochaną siostrę i ojca. Nie przyznałaby się do tego głośno, nie teraz, nie przy nim, ale rozumiała ból mitycznej bogini urodzaju i płodności; pewne rany nigdy się nie zasklepiają, krwawią zawsze, choć z czasem po prostu wolniej.
Dopytywała o aprobatę lady Avery z czystej ciekawości. Starsza czarownica posiadała ogromną wiedzę o historii sztuki, jej dziełach i artystach, prowadziła swą galerię z ogromnymi sukcesami, jeśli tylko ona zaakceptowałaby wybór artystów, nad którymi sprawowała mecenat, Fantine zaufałaby im także, pełna wiary w czarownicę - liczyła, że za dwadzieścia lat będzie cieszyć się podobną pozycją i uznaniem w świecie sztuki, wiedzą i kontaktami. Dopytywała, bo początkujący, młodzi artyści nierzadko nie mieli jeszcze obycia i pewnego opanowania, wyczucia, pozwalali sobie na zbyt wiele.
- A gdyby to miało zależeć tylko od pana, to jakby to wyglądało? Z pewnością ma pan wymarzoną koncepcję we własnej wyobraźni, czyż nie? - spytała nagle, uśmiechając się kącikiem ust; obawiała się, że może teraz nie usłyszeć szczerej odpowiedzi, lecz naprawdę była tego ciekawa - tego, ku czemu pchało go natchnienie.
- Rozumiem, co ma pan na myśli - odparła łagodnie, zastanawiając się głębiej nad jego słowami; sztuka była dla Fantine czymś zbyt pięknym i wzniosłym, by łączyć ją z polityką, którą odbierała jako brudną i niegodną grę, gdzie brakowało honoru. Podziwiając obraz, rzeźbę, słuchając wspaniałego utworu pragnęła oderwać się od rzeczywistości, przenieść w inne, piękniejsze miejsce - ale czyż i smutek nie potrafił czasami zachwycić? - Gdyby tylko powrót Persefony z krainy zmarłych mógł przynieść kres anomaliom... - westchnęła lekko, z nieukrywanym żalem. Nie widziała jeszcze Demeter, ale w pewnym sensie zapragnęła i ja zobaczyć: matka, utraciwszy córkę, cierpiała nie mniej, niż córka, która straciła ukochaną siostrę i ojca. Nie przyznałaby się do tego głośno, nie teraz, nie przy nim, ale rozumiała ból mitycznej bogini urodzaju i płodności; pewne rany nigdy się nie zasklepiają, krwawią zawsze, choć z czasem po prostu wolniej.
Dopytywała o aprobatę lady Avery z czystej ciekawości. Starsza czarownica posiadała ogromną wiedzę o historii sztuki, jej dziełach i artystach, prowadziła swą galerię z ogromnymi sukcesami, jeśli tylko ona zaakceptowałaby wybór artystów, nad którymi sprawowała mecenat, Fantine zaufałaby im także, pełna wiary w czarownicę - liczyła, że za dwadzieścia lat będzie cieszyć się podobną pozycją i uznaniem w świecie sztuki, wiedzą i kontaktami. Dopytywała, bo początkujący, młodzi artyści nierzadko nie mieli jeszcze obycia i pewnego opanowania, wyczucia, pozwalali sobie na zbyt wiele.
- A gdyby to miało zależeć tylko od pana, to jakby to wyglądało? Z pewnością ma pan wymarzoną koncepcję we własnej wyobraźni, czyż nie? - spytała nagle, uśmiechając się kącikiem ust; obawiała się, że może teraz nie usłyszeć szczerej odpowiedzi, lecz naprawdę była tego ciekawa - tego, ku czemu pchało go natchnienie.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W głębi duszy odczuł niemałą ulgę z powodu zażegnania ogromnego nieporozumienia, do którego sam prawie dopuścił swoimi nieprzemyślanymi słowami. Zreflektował się szybko, dzięki czemu udało mu się nie tylko zetrzeć złe wrażenie, ale również zdobyć zrozumienie damy. Łagodność obecna w obranym przez nią tonie uspokoiła go znacząco, wciąż jednak wydawało mu się, że stąpa po kruchym lodzie. Choć był czystokrwistym czarodziejem z szanowanej rodziny, zdany był na łaskę lady Rosier. Wolał uniknąć sytuacji, po której mogłaby wpłynąć na niego skarga adresowana do samej lady Avery.
– Wybacz mi, pani – rzekł z pobrzmiewającym głosie smutkiem, jak najbardziej szczerym. Jej lekkie westchnięcie odebrał jako wyraz ciężaru goszczącego na sercu. Przez anomalie wiele osób był zagrożonych, wiele nawet zakończyło swój żywot. Choć nie był obeznany całkowicie ze stratą lady Rosier, wyczuł ją jednak instynktownie. – Nie było moją intencją cię zasmucić – wyjaśnił szybko motywy stojące za jego przeprosinami. Ale czy nie takie uczucia będzie z początku rozbudzać kolejna wystawa, jaką chciał zorganizować po nastaniu Nowego Roku? To byłaby jednak zgodnie z jego zamysłem początkowa faza w całym artystycznym przedsięwzięciu. Ostatecznie miało mieć ono jak najbardziej pozytywne odniesienie.
– Nie pozwoliłbym sobie na dostosowanie całej wystawy jedynie podług moich życzeń – uczynił zapobiegawczo dość obronny wstęp, pamiętając o tym, że nie wolno mu pod żadnym pozorem wychodzić przed szereg. Dopiero od miesiąca działał na stanowisku kuratora w tej galerii, musiał nabrać jeszcze doświadczenia, jak również ogłady, co udowadniała mu ta rozmowa. Przede wszystkim musi uważniej dobierać słowa. – Jednakże chciałbym stworzyć swoiste studium przypadku emocji – wyznał z powagą, a w jego oczach błysnął płomień natchnienia, który dzielnie kontrolował, unikając zarazem stłumienia go całkowicie. – Chciałbym ukazać rozpacz, ale taką, która miałaby podstawy do stopniowego przerodzenia się w nadzieję. Sięgnąłbym nie tylko po dzieła znanych artystów, ale również tych dopiero zdobywających uznanie, może nawet po dzieła debiutantów. Oni również winni mieć nadzieję, że dzięki swym dziełom pewnego dnia dostąpią zaszczytów. Dobór dzieł wówczas wymagałby bardzo precyzyjnej selekcji, jednak sądzę, że galeria podołałaby temu wyzwaniu.
Spojrzał wprost na damę, oczekując jej reakcji na zarysowaną przez niego propozycję dla kolejnej wystawy, nie zapominając o tym, że w tych murach gościć nie mogły byle jakie twory pierwszego lepszego artysty.
– Wybacz mi, pani – rzekł z pobrzmiewającym głosie smutkiem, jak najbardziej szczerym. Jej lekkie westchnięcie odebrał jako wyraz ciężaru goszczącego na sercu. Przez anomalie wiele osób był zagrożonych, wiele nawet zakończyło swój żywot. Choć nie był obeznany całkowicie ze stratą lady Rosier, wyczuł ją jednak instynktownie. – Nie było moją intencją cię zasmucić – wyjaśnił szybko motywy stojące za jego przeprosinami. Ale czy nie takie uczucia będzie z początku rozbudzać kolejna wystawa, jaką chciał zorganizować po nastaniu Nowego Roku? To byłaby jednak zgodnie z jego zamysłem początkowa faza w całym artystycznym przedsięwzięciu. Ostatecznie miało mieć ono jak najbardziej pozytywne odniesienie.
– Nie pozwoliłbym sobie na dostosowanie całej wystawy jedynie podług moich życzeń – uczynił zapobiegawczo dość obronny wstęp, pamiętając o tym, że nie wolno mu pod żadnym pozorem wychodzić przed szereg. Dopiero od miesiąca działał na stanowisku kuratora w tej galerii, musiał nabrać jeszcze doświadczenia, jak również ogłady, co udowadniała mu ta rozmowa. Przede wszystkim musi uważniej dobierać słowa. – Jednakże chciałbym stworzyć swoiste studium przypadku emocji – wyznał z powagą, a w jego oczach błysnął płomień natchnienia, który dzielnie kontrolował, unikając zarazem stłumienia go całkowicie. – Chciałbym ukazać rozpacz, ale taką, która miałaby podstawy do stopniowego przerodzenia się w nadzieję. Sięgnąłbym nie tylko po dzieła znanych artystów, ale również tych dopiero zdobywających uznanie, może nawet po dzieła debiutantów. Oni również winni mieć nadzieję, że dzięki swym dziełom pewnego dnia dostąpią zaszczytów. Dobór dzieł wówczas wymagałby bardzo precyzyjnej selekcji, jednak sądzę, że galeria podołałaby temu wyzwaniu.
Spojrzał wprost na damę, oczekując jej reakcji na zarysowaną przez niego propozycję dla kolejnej wystawy, nie zapominając o tym, że w tych murach gościć nie mogły byle jakie twory pierwszego lepszego artysty.
Czyż nie tego mógł się spodziewać, wkraczając śmiało w świat sztuki wysokiej, zamknięty, hermetyczny, niedostępny? Najmocniej rozmiłowanymi w niej odbiorcami byli wysoko urodzeni, angielska szlachta, śmietanka towarzyska, od najmłodszych lat uczona historii sztuki i samego artystycznego rzemiosła. Musiał spodziewać się trudnych spotkań, stąpania po kruchym lodzie, zważania na każde słowo - ludzie tacy, jak lady Fantine Rosier, byli ze wszech miar wymagający. Zwłaszcza młodziutkie damy, kapryśne jak diabli; pan Blythe nie mógł wiedzieć, ale jego towarzyszka rozmowy sama tworzyła, choć nie dłutem w marmurze, a pędzlem na płótnie. Wszystkie te atrybuty czyniły z niej rozmówczynię trudną i wymagającą, konwersacja przywodziła czasami na myśl taniec na linie. Wybrnął jednak z trudnej sytuacji bardzo dobrze, bladej twarz arystokratki nie mąciła już pochmurna mina.
- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Blythe, to nie pan mnie zasmucił - odpowiedziała, potrząsając głową, zaprzeczając temu, że to on był źródłem smutku, który pojawił się w zielonych oczach. - Raczej sytuacja, będąca źródłem tego smutnego natchnienia, popychającego do uwieczniania rozpaczy - wyjaśniła, rozwiewając wszelkie wątpliwości; zdecydowana większość szlachetnie urodzonych dam rozpaczała nad anomaliami wyłącznie przez ograniczenie używania czarów i niepogodę, która krzyżowała im plany na kreacje i zimowe rozrywki - ale Fantine podobna burza przez kilkoma miesiącami odebrała umiłowanego ojca, czuła się po stokroć mocniej przez nie skrzywdzona. A jej krzywda była dla niej najważniejszą nad którą się roztkliwiała.
Pan Blythe najwyraźniej zdawał sobie sprawę ze swojej pozycji, tego, że dopiero zaczynał ją na angielskiej ziemi budować; nie wiedziała jak bardzo lady Avery darzyła tego młodego artystę zaufaniem. Mógł mieć talent, rzeźby i pochwały Marie-Anhelique był tego dowodem, lecz czy miał w sobie również poczucie przyzwoitości i takt? Wiedział na ile mógł sobie pozwolić, a co byłoby w tym miejscu bluźnierstwem? Fantine odnosiła wrażenie, ze jest dość ostrożny - to dobrze o nim świadczyło. Nie nosił szlacheckiego tytułu, nie cieszył się ogromnymi wpływami swojej rodziny, nie mógł sobie pozwolić na pychę, jeszcze nie teraz. Być może nadejdzie dzień, gdy będzie na tyle cenionym artystą, że jego kaprysy będą dla innych pracowników galerii sztuki rozkazem.
- Oby dla Demeter prędko nadeszła wiosna, zmyła z serca smutek i przyniosła nadzieję na długie miesiące z Persefoną - podsumowała jego pomysł, uśmiechając się z aprobatą; smutek matki w istocie stanowił dobry punkt wyjścia, by przedstawić całą gamę bogatych emocji - rozpacz, zrezygnowanie, nadzieję w lepsze jutro, radość... Pytanie brzmiało, czy ostatnie dzieła znów będą pełne niepokoju w oczekiwaniu na to, co nieuniknione. - To dobry pomysł, panie Blythe, wiele diamentów wciąż czeka by je oszlifować - pochwaliła jego inicjatywę, by dać szansę debiutantom; być może kierowało nim osobiste pragnienie szansy zabłyśnięcia i chciał ją także innym, tak jak i on marzących o nieśmiertelnej sławie artysty. - Z przyjemnością zobaczyłabym tę wystawę - stwierdziła łagodnym tonem Fantine, co jasno mówiło co sądzi o pomyśle Valeriana: wzbudził w młodej malarce aprobatę.
Zerknęła w głąb korytarza, gdzieś nad ramieniem rzeźbiarza; przyzwoitka dyskretnie sugerowała, że powinna była udać się do innej sali, gdzie zaplanowano przyjęcie.
- Proszę mi wybaczyć, panie Blythe, niezwykle miło było mi pana poznać, jednakże pora już na mnie - rzekła, pozwalając by w jej głosie rozbrzmiała nuta żalu - i na to, by odprowadził ją na miejsce.
- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Blythe, to nie pan mnie zasmucił - odpowiedziała, potrząsając głową, zaprzeczając temu, że to on był źródłem smutku, który pojawił się w zielonych oczach. - Raczej sytuacja, będąca źródłem tego smutnego natchnienia, popychającego do uwieczniania rozpaczy - wyjaśniła, rozwiewając wszelkie wątpliwości; zdecydowana większość szlachetnie urodzonych dam rozpaczała nad anomaliami wyłącznie przez ograniczenie używania czarów i niepogodę, która krzyżowała im plany na kreacje i zimowe rozrywki - ale Fantine podobna burza przez kilkoma miesiącami odebrała umiłowanego ojca, czuła się po stokroć mocniej przez nie skrzywdzona. A jej krzywda była dla niej najważniejszą nad którą się roztkliwiała.
Pan Blythe najwyraźniej zdawał sobie sprawę ze swojej pozycji, tego, że dopiero zaczynał ją na angielskiej ziemi budować; nie wiedziała jak bardzo lady Avery darzyła tego młodego artystę zaufaniem. Mógł mieć talent, rzeźby i pochwały Marie-Anhelique był tego dowodem, lecz czy miał w sobie również poczucie przyzwoitości i takt? Wiedział na ile mógł sobie pozwolić, a co byłoby w tym miejscu bluźnierstwem? Fantine odnosiła wrażenie, ze jest dość ostrożny - to dobrze o nim świadczyło. Nie nosił szlacheckiego tytułu, nie cieszył się ogromnymi wpływami swojej rodziny, nie mógł sobie pozwolić na pychę, jeszcze nie teraz. Być może nadejdzie dzień, gdy będzie na tyle cenionym artystą, że jego kaprysy będą dla innych pracowników galerii sztuki rozkazem.
- Oby dla Demeter prędko nadeszła wiosna, zmyła z serca smutek i przyniosła nadzieję na długie miesiące z Persefoną - podsumowała jego pomysł, uśmiechając się z aprobatą; smutek matki w istocie stanowił dobry punkt wyjścia, by przedstawić całą gamę bogatych emocji - rozpacz, zrezygnowanie, nadzieję w lepsze jutro, radość... Pytanie brzmiało, czy ostatnie dzieła znów będą pełne niepokoju w oczekiwaniu na to, co nieuniknione. - To dobry pomysł, panie Blythe, wiele diamentów wciąż czeka by je oszlifować - pochwaliła jego inicjatywę, by dać szansę debiutantom; być może kierowało nim osobiste pragnienie szansy zabłyśnięcia i chciał ją także innym, tak jak i on marzących o nieśmiertelnej sławie artysty. - Z przyjemnością zobaczyłabym tę wystawę - stwierdziła łagodnym tonem Fantine, co jasno mówiło co sądzi o pomyśle Valeriana: wzbudził w młodej malarce aprobatę.
Zerknęła w głąb korytarza, gdzieś nad ramieniem rzeźbiarza; przyzwoitka dyskretnie sugerowała, że powinna była udać się do innej sali, gdzie zaplanowano przyjęcie.
- Proszę mi wybaczyć, panie Blythe, niezwykle miło było mi pana poznać, jednakże pora już na mnie - rzekła, pozwalając by w jej głosie rozbrzmiała nuta żalu - i na to, by odprowadził ją na miejsce.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wszystkich zasmucał anomaliowy chaos. Jednych w mniejszym, drugich w większym stopniu. Krzywdy i straty doznał chyba każdy. Choć nie znał powodów smutku lady Rosier, to przeczuwał, że nie są one błahe. Sam jeszcze nie pogodził się z tragedią, jaka nadeszła dla jego rodziny wraz końcem października.
Późniejsze słowa, które wypadły z ust wysoko urodzonej rozmówczyni, dodały mu otuchy i były kwintesencją tego, co chciał przekazać wszystkim poprzez kolejną wystawę, jaka miała zostać zorganizowana właśnie w tej galerii. Tak bardzo poetyckie brzmienie idealnie wpasowywało się w to piękne miejsce. Dzieła młodych artystów również mogły znaleźć tu dla siebie kąt, jeśli tylko będą ukazywały podobny poziom natchnienia.
– Mógłbym poinformować cię, pani, o dniu otwarcia nowej wystawy – wyrzucił z siebie propozycję z subtelnym uśmiechem tańczącym na jego ustach, pozostając jak najbardziej uprzejmym. – Jeśli tylko na to zezwolisz – wierzył, że jednak nie spotka się z żadnymi obiekcjami, wszak już wcześniej został poproszony przez lady Rosier o to, aby przekazał jej inną informację. Zgodnie z poczynionymi przez niego w myślach planami data aukcji oraz zmiany wystawy powinny się ze sobą zbiec, zatem już jeden list powinien wystarczyć do podzielenia się z młodą szlachcianką interesującymi ją terminami.
Od razu zrozumiał rolę ostatniego zdania wypowiedzianego przez damę w jego kierunku. Nie śmiał dłużej przetrzymywać lady Rosier w sali południowej, kiedy ewidentnie pragnęła przejść dalej, aby wraz z innymi gośćmi cieszyć się z możliwości wspólnego kontemplowania nad zawiłością sztuki. Rozumiał doskonale, że eteryczna nimfa, choć wykonana ze wszelką starannością, nie przykuje niczyjego spojrzenia na wieczność. W prawdziwym świecie nie istnieje Pigmalion zakochany w Galatei. Nawet najpiękniejsze posągi dalekie były od doskonałości, ponieważ nie sposób było tchnąć w nie prawdziwego życia. Z pomocą magii można było wprowadzić je w ruchu, ale to nie nadawało im osobowości, nie czyniło ich ciepłymi i po ludzku bliskim. Człowiek potrzebował niekiedy poczuć przy sobie istotę z krwi i kości, drugie ciało przy swoim ciele, usłyszeć bijące serce tuż obok swojego. To była podstawowa potrzeba podyktowana jego naturą.
– Pozwolę sobie zatem odprowadzić cię, lady – ruszył obok niej, pilnując się nie tylko z powodu podejrzliwego spojrzenia przyzwoitki. Utrzymywał odpowiedni dystans, nie oddalając się jednak zbyt daleko. Kiedy przyszło im przystanąć przed inną salą, Valerian znów skłonił się lekko. – Żywię nadzieję, że dzisiejszy wernisaż dostarczy samej radości – po tych słowach oddalił się niezbyt pospiesznie, w czasie drogi powrotnej pozwalając sobie rozejrzeć po całej przestrzeni, wyobrażając sobie kolejne swoje poczynania. Ileż mógł zmienić, a ile nie powinien, to była duża zagwozdka.
| z tematu x 2
Późniejsze słowa, które wypadły z ust wysoko urodzonej rozmówczyni, dodały mu otuchy i były kwintesencją tego, co chciał przekazać wszystkim poprzez kolejną wystawę, jaka miała zostać zorganizowana właśnie w tej galerii. Tak bardzo poetyckie brzmienie idealnie wpasowywało się w to piękne miejsce. Dzieła młodych artystów również mogły znaleźć tu dla siebie kąt, jeśli tylko będą ukazywały podobny poziom natchnienia.
– Mógłbym poinformować cię, pani, o dniu otwarcia nowej wystawy – wyrzucił z siebie propozycję z subtelnym uśmiechem tańczącym na jego ustach, pozostając jak najbardziej uprzejmym. – Jeśli tylko na to zezwolisz – wierzył, że jednak nie spotka się z żadnymi obiekcjami, wszak już wcześniej został poproszony przez lady Rosier o to, aby przekazał jej inną informację. Zgodnie z poczynionymi przez niego w myślach planami data aukcji oraz zmiany wystawy powinny się ze sobą zbiec, zatem już jeden list powinien wystarczyć do podzielenia się z młodą szlachcianką interesującymi ją terminami.
Od razu zrozumiał rolę ostatniego zdania wypowiedzianego przez damę w jego kierunku. Nie śmiał dłużej przetrzymywać lady Rosier w sali południowej, kiedy ewidentnie pragnęła przejść dalej, aby wraz z innymi gośćmi cieszyć się z możliwości wspólnego kontemplowania nad zawiłością sztuki. Rozumiał doskonale, że eteryczna nimfa, choć wykonana ze wszelką starannością, nie przykuje niczyjego spojrzenia na wieczność. W prawdziwym świecie nie istnieje Pigmalion zakochany w Galatei. Nawet najpiękniejsze posągi dalekie były od doskonałości, ponieważ nie sposób było tchnąć w nie prawdziwego życia. Z pomocą magii można było wprowadzić je w ruchu, ale to nie nadawało im osobowości, nie czyniło ich ciepłymi i po ludzku bliskim. Człowiek potrzebował niekiedy poczuć przy sobie istotę z krwi i kości, drugie ciało przy swoim ciele, usłyszeć bijące serce tuż obok swojego. To była podstawowa potrzeba podyktowana jego naturą.
– Pozwolę sobie zatem odprowadzić cię, lady – ruszył obok niej, pilnując się nie tylko z powodu podejrzliwego spojrzenia przyzwoitki. Utrzymywał odpowiedni dystans, nie oddalając się jednak zbyt daleko. Kiedy przyszło im przystanąć przed inną salą, Valerian znów skłonił się lekko. – Żywię nadzieję, że dzisiejszy wernisaż dostarczy samej radości – po tych słowach oddalił się niezbyt pospiesznie, w czasie drogi powrotnej pozwalając sobie rozejrzeć po całej przestrzeni, wyobrażając sobie kolejne swoje poczynania. Ileż mógł zmienić, a ile nie powinien, to była duża zagwozdka.
| z tematu x 2
| 21.02?
Rudowłose dziewczątko, przytrzymując się troskliwego ramienia męża, przekroczyło znajome sobie progi londyńskiej galerii sztuki. Materiał niebieskiej sukni i granatowego płaszczyka omiatał jej kostki i buciki, cichutko szeleszcząc, a włosy były gustownie upięte. Na zewnątrz było zimno, mroźnie wręcz, ale po wejściu do galerii od razu otoczyło ją cieplejsze powietrze przesycone wonią pasty do polerowania podłóg, płócien i starej, dawno już nałożonej farby. Charakterystyczna mieszanka zapachów w miejscach takich jak to, doskonale znajoma młódce, która od czasu poślubienia Williama Fawleya, mecenasa sztuki, była w eleganckich czarodziejskich galeriach regularnym gościem.
Nie tylko oglądała cudze dzieła, ale sama też tworzyła. Nie była żadną znaną artystką, ale dzięki nazwisku Fawley oraz wielkiemu talentowi, o którym ciągle zapewniał ją małżonek, zdarzyło jej się już kilkukrotnie wystawiać obrazy w galerii. Oferowała je głównie na cokwartalne wernisaże, na ogół jednak pozostając malarką, która tworzyła dla siebie i dla rodu męża; jako lady nie uchodziło jej pracować na wyrobki i sprzedawać obrazy dla gawiedzi.
Swego czasu z Williamem regularnie bywali też w galeriach we Francji, ale ostatnimi czasy pozostawali w kraju, choć wizja wyjazdu na dłużej w pewnym momencie była bardzo realna. Jednak anomalie się skończyły, więc póki co zostali w Anglii.
Choć mąż zapewniał ją o jej uzdolnieniach, Cressida była osóbką bardzo skromną. Wręcz zakompleksioną i niepewną siebie, co było rezultatem otrzymanego wychowania i tego, że dla swego pana ojca zawsze była tym najmniej ważnym i najmniej kochanym dzieckiem – przynajmniej w swoim odczuciu, po tym jak przez całe dzieciństwo była porównywana do lepszej, idealniejszej siostry i jeszcze lepszego brata. Ona sama była małym wybrykiem natury – rudym dzieckiem rozmawiającym z ptakami, zbyt miękkim, by uczestniczyć w rodowej tradycji polowań w lesie Charnwood. Dziwadłem. Pragnęła zadowolić ojca, ale nie potrafiła, więc w czasem naprawdę uwierzyła w swoją niedoskonałość, choć przecież rodowy obowiązek wypełniła z nawiązką. W młodym wieku wyszła za mąż w ramach aranżowanego małżeństwa, zdążyła też powić już dwójkę dzieci. Jednak nawet to nie sprawiło, by wierzyła w siebie, ale malować w istocie uwielbiała od dziecka, odkąd pamiętała. To była jej wielka pasja.
Mąż udał się do jednego z pracowników galerii, by omówić pewne kwestie związane z dostarczeniem kilku obrazów Cressidy na nadchodzący wiosenny wernisaż, ale młódka, którą nużyły te nudne ustalenia okraszone dużą ilością męskich rozmów, wolała udać się do jednej z najbliższych sal, oglądając zgromadzone tam obrazy dobrze wpasowujące się w klasyczne nurty tak uwielbiane na salonach. I Cressida zawsze tworzyła obrazy, wierna tym konserwatywnym nurtom, pragnąc wpasować się w to, co lubili szlachetnie urodzeni. Była częścią tego świata i nie pociągał jej świat społecznych nizin, gdzie ponoć gustowano w sztuce dość gorszącej.
Wsunęła się do pomieszczenia, rozglądając się dookoła. Nie z takim ożywieniem jak przy pierwszej wizycie w tym miejscu, ale nadal z fascynacją; w czasach szalejących anomalii rzadko opuszczała dwór, zwłaszcza w listopadzie i grudniu. Była więc zwyczajnie stęskniona za przechadzaniem się wśród pełnych obrazów sal, nawet jeśli chwilowo nie mogła wymieniać się uwagami z mężem.
W sali nie było zbyt wielu czarodziejów; nieśmiało przesunęła wzrokiem po tych nielicznych, którzy tu byli; gdyby był tu ktoś z salonów, grzeczność nakazywała taką osobę powitać i zamienić kilka kurtuazyjnych słów. Jakby nie patrzeć, zapewne większość gości była dobrze urodzona, biedoty i mugolaków nie wpuszczano w miejsca elitarne, zwłaszcza w tych czasach.
Rudowłose dziewczątko, przytrzymując się troskliwego ramienia męża, przekroczyło znajome sobie progi londyńskiej galerii sztuki. Materiał niebieskiej sukni i granatowego płaszczyka omiatał jej kostki i buciki, cichutko szeleszcząc, a włosy były gustownie upięte. Na zewnątrz było zimno, mroźnie wręcz, ale po wejściu do galerii od razu otoczyło ją cieplejsze powietrze przesycone wonią pasty do polerowania podłóg, płócien i starej, dawno już nałożonej farby. Charakterystyczna mieszanka zapachów w miejscach takich jak to, doskonale znajoma młódce, która od czasu poślubienia Williama Fawleya, mecenasa sztuki, była w eleganckich czarodziejskich galeriach regularnym gościem.
Nie tylko oglądała cudze dzieła, ale sama też tworzyła. Nie była żadną znaną artystką, ale dzięki nazwisku Fawley oraz wielkiemu talentowi, o którym ciągle zapewniał ją małżonek, zdarzyło jej się już kilkukrotnie wystawiać obrazy w galerii. Oferowała je głównie na cokwartalne wernisaże, na ogół jednak pozostając malarką, która tworzyła dla siebie i dla rodu męża; jako lady nie uchodziło jej pracować na wyrobki i sprzedawać obrazy dla gawiedzi.
Swego czasu z Williamem regularnie bywali też w galeriach we Francji, ale ostatnimi czasy pozostawali w kraju, choć wizja wyjazdu na dłużej w pewnym momencie była bardzo realna. Jednak anomalie się skończyły, więc póki co zostali w Anglii.
Choć mąż zapewniał ją o jej uzdolnieniach, Cressida była osóbką bardzo skromną. Wręcz zakompleksioną i niepewną siebie, co było rezultatem otrzymanego wychowania i tego, że dla swego pana ojca zawsze była tym najmniej ważnym i najmniej kochanym dzieckiem – przynajmniej w swoim odczuciu, po tym jak przez całe dzieciństwo była porównywana do lepszej, idealniejszej siostry i jeszcze lepszego brata. Ona sama była małym wybrykiem natury – rudym dzieckiem rozmawiającym z ptakami, zbyt miękkim, by uczestniczyć w rodowej tradycji polowań w lesie Charnwood. Dziwadłem. Pragnęła zadowolić ojca, ale nie potrafiła, więc w czasem naprawdę uwierzyła w swoją niedoskonałość, choć przecież rodowy obowiązek wypełniła z nawiązką. W młodym wieku wyszła za mąż w ramach aranżowanego małżeństwa, zdążyła też powić już dwójkę dzieci. Jednak nawet to nie sprawiło, by wierzyła w siebie, ale malować w istocie uwielbiała od dziecka, odkąd pamiętała. To była jej wielka pasja.
Mąż udał się do jednego z pracowników galerii, by omówić pewne kwestie związane z dostarczeniem kilku obrazów Cressidy na nadchodzący wiosenny wernisaż, ale młódka, którą nużyły te nudne ustalenia okraszone dużą ilością męskich rozmów, wolała udać się do jednej z najbliższych sal, oglądając zgromadzone tam obrazy dobrze wpasowujące się w klasyczne nurty tak uwielbiane na salonach. I Cressida zawsze tworzyła obrazy, wierna tym konserwatywnym nurtom, pragnąc wpasować się w to, co lubili szlachetnie urodzeni. Była częścią tego świata i nie pociągał jej świat społecznych nizin, gdzie ponoć gustowano w sztuce dość gorszącej.
Wsunęła się do pomieszczenia, rozglądając się dookoła. Nie z takim ożywieniem jak przy pierwszej wizycie w tym miejscu, ale nadal z fascynacją; w czasach szalejących anomalii rzadko opuszczała dwór, zwłaszcza w listopadzie i grudniu. Była więc zwyczajnie stęskniona za przechadzaniem się wśród pełnych obrazów sal, nawet jeśli chwilowo nie mogła wymieniać się uwagami z mężem.
W sali nie było zbyt wielu czarodziejów; nieśmiało przesunęła wzrokiem po tych nielicznych, którzy tu byli; gdyby był tu ktoś z salonów, grzeczność nakazywała taką osobę powitać i zamienić kilka kurtuazyjnych słów. Jakby nie patrzeć, zapewne większość gości była dobrze urodzona, biedoty i mugolaków nie wpuszczano w miejsca elitarne, zwłaszcza w tych czasach.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Dłonie sunęły po materiale płótna, które zbrudzone było przez temperę. Ledwie stworzony obraz wydawał się być niedoskonały, a przecież miała go zatruć feerią klątw; pracowała nad doskonałością, która coraz bardziej zaczynała ją gubić. Była nijaka? Zegar odmierzał czas, wskazówki przesuwały się mozolnie po tarczy, coraz bardziej wskazując, że przegrała ze swoimi słabościami.
Ojciec powtarzał to ciągle, odświeżał w podświadomości Lisbeth bezwartościowość, mimo że ona sama wierzyła w swój geniusz. Zdystansowana wobec świata, spętana przez kreację cudacznej rzeczywistości. Gnała niczym wyścigowa klacz, byle skosztować pełni, przez co zapewne zdecydowała się na opuszczenie niedużego mieszkania na poddaszu.
Ciemna suknia wiązana gorsetem podkreślała kruchość wątłej sylwetki, natomiast płaszcz pozbawiał obserwatorów krytycznej oceny. Wychudzona postać sunęła ulicami Nokturnu, aż wreszcie dotarła do wyczekiwanego miejsca. Wpasowywała się tutaj, wszak niejednokrotnie odnajdywała utraconą pasję tworzenia, gdy analizowała wizje artystów przelewających swe emocjonalne pragnienia na tkaninę. Byli tacy nijacy, pozbawieni ikry, obsesji, dzięki której zdołaliby utworzyć namacalne świadectwo własnego szaleństwa. A może to ona przypominała matkę? Może to ona coraz bardziej pogrążała się w fatalistycznych scenariuszach, gdzie życie było ledwie zalążkiem na tafli obłudy?
Wzrok pomknął na mężczyznę, którego minęła, a następnie kobietę mu towarzyszącą. Dorosłość w ich przypadku była tak bezsensowna. Patrzyli w inną stronę, choć niepodważalnym był fakt ich małżeństwa. Sztuka miała to do siebie, że zafascynowani nią poddawali ocenie malowidła, które można było zrozumieć lub nie. Irracjonalność relacji była analogiczna, przez co introwertyczna natura nie pozwalała panience Borgin na dopuszczenie do siebie kogokolwiek. Jej dusza musiała pozostać zaklętą w pierścieniach żeber, by nigdy nie zapragnęła oddania choć fragmentu komukolwiek.
Było to destrukcyjne, jakże zgubne.
Analizowała nudnawą kreskę, następnie spoglądała na zbyt żywą kolorystykę; kwiaty skąpane w czerwieni wzbudzały w niej zgubne uczucia, dlatego też uczyniła kolejny krok. Skupienie nie otulało umysłu blondwłosej, toteż irytacja coraz bardziej zaczynała targać jej wnętrzem. Jasne tęczówki osiadły jednak na bardziej intrygującym obiekcie. Szlachcianka - była tego pewna.
- Nie sądzi, panienka, że dzisiejsi artyści są dość przewidywalni? - słowa uleciały spomiędzy spierzchniętych warg dość gładko. Pozostawały same w ogromnej przestrzeni i mimo poufałości, nie odczuwała potrzeby skruchy.
Bycie bezimienną obcą w tej sytuacji jawiło się jak wygrana w obskurnym lokalu.
Ojciec powtarzał to ciągle, odświeżał w podświadomości Lisbeth bezwartościowość, mimo że ona sama wierzyła w swój geniusz. Zdystansowana wobec świata, spętana przez kreację cudacznej rzeczywistości. Gnała niczym wyścigowa klacz, byle skosztować pełni, przez co zapewne zdecydowała się na opuszczenie niedużego mieszkania na poddaszu.
Ciemna suknia wiązana gorsetem podkreślała kruchość wątłej sylwetki, natomiast płaszcz pozbawiał obserwatorów krytycznej oceny. Wychudzona postać sunęła ulicami Nokturnu, aż wreszcie dotarła do wyczekiwanego miejsca. Wpasowywała się tutaj, wszak niejednokrotnie odnajdywała utraconą pasję tworzenia, gdy analizowała wizje artystów przelewających swe emocjonalne pragnienia na tkaninę. Byli tacy nijacy, pozbawieni ikry, obsesji, dzięki której zdołaliby utworzyć namacalne świadectwo własnego szaleństwa. A może to ona przypominała matkę? Może to ona coraz bardziej pogrążała się w fatalistycznych scenariuszach, gdzie życie było ledwie zalążkiem na tafli obłudy?
Wzrok pomknął na mężczyznę, którego minęła, a następnie kobietę mu towarzyszącą. Dorosłość w ich przypadku była tak bezsensowna. Patrzyli w inną stronę, choć niepodważalnym był fakt ich małżeństwa. Sztuka miała to do siebie, że zafascynowani nią poddawali ocenie malowidła, które można było zrozumieć lub nie. Irracjonalność relacji była analogiczna, przez co introwertyczna natura nie pozwalała panience Borgin na dopuszczenie do siebie kogokolwiek. Jej dusza musiała pozostać zaklętą w pierścieniach żeber, by nigdy nie zapragnęła oddania choć fragmentu komukolwiek.
Było to destrukcyjne, jakże zgubne.
Analizowała nudnawą kreskę, następnie spoglądała na zbyt żywą kolorystykę; kwiaty skąpane w czerwieni wzbudzały w niej zgubne uczucia, dlatego też uczyniła kolejny krok. Skupienie nie otulało umysłu blondwłosej, toteż irytacja coraz bardziej zaczynała targać jej wnętrzem. Jasne tęczówki osiadły jednak na bardziej intrygującym obiekcie. Szlachcianka - była tego pewna.
- Nie sądzi, panienka, że dzisiejsi artyści są dość przewidywalni? - słowa uleciały spomiędzy spierzchniętych warg dość gładko. Pozostawały same w ogromnej przestrzeni i mimo poufałości, nie odczuwała potrzeby skruchy.
Bycie bezimienną obcą w tej sytuacji jawiło się jak wygrana w obskurnym lokalu.
Cressida zawsze starała wpasowywać się w oczekiwania i być taka, jaka powinna być lady. W każdym razie, lady z rodu z jakiego się wywodziła, więc siłą rzeczy od salonowych standardów nieco odstawała. Dzika Flintówna z lasu, jak czasem szeptano o niej po towarzyskim debiucie. Nieśmiała, zahukana, lepiej czująca się w siodle niż na parkiecie. Dzika nie pod względem temperamentu, który w jej przypadku był spokojny, pokorny i zrównoważony, ale nieśmiałego, płochego zachowania, niczym u ptaszka który gotów był spłoszyć się i odfrunąć. Ale zarazem była obdarzona niezaprzeczalnie artystyczną duszą i wielkim talentem zaznaczającym się w harmonijnych pociągnięciach pędzla pokrywających płótno farbą. Narzeczony, a później mąż zapewniał ją o tym talencie, ale Cressida nie potrafiła prawdziwie wierzyć w siebie. Zawsze przecież stała w głębokim cieniu rzucanym przez starsze rodzeństwo, w oczach pana ojca marniejsza, gorsza i mniej doskonała. Porównywanie jej do siostry zawsze wypadało na jej niekorzyść, przynajmniej do czasu powicia przez nią bliźniąt. Przez lata deprecjonowana nauczyła się myśleć o sobie jako o gorszej i niewystarczającej, i nie potrafiła się tego myślenia pozbyć nawet po ślubie, bez względu na to, ile komplementów wystosowywał pod jej adresem mąż.
Ale w jej sztuce nie było szaleństwa. Było piękno i harmonia natury, naznaczone jednak pewnymi emocjami. Gdy bała się anomalii, pewien nastrój niepokoju dało się wyczytać z nastroju obrazów, w których, mimo sielskości malowanych przez nią pejzaży, często czaił się jakiś element pokroju burzowych chmur zaczynających zbierać się na horyzoncie, uschniętego kwiatu lub cienia rzucanego przez jakąś roślinę.
I w sztuce starała się być tym, czym chciano ją widzieć. Przykładną lady, która spełniała się w odpowiednio kobiecym zajęciu, nie kolidującym w żaden sposób z obowiązkami żony i matki. Ani jej w głowie nowomodny bunt czy pragnienie niezależności, była damą w tym względzie konserwatywną, oddaną temu, co stare i sprawdzone.
Eleganckie przestrzenie galerii, obwieszone płótnami w ciężkich, ozdobnych ramach, miały w sobie coś kojącego dla jej artystycznej duszy, dla tej cząstki Fawleya w jej jestestwie. Cząsteczka Flinta domagała się lasu i natury, ale dziś była przykładną lady grzecznie przechadzającą się po galerii sztuki w oczekiwaniu na to, aż mąż przeprowadzi rozmowę o interesach i przyjdzie po nią.
Buciki z dobrej jakości skóry niemal nie wydawały dźwięku, gdy lekko stąpała po błyszczących posadzkach, pogrążona w swoich myślach, choć spojrzenie zielonych oczu przesuwało się po sylwetkach ludzi. Wiedziała o to, że tych równych sobie urodzeniem wypadałoby powitać, by potem nie plotkowali na salonach o tym, że była niewychowaną dzikuską.
Ale to ktoś postanowił odezwać się do niej. Dziewczyna na oko w jej wieku, również drobna i chuda, w ciemnej, dopasowanej sukni dodatkowo podkreślającej bladość i wątłość sylwetki. Cressida, choć też niziutka, drobna i krucha, wyglądała zdrowiej, co być może było zasługą złocistych piegów pokrywających bielusieńkie policzki i nosek, a może leciutkich rumieńców, które subtelnie odznaczyły się na bladości, gdy zdała sobie sprawę, że ktoś wszedł z nią w interakcję. I to ktoś zupełnie nieznany, spoza jej kręgów, bo nigdy nie widziała tej dziewczyny na salonach, choć mogła zauważyć, że była ładna, naprawdę ładna, o porcelanowej twarzy pozbawionej piegów, i jasnych włosach dużo bardziej pożądanych na salonach niż jej ciemna rudość. I na pewno niejeden mężczyzna odwróciłby za nią wzrok.
- Przewidywalni? – zapytała cichutko. – Dlaczego panienka tak uważa?
Cressidzie podobała się ta salonowa sztuka nawiązująca do tradycji. Sztuka wysoka, jak zawsze jej powtarzano, lepsza od tej plebejskiej. Nieuporządkowanej, rynsztokowej i nieczystej, budzącej zgorszenie na twarzach czystokrwistych. Nieco nieśmiało, ale nienachalnie obserwowała dziewczynę, próbując sobie przypomnieć, czy gdzieś jej kiedyś nie widziała, ale była pewna, że nie. Nie widziała jej ani na salonach, ani w Beauxbatons, ale większość angielskich czarodziejów uczyła się w Hogwarcie. Ale czy to było aż takie istotne, kim była? Właściwie to nie, choć Cressie miała nadzieję, że nie była mugolaczką. Pan ojciec nigdy nie pozwalał jej się spoufalać z dziećmi mugoli.
- Moim zdaniem w tej sali i w tej galerii znajduje się mnóstwo pięknych obrazów – dodała równie cicho, zawieszając wzrok na jakimś wiszącym w pobliżu pejzażu. To głównie wokół siebie widziała; pejzaże, portrety, scenki rodzajowe, martwe natury czy kwiaty. Taką sztukę lubiła i taką sama też tworzyła, choć naturalnie każdy artysta posiadał swój unikalny styl.
Ale w jej sztuce nie było szaleństwa. Było piękno i harmonia natury, naznaczone jednak pewnymi emocjami. Gdy bała się anomalii, pewien nastrój niepokoju dało się wyczytać z nastroju obrazów, w których, mimo sielskości malowanych przez nią pejzaży, często czaił się jakiś element pokroju burzowych chmur zaczynających zbierać się na horyzoncie, uschniętego kwiatu lub cienia rzucanego przez jakąś roślinę.
I w sztuce starała się być tym, czym chciano ją widzieć. Przykładną lady, która spełniała się w odpowiednio kobiecym zajęciu, nie kolidującym w żaden sposób z obowiązkami żony i matki. Ani jej w głowie nowomodny bunt czy pragnienie niezależności, była damą w tym względzie konserwatywną, oddaną temu, co stare i sprawdzone.
Eleganckie przestrzenie galerii, obwieszone płótnami w ciężkich, ozdobnych ramach, miały w sobie coś kojącego dla jej artystycznej duszy, dla tej cząstki Fawleya w jej jestestwie. Cząsteczka Flinta domagała się lasu i natury, ale dziś była przykładną lady grzecznie przechadzającą się po galerii sztuki w oczekiwaniu na to, aż mąż przeprowadzi rozmowę o interesach i przyjdzie po nią.
Buciki z dobrej jakości skóry niemal nie wydawały dźwięku, gdy lekko stąpała po błyszczących posadzkach, pogrążona w swoich myślach, choć spojrzenie zielonych oczu przesuwało się po sylwetkach ludzi. Wiedziała o to, że tych równych sobie urodzeniem wypadałoby powitać, by potem nie plotkowali na salonach o tym, że była niewychowaną dzikuską.
Ale to ktoś postanowił odezwać się do niej. Dziewczyna na oko w jej wieku, również drobna i chuda, w ciemnej, dopasowanej sukni dodatkowo podkreślającej bladość i wątłość sylwetki. Cressida, choć też niziutka, drobna i krucha, wyglądała zdrowiej, co być może było zasługą złocistych piegów pokrywających bielusieńkie policzki i nosek, a może leciutkich rumieńców, które subtelnie odznaczyły się na bladości, gdy zdała sobie sprawę, że ktoś wszedł z nią w interakcję. I to ktoś zupełnie nieznany, spoza jej kręgów, bo nigdy nie widziała tej dziewczyny na salonach, choć mogła zauważyć, że była ładna, naprawdę ładna, o porcelanowej twarzy pozbawionej piegów, i jasnych włosach dużo bardziej pożądanych na salonach niż jej ciemna rudość. I na pewno niejeden mężczyzna odwróciłby za nią wzrok.
- Przewidywalni? – zapytała cichutko. – Dlaczego panienka tak uważa?
Cressidzie podobała się ta salonowa sztuka nawiązująca do tradycji. Sztuka wysoka, jak zawsze jej powtarzano, lepsza od tej plebejskiej. Nieuporządkowanej, rynsztokowej i nieczystej, budzącej zgorszenie na twarzach czystokrwistych. Nieco nieśmiało, ale nienachalnie obserwowała dziewczynę, próbując sobie przypomnieć, czy gdzieś jej kiedyś nie widziała, ale była pewna, że nie. Nie widziała jej ani na salonach, ani w Beauxbatons, ale większość angielskich czarodziejów uczyła się w Hogwarcie. Ale czy to było aż takie istotne, kim była? Właściwie to nie, choć Cressie miała nadzieję, że nie była mugolaczką. Pan ojciec nigdy nie pozwalał jej się spoufalać z dziećmi mugoli.
- Moim zdaniem w tej sali i w tej galerii znajduje się mnóstwo pięknych obrazów – dodała równie cicho, zawieszając wzrok na jakimś wiszącym w pobliżu pejzażu. To głównie wokół siebie widziała; pejzaże, portrety, scenki rodzajowe, martwe natury czy kwiaty. Taką sztukę lubiła i taką sama też tworzyła, choć naturalnie każdy artysta posiadał swój unikalny styl.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Rozglądała się po sali, w której tkwiła przez kilkanaście minut. Nim postanowiła odezwać się do nieznajomego dziewczęcia, utwierdziła się w przekonaniu, że to nic złego, wszak pozostawały tutaj same (prawie). Wzrok zgromadzonych pozostawał skupiony na otaczających ich sztuce, stąd panienka Borgin nie odczuwała dysfunkcyjności duszy, bo któż przysłuchałby się rozmowie dwóch młódek? Malarstwo dla córy Nokturnu było jednak odskocznią, oderwaniem od szarawej rzeczywistości, co było też powodem, dla którego odwiedzała tak specyficzne miejsca.
Dzisiejsze popołudnie nie różniło się więc niczym, poza dotychczasowe przybycia do muzeum, gdzie odczuwała ukojenie pętające jej zniewoloną duszę w pierścieniach żeber. Oddech spłycał się, zaś tęczówki leniwie przesuwały się po kolejnych malowidłach. Artyści bywali nudni, lecz to nie umniejszało ich talentowi, którego sama Lisbeth nie podważała nigdy. Preferowała abstrakcję, chaos, którym również była, jednak w tym miejscu nie zdołała tego odnaleźć, przez co musiała przybierać kolejne maski, tak doskonale wpasowujące się w klimat otoczenia.
Wzrok osiadł na licu nieznajomej, któremu przyglądała się dłużej niż należało. Próbowała ocenić jej wiek, analogicznie – pochodzenie, choć to dla dziewczyny było jakże oczywiste. Szlachcianka. Przybyła tutaj w towarzystwie narzeczonego? Męża? Ironia, która zakołowała sercem jasnowłosej.
- Proszę spojrzeć na linię, która rozciąga się wzdłuż płótna – stwierdziła bez zastanowienia, robiąc następny krok w przód. - Zapewne jest to tempera, charakteryzująca tego malarza, ale czy nie przypomina sobie panienka podobnego dzieła? Wszystko zdaje się być identyczne, powtarzalne – wyjaśniła swoje spostrzeżenia powiązane z autorem. Mimowolnie przygryzła policzek od środka, zaraz potem na nowo patrząc na twarz lady Fawley. Gorszące sentencje? Musiała zastygnąć w bezruchu, zatrzymać rozpędzone myśli, które układała w niejednoznacznych słowach. Była przyzwyczajona bowiem do zupełnie innych rozmów, a nie chciała i nie zamierzała urazić nieznajomej lady, która z pewnością należała do osób niebywale kruchych.
- Nie twierdze, że są brzydkie – głos rozbrzmiał spokojem, a nuta przekornego uśmiechu przyozdobiła blade oblicze Lisbeth. - Uważam, że obrazy są przewidywalne, wszak nie uświadczysz tutaj bólu czy rozpaczy, którą skrywamy w głębi duszy – wyjaśniła bez najmniejszego cienia zawahania, jak gdyby ufnie podchodząc do tematu swoich przekonań. Ona sama malowała katastrofalne wizje, które wielokrotnie brukały jej umysł, chcąc zaprzestać odczuwania prozaicznego cierpienia. Potrzebowała spokoju, snów o czystym charakterze, a nie brutalnej fantasmagorii skąpanej w obłudzie uczuć.
Nie chciała widzieć przyszłości, nieustannie rozkoszując się w niewiadomej.
Dzisiejsze popołudnie nie różniło się więc niczym, poza dotychczasowe przybycia do muzeum, gdzie odczuwała ukojenie pętające jej zniewoloną duszę w pierścieniach żeber. Oddech spłycał się, zaś tęczówki leniwie przesuwały się po kolejnych malowidłach. Artyści bywali nudni, lecz to nie umniejszało ich talentowi, którego sama Lisbeth nie podważała nigdy. Preferowała abstrakcję, chaos, którym również była, jednak w tym miejscu nie zdołała tego odnaleźć, przez co musiała przybierać kolejne maski, tak doskonale wpasowujące się w klimat otoczenia.
Wzrok osiadł na licu nieznajomej, któremu przyglądała się dłużej niż należało. Próbowała ocenić jej wiek, analogicznie – pochodzenie, choć to dla dziewczyny było jakże oczywiste. Szlachcianka. Przybyła tutaj w towarzystwie narzeczonego? Męża? Ironia, która zakołowała sercem jasnowłosej.
- Proszę spojrzeć na linię, która rozciąga się wzdłuż płótna – stwierdziła bez zastanowienia, robiąc następny krok w przód. - Zapewne jest to tempera, charakteryzująca tego malarza, ale czy nie przypomina sobie panienka podobnego dzieła? Wszystko zdaje się być identyczne, powtarzalne – wyjaśniła swoje spostrzeżenia powiązane z autorem. Mimowolnie przygryzła policzek od środka, zaraz potem na nowo patrząc na twarz lady Fawley. Gorszące sentencje? Musiała zastygnąć w bezruchu, zatrzymać rozpędzone myśli, które układała w niejednoznacznych słowach. Była przyzwyczajona bowiem do zupełnie innych rozmów, a nie chciała i nie zamierzała urazić nieznajomej lady, która z pewnością należała do osób niebywale kruchych.
- Nie twierdze, że są brzydkie – głos rozbrzmiał spokojem, a nuta przekornego uśmiechu przyozdobiła blade oblicze Lisbeth. - Uważam, że obrazy są przewidywalne, wszak nie uświadczysz tutaj bólu czy rozpaczy, którą skrywamy w głębi duszy – wyjaśniła bez najmniejszego cienia zawahania, jak gdyby ufnie podchodząc do tematu swoich przekonań. Ona sama malowała katastrofalne wizje, które wielokrotnie brukały jej umysł, chcąc zaprzestać odczuwania prozaicznego cierpienia. Potrzebowała spokoju, snów o czystym charakterze, a nie brutalnej fantasmagorii skąpanej w obłudzie uczuć.
Nie chciała widzieć przyszłości, nieustannie rozkoszując się w niewiadomej.
Może gdyby narodziła się w innej rodzinie postrzegałaby świat inaczej. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się koleje jej losu gdyby przyszła na świat w innym rodzie, albo wręcz w nieszlachetnej rodzinie. Kim by się wtedy stała? Czy nadal pasjonowałaby się sztuką? Jeśli tak, to jaką? Może uległaby fascynacji tą bardziej wyzwoloną sztuką? Może nigdy nie zetknęłaby się z tym, co obecnie było podstawą zarówno jej twórczości, jak i malarskich fascynacji? A jak wyglądałyby inne aspekty jej życia? Przede wszystkim relacje rodzinne; w jej przypadku szlacheckie wychowanie odcisnęło na niej pewne piętno, a postawa pana ojca miała ogromny wpływ na kształtowanie się osobowości dziewczątka i na jej poczucie własnej wartości.
Była jednak lady, nawet jeśli nieco wybrakowaną i zahukaną, to nadal pozostawała damą pochodzącą z jednego z najstarszych i najczystszych rodów. Jak przystało na damę była ubrana staromodnie, zdawała się też delikatna i krucha niczym lalka. Jak szklarniowy kwiat, delikatna mimoza nieprzystosowana do życia poza szklanym kloszem, pod którym wyrosła.
Zwróciła uwagę na drugą młódkę, jasnowłosą i naprawdę ładną, na tyle, że gdyby ubrać ją w elegantszą kreację przynajmniej wyglądem mogłaby udawać lady. Przyjrzała się wskazanemu obrazowi i linii zaznaczonej pędzlem na obrazie. Rzeczywiście wiele dzieł wpisujących się w te klasyczne, salonowe nurty miało w sobie coś powtarzalnego mimo subtelnych różnic stylów poszczególnych malarzy. Wszyscy musieli wszak wpasować się w utarte kanony piękna, co ograniczało indywidualizm. Cressida godziła się z tym, ale zawsze miała bardzo konformistyczną, wręcz uległą naturę. Była osobą zawsze płynącą z prądem, nigdy pod prąd. Bała się kontrowersji i pragnęła akceptacji otoczenia.
- Bólu i rozpaczy? – zaniepokoiła się, słysząc słowa młodej dziewczyny. Było to zaiste nietypowe, usłyszeć tęsknotę za takimi elementami z ust istoty, która z pozoru wydawała się nie mniej delikatna niż Cressida. – Chyba zbyt wiele ich jest w szarej codzienności, by chcieć je przenosić i na sztukę – zauważyła, bo choć wiodła wygodne życie lady, to i jej egzystencja nie była wolna od lęków i niepokojów, niekiedy i bólu, głównie tego psychicznego, gdy w dobie anomalii miesiącami jej serce krwawiło widząc jak jej maleńkie dzieci cierpią. Tworzyła obrazy, by od tego uciekać, by nie myśleć tyle o tym, co ją dręczyło, ale trudno było od tego uciec. I czasami niektóre jej płótna rzeczywiście nosiły w sobie cień lęku, nawet jeśli na ogół lubiła optymistyczne, sielankowe scenerie. – Poza tym, czy te sielskie pejzaże nie są przepiękne? Czy nie napełniają nadzieją serc znużonych miesiącami trwających anomalii, a później mroźną zimą? Muszę przyznać, że zimą zawsze lubię oglądać obrazy wiosenne lub letnie, nastrajające optymizmem i pogodą ducha – przyznała nieśmiało, zaskakująco rozmownie jak na nią, biorąc pod uwagę że rozmawiała z kimś zupełnie obcym. Ale ostatecznie to była tylko młoda dziewczyna taka jak ona, nie powinna się bać, prawda? Najbardziej onieśmielali ją zawsze mężczyźni.
Była jednak lady, nawet jeśli nieco wybrakowaną i zahukaną, to nadal pozostawała damą pochodzącą z jednego z najstarszych i najczystszych rodów. Jak przystało na damę była ubrana staromodnie, zdawała się też delikatna i krucha niczym lalka. Jak szklarniowy kwiat, delikatna mimoza nieprzystosowana do życia poza szklanym kloszem, pod którym wyrosła.
Zwróciła uwagę na drugą młódkę, jasnowłosą i naprawdę ładną, na tyle, że gdyby ubrać ją w elegantszą kreację przynajmniej wyglądem mogłaby udawać lady. Przyjrzała się wskazanemu obrazowi i linii zaznaczonej pędzlem na obrazie. Rzeczywiście wiele dzieł wpisujących się w te klasyczne, salonowe nurty miało w sobie coś powtarzalnego mimo subtelnych różnic stylów poszczególnych malarzy. Wszyscy musieli wszak wpasować się w utarte kanony piękna, co ograniczało indywidualizm. Cressida godziła się z tym, ale zawsze miała bardzo konformistyczną, wręcz uległą naturę. Była osobą zawsze płynącą z prądem, nigdy pod prąd. Bała się kontrowersji i pragnęła akceptacji otoczenia.
- Bólu i rozpaczy? – zaniepokoiła się, słysząc słowa młodej dziewczyny. Było to zaiste nietypowe, usłyszeć tęsknotę za takimi elementami z ust istoty, która z pozoru wydawała się nie mniej delikatna niż Cressida. – Chyba zbyt wiele ich jest w szarej codzienności, by chcieć je przenosić i na sztukę – zauważyła, bo choć wiodła wygodne życie lady, to i jej egzystencja nie była wolna od lęków i niepokojów, niekiedy i bólu, głównie tego psychicznego, gdy w dobie anomalii miesiącami jej serce krwawiło widząc jak jej maleńkie dzieci cierpią. Tworzyła obrazy, by od tego uciekać, by nie myśleć tyle o tym, co ją dręczyło, ale trudno było od tego uciec. I czasami niektóre jej płótna rzeczywiście nosiły w sobie cień lęku, nawet jeśli na ogół lubiła optymistyczne, sielankowe scenerie. – Poza tym, czy te sielskie pejzaże nie są przepiękne? Czy nie napełniają nadzieją serc znużonych miesiącami trwających anomalii, a później mroźną zimą? Muszę przyznać, że zimą zawsze lubię oglądać obrazy wiosenne lub letnie, nastrajające optymizmem i pogodą ducha – przyznała nieśmiało, zaskakująco rozmownie jak na nią, biorąc pod uwagę że rozmawiała z kimś zupełnie obcym. Ale ostatecznie to była tylko młoda dziewczyna taka jak ona, nie powinna się bać, prawda? Najbardziej onieśmielali ją zawsze mężczyźni.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Życie natomiast nie rozpieszczało Lisbeth, która nieustannie mierzyła się z realnością dnia codziennego. Upadała na dno i wzlatywała niczym feniks z popiołów, by w niedługim czasie spłonąć na popiół i odżyć z narastającą, nieokiełznaną siłą. Jak wiele bowiem egzystencja skrywała, by pojąć ją w swej nieograniczonej strukturze?
Lawirowała na pograniczu niepewności, podobnie jak każdy, choć wszelkie kroki zdawały się być stawiane z całkowitą swobodą, której wielu brakowało. Analizowała. Dopuszczała się obserwacji, z której wyciągała parszywe wnioski o każdym – samej pozostając odległej, nieodgadnionej
tak jak teraz.
Jasne tęczówki osiadły na twarzy rozkosznego dziewczęcia. Pannica z dobrego domu, co dało się wyczuć od razu, jak gdyby nie potrafiła skryć pod doskonale szytą suknią swego pochodzenia. Czy zatem panna Borgin mogła czuć się gorsza? Nie, ależ skąd. Dumna postawa. Buta w spojrzeniu. Pewność tonu, w którym eskalowała opinie na temat dzieł.
Popełniła błąd.
Nieznajoma była zbyt delikatna.
- Ludzie niejednokrotnie próbują w swych obrazach ujawnić swoją rozpacz – powiedziała bez cienia zastanowienia. Nie sądziła, że którekolwiek ze słów mogłoby urazić rozkoszną, rdzawowłosą lady, dlatego też starała się z nutą subtelności pokazać jej perspektywy okrucieństwa, którymi otulony jest świat – nawet w sztuce. - Byłaś, moja droga, kiedykolwiek w jednym z londyńskich barów, gdzie to nieznani artyści oferują swe usługi? – ubrała słowa w odpowiednią frazę. Nie atakowała, pozostawała nieznacznie bierna, by nieznajoma nie zlękła się niczym łania. Płoszenie jej nie było bowiem intencją Lis, co starała się pokazać od samego początku, gdy zdołały zamienić kilka zdań, mniej znaczących – nie mających większego wpływu na własne odczucia. A może?
Sylwetka blondynki zastygła w bezruchu. Wzrok przemierzał po zdobionych ramach. Myśli pędziły w nieodgadnionym kierunku. Zastanawiała się raptem przez ułamek sekundy, jak to jest być damą, która mierzy się z problemami zupełnie innego wymiaru, wszak te, którymi skąpany był umysł Lisbeth, były dalekie, nieosiągalne dla osób statusu uroczej młódki.
- Są piękne, lecz nadzieja ma kilka imion, każde jest dobierane według woli potrzebującego – odparła bez namysłu. Ton wyrażał więcej, aniżeli owiana enigmą fraza, po której stała się uwikłana w grę nieoczywistości. Wiedziała, że nie powinna, ale wszystko było silniejsze od tego, co należało a czego nie. - Anomalia odcisnęły się na mnie zbyt intensywnie, żeby wracać do nich nawet we wspomnieniach, dlatego pozwolisz, jeśli powrócimy do tematu samej sztuki – zaproponowała, ucinając parszywy temat. Pamiętała ból, który wypełniał meandry żył, gdy wizjami była tłamszona podświadomość. Niejednokrotnie traciła poczucie z rzeczywistością, popijając eliksiry wyciszające. - Od dawna malujesz? Gdzie mogłabym zobaczyć twe dzieła, lady? – głos okraszony był nutą przekorności, wszak chciała tylko potwierdzić swe przypuszczenia. Wymagała zbyt wiele? Naiwnie łudziła się, że celebracja tej krótkiej dysputy pozostanie w sferze mówienia o mrzonkach malarskich, niż tym, co działo się za murami galerii.
Ona sama nie wiedziała, jak odnieść się do rzeczy, w których winna określić się już dawno.
Lawirowała na pograniczu niepewności, podobnie jak każdy, choć wszelkie kroki zdawały się być stawiane z całkowitą swobodą, której wielu brakowało. Analizowała. Dopuszczała się obserwacji, z której wyciągała parszywe wnioski o każdym – samej pozostając odległej, nieodgadnionej
tak jak teraz.
Jasne tęczówki osiadły na twarzy rozkosznego dziewczęcia. Pannica z dobrego domu, co dało się wyczuć od razu, jak gdyby nie potrafiła skryć pod doskonale szytą suknią swego pochodzenia. Czy zatem panna Borgin mogła czuć się gorsza? Nie, ależ skąd. Dumna postawa. Buta w spojrzeniu. Pewność tonu, w którym eskalowała opinie na temat dzieł.
Popełniła błąd.
Nieznajoma była zbyt delikatna.
- Ludzie niejednokrotnie próbują w swych obrazach ujawnić swoją rozpacz – powiedziała bez cienia zastanowienia. Nie sądziła, że którekolwiek ze słów mogłoby urazić rozkoszną, rdzawowłosą lady, dlatego też starała się z nutą subtelności pokazać jej perspektywy okrucieństwa, którymi otulony jest świat – nawet w sztuce. - Byłaś, moja droga, kiedykolwiek w jednym z londyńskich barów, gdzie to nieznani artyści oferują swe usługi? – ubrała słowa w odpowiednią frazę. Nie atakowała, pozostawała nieznacznie bierna, by nieznajoma nie zlękła się niczym łania. Płoszenie jej nie było bowiem intencją Lis, co starała się pokazać od samego początku, gdy zdołały zamienić kilka zdań, mniej znaczących – nie mających większego wpływu na własne odczucia. A może?
Sylwetka blondynki zastygła w bezruchu. Wzrok przemierzał po zdobionych ramach. Myśli pędziły w nieodgadnionym kierunku. Zastanawiała się raptem przez ułamek sekundy, jak to jest być damą, która mierzy się z problemami zupełnie innego wymiaru, wszak te, którymi skąpany był umysł Lisbeth, były dalekie, nieosiągalne dla osób statusu uroczej młódki.
- Są piękne, lecz nadzieja ma kilka imion, każde jest dobierane według woli potrzebującego – odparła bez namysłu. Ton wyrażał więcej, aniżeli owiana enigmą fraza, po której stała się uwikłana w grę nieoczywistości. Wiedziała, że nie powinna, ale wszystko było silniejsze od tego, co należało a czego nie. - Anomalia odcisnęły się na mnie zbyt intensywnie, żeby wracać do nich nawet we wspomnieniach, dlatego pozwolisz, jeśli powrócimy do tematu samej sztuki – zaproponowała, ucinając parszywy temat. Pamiętała ból, który wypełniał meandry żył, gdy wizjami była tłamszona podświadomość. Niejednokrotnie traciła poczucie z rzeczywistością, popijając eliksiry wyciszające. - Od dawna malujesz? Gdzie mogłabym zobaczyć twe dzieła, lady? – głos okraszony był nutą przekorności, wszak chciała tylko potwierdzić swe przypuszczenia. Wymagała zbyt wiele? Naiwnie łudziła się, że celebracja tej krótkiej dysputy pozostanie w sferze mówienia o mrzonkach malarskich, niż tym, co działo się za murami galerii.
Ona sama nie wiedziała, jak odnieść się do rzeczy, w których winna określić się już dawno.
Cressida nigdy nie musiała się z tym światem mierzyć za sprawą swego urodzenia. Jak każda szlachcianka dorastała pod kloszem, chroniona przed złem świata, nie musząca pracować aby przeżyć. Były oczywiście damy zbuntowane, lekceważące obowiązki i marzące o niezależności, ale Cressie patrzyła na nie z niechęcią i dystansem. Pan ojciec wpoił jej tradycyjny podział na role męskie i żeńskie, więc jej główną życiową powinnością było zamążpójście i rodzenie dzieci. A malarstwo było nieszkodliwą, adekwatną dla płci pasją, więc nikt nie zabraniał jej malować, a mąż wręcz zachęcał ją do tego, by tworzyła. Fawleyowie bardzo cenili dobrą sztukę, chcieli żeby Cressida malowała i rozwijała swój wrodzony talent.
Poznawała ledwie niewielki wycinek świata, ten który pozwalano jej poznać. Nie buntowała się (jeśli nie liczyć tego, że za młodu wzbraniała się przed polowaniami i ostrzegała leśne ptactwo) była też zbyt delikatna, niepewna siebie i lękliwa, by na własną rękę poszukiwać innych ścieżek niż te, które wytyczyła dla niej rodzina. Zawsze podążała rodowymi ścieżkami jak po sznurku, ani myśląc zboczyć z tej drogi. Nawet nie chciała, bo przecież była szczęśliwa, a akceptacja rodziny była dla niej rzeczą zbyt ważną, by choćby ryzykować ujrzenie na obliczu pana ojca wyrazu dezaprobaty. Teraz dodatkowo miała męża i dzieci, które jeszcze silniej wiązały ją z tym światem. Była jego częścią, częścią pięknego szklarniowego ogrodu, niezdolną do życia poza nim.
- Nigdy nie byłam, jako lady nie przystoi mi pojawiać się w miejscach... nieodpowiednich – przyznała cichutko, wzdrygając się na samą myśl o tym, że mogłaby pójść do jakiegoś baru, miejsca jawiącego się jako niebezpieczne, pełne niewychowanych ludzi z gminu gotowych skrzywdzić delikatną lady. Poza tym, pomijając strach przed tak obcym, nieprzyjaznym światem, były to miejsca nieodpowiednie dla dam. Cressie, jak zdecydowana większość szlacheckiego stanu, wolała miejsca takie jak to, w którym była teraz, eleganckie galerie, sale koncertowe czy restauracje z odpowiednią renomą. Przybytki, w których nie było miejsca na brud i zgniliznę, na zło świata, które nie budziły żadnych kontrowersji i wątpliwości w społeczeństwie gorliwie piętnującym odstępstwa od schematów. Potrafiła to jednak połączyć ze swoim umiłowaniem natury zaszczepionym w niej przez dorastanie jako Flint pośród lasów. Ale rodowy las jawił się jako miejsce dobre i bezpieczne, zaś świat mugoli czy zwykłych czarodziejów nieczystej krwi taki w jej wyobrażeniach nie był, zwłaszcza w tych czasach, trzymała się więc tylko tego, co znane i bezpieczne. – Sycę swe oczy sztuką w miejscach takich jak to, eleganckich, renomowanych galeriach pełnych klasycznych dzieł.
Nie była wolna, nie mogła pójść dokąd chciała, a tylko tam, gdzie wypadało. Zresztą w jej przypadku szczęśliwie jej wola była zbieżna z tym, co wypadało, więc nie cierpiała nie mogąc wyrwać się ze schematów i poznać czegoś innego. Nie chciała, była zbyt lękliwa na takie pragnienia.
Mogła odnieść wrażenie, że nieznajoma gustowała w sztuce nieco innego rodzaju, że pociągała ją twórczość niepokojąca. Ile jednak było czarodziejów tyle różnych gustów, Cressie jednak i w materii sztuki trzymała się tego co znane i sprawdzone, od zgniłego świata tak zwanej „artystycznej bohemy” trzymając się z daleka.
- Rozumiem. I ja wspominam tamte czasy zbyt... nieprzyjemnie, by chcieć do nich wracać – przytaknęła, krzywiąc lekko swoją delikatną, piegowatą twarzyczkę. Dobrze, że tamten etap się zakończył, był już za nimi. Nie chciałaby nigdy więcej ponownie przeżyć tej grozy, spędzającej jej sen z powiek, jak pewnie każdej matce małych dzieci. – Maluję właściwie od dziecka. Choć mój panieński ród nie zajmował się sztuką, zawsze ciągnęło mnie do szkicowania i malowania, a nauka w Beauxbatons pomogła mi rozwinąć talent – odpowiedziała; nie były to w końcu żadne wielkie sekrety ani nic niezwykłego, wiele szlacheckich dziewcząt od dziecka uczyło się jakiejś gałęzi sztuki, niektóre również były posyłane na nauki do Francji, choć akurat w przypadku Flintów było to wielką rzadkością i na pewno nie doszłoby do skutku gdyby nie to, że jej matka przelękła się pewnych nieszczęśliwych i niebezpiecznych wypadków w Hogwarcie. – Zazwyczaj tworzę dla siebie i bliskich, ale me obrazy czasem można zobaczyć tutaj. Mój mąż właśnie udał się na rozmowę z pracownikami galerii, by omówić udostępnienie kilku moich płócien na nadchodzącym wiosennym wernisażu – dodała, oblewając się rumieńcem, który powoli zaczął zaznaczać się pod piegami dziewczątka. Jak na szlachciankę była bardzo skromna i nie lubiła się przechwalać, a niska samoocena często sprawiała, że umniejszała swoją wartość i nie doceniała się.
Cressie już kilka razy przekazywała obrazy na wernisaże, na sezonowe ekspozycje. Nazwisko Fawley było dobrze witane w świecie wysokiej sztuki, oznaczało najwyższą jakość i prestiż. Nie wypadało jej tworzyć na wyrobki i sprzedawać dzieł przypadkowym nabywcom, ale mąż pozwalał jej prezentować prace w galerii (a wręcz sam nalegał, żeby prace Cressidy trafiały na wernisaże, bo wierzył, że to w końcu pomoże jej uwierzyć w siebie i swoją wartość), czasem też wyświadczała przyjacielskie przysługi swoim krewniaczkom i koleżankom, portretując je lub podarowując im pejzaże miejsc, które były dla nich ważne.
- Czy dzieła panienki też można gdzieś podziwiać? – spytała grzecznie, ciekawa czy jej tajemnicza rozmówczyni sama również malowała.
Poznawała ledwie niewielki wycinek świata, ten który pozwalano jej poznać. Nie buntowała się (jeśli nie liczyć tego, że za młodu wzbraniała się przed polowaniami i ostrzegała leśne ptactwo) była też zbyt delikatna, niepewna siebie i lękliwa, by na własną rękę poszukiwać innych ścieżek niż te, które wytyczyła dla niej rodzina. Zawsze podążała rodowymi ścieżkami jak po sznurku, ani myśląc zboczyć z tej drogi. Nawet nie chciała, bo przecież była szczęśliwa, a akceptacja rodziny była dla niej rzeczą zbyt ważną, by choćby ryzykować ujrzenie na obliczu pana ojca wyrazu dezaprobaty. Teraz dodatkowo miała męża i dzieci, które jeszcze silniej wiązały ją z tym światem. Była jego częścią, częścią pięknego szklarniowego ogrodu, niezdolną do życia poza nim.
- Nigdy nie byłam, jako lady nie przystoi mi pojawiać się w miejscach... nieodpowiednich – przyznała cichutko, wzdrygając się na samą myśl o tym, że mogłaby pójść do jakiegoś baru, miejsca jawiącego się jako niebezpieczne, pełne niewychowanych ludzi z gminu gotowych skrzywdzić delikatną lady. Poza tym, pomijając strach przed tak obcym, nieprzyjaznym światem, były to miejsca nieodpowiednie dla dam. Cressie, jak zdecydowana większość szlacheckiego stanu, wolała miejsca takie jak to, w którym była teraz, eleganckie galerie, sale koncertowe czy restauracje z odpowiednią renomą. Przybytki, w których nie było miejsca na brud i zgniliznę, na zło świata, które nie budziły żadnych kontrowersji i wątpliwości w społeczeństwie gorliwie piętnującym odstępstwa od schematów. Potrafiła to jednak połączyć ze swoim umiłowaniem natury zaszczepionym w niej przez dorastanie jako Flint pośród lasów. Ale rodowy las jawił się jako miejsce dobre i bezpieczne, zaś świat mugoli czy zwykłych czarodziejów nieczystej krwi taki w jej wyobrażeniach nie był, zwłaszcza w tych czasach, trzymała się więc tylko tego, co znane i bezpieczne. – Sycę swe oczy sztuką w miejscach takich jak to, eleganckich, renomowanych galeriach pełnych klasycznych dzieł.
Nie była wolna, nie mogła pójść dokąd chciała, a tylko tam, gdzie wypadało. Zresztą w jej przypadku szczęśliwie jej wola była zbieżna z tym, co wypadało, więc nie cierpiała nie mogąc wyrwać się ze schematów i poznać czegoś innego. Nie chciała, była zbyt lękliwa na takie pragnienia.
Mogła odnieść wrażenie, że nieznajoma gustowała w sztuce nieco innego rodzaju, że pociągała ją twórczość niepokojąca. Ile jednak było czarodziejów tyle różnych gustów, Cressie jednak i w materii sztuki trzymała się tego co znane i sprawdzone, od zgniłego świata tak zwanej „artystycznej bohemy” trzymając się z daleka.
- Rozumiem. I ja wspominam tamte czasy zbyt... nieprzyjemnie, by chcieć do nich wracać – przytaknęła, krzywiąc lekko swoją delikatną, piegowatą twarzyczkę. Dobrze, że tamten etap się zakończył, był już za nimi. Nie chciałaby nigdy więcej ponownie przeżyć tej grozy, spędzającej jej sen z powiek, jak pewnie każdej matce małych dzieci. – Maluję właściwie od dziecka. Choć mój panieński ród nie zajmował się sztuką, zawsze ciągnęło mnie do szkicowania i malowania, a nauka w Beauxbatons pomogła mi rozwinąć talent – odpowiedziała; nie były to w końcu żadne wielkie sekrety ani nic niezwykłego, wiele szlacheckich dziewcząt od dziecka uczyło się jakiejś gałęzi sztuki, niektóre również były posyłane na nauki do Francji, choć akurat w przypadku Flintów było to wielką rzadkością i na pewno nie doszłoby do skutku gdyby nie to, że jej matka przelękła się pewnych nieszczęśliwych i niebezpiecznych wypadków w Hogwarcie. – Zazwyczaj tworzę dla siebie i bliskich, ale me obrazy czasem można zobaczyć tutaj. Mój mąż właśnie udał się na rozmowę z pracownikami galerii, by omówić udostępnienie kilku moich płócien na nadchodzącym wiosennym wernisażu – dodała, oblewając się rumieńcem, który powoli zaczął zaznaczać się pod piegami dziewczątka. Jak na szlachciankę była bardzo skromna i nie lubiła się przechwalać, a niska samoocena często sprawiała, że umniejszała swoją wartość i nie doceniała się.
Cressie już kilka razy przekazywała obrazy na wernisaże, na sezonowe ekspozycje. Nazwisko Fawley było dobrze witane w świecie wysokiej sztuki, oznaczało najwyższą jakość i prestiż. Nie wypadało jej tworzyć na wyrobki i sprzedawać dzieł przypadkowym nabywcom, ale mąż pozwalał jej prezentować prace w galerii (a wręcz sam nalegał, żeby prace Cressidy trafiały na wernisaże, bo wierzył, że to w końcu pomoże jej uwierzyć w siebie i swoją wartość), czasem też wyświadczała przyjacielskie przysługi swoim krewniaczkom i koleżankom, portretując je lub podarowując im pejzaże miejsc, które były dla nich ważne.
- Czy dzieła panienki też można gdzieś podziwiać? – spytała grzecznie, ciekawa czy jej tajemnicza rozmówczyni sama również malowała.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Sala południowa
Szybka odpowiedź