Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Sala obrad
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala obrad
Wstęp do sali obrad posiadają wyłącznie członkowie Gwardii Zakonu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Nadal czuł się względnie dobrze, choć dawno tyle nie pił. Nadal towarzyszyło mu to przyjemne rozluźnienie i oderwanie od trosk. Nie zauważał także upływu czasu, nie wiedział, ile już tutaj był i pewnie niezbyt by go to obchodziło, gdyby nie wciąż kołacząca się z tyłu głowy myśl, że w domu, pod opieką jego siostry, czeka na niego córka, z którą pierwszy raz w życiu nie spędzał całego świątecznego dnia. Dla dobra Meagan powinien chyba wrócić do domu we w miarę względnym stanie, dlatego postanowił nieco zwolnić tempo.
Gdy Cynthia nagle zbyt gwałtownie wstała i zatoczyła się na niego, natychmiast wyciągnął ręce w troskliwym geście i przytrzymał ją, zanim upadła.
- Wszystko w porządku? - zapytał cicho, obserwując ją z niepokojem. Być może alkohol działał na nią mocniej niż na niego, ale nieco się zdziwił, gdy nagle wyciągnęła z torby czyjąś różdżkę i zaczęła o niej mówić. Pobieżne spojrzenie na nią wystarczyło, by wiedzieć, że nigdy nie widział jej na oczy. - Nie znam tej różdżki, ale gdzie ją znalazłaś? Podczas ucieczki... stamtąd? - zapytał półgębkiem, dochodząc do wniosku, że musiało chodzić o misję w Tower. Jeśli tak, różdżka mogła być własnością kogoś ze schwytanych i przetrzymywanych czarodziejów niekoniecznie powiązanych z zakonem... Lub zaginionego Rogera?
Nie wyraził jednak na głos swoich podejrzeń, tym bardziej, że pod wpływem alkoholu kojarzenie faktów szło mu nieco opornie i w pierwszej chwili nawet nie do końca dotarło do niego, co powiedziała Cynthia. Ale, zamiast tego przechylił się do przodu, by sięgnąć po kolejną babeczkę i niechcący przewrócił przy tym czyjąś szklankę.
- Przepraszam - wybąkał, nawet nie wiedząc, do kogo należało (na szczęście puste) naczynie.
Wziął też butelkę i znowu napełnił swój kieliszek. Być może ostatni, jeśli zbyt mocno wejdzie.
- Ty może lepiej na razie nie pij, Cynthio - upomniał przyjaciółkę, nie chcąc, żeby doprowadziła się do gorszego stanu.
Gdy Cynthia nagle zbyt gwałtownie wstała i zatoczyła się na niego, natychmiast wyciągnął ręce w troskliwym geście i przytrzymał ją, zanim upadła.
- Wszystko w porządku? - zapytał cicho, obserwując ją z niepokojem. Być może alkohol działał na nią mocniej niż na niego, ale nieco się zdziwił, gdy nagle wyciągnęła z torby czyjąś różdżkę i zaczęła o niej mówić. Pobieżne spojrzenie na nią wystarczyło, by wiedzieć, że nigdy nie widział jej na oczy. - Nie znam tej różdżki, ale gdzie ją znalazłaś? Podczas ucieczki... stamtąd? - zapytał półgębkiem, dochodząc do wniosku, że musiało chodzić o misję w Tower. Jeśli tak, różdżka mogła być własnością kogoś ze schwytanych i przetrzymywanych czarodziejów niekoniecznie powiązanych z zakonem... Lub zaginionego Rogera?
Nie wyraził jednak na głos swoich podejrzeń, tym bardziej, że pod wpływem alkoholu kojarzenie faktów szło mu nieco opornie i w pierwszej chwili nawet nie do końca dotarło do niego, co powiedziała Cynthia. Ale, zamiast tego przechylił się do przodu, by sięgnąć po kolejną babeczkę i niechcący przewrócił przy tym czyjąś szklankę.
- Przepraszam - wybąkał, nawet nie wiedząc, do kogo należało (na szczęście puste) naczynie.
Wziął też butelkę i znowu napełnił swój kieliszek. Być może ostatni, jeśli zbyt mocno wejdzie.
- Ty może lepiej na razie nie pij, Cynthio - upomniał przyjaciółkę, nie chcąc, żeby doprowadziła się do gorszego stanu.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Obserwował zaistniałą sytuację z pewnego dystansu; odwzajemnił uśmiech Cornelii radośnie i beztrosko lawirującej pomiędzy ramionami kolejnych mężczyzn i przez chwilę nawet chciał rzucić w jej stronę jakąś lekką, przyjazną uwagę, ale zaraz przypomniał sobie, że przerwał pewną ważną czynność, jaką było spoglądanie spode łba na Cassiana. Z powrotem powiódł do niego wzrokiem, dostrzegając, że przez ten ułamek sekundy, w trakcie którego pozwolił swojej uwadze się rozproszyć, stało się coś niespodziewanego. Coś, co spowodowało, że łypał na Morissona jeszcze mniej przyjemnie.
Dostrzegając z pewnym opóźnieniem dramatyczny upadek Margaux, zerwał się gwałtownie z krzesła, gotów do natychmiastowej reakcji - nie pomagał fakt, że czuł na sobie intensywne spojrzenie co najmniej trzech par oczu - ale nie przewidział tego, że zmiana pozycji w tak krótkim czasie po zażyciu sporej ilości alkoholu na raz wcale nie jest najlepszym pomysłem.
- Szlag - przeklął, mrużąc oczy, bo świat wkoło nie dość, że się zachwiał, to jeszcze stracił na ostrości. Chwycił się jedną dłonią oparcia krzesła, próbując złapać utraconą równowagę, a gdy wreszcie wyraźnie widział, co działo się dookoła, sytuacja zdawała się opanowana - Ben szarpał Cassiana, a rozpromieniona Margie ochoczo i niemalże prosto stała bez niczyjej pomocy, co przyjął z absurdalnie wielką ulgą. Dopiero teraz doszło do niego, jak idiotycznie musiał wyglądać, zrywając się nagle do pionu; mając nadzieję, że nikt nie dostrzegł tego mimowolnego aktu nieudanego heroizmu (oczywiście, że dostrzegli wszyscy, narobił pewnie strasznego hałasu, odsuwając tak szybko ciężkie, drewniane krzesło), wrócił do pozycji siedzącej, zauważając, że jego szklanka była znów wypełniona alkoholem. Jednak zamiast wypić ją jednym haustem, zerknął w kierunku szklanki należącej do Margaux - po krótkiej batalii z własnym rozsądkiem uchwycił jej naczynie i starannym, ledwie zauważalnym gestem odłożył je pod stół, żeby tylko Margie nie przyszło na myśl dalsze picie.
Zdawała się bawić świetnie, ale... co za dużo to nie zdrowo, prawda?
Ta zasada oczywiście nie dotyczyła jego samego. Przy akompaniamencie własnych myśli pod tytułem jestem na to wszystko za trzeźwy (choć do stanu całkowitej trzeźwości już teraz było mu daleko), jeszcze raz przechylił własną szklankę, pijąc aż do dna. Drażniący smak alkoholu dawno poszedł w niepamięć; pieczenie w gardle już całkiem ustało, co nie było najlepszą oznaką, ale na tym etapie Garrett nie dostrzegał tak subtelnych sygnałów.
Odruchowo sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki w poszukiwaniu papierośnicy - naszła go niepowstrzymana potrzeba, by zapalić - ale wtedy uświadomił sobie, że marynarkę zostawił w salonie. Po krótkiej, względnie racjonalnej kalkulacji doszedł do wniosku, że wycieczka po używkę nie wchodzi w grę, bo jeszcze zgubiłby się po drodze, więc zamiast tego zdecydował się zaangażować w toczone przy stole rozmowy. Jeszcze raz zerknął kontrolnie na Margie, gotów w każdej chwili zainterweniować; mimo wszystko nawet nieszczególnie trzeźwy umysł podpowiadał mu, że niepoparte racjonalnymi pobudkami wyrywanie jej z rąk innych (bo tak) nie podchodziłoby pod zjawisko społecznie akceptowalne. Nieważne, jak bardzo tego chciał.
- Leonardzie - powiedział znikąd, spoglądając na przyjaciela Bena i wysyłając mu nawet uśmiech. - Chyba nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać - ciągnął, nie odejmując palców od własnej szklanki głównie dlatego, że póki co wzbraniał się przed napełnieniem jej raz jeszcze. - Mam nadzieję, że nie oczekiwałeś, że zostaniesz jakoś - zabrakło mu odpowiedniego słowa, zawahał się przez krótką, wręcz ulotną chwilę - oficjalniej powitany w Zakonie. Wiesz, mowy motywujące, składanie przysiąg własną krwią, podpisywanie cyrografów, obietnice wierności aż do śmierci i tak dalej. - Przerwał znowu, raz jeszcze spoglądając na Cornelię, która chyba była o krok od rozpoczęcia tańca na stole, w trakcie którego zrzuciłaby z blatu wszystkie szklanki i butelki. A to byłaby katastrofa. - Ale wbrew pierwszemu wrażeniu - dobremu lub złemu, nie jemu oceniać - naprawdę czasem coś robimy. Oprócz picia Ognistej. Chociaż picie Ognistej jest całkiem dobrym sposobem na spędzanie wolnego czasu.
Nie szło mu najlepiej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dostrzegając z pewnym opóźnieniem dramatyczny upadek Margaux, zerwał się gwałtownie z krzesła, gotów do natychmiastowej reakcji - nie pomagał fakt, że czuł na sobie intensywne spojrzenie co najmniej trzech par oczu - ale nie przewidział tego, że zmiana pozycji w tak krótkim czasie po zażyciu sporej ilości alkoholu na raz wcale nie jest najlepszym pomysłem.
- Szlag - przeklął, mrużąc oczy, bo świat wkoło nie dość, że się zachwiał, to jeszcze stracił na ostrości. Chwycił się jedną dłonią oparcia krzesła, próbując złapać utraconą równowagę, a gdy wreszcie wyraźnie widział, co działo się dookoła, sytuacja zdawała się opanowana - Ben szarpał Cassiana, a rozpromieniona Margie ochoczo i niemalże prosto stała bez niczyjej pomocy, co przyjął z absurdalnie wielką ulgą. Dopiero teraz doszło do niego, jak idiotycznie musiał wyglądać, zrywając się nagle do pionu; mając nadzieję, że nikt nie dostrzegł tego mimowolnego aktu nieudanego heroizmu (oczywiście, że dostrzegli wszyscy, narobił pewnie strasznego hałasu, odsuwając tak szybko ciężkie, drewniane krzesło), wrócił do pozycji siedzącej, zauważając, że jego szklanka była znów wypełniona alkoholem. Jednak zamiast wypić ją jednym haustem, zerknął w kierunku szklanki należącej do Margaux - po krótkiej batalii z własnym rozsądkiem uchwycił jej naczynie i starannym, ledwie zauważalnym gestem odłożył je pod stół, żeby tylko Margie nie przyszło na myśl dalsze picie.
Zdawała się bawić świetnie, ale... co za dużo to nie zdrowo, prawda?
Ta zasada oczywiście nie dotyczyła jego samego. Przy akompaniamencie własnych myśli pod tytułem jestem na to wszystko za trzeźwy (choć do stanu całkowitej trzeźwości już teraz było mu daleko), jeszcze raz przechylił własną szklankę, pijąc aż do dna. Drażniący smak alkoholu dawno poszedł w niepamięć; pieczenie w gardle już całkiem ustało, co nie było najlepszą oznaką, ale na tym etapie Garrett nie dostrzegał tak subtelnych sygnałów.
Odruchowo sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki w poszukiwaniu papierośnicy - naszła go niepowstrzymana potrzeba, by zapalić - ale wtedy uświadomił sobie, że marynarkę zostawił w salonie. Po krótkiej, względnie racjonalnej kalkulacji doszedł do wniosku, że wycieczka po używkę nie wchodzi w grę, bo jeszcze zgubiłby się po drodze, więc zamiast tego zdecydował się zaangażować w toczone przy stole rozmowy. Jeszcze raz zerknął kontrolnie na Margie, gotów w każdej chwili zainterweniować; mimo wszystko nawet nieszczególnie trzeźwy umysł podpowiadał mu, że niepoparte racjonalnymi pobudkami wyrywanie jej z rąk innych (bo tak) nie podchodziłoby pod zjawisko społecznie akceptowalne. Nieważne, jak bardzo tego chciał.
- Leonardzie - powiedział znikąd, spoglądając na przyjaciela Bena i wysyłając mu nawet uśmiech. - Chyba nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać - ciągnął, nie odejmując palców od własnej szklanki głównie dlatego, że póki co wzbraniał się przed napełnieniem jej raz jeszcze. - Mam nadzieję, że nie oczekiwałeś, że zostaniesz jakoś - zabrakło mu odpowiedniego słowa, zawahał się przez krótką, wręcz ulotną chwilę - oficjalniej powitany w Zakonie. Wiesz, mowy motywujące, składanie przysiąg własną krwią, podpisywanie cyrografów, obietnice wierności aż do śmierci i tak dalej. - Przerwał znowu, raz jeszcze spoglądając na Cornelię, która chyba była o krok od rozpoczęcia tańca na stole, w trakcie którego zrzuciłaby z blatu wszystkie szklanki i butelki. A to byłaby katastrofa. - Ale wbrew pierwszemu wrażeniu - dobremu lub złemu, nie jemu oceniać - naprawdę czasem coś robimy. Oprócz picia Ognistej. Chociaż picie Ognistej jest całkiem dobrym sposobem na spędzanie wolnego czasu.
Nie szło mu najlepiej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 26.07.16 3:45, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
– Tak, dokładnie tam, kiedy porwała nas woda! – wytłumaczyłam ożywiona głównie przez alkohol do Michaela. W tej chwili spływ wydawał mi się być czymś śmiesznym, bo woda niosła nas daleko, na oślep i nie miałam pojęcia, jakim cudem złapałam te dwie różdżki. Może jednak powinnam zostać sławną na cały świat szukającą? A może przynajmniej na miarę Wielkiej Brytanii!
Machnęłam lekceważąco dłonią, kiedy Tonks zaproponował mi zwolnienie, a za to przeprosiłam go na moment, obiecując, że za chwilkę wrócę. Moją uwagę przykuła Katya Ollivander, jak się okazało, która nie dość, że byłą skromną szlachcianką, co skradło natychmiastowo moje serce, to w dodatku mogła zlokalizować właścicielka zguby, co z kolei wprawiło mnie w jeszcze lepszy humor. Złapałam za swój pusty kubek i podbiegłam nieco niezdarnie właśnie do niej, przytulając na powitanie od tyłu, tak miśkowo i później poklepując leciutko w ramię.
– Jestem Cynka, Cynka Vanity. Mam nowoutworzoną cukiernię na Pokątnej –przedstawiłam się, po czym wręczyłam jej różdżkę stworzoną między innymi z modrzewia. – Jaki to świetny zbieg okoliczności, ze jesteś tu, że jesteś w Zakonie. Mam nadzieję, że uda ci się określić ten rdzeń i jego właściciela… Znaczy różdżki właściciela… Wiesz, może się napijemy wspólnie? – zaproponowałam, stawiając dziarsko kubek na stole i sięgając po butelkę. Nalałam sobie i Katyi kolejną porcję, po czym wypiłam do dna. Może faktycznie powinnam zwolnić…? Choć były święta! Wyjątkowe święta!
– Powiesz ty mi, czy tworzenie różdżek jest porównywalne do wypiekania ciastek, czy to sztuka kompletnie inna, niepodobna? – zapytałam z ciekawością, pomachawszy Michaelowi. Zaśmiałam się z powodu lekkości, jaką odczuwałam. I chyba też zachwiałam, ale nie upadłam tym razem.
– Jak bardzo się cieszę, że tu z nami jesteś! Wpadaj do mojej Próżności! Dla ciebie upiekę najlepsze ciastka! – odparłam hardo. – A czy ja cię nie kojarzę ze Świętego Munga…? Wiele ludzi tam się przewija, ale niektóre twarze takie podobne… – przyznałam, nie potrafiąc się jakoś szczególnie skupić na uśmiechu Ollivander.
Machnęłam lekceważąco dłonią, kiedy Tonks zaproponował mi zwolnienie, a za to przeprosiłam go na moment, obiecując, że za chwilkę wrócę. Moją uwagę przykuła Katya Ollivander, jak się okazało, która nie dość, że byłą skromną szlachcianką, co skradło natychmiastowo moje serce, to w dodatku mogła zlokalizować właścicielka zguby, co z kolei wprawiło mnie w jeszcze lepszy humor. Złapałam za swój pusty kubek i podbiegłam nieco niezdarnie właśnie do niej, przytulając na powitanie od tyłu, tak miśkowo i później poklepując leciutko w ramię.
– Jestem Cynka, Cynka Vanity. Mam nowoutworzoną cukiernię na Pokątnej –przedstawiłam się, po czym wręczyłam jej różdżkę stworzoną między innymi z modrzewia. – Jaki to świetny zbieg okoliczności, ze jesteś tu, że jesteś w Zakonie. Mam nadzieję, że uda ci się określić ten rdzeń i jego właściciela… Znaczy różdżki właściciela… Wiesz, może się napijemy wspólnie? – zaproponowałam, stawiając dziarsko kubek na stole i sięgając po butelkę. Nalałam sobie i Katyi kolejną porcję, po czym wypiłam do dna. Może faktycznie powinnam zwolnić…? Choć były święta! Wyjątkowe święta!
– Powiesz ty mi, czy tworzenie różdżek jest porównywalne do wypiekania ciastek, czy to sztuka kompletnie inna, niepodobna? – zapytałam z ciekawością, pomachawszy Michaelowi. Zaśmiałam się z powodu lekkości, jaką odczuwałam. I chyba też zachwiałam, ale nie upadłam tym razem.
– Jak bardzo się cieszę, że tu z nami jesteś! Wpadaj do mojej Próżności! Dla ciebie upiekę najlepsze ciastka! – odparłam hardo. – A czy ja cię nie kojarzę ze Świętego Munga…? Wiele ludzi tam się przewija, ale niektóre twarze takie podobne… – przyznałam, nie potrafiąc się jakoś szczególnie skupić na uśmiechu Ollivander.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Ostatnio zmieniony przez Cynthia Vanity dnia 26.07.16 23:45, w całości zmieniany 1 raz
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Cynthia Vanity' has done the following action : rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Tyle się tu dzieje, że powoli przestaję ogarniać cały panujący tutaj chaos. Zresztą dotyczy mnie on chyba tylko w jednej czwartej, więc mogę z czystym sumieniem wycofać się troszeczkę do tyłu. Niech młodzież się bawi (tak, nie mogę się pozbyć wrażenia bycia jednym z najstarszych wśród zgromadzonych w aktualnej chwili. Chyba powinienem nieść kaganek przykładu i nie pić kolejnej kolejki, ale skoro i tak mało kto zwraca na mnie uwagę to czemu miałbym sobie żałować. Na szczęście nie zdążyłem sięgnąć po jedną z porzuconych, a wciąż pełnych butelek, bo inaczej niechybnie rozlałbym jej zawartość. Myślałem, że ten dowcip zestarzał się razem z nami, tymczasem Ben nadal go praktykuje. Nie spodziewałem się tego, więc prawie uniosłem się na krześle, gdy pociągnął mnie za kucyk. Chyba powinienem ściąć włosy.
- Nadal cię to bawi? - wołam za Jaimiem, ale nawet się nie oszukuję, że mnie dosłyszał. Pędził w końcu uratować damę w opresji. Wydaje mi się, że znam skądś tę delikatną, wyróżniającą się nawet w naszym barwnym tłumie blondynkę. Stawiam dziesięć galeonów, że zajmuje się łataniem ludzi. Wygląda na samarytankę, w dobrym tego słowa znaczeniu.
Uśmiecham się w odpowiedzi do Flo, ale wydaje się być bardziej zajęta rozmową z Frederickiem (czy ja coś przegapiłem?), więc usuwam się trochę na bok. Sięgam w końcu po upragnioną butelkę, wypełniam szklaneczkę rozsądną, niestety, ilością Ognistej. Niestety spokojna kontemplacja alkoholizacji zostaje mi przerwana. Szczerze to nawet nie mam jej nic przeciwko, przynajmniej nie powinienem. Im większe przerwy w piciu tym lepiej.
- Garrett - kiwam głową w jego stronę, bo mam wrażenie, że w całym tym zamieszaniu nie zdołałem go nawet przywitać. Co jak co, ale mam do czynienia z samym założycielem Zakonu. To jemu Dumbledore zaufał. - Nie martw się, Jaimmie zadbał o to, abym poczuł się dostatecznie wyjątkowo - parskam, bo może to trochę źle zabrzmieć. Zwłaszcza w kontekście mojego przyjaciela. No ale wszyscy mamy wypite. - W porządku, jestem z wami od naprawdę niedawna, wszystko jeszcze przede mną - uspokajam go trochę. Zawsze jestem daleki od pochopnej oceny, bo życiu już wielokrotnie mnie uświadamiało jak bardzo mylne może być pierwsze wrażenie. - Poza tym nie mam nic przeciwko piciu Ognistej. No właśnie, na zdrowie. - Unoszę szklaneczkę w geście toastu i zwilżam sobie gardło, bo coś strasznie długo z nią zwlekałem.
- Nadal cię to bawi? - wołam za Jaimiem, ale nawet się nie oszukuję, że mnie dosłyszał. Pędził w końcu uratować damę w opresji. Wydaje mi się, że znam skądś tę delikatną, wyróżniającą się nawet w naszym barwnym tłumie blondynkę. Stawiam dziesięć galeonów, że zajmuje się łataniem ludzi. Wygląda na samarytankę, w dobrym tego słowa znaczeniu.
Uśmiecham się w odpowiedzi do Flo, ale wydaje się być bardziej zajęta rozmową z Frederickiem (czy ja coś przegapiłem?), więc usuwam się trochę na bok. Sięgam w końcu po upragnioną butelkę, wypełniam szklaneczkę rozsądną, niestety, ilością Ognistej. Niestety spokojna kontemplacja alkoholizacji zostaje mi przerwana. Szczerze to nawet nie mam jej nic przeciwko, przynajmniej nie powinienem. Im większe przerwy w piciu tym lepiej.
- Garrett - kiwam głową w jego stronę, bo mam wrażenie, że w całym tym zamieszaniu nie zdołałem go nawet przywitać. Co jak co, ale mam do czynienia z samym założycielem Zakonu. To jemu Dumbledore zaufał. - Nie martw się, Jaimmie zadbał o to, abym poczuł się dostatecznie wyjątkowo - parskam, bo może to trochę źle zabrzmieć. Zwłaszcza w kontekście mojego przyjaciela. No ale wszyscy mamy wypite. - W porządku, jestem z wami od naprawdę niedawna, wszystko jeszcze przede mną - uspokajam go trochę. Zawsze jestem daleki od pochopnej oceny, bo życiu już wielokrotnie mnie uświadamiało jak bardzo mylne może być pierwsze wrażenie. - Poza tym nie mam nic przeciwko piciu Ognistej. No właśnie, na zdrowie. - Unoszę szklaneczkę w geście toastu i zwilżam sobie gardło, bo coś strasznie długo z nią zwlekałem.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Leonard Mastrangelo' has done the following action : rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Gwiazdką oznaczone są osoby, które opuściły choćby jedną kolejkę - przez to tracą szansę na zostanie Królem lub Królową Mocnej Głowy, co nie znaczy, że nie mogą upijać się dalej. W każdej chwili można dołączyć!
Minnie* (30)
Charlus* (82)
Florence* (110), Fred* (112), Alex* (114), Benjamin (128), Katya* (131), Leonard (149)
Margaux* (163), Garrett (163), Michael (167), Samuel (170), Hereward* (175)
Cornelia (206), Cassian (220), Cynthia (235)
-
I show not your face but your heart's desire
Cassian poderwany w górę był już chyba zbyt bardzo rozproszony i otumaniony spożytym alkoholem, zeby pluł się do Benjamina o jego nadgorliwość. Wpatrywał się nieprzytomnym wzrokiem w twarz Jaimiego, mrużąc śmiesznie oczy i uniósł dłoń, żeby klepnąć go lekko po policzku.
— Cieszę się, że na mnie lecisz, ale chyba wolę kobiety, takie jak Mar... Margie. Morgo...Mar-oux... Vance!
Ileż trudności sprawia to imię, kiedy człowiek jest nie do końca trzeźwy. Morisson bardzo nieporadnie wyrwał się z uścisku mężczyzny, leniwie odchylając się w tył i oparł się na stoliku, marszcząc brwi i mrużąc w dalszym ciągu oczy, żeby dostrzec upatrzoną blondynkę.
— Och, tu jesteś!
Złapał za łokieć Cynkę, chcąc z nią kontynuować rozmowę, ktorej jeszcze nawet nie zaczęli.
— Przepraszam na chwilę — dodał markotnie, opierając się tylko na chwilę łokciami na blacie, chowając twarz w dłoniach. Zbierał siły, żeby nie osunąć się nieprzytomnie w otchłań alkoholowego upojenia.
— Cieszę się, że na mnie lecisz, ale chyba wolę kobiety, takie jak Mar... Margie. Morgo...Mar-oux... Vance!
Ileż trudności sprawia to imię, kiedy człowiek jest nie do końca trzeźwy. Morisson bardzo nieporadnie wyrwał się z uścisku mężczyzny, leniwie odchylając się w tył i oparł się na stoliku, marszcząc brwi i mrużąc w dalszym ciągu oczy, żeby dostrzec upatrzoną blondynkę.
— Och, tu jesteś!
Złapał za łokieć Cynkę, chcąc z nią kontynuować rozmowę, ktorej jeszcze nawet nie zaczęli.
— Przepraszam na chwilę — dodał markotnie, opierając się tylko na chwilę łokciami na blacie, chowając twarz w dłoniach. Zbierał siły, żeby nie osunąć się nieprzytomnie w otchłań alkoholowego upojenia.
I don't want to understand this horror
Everybody ends up here in bottles
There's a weight in your eyes
I can't admit
Everybody ends up here in bottles
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Cassian Morisson' has done the following action : rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Garrett nie skorzystał z okazji i nie uratował Margaux, dlatego Ben puścił gwałtownie Cassiana (zanim ten zapewne zdążył łupnąć go w głowę) i zerknął kontrolnie na blondynkę, sprawdzając, czy jest w jednym kawałku. Szumiało mu w głowie i przez chwilę wydawało mu się, że w świątecznym blasku kolorowych świec stoi przed nim jasnowłosa Harriett a nie panna jego przyjaciela, ale na szczęście wroga mara zniknęła. Wright otrząsnął się z niemiłego wrażenia i znów łypnął na chwiejącego się w posadach Morissona.
- Zachowuj się, typie, bo wylądujesz zaraz na śniegu - pogroził mu niczym urodzony obrońca moralności i dobrych obyczajów, sięgając ponad ramieniem Garretta po butelkę Ognistej. Znów upił z niej łyka, cały czas mając jednak baczenie na rozhasanego Cassiana. Ben uznał, że musi być bohaterem tego wieczoru, broniącym niewiast przed zakusami tego podłego tancerza. Kontrolnie spojrzał na Cynthie, by upewnić się, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, po czym znów odchrząknął, by wznieść kolejny toast. - Wypijmy zdrowie pięknej Cressie, której nigdy nie powiedziałem, że mi się podoba - zadeklamował niezwykle donośnie i już trochę pijacko, ponownie powracając do nastroju raczej nostalgicznego, choć w typowo Benowym stylu: bez żadnego wyczucia dobrego smaku. I ewentualnego szacunku do zmarłych, choć Wright mówił zupełnie szczerze a pulsujący ból gdzieś w bocznej komorze serca tylko to potwierdzał.
- Zachowuj się, typie, bo wylądujesz zaraz na śniegu - pogroził mu niczym urodzony obrońca moralności i dobrych obyczajów, sięgając ponad ramieniem Garretta po butelkę Ognistej. Znów upił z niej łyka, cały czas mając jednak baczenie na rozhasanego Cassiana. Ben uznał, że musi być bohaterem tego wieczoru, broniącym niewiast przed zakusami tego podłego tancerza. Kontrolnie spojrzał na Cynthie, by upewnić się, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, po czym znów odchrząknął, by wznieść kolejny toast. - Wypijmy zdrowie pięknej Cressie, której nigdy nie powiedziałem, że mi się podoba - zadeklamował niezwykle donośnie i już trochę pijacko, ponownie powracając do nastroju raczej nostalgicznego, choć w typowo Benowym stylu: bez żadnego wyczucia dobrego smaku. I ewentualnego szacunku do zmarłych, choć Wright mówił zupełnie szczerze a pulsujący ból gdzieś w bocznej komorze serca tylko to potwierdzał.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Uśmiechnął się szerzej na słowa Leonarda, bo doskonale potrafił sobie wyobrazić (a podtruty alkoholem umysł podpowiadał przeróżne absurdalne wizje), w jaki sposób Ben zadbał o zadomowienie w zakonie swojego przyjaciela; skinął lekko głową. Prawdę mówiąc, sam nie był pewien, czy wyrażał w ten sposób aprobatę, czy kiwał po to, by po prostu jakkolwiek zareagować, ale to i tak nie miało znaczenia - kręciło mu się w głowie, wszystkim wkoło zapewne również, nikt nie baczył już na nie do końca zrozumiałe gesty.
Tknięty tą myślą, rozejrzał się po twarzach innych zakonników - wszyscy wyglądali na pogrążonych w rozmowie. Beztroskich. Szczęśliwych?
Powrócił spojrzeniem do Leonarda, przez krótki moment nie potrafiąc sobie przypomnieć, o czym rozmawiali, ale zaraz jego myśli znów wpadły na odpowiedni tor.
- Tak szczerze mówiąc to nawet nie mam pojęcia, co naopowiadał ci o nas Ben - powiedział w końcu, zerkając przelotnie w stronę brodacza. - Ale pewnie połowa nie jest prawdą. - Zamilknął, na chwilę pogrążając się w rozmyślaniach, aż nagle coś go tknęło i spojrzał na Wrighta ni to pytająco, ni to oskarżycielsko, choć wciąż mówił do Leonarda. - Psidwacza mać, mam nadzieję, że powiedział ci, że jesteśmy Zakonem Feniksa, a nie Niedźwiedziami Albusa - dodał nagle, coraz mocniej czując, jak kręci mu się w głowie. - Albo... Ben, jak to było? Coś o Grindelwaldzie i sklątkach? - Kolejny moment konsternacji, cięższy oddech, wzrok wbity w butelkę Ognistej. - To było tak dawno.
Więc zaczął w myślach liczyć czas, jaki upłynął. Z początku nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy dokładnie zginął Slughorn, potem pogubił się w zliczaniu miesięcy zimowych, a gdy akurat zdążył ustalić, że Zakon skończył już dumne pół roku, Ben wzniósł toast, który sprawił, że Garrett natychmiastowo nieco wytrzeźwiał. Zupełnie wbrew własnej woli.
Bo poczuł się, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody.
Nie do końca chcąc wiedzieć, w jaką stronę rozwinie się sytuacja, chwycił swoją (znów pełną, jakim cudem?) szklankę, ale nie po to, by unieść ją do ust. Upewnił się, że pod ręką wciąż ma różdżkę, a potem podniósł się z krzesła (i nawet się nie zatoczył), być może wyglądając jak osoba chcąca wznieść kolejny toast.
Ale wcale nie chciał tego zrobić.
- Muszę zapalić, zaraz wrócę - palnął zamiast tego, bo była to pierwsza wymówka do wyjścia i ochłonięcia, na jaką wpadł, a potem po angielsku wycofał się z sali obrad, by udać się w stronę przedpokoju, wyjąć z marynarki papierośnicę i żałośnie usiąść na progu kwatery. Zamarzać w samej koszuli, wypuszczać dym w grudniowe powietrze, upijać w samotności alkohol, pusto patrzeć w przestrzeń i przez chwilę rozmyślać o wszystkim tym, czego żałował.
| jak ktoś chce ze mną iść to niech da znać, możemy pijacko pogadać na dworze 8)
Tknięty tą myślą, rozejrzał się po twarzach innych zakonników - wszyscy wyglądali na pogrążonych w rozmowie. Beztroskich. Szczęśliwych?
Powrócił spojrzeniem do Leonarda, przez krótki moment nie potrafiąc sobie przypomnieć, o czym rozmawiali, ale zaraz jego myśli znów wpadły na odpowiedni tor.
- Tak szczerze mówiąc to nawet nie mam pojęcia, co naopowiadał ci o nas Ben - powiedział w końcu, zerkając przelotnie w stronę brodacza. - Ale pewnie połowa nie jest prawdą. - Zamilknął, na chwilę pogrążając się w rozmyślaniach, aż nagle coś go tknęło i spojrzał na Wrighta ni to pytająco, ni to oskarżycielsko, choć wciąż mówił do Leonarda. - Psidwacza mać, mam nadzieję, że powiedział ci, że jesteśmy Zakonem Feniksa, a nie Niedźwiedziami Albusa - dodał nagle, coraz mocniej czując, jak kręci mu się w głowie. - Albo... Ben, jak to było? Coś o Grindelwaldzie i sklątkach? - Kolejny moment konsternacji, cięższy oddech, wzrok wbity w butelkę Ognistej. - To było tak dawno.
Więc zaczął w myślach liczyć czas, jaki upłynął. Z początku nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy dokładnie zginął Slughorn, potem pogubił się w zliczaniu miesięcy zimowych, a gdy akurat zdążył ustalić, że Zakon skończył już dumne pół roku, Ben wzniósł toast, który sprawił, że Garrett natychmiastowo nieco wytrzeźwiał. Zupełnie wbrew własnej woli.
Bo poczuł się, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody.
Nie do końca chcąc wiedzieć, w jaką stronę rozwinie się sytuacja, chwycił swoją (znów pełną, jakim cudem?) szklankę, ale nie po to, by unieść ją do ust. Upewnił się, że pod ręką wciąż ma różdżkę, a potem podniósł się z krzesła (i nawet się nie zatoczył), być może wyglądając jak osoba chcąca wznieść kolejny toast.
Ale wcale nie chciał tego zrobić.
- Muszę zapalić, zaraz wrócę - palnął zamiast tego, bo była to pierwsza wymówka do wyjścia i ochłonięcia, na jaką wpadł, a potem po angielsku wycofał się z sali obrad, by udać się w stronę przedpokoju, wyjąć z marynarki papierośnicę i żałośnie usiąść na progu kwatery. Zamarzać w samej koszuli, wypuszczać dym w grudniowe powietrze, upijać w samotności alkohol, pusto patrzeć w przestrzeń i przez chwilę rozmyślać o wszystkim tym, czego żałował.
| jak ktoś chce ze mną iść to niech da znać, możemy pijacko pogadać na dworze 8)
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
W panującym naokoło rozgardiaszu ciężko było zauważyć, że Selwyn gdzieś wsiąknął. No tak, chłop prawie metr dziewięćdziesiąt po prostu zniknął. Chociaż w sumie mógł się przecież teleportować, lecz to raczej wychodziło z rachuby, biorąc pod uwagę gdzie dokładniej się znajdowali. Tak więc Alexander rozpłynął się w powietrzu, przez nikogo niezauważony, jednak tylko w celu ulżenia sobie na pęcherzu i swojej głowie na dusznym powietrzu. Może to trochę nieodpowiedzialne, pod wpływem wychodzić samotnie na spacer, jeszcze na dodatek uprzednio zabierając ze sobą butelkę z ognistą, jednak należało to już do pijackich tradycji młodego szlachcica. Krążył sobie gdzieś niczym wolny elektron po ośnieżonym ogrodzie, zostawiając może lekko zygzakowate ślady skocznego chodu w białym puchu, a do jego uszu dotarł toast. Najpierw jeden, potem drugi. Jako że głupi nie był, to mimo alkoholowego "jestem wszystkim, mogę wszystko, także wyjść na morderczy chłód" założył w ostatniej trzeźwej myśli przed wyjściem na siebie płaszcz, który to teraz mocniej naciągnął na ramiona, a następnie postawił kołnierz. Zerknął na swoją butelkę, w której zostało niewiele więcej - może nie wiele mniej, albo idealnie tyle, co powinno znajdować się w szklaneczce. Już chciał wracać do środka, gdy na progu dostrzegł nikogo innego jak Garretta. No, najpierw poczuł. Nie nie nie, broń Merlinie, wcale od Weasleya tak nie waliło! Po prostu poczciwina popalał sobie papieroska.
- Garrett - powiedział uzdrowiciel, gdy był już tuż-tuż progu chatki. Wszedł na chwilę do środka, odwiesił płaszcz i pogmerał w nim chwilę, również wyciągając papierośnicę, tyle że swoją. Nie lubił ludzi okradać z papierosów, gdy miał własne. Zatrzymał się na moment, nasłuchując odgłosów docierających z sali obrad. Na jego usta wpełznął uśmiech, jednak odwrócił się powoli. Zatrzymał się wpół obrotu, pochwycił swoją prawie pustą, szklano-alkoholową zakładniczkę, po czym ciężko opadł obok Weasleya.
- Chyba ominęły mnie w środku ze dwa toasty - mruknął, między zębami zaciskając papierosa, gdy palce prawej ręki delikatnie potarły jego koniuszek, z którego zaraz popłynął mały kłębuszek dymu. - Pozwól - powiedział, po czym pewien, że Garrett nie widzi w jego ruchach groźby, stuknął w miarę ostrożnie swoją butelką o jego szklankę. - Piję za ciebie i Margo, przyjacielu, a bez stuku szkła się nie liczy - dodał, gwoli wyjaśnienia, po czym wypił do dna. To chyba był jak na razie jego ostatni, te dwa karne zapisał sobie w myślach. Może pozwolą mu zamiast pić na przykład... zatańczyć?
- Co cię sprowadza do mego w tej chwili królestwa pieprzonego śniegu i jeszcze bardziej pieprzonego lodu, po którym sobie radośnie hasałem? - zagadnął, jednak pogodnie - tylko ta niechęć do zimy i zimna była u niego wyraźna. Mimo to jednak podciągnął rękawy do łokci, bowiem było mu teraz odrobinę za ciepło. Czuł pod palcami, że alkohol podniósł mu temperaturę ciała - jedynie za wyjątkiem tych miejsc, które na lewym ramieniu zdobiły języki bladych blizn po ogniu.
- Garrett - powiedział uzdrowiciel, gdy był już tuż-tuż progu chatki. Wszedł na chwilę do środka, odwiesił płaszcz i pogmerał w nim chwilę, również wyciągając papierośnicę, tyle że swoją. Nie lubił ludzi okradać z papierosów, gdy miał własne. Zatrzymał się na moment, nasłuchując odgłosów docierających z sali obrad. Na jego usta wpełznął uśmiech, jednak odwrócił się powoli. Zatrzymał się wpół obrotu, pochwycił swoją prawie pustą, szklano-alkoholową zakładniczkę, po czym ciężko opadł obok Weasleya.
- Chyba ominęły mnie w środku ze dwa toasty - mruknął, między zębami zaciskając papierosa, gdy palce prawej ręki delikatnie potarły jego koniuszek, z którego zaraz popłynął mały kłębuszek dymu. - Pozwól - powiedział, po czym pewien, że Garrett nie widzi w jego ruchach groźby, stuknął w miarę ostrożnie swoją butelką o jego szklankę. - Piję za ciebie i Margo, przyjacielu, a bez stuku szkła się nie liczy - dodał, gwoli wyjaśnienia, po czym wypił do dna. To chyba był jak na razie jego ostatni, te dwa karne zapisał sobie w myślach. Może pozwolą mu zamiast pić na przykład... zatańczyć?
- Co cię sprowadza do mego w tej chwili królestwa pieprzonego śniegu i jeszcze bardziej pieprzonego lodu, po którym sobie radośnie hasałem? - zagadnął, jednak pogodnie - tylko ta niechęć do zimy i zimna była u niego wyraźna. Mimo to jednak podciągnął rękawy do łokci, bowiem było mu teraz odrobinę za ciepło. Czuł pod palcami, że alkohol podniósł mu temperaturę ciała - jedynie za wyjątkiem tych miejsc, które na lewym ramieniu zdobiły języki bladych blizn po ogniu.
Sala obrad
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata