Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Wyspa Achill
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyspa Achill
Wyspa Achill jest jedną z pereł znajdującego się na zachodnim wybrzeżu hrabstwa Mayo. Mugole zdają sobie sprawę z istnienia czterech wiosek na południu wyspy, ale dwie pozostałe, zamieszkane wyłącznie przez czarodziejów, pozostają poza zasięgiem ich wzroku. Ze względu na bogatą florę wyspy, w magicznych osadach można spotkać głównie alchemików pozyskujących stąd rzadkie składniki potrzebne do uwarzenia skomplikowanych eliksirów.
Wśród młodych, śmiałych czarodziejów szczególnie popularna jest wyjątkowo stroma część wybrzeża zwana Klifem Zdobywców. Plotki głoszą, że gdy odłoży się różdżkę na bok i skoczy na główkę do wody, to na samym dnie zatoki odnajdzie się niezwykły skarb. Niebezpieczeństwo stanowią jednak langustniki ladaco, homaropodobne stworzenia żyjące nieopodal wybrzeża; ich ugryzienia są niezwykle niebezpieczne, skutkują bowiem pechem trwającym przez cały tydzień.
Ale kto wie, może jeżeli zdecydujesz się skoczyć, uda ci się wyłowić nagrodę?
1-20 - Złośliwy langustnik kąsa cię w jedną z kostek - wygląda na to, że najbliższy tydzień nie będzie dla ciebie najszczęśliwszy (-5 do wszystkich rzutów do końca fabularnego tygodnia).
21-50 - Coś mieni się złotem i choć z początku wydaje ci się, że to tylko gra świateł, podpływasz bliżej i okazuje się... że to kilka złotych monet! Twoja radość nie trwa jednak długo: po kilku godzinach odkrywasz, że odnaleziony skarb zniknął, będąc tylko złotem Leprokonusów.
51-90 - Na dnie zatoki dostrzegasz niezwykłą roślinę, którą kojarzysz z zamierzchłych zajęć z zielarstwa; nie mylisz się, to skrzeloziele!
91-100 - Wydaje ci się, że tym razem nie dopisało ci szczęście - dostrzegasz tylko kępy wszechobecnych wodorostów. Nie poddajesz się jednak i nurkujesz nieco głębiej, by wkrótce dostrzec Zwierciadło Niechcianej Prawdy jakby czekające na to, aż je wyłowisz.
Wśród młodych, śmiałych czarodziejów szczególnie popularna jest wyjątkowo stroma część wybrzeża zwana Klifem Zdobywców. Plotki głoszą, że gdy odłoży się różdżkę na bok i skoczy na główkę do wody, to na samym dnie zatoki odnajdzie się niezwykły skarb. Niebezpieczeństwo stanowią jednak langustniki ladaco, homaropodobne stworzenia żyjące nieopodal wybrzeża; ich ugryzienia są niezwykle niebezpieczne, skutkują bowiem pechem trwającym przez cały tydzień.
Ale kto wie, może jeżeli zdecydujesz się skoczyć, uda ci się wyłowić nagrodę?
1-20 - Złośliwy langustnik kąsa cię w jedną z kostek - wygląda na to, że najbliższy tydzień nie będzie dla ciebie najszczęśliwszy (-5 do wszystkich rzutów do końca fabularnego tygodnia).
21-50 - Coś mieni się złotem i choć z początku wydaje ci się, że to tylko gra świateł, podpływasz bliżej i okazuje się... że to kilka złotych monet! Twoja radość nie trwa jednak długo: po kilku godzinach odkrywasz, że odnaleziony skarb zniknął, będąc tylko złotem Leprokonusów.
51-90 - Na dnie zatoki dostrzegasz niezwykłą roślinę, którą kojarzysz z zamierzchłych zajęć z zielarstwa; nie mylisz się, to skrzeloziele!
91-100 - Wydaje ci się, że tym razem nie dopisało ci szczęście - dostrzegasz tylko kępy wszechobecnych wodorostów. Nie poddajesz się jednak i nurkujesz nieco głębiej, by wkrótce dostrzec Zwierciadło Niechcianej Prawdy jakby czekające na to, aż je wyłowisz.
Lokacja zawiera kości.
Wyglądało na to, że jego próba wyczyszczenia pamięci ofiary zakończyła się sukcesem; wyraźnie czuł moc spływającą z dzierżonej różdżki, magię formującą się w jasny promień, który następnie uderzył marynarza w pierś. Kolejny fragment planu, który udało im się wypełnić, a który miał przynieść im spokój ducha. Dzieciak nie powinien ich pamiętać, nie powinien wiedzieć jak to się stało, że miał złamaną rękę, ani gdzie podziały się jego ubrania. Najpierw jednak ktoś musiałby go znaleźć i zaoferować pomoc; Rookwood bez wahania spetryfikowała informatora, mieli więc zapewnioną swobodę działania na kilka najbliższych godzin.
Goyle nie ruszył się z miejsca, dopóki nie usłyszał głosu swej towarzyszki; oznaczało to, że zmieniła już szaty i mogli przejść do kolejnego etapu. Tym razem w całości zależał on od tych egzotycznych umiejętności, którymi mogła się pochwalić Rookwood. Nadal pamiętał ten wieczór, kiedy przyszła do niego pod postacią mężczyzny, kiedy szukała schronienia przed stróżami prawa. Wtedy po raz pierwszy zobaczył, do czego jest zdolna, co może zrobić ze swoim ciałem. Nie chciał jednak wracać do tego myślami - dziś nie było miejsca na złość, wyrzuty. Dziś musiał cieszyć się, że metamorfomagia pomoże w wykonaniu powierzonego im zadania.
Obserwował ją bez słowa, kiedy tak przykucnęła przy spetryfikowanym młodzieńcu i zaczęła z uwagą studiować jego niezbyt urodziwą twarz. Było to dla niego coś niepojętego, coś, co sprawiało, że czuł się oszukany, jednak też coś, od czego nie mógł odwrócić wzroku. Chciał widzieć, jak jej twarz, jej budowa ciała powoli się zmieniają, by w końcu idealnie odwzorować aparycję leżącego przed nimi marynarza.
Skierował różdżkę na zdobiące kradzione szaty plamy, próbując sobie przypomnieć to zaklęcie, które pozwalało na usuwanie tego rodzaju zabrudzeń; nieczęsto musiał z niego korzystać.
- Evanesco - burknął w końcu, a następnie schował różdżkę do jednej z kieszeni i zabrał się za przenoszenie bezwładnego ciała informatora. Nie mogli zostawić go na środku uliczki, nie mieli jednak czasu, by szukać dla niego idealnej kryjówki. Bez większych problemów rzucił go do wnęki, która po raz kolejny okazała się niezwykle przydatna; nie dbał przy tym o to, by być delikatnym czy nie połamać mu przy okazji jeszcze jakiejś kości.
- Zbierajmy się stąd - powiedział cicho, poprawiając swe ubranie, upewniając się, że i na nim nie znajdują się żadne ślady krwi. - Prowadź, Theonie - zwrócił się do Rookwood, która w żaden sposób nie przypominała już siebie samej. Musiał zapamiętać tę twarz, by nie zgubić jej w tłumie innych marynarzy.
Ruszyli ku wyjściu z bocznej uliczki, która służyła im do tej pory za kryjówkę; Caelan miał tylko nadzieję, że nie natkną się zaraz na kolegów Theona, z którymi spędzał czas nim odszedł na stronę, by zabawić się z portową dziwką.
Musieli znaleźć ten statek.
Goyle nie ruszył się z miejsca, dopóki nie usłyszał głosu swej towarzyszki; oznaczało to, że zmieniła już szaty i mogli przejść do kolejnego etapu. Tym razem w całości zależał on od tych egzotycznych umiejętności, którymi mogła się pochwalić Rookwood. Nadal pamiętał ten wieczór, kiedy przyszła do niego pod postacią mężczyzny, kiedy szukała schronienia przed stróżami prawa. Wtedy po raz pierwszy zobaczył, do czego jest zdolna, co może zrobić ze swoim ciałem. Nie chciał jednak wracać do tego myślami - dziś nie było miejsca na złość, wyrzuty. Dziś musiał cieszyć się, że metamorfomagia pomoże w wykonaniu powierzonego im zadania.
Obserwował ją bez słowa, kiedy tak przykucnęła przy spetryfikowanym młodzieńcu i zaczęła z uwagą studiować jego niezbyt urodziwą twarz. Było to dla niego coś niepojętego, coś, co sprawiało, że czuł się oszukany, jednak też coś, od czego nie mógł odwrócić wzroku. Chciał widzieć, jak jej twarz, jej budowa ciała powoli się zmieniają, by w końcu idealnie odwzorować aparycję leżącego przed nimi marynarza.
Skierował różdżkę na zdobiące kradzione szaty plamy, próbując sobie przypomnieć to zaklęcie, które pozwalało na usuwanie tego rodzaju zabrudzeń; nieczęsto musiał z niego korzystać.
- Evanesco - burknął w końcu, a następnie schował różdżkę do jednej z kieszeni i zabrał się za przenoszenie bezwładnego ciała informatora. Nie mogli zostawić go na środku uliczki, nie mieli jednak czasu, by szukać dla niego idealnej kryjówki. Bez większych problemów rzucił go do wnęki, która po raz kolejny okazała się niezwykle przydatna; nie dbał przy tym o to, by być delikatnym czy nie połamać mu przy okazji jeszcze jakiejś kości.
- Zbierajmy się stąd - powiedział cicho, poprawiając swe ubranie, upewniając się, że i na nim nie znajdują się żadne ślady krwi. - Prowadź, Theonie - zwrócił się do Rookwood, która w żaden sposób nie przypominała już siebie samej. Musiał zapamiętać tę twarz, by nie zgubić jej w tłumie innych marynarzy.
Ruszyli ku wyjściu z bocznej uliczki, która służyła im do tej pory za kryjówkę; Caelan miał tylko nadzieję, że nie natkną się zaraz na kolegów Theona, z którymi spędzał czas nim odszedł na stronę, by zabawić się z portową dziwką.
Musieli znaleźć ten statek.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Magiczne geny Sigrun dały o sobie znak bardzo szybko, choć samo ujawnienie się jej mocy miało miejsce wiele lat później; w kilka godzin po śmierci Gudrun Rookwood kilka kosmyków jasnych włosów na głowie jej nowonarodzonej córki zaczęły zmieniać barwy - bielały i ciemniały naprzemiennie. Na świat przyszła z darem metamorfomagii, niezwykle rzadkim i cennym, wyjątkowo budzącym podziw wśród czarodziejskiej społeczności, zamiast wzgardy za odmienność. Sigrun zawsze była losowi wdzięczna za ową umiejętność - i niezwykle z niej dumna; bezpieczniej było trzymać go w tajemnicy przed światem, aby nie nabrał podejrzliwości. Goyle'owi wyjawiła ten sekret z konieczności, w chwili, gdy jeszcze sądziła, że Ministerstwo Magii pośle za nią list gończy, a Sigrun Rookwood będzie musiała zniknąć; skłamałaby, gdyby powiedziła, że w życiu by się nie spodziewała, że mając tego świadomość nie zwróci się do niej o przysługę - wszyscy, którzy wiedzieli to czynili - sprawa nie dotyczyła jednak prywatnych interesów, a ich wspólnej sprawy, dlatego zgodziła się bez chwili zawahania.
Czuła na sobie jego spojrzenie, gdy przykucnęła przy młodzieńcu i spojrzeniem badała jego rysy twarzy, sylwetkę, cechy szczególne; ukradkiem przewróciła oczyma, nie była okazem w ogrodzie zoologicznym, by się tak na nią gapić, lecz w pewien sposób jej to schlebiało - wiedziała, że dar metamorfomagii budzi w innych zazdrość i podziw. Skupiła się jednak na samej przemianie, na wytężeniu woli, która miała zmusić ciało do transmutacji - po chwili czuła już wszędzie delikatne mrowienie. Każda część jej ciała zmieniła się. Zniknęły pełne piersi, zwężały biodra, urosła nagle o kilka centymetrów; usta stały się wąskie, nos dłuższy, cera szorstka i skalana przebarwieniami. Kilka sekund później w miejscu Sigrun trwał już wysoki, szczupły młodzieniec, bliźniaczo podobny do tego, który leżał nieprzytomny.Poprawiła koszulę, którą Goyle wyczyścił zaklęciem. Skinęła na to jedynie głową w ramach podzięki, obserwując jak ciągnie chłopaka w głąb alejki. Odchrząknęła kilkukrotnie, aby upewnić się, czy brzmi odpowiednio męsko. Ruszyli ku wyjściu z bocznej uliczki, nim jednak wychynęli zza rogu, Sigrun złapała Caelana za łokieć, powstrzymując go przed następnym krokiem.
- Czekaj - szepnęła nagle - Może lepiej zaczekaj tu jeszcze. To będzie podejrzane, gdy nagle wrócę tam z tobą po zabawie z portową kurwą. Wspomnę, że czekamy na kogoś jeszcze - ciągnęła dalej, marszcząc brwi w zamyśleniu, czy to aby na pewno dobry pomysł; miała jednak dziwną pewność, że jeśli teraz Theon zjawi się w towarzystwie obcego mężczyzny - wzbudzi to podejrzenia jego towarzysza. Musieli działać sprytnie i podjąć ryzyko. - Załatwię to - zapewniła go cicho, męskim głosem spetryfikowanego młodzieńca, tonem poważnym i spokojnym; wierzyła, że jej się uda. Musiało się udać.
Sama opuściła zaułek, naśladując sposób poruszania się, który obserwowała, gdy prowadziła tu Theona; starała się wyglądać naturalnie, panować nad mimiką twarzy, własnym spojrzeniem, tonem głosu, gdy zapinając pasek spodni zbliżyła się do mężczyzny, który towarzyszył młodszemu młodzieńcowi. Tak jak Theon usiadła na murku, po chwili wdając się w neutralną rozmowę o zaletach prostytutki, która zaproponowała im swe usługi. Całe swe życie spędziła z mężczyznami, miała samych braci, zawód wybrała bardzo męski; wiedziała co i jak powinna była powiedzieć, choć dziś wyjątkowo na słowa zważała - musieli się dostać na pokład przeklętego statku. Zgodnie z tym, co przekazała Goylowi, w końcu, w trakcie rozmowy, by brzmiało to naturalnie, westchnęła, narzekając na spóźnienie ich towarzystwa - bo Defiant miał przecież niebawem się pojawić.
Uniosła spojrzenie, wypatrując sylwetki Caelana, mógł już do nich dołączyć - miała jedynie nadzieję, że i on przekonując odegra swoją rolę.
Czuła na sobie jego spojrzenie, gdy przykucnęła przy młodzieńcu i spojrzeniem badała jego rysy twarzy, sylwetkę, cechy szczególne; ukradkiem przewróciła oczyma, nie była okazem w ogrodzie zoologicznym, by się tak na nią gapić, lecz w pewien sposób jej to schlebiało - wiedziała, że dar metamorfomagii budzi w innych zazdrość i podziw. Skupiła się jednak na samej przemianie, na wytężeniu woli, która miała zmusić ciało do transmutacji - po chwili czuła już wszędzie delikatne mrowienie. Każda część jej ciała zmieniła się. Zniknęły pełne piersi, zwężały biodra, urosła nagle o kilka centymetrów; usta stały się wąskie, nos dłuższy, cera szorstka i skalana przebarwieniami. Kilka sekund później w miejscu Sigrun trwał już wysoki, szczupły młodzieniec, bliźniaczo podobny do tego, który leżał nieprzytomny.Poprawiła koszulę, którą Goyle wyczyścił zaklęciem. Skinęła na to jedynie głową w ramach podzięki, obserwując jak ciągnie chłopaka w głąb alejki. Odchrząknęła kilkukrotnie, aby upewnić się, czy brzmi odpowiednio męsko. Ruszyli ku wyjściu z bocznej uliczki, nim jednak wychynęli zza rogu, Sigrun złapała Caelana za łokieć, powstrzymując go przed następnym krokiem.
- Czekaj - szepnęła nagle - Może lepiej zaczekaj tu jeszcze. To będzie podejrzane, gdy nagle wrócę tam z tobą po zabawie z portową kurwą. Wspomnę, że czekamy na kogoś jeszcze - ciągnęła dalej, marszcząc brwi w zamyśleniu, czy to aby na pewno dobry pomysł; miała jednak dziwną pewność, że jeśli teraz Theon zjawi się w towarzystwie obcego mężczyzny - wzbudzi to podejrzenia jego towarzysza. Musieli działać sprytnie i podjąć ryzyko. - Załatwię to - zapewniła go cicho, męskim głosem spetryfikowanego młodzieńca, tonem poważnym i spokojnym; wierzyła, że jej się uda. Musiało się udać.
Sama opuściła zaułek, naśladując sposób poruszania się, który obserwowała, gdy prowadziła tu Theona; starała się wyglądać naturalnie, panować nad mimiką twarzy, własnym spojrzeniem, tonem głosu, gdy zapinając pasek spodni zbliżyła się do mężczyzny, który towarzyszył młodszemu młodzieńcowi. Tak jak Theon usiadła na murku, po chwili wdając się w neutralną rozmowę o zaletach prostytutki, która zaproponowała im swe usługi. Całe swe życie spędziła z mężczyznami, miała samych braci, zawód wybrała bardzo męski; wiedziała co i jak powinna była powiedzieć, choć dziś wyjątkowo na słowa zważała - musieli się dostać na pokład przeklętego statku. Zgodnie z tym, co przekazała Goylowi, w końcu, w trakcie rozmowy, by brzmiało to naturalnie, westchnęła, narzekając na spóźnienie ich towarzystwa - bo Defiant miał przecież niebawem się pojawić.
Uniosła spojrzenie, wypatrując sylwetki Caelana, mógł już do nich dołączyć - miała jedynie nadzieję, że i on przekonując odegra swoją rolę.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zatrzymał się, gdy Sigrun - czy raczej Theon, musiał o tym pamiętać - złapała go za łokieć i zaczęła gorączkowo szeptać, próbując przekonać go do swych racji. Może miała rację. Na pewno nie powinni być widziani razem, to wzbudziłoby niepotrzebne zainteresowanie. Inna jednak sprawa - czy musieli spotykać tych marynarzy, z którymi bratał się ich informator? Caelan wolałby uniknąć ich towarzystwa za wszelką cenę, od razu skierować się ku miejscu, gdzie Defiant miał przybić do brzegu. Nie sądził, by tamci marynarze czekali na Theona tuż przy wylocie z zaułka - mógł się jednak mylić.
Uraczył odmienioną twarz towarzyszki przeciągłym, beznamiętnym spojrzeniem, następnie kiwnął krótko głową; zrezygnował z prób dyskusji, nie było warto marnować czas na tego typu spory.
Odprowadził ją wzrokiem do wylotu z okupowanej przez nich uliczki. Kiedy już został sam, raz jeszcze sprawdził stan swego ubioru; wyglądało na to, że pozbył się już wszelkich pozostałości krwi młodzieńca. Rozpiął kilka guzików koszuli, następnie podwinął rękawy - chciał wyglądać trochę mniej jak on sam, Caelan Goyle, z drugiej jednak strony - nie sądził, by ktokolwiek mógł go rozpoznać. A przynajmniej nie tutaj, nie tak daleko od domu.
Odczekał kilka minut, nim powolnym krokiem ruszył na spotkanie z Rookwood i towarzyszącymi jej marynarzami. Nie było ich tuż przy wylocie z zaułka - to dobrze. Dzięki temu mógł pozwolić sobie na okrążenie jednego z budynków, a tym dotarcie na miejsce spotkania od innej strony niż Theon; to powinno pomóc w uśpieniu ich czujności. Zajęło mu to chwilę, nim dojrzał ich wśród kręcących się po porcie czarodziejów. Miał nadzieję, że Sigrun jakoś radziła sobie do tej pory i nie dała im powodów do podejrzliwości.
Zbliżył się do nich z uśmiechem na ustach, rozkładając przy tym szeroko ramiona.
- No, w końcu cię znalazłem! - przemówił mniej burkliwie niż zazwyczaj, swe słowa kierując do kogoś, kto wyglądał jak Theon. Później powiódł uważnym wzrokiem po twarzach stojących obok marynarzy; wyglądali na młodych. Łudził się, że nie będą sprawiać problemów. Kto wie, jak długo już pływali? Jak długo obracali się w tym towarzystwie? - Chyba się nie spóźniłem, co? - zapytał prędko, jednak na jego twarzy nie pojawił się choćby ślad zatroskania. Nadal się uśmiechał. - Davy Emsworth. Pewnie wszyscy czekamy na Defianta - przedstawił się personaliami jednego ze swych chłopców. Miał nadzieję, że nikt go tutaj nie znał.
Uraczył odmienioną twarz towarzyszki przeciągłym, beznamiętnym spojrzeniem, następnie kiwnął krótko głową; zrezygnował z prób dyskusji, nie było warto marnować czas na tego typu spory.
Odprowadził ją wzrokiem do wylotu z okupowanej przez nich uliczki. Kiedy już został sam, raz jeszcze sprawdził stan swego ubioru; wyglądało na to, że pozbył się już wszelkich pozostałości krwi młodzieńca. Rozpiął kilka guzików koszuli, następnie podwinął rękawy - chciał wyglądać trochę mniej jak on sam, Caelan Goyle, z drugiej jednak strony - nie sądził, by ktokolwiek mógł go rozpoznać. A przynajmniej nie tutaj, nie tak daleko od domu.
Odczekał kilka minut, nim powolnym krokiem ruszył na spotkanie z Rookwood i towarzyszącymi jej marynarzami. Nie było ich tuż przy wylocie z zaułka - to dobrze. Dzięki temu mógł pozwolić sobie na okrążenie jednego z budynków, a tym dotarcie na miejsce spotkania od innej strony niż Theon; to powinno pomóc w uśpieniu ich czujności. Zajęło mu to chwilę, nim dojrzał ich wśród kręcących się po porcie czarodziejów. Miał nadzieję, że Sigrun jakoś radziła sobie do tej pory i nie dała im powodów do podejrzliwości.
Zbliżył się do nich z uśmiechem na ustach, rozkładając przy tym szeroko ramiona.
- No, w końcu cię znalazłem! - przemówił mniej burkliwie niż zazwyczaj, swe słowa kierując do kogoś, kto wyglądał jak Theon. Później powiódł uważnym wzrokiem po twarzach stojących obok marynarzy; wyglądali na młodych. Łudził się, że nie będą sprawiać problemów. Kto wie, jak długo już pływali? Jak długo obracali się w tym towarzystwie? - Chyba się nie spóźniłem, co? - zapytał prędko, jednak na jego twarzy nie pojawił się choćby ślad zatroskania. Nadal się uśmiechał. - Davy Emsworth. Pewnie wszyscy czekamy na Defianta - przedstawił się personaliami jednego ze swych chłopców. Miał nadzieję, że nikt go tutaj nie znał.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zazwyczaj rzadko miała konkretny plan. Rookwod stała niezwykle daleko od uporządkowania, była po prostu chodzącym chaosem; nieprzewidywalną burzą, która przynosiła więcej szkód, niż pożytku. Miała bardzo impulsywny charakter, była wybuchowa i łatwo ponosiły ją emocje. Nawet jeśli miała jakiś plan, to bardzo prędko ulegał on diametralnym zmianom. Zazwyczaj działała pod wpływem chwili. Tyle dobrego, że potrafiła naprawdę dobrze improwizować - ryzyko podejmowała bez wahania, a i przebiegłości z całą pewnością jej nie brakowało. Uważała to za swą zaletę - przynajmniej do czasu. Wcześniej nie zależało jej aż tak mocno na osiągnięciu celu; nigdy dotąd nie powierzano jej tak istotnych misji. Teraz kierowało nią nie tylko pragnienie służby Czarnemu Panu, ale i strach przed jego gniewem - najpewniej wymierzonym przez najwierniejszych ze sług. Bała się zawieść i zaczynała sobie uświadamiać, że tu nie było miejsca na ryzykowne improwizacje - bo ten wieczór musiał zakończyć się sukcesem.
Zabrakło im jednak czasu na ułożenie planu, za mało mieli ku temu także informacji; może gdyby Goyle poinformował ją wcześniej... Nie trwoniła jednak czasu i energii na rozmyślania co by było gdyby. To już nieistotne. Należało działać.
Rookwood kierowała się przeczuciem i - wyjątkowo - rozsądkiem, może przezornością; musieli być ostrożni, by ich fortel nie spalił na panewce. Obecni w porcie marynarze musieli dać wiarę temu, że to Theon powrócił - i że czekali na kogoś jeszcze.
- Brachu - odezwał się Theon od razu, bez zawahania i choćby cienia podejrzliwości podchodząc do Caelana, aby przywitać się z nim - uścisnął jego rękę i poklepał po ramieniu, obracając się ku współtowarzyszom. Davy przedstawił się sam. Nie widziała powodu, aby tłumaczyć jego obecność - bo czyż nie tylko winny się tłumaczy? Theon] sprawiał takie wrażenie, jakby obecność Emsworhta była tu po prostu oczywista. - No prawie, że - odparł, powracając na swoje miejsce. Splótł ramiona na piersi, znów opierając się o murek.
Dwóch towarzyszący im marynarzy chwilę obserwowało ich czujnie; zarówno ona, jak i Goyle starali się zachowywać naturalnie, nie okazywać poddenerwowania, panować nad mimiką - Sigrun wysilała się zwłaszcza, by powstrzymać kobiece odruchy. Musiała dobrze wejść w rolę. Najwyraźniej oboje byli jednak wystarczająco przekonujący; w końcu rozmowa potoczyła się naturalnie, a przerwało ją polecenie starszego z czarodziejów, by przeszli dalej - Theon i Davy podążyli za nim, nie zadając pytań. Miejsce zacumowania nie mogło być tak oczywiste. Statek dobił do portu, pojawiło się zamieszanie; to była ich chwila, aby odłączyć się od reszty.
- Prowadź - szepnęła do Caelana; wierzyła, że odnajdzie drogę.
Zabrakło im jednak czasu na ułożenie planu, za mało mieli ku temu także informacji; może gdyby Goyle poinformował ją wcześniej... Nie trwoniła jednak czasu i energii na rozmyślania co by było gdyby. To już nieistotne. Należało działać.
Rookwood kierowała się przeczuciem i - wyjątkowo - rozsądkiem, może przezornością; musieli być ostrożni, by ich fortel nie spalił na panewce. Obecni w porcie marynarze musieli dać wiarę temu, że to Theon powrócił - i że czekali na kogoś jeszcze.
- Brachu - odezwał się Theon od razu, bez zawahania i choćby cienia podejrzliwości podchodząc do Caelana, aby przywitać się z nim - uścisnął jego rękę i poklepał po ramieniu, obracając się ku współtowarzyszom. Davy przedstawił się sam. Nie widziała powodu, aby tłumaczyć jego obecność - bo czyż nie tylko winny się tłumaczy? Theon] sprawiał takie wrażenie, jakby obecność Emsworhta była tu po prostu oczywista. - No prawie, że - odparł, powracając na swoje miejsce. Splótł ramiona na piersi, znów opierając się o murek.
Dwóch towarzyszący im marynarzy chwilę obserwowało ich czujnie; zarówno ona, jak i Goyle starali się zachowywać naturalnie, nie okazywać poddenerwowania, panować nad mimiką - Sigrun wysilała się zwłaszcza, by powstrzymać kobiece odruchy. Musiała dobrze wejść w rolę. Najwyraźniej oboje byli jednak wystarczająco przekonujący; w końcu rozmowa potoczyła się naturalnie, a przerwało ją polecenie starszego z czarodziejów, by przeszli dalej - Theon i Davy podążyli za nim, nie zadając pytań. Miejsce zacumowania nie mogło być tak oczywiste. Statek dobił do portu, pojawiło się zamieszanie; to była ich chwila, aby odłączyć się od reszty.
- Prowadź - szepnęła do Caelana; wierzyła, że odnajdzie drogę.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przywitał się z Theonem, przywitał się też z towarzyszącymi mu czarodziejami - wyglądało na to, że nie wzbudził w nich wątpliwości, że nie dał im do myślenia i nie sprowokował do zastanowienia się dwa razy nim dopasowali imię do twarzy. Był tylko kolejnym nic nie znaczącym marynarzem, który miał pomóc w rozładunku Defianta, a następnie ruszyć na nim w dalszą drogę. Był tylko kolejnym chłopcem na posyłki, który niechybnie przepije całą zapłatę jeszcze tego samego wieczoru, którego otrzyma mieszek pobrzękujących zachęcająco monet.
Goyle nie miał oporów przed kłamaniem, co więcej, wychodziło mu to całkiem dobrze, zaś wcielanie się w żeglarza nie wymagało od niego wielkiego wysiłku - nie obawiał się więc zdemaskowania, nie z ich strony. Bał się jedynie tego, do czego może dojść na pokładzie żaglowca, kiedy już znajdą tę przeklętą skrzynię.
Pokiwał krótko głową, gdy jeden z nieznajomych uznał, że trzeba już udać się na miejsce, skierować kroki w stronę możliwie jak najdalej położonego zakamarka portu. Przelotnie zerknął na twarz Theona, a następnie bez słowa ruszył w ślad prowadzącego ich do celu mężczyzny.
Kiedy Defiant przybił do brzegu, Caelan upewnił się, że Rookwood nie oddaliła się od niego nawet na krok; pochwycił jej wzrok i kiwnął nieznacznie głową, tym samym dając znać, żeby uważała. To była ich szansa - musieli ją wykorzystać albo odejść stąd z pustymi rękami.
Powoli wspięli się na pokład żaglowca, po drodze rozeznając się, w którą stronę udaje się większość tragarzy; bez zawahania zaczęli robić to, co oni, iść tam, gdzie oni. Kiedy jednak zeszli pod pokład, ruszyli w przeciwnym kierunku niż większość, ku mniej uczęszczanej części statku. Goyle próbował wyprzedzać przeciwnika o krok - on nie trzymałby tak ważnej przesyłki z resztą przewożonych towarów, liczył więc na to, że kapitan Defianta postąpił podobnie. Zachowywali się, jakby mieli prawo tam być; wyprostowani, pewni siebie, nie do końca świadomi tego, gdzie idą. Jednak wszystkie żaglowce były do siebie podobne - i tego powinni się trzymać.
Czujnie rozglądał się dookoła, z uwagą nasłuchiwał kroków; nie wiedział, czy już powinien żałować podjętej przez siebie decyzji, czy wciąż mieli szansę na odnalezienie własności Grindewalda. Było za późno, by się wycofać. Parli więc dalej, aż w końcu natrafili na kajutę, przed którą stał jakiś czarodziej. Goyle nie zatrzymał się, nie dał się zaskoczyć - podszedł bliżej, a następnie wyciągnął doń rękę. Nie wiedział, czy zachowuje się jak nierozsądny głupiec, czy doskonale przewiduje poczynania załogi.
- To tutaj? - zapytał rzeczowo, próbując pochwycić wzrok załoganta, któremu przypadło pilnowanie ważnej przesyłki dla ważnego czarodzieja. Przez chwilę widział malujące się na jego twarzy zawahanie, niepewność, w końcu jednak kiwnął mu krótko głową; Goyle nie wiedział, co przekonało go do odrzucenia kiełkujących podejrzeń - może widok Theona? A może jego pewność siebie? To było bez znaczenia.
- Zajmiemy się tym - odpowiedział, tym samym dając nieznajomemu znak, że powinien już wrócić na pokład i zostawić ich samych. Liczył się z tym, że obcy może stawiać opór, że może będą musieli uciszyć go jakimś zaklęciem, okazał się jednak na tyle mądry, że dobrowolnie opuścił swój posterunek.
Kiedy już byli pewni, że oddalił się w kierunku wyjścia na pokład, Goyle ruszył dalej, jak zaczarowany prąc na przód, ku tej skrzyni; bo przecież musiała tam być, był już tego pewien. Wymienił z Rookwood porozumiewawcze spojrzenia i pchnął drzwi kajuty. Weszli do środka, a ich wzrok przyciągnął pokaźnych rozmiarów kufer. Dopiero teraz Caelan zamarł w bezruchu, jak gdyby bojąc się podejść bliżej i otworzyć jego wieko.
I co teraz?
Goyle nie miał oporów przed kłamaniem, co więcej, wychodziło mu to całkiem dobrze, zaś wcielanie się w żeglarza nie wymagało od niego wielkiego wysiłku - nie obawiał się więc zdemaskowania, nie z ich strony. Bał się jedynie tego, do czego może dojść na pokładzie żaglowca, kiedy już znajdą tę przeklętą skrzynię.
Pokiwał krótko głową, gdy jeden z nieznajomych uznał, że trzeba już udać się na miejsce, skierować kroki w stronę możliwie jak najdalej położonego zakamarka portu. Przelotnie zerknął na twarz Theona, a następnie bez słowa ruszył w ślad prowadzącego ich do celu mężczyzny.
Kiedy Defiant przybił do brzegu, Caelan upewnił się, że Rookwood nie oddaliła się od niego nawet na krok; pochwycił jej wzrok i kiwnął nieznacznie głową, tym samym dając znać, żeby uważała. To była ich szansa - musieli ją wykorzystać albo odejść stąd z pustymi rękami.
Powoli wspięli się na pokład żaglowca, po drodze rozeznając się, w którą stronę udaje się większość tragarzy; bez zawahania zaczęli robić to, co oni, iść tam, gdzie oni. Kiedy jednak zeszli pod pokład, ruszyli w przeciwnym kierunku niż większość, ku mniej uczęszczanej części statku. Goyle próbował wyprzedzać przeciwnika o krok - on nie trzymałby tak ważnej przesyłki z resztą przewożonych towarów, liczył więc na to, że kapitan Defianta postąpił podobnie. Zachowywali się, jakby mieli prawo tam być; wyprostowani, pewni siebie, nie do końca świadomi tego, gdzie idą. Jednak wszystkie żaglowce były do siebie podobne - i tego powinni się trzymać.
Czujnie rozglądał się dookoła, z uwagą nasłuchiwał kroków; nie wiedział, czy już powinien żałować podjętej przez siebie decyzji, czy wciąż mieli szansę na odnalezienie własności Grindewalda. Było za późno, by się wycofać. Parli więc dalej, aż w końcu natrafili na kajutę, przed którą stał jakiś czarodziej. Goyle nie zatrzymał się, nie dał się zaskoczyć - podszedł bliżej, a następnie wyciągnął doń rękę. Nie wiedział, czy zachowuje się jak nierozsądny głupiec, czy doskonale przewiduje poczynania załogi.
- To tutaj? - zapytał rzeczowo, próbując pochwycić wzrok załoganta, któremu przypadło pilnowanie ważnej przesyłki dla ważnego czarodzieja. Przez chwilę widział malujące się na jego twarzy zawahanie, niepewność, w końcu jednak kiwnął mu krótko głową; Goyle nie wiedział, co przekonało go do odrzucenia kiełkujących podejrzeń - może widok Theona? A może jego pewność siebie? To było bez znaczenia.
- Zajmiemy się tym - odpowiedział, tym samym dając nieznajomemu znak, że powinien już wrócić na pokład i zostawić ich samych. Liczył się z tym, że obcy może stawiać opór, że może będą musieli uciszyć go jakimś zaklęciem, okazał się jednak na tyle mądry, że dobrowolnie opuścił swój posterunek.
Kiedy już byli pewni, że oddalił się w kierunku wyjścia na pokład, Goyle ruszył dalej, jak zaczarowany prąc na przód, ku tej skrzyni; bo przecież musiała tam być, był już tego pewien. Wymienił z Rookwood porozumiewawcze spojrzenia i pchnął drzwi kajuty. Weszli do środka, a ich wzrok przyciągnął pokaźnych rozmiarów kufer. Dopiero teraz Caelan zamarł w bezruchu, jak gdyby bojąc się podejść bliżej i otworzyć jego wieko.
I co teraz?
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W kajucie, do której weszliście, było ciemno, powietrze zaś aż zgęstniało od wilgoci. W półmroku zdołaliście dojrzeć zapieczętowany kufer - gdy otworzyliście go przy użyciu zaklęcia, co nie było aż tak łatwe, waszym oczom ukazało się wiele przedmiotów. Książki, dziwne artefakty, lśniące złotem urządzenia. Wasz wzrok przyciągnął jednak okryty drogim, karmazynowym materiałem, podłużny kształt. Gdy ostrożnie go rozwinęliście, waszym oczom ukazał się kawałek drewna, bogaty w drobiazgowo wykonane zdobienia, sprawiający wrażenie niezwykle starego. To mogło być właśnie to, czego szukaliście.
Nawet jeśli przez kilka chwil dręczyły ich wątpliwości co do pojawienia się jeszcze jednego mężczyzny, to niedługo potem rozwiały się jak dym na wietrze. Theon zachowywał się tak jakby obecność Emswortha była oczywista, właściwa, jakby dokładnie tego się spodziewał - lecz może jedynie zapomniał o tym wspomnieć, bądź sądził, że już wiedzą? Nie tłumaczył się niepotrzebnie, to mogłoby wzbudzić podejrzenia, a to mogłoby pokrzyżować im plany. Nie mogli doprowadzić do sytuacji, w której będą śledzić każdy ich krok. Najwyraźniej zdołali jednak innych przekonać, uśpić ich czujność, dodatkowa ochrona ładunków Defianta nie dziwiła.
Rookwood prędko pozbyła się wątpliwości co do umiejętności odgrywania swojej roli przez Caelana; najpewniej sama dałaby się na to nabrać. Nie dziwiło jej to wcale, nie przy jego profesji, choć właściwie niewiele wiedziała o tym, czym właściwie Goyle się zajmuje - niewiele ponad to, że handlem i przemytem.
W milczeniu obserwowała jak Defiant przybija do brzegu, nie bardzo wiedziała jak się zachować, co zrobić, z morzem i żeglugą miała tyle wspólnego, co wystawnymi przyjęciami - czyli nic. Szukała więc spojrzeniem Caelana i skinęła mu głową na znak, że rozumie, że uważa, że będzie ostrożna. Nie tracąc pewności ruchów, nie okazując wahania, czy wątpliwości, podążała za Caelanem i resztą, gdy wspięli się na pokład. Theon minę miał kamienną, jednakże w duchu Sigrun czuła się zdezorientowana. Nie wiedziałaby, gdzie powinna była szukać; nie pamiętała kiedy ostatni raz znajdowała się na statku, nie miała pojęcia o ich budowie i układzie. Musiała zaufać Caelanowi, trzymała się więc blisko, a gdy odłączyli się od innych, wsunęła dłoń do kieszeni, aby zacisnąć palce na różdżce.
Przez kilka chwil obawiała się, że będzie zmuszona jej użyć, że marynarz nie uściśnie podanej przez Emswortha dłoni, że zaatakuje, bądź co gorsza - zaalarmuje innych. Ani na moment nie wyszła jednak ze swej roli, a gdy już drgnęła, zamierzając uciszyć marynarza na wieki, odwzajemnił uścisk i przepuścił ich, opuścił posterunek. Theon kiwnął mężczyźnie głową, gdy odchodził, spojrzenie potwierdzało słowa Davy'ego: zajmą się tym, słowa były zbędne, zbyt gorliwe zapewnienia podejrzliwe. Kiedy zniknął, poszli dalej, do - jak mniemała - ładowni. Weszła zaraz za Caelanem, zamykając za sobą drzwi. Ujrzawszy kufer on zamarł w bezruchu, Rookwood wprost przeciwnie.
- Mamy niewiele czasu, szybko - burknęła wciąż męskim głosem, w które wkradło się poddenerwowanie. Szybkim krokiem zbliżyła się do kufra, przyklęknęła przy nim i próbowała otworzyć, lecz na nic się to zdało - był zamknięty. Zaraz po niej spróbował także i Caelan, miał więcej siły w muskularnych ramionach, wieko jednak ani drgnęło. Wolała nie ryzykować wybuchem anomalii, nie mieli jednak innego wyjścia, cokolwiek w kufrze było, zostało zabezpieczone. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni i rozbłysła kilkukrotnie; zamek szczęknął dopiero po kilku próbach. Goyle uniósł wieko, a Sigrun zaczęła przeszukiwać kufer: złote urządzenia i dziwne artefakty mogłyby wzbudzić jej zainteresowanie, lecz teraz w głowie miała tylko jedną myśl - czarną różdżkę. A gdy ujęła w dłonie podłużny przedmiot owinięty w drogocenny, karmazynowy materiał, jej zgniłe serce zabiło mocno, a oczy rozbłysły niezdrowo.
- Myślisz, że to...? - szepnęła, nawet nie starając się ukryć podekscytowania.
Z najwyższą ostrożnością rozchyliła materiał, odsłaniając coś, co różdżką mogło być z całą pewnością - a do tego bardzo starą. Przez chwilę wpatrywała się w nią z triumfem wymalowanym na twarzy, po czym przeniosła spojrzenie na Caelana. Na ustach Theona pojawił się wilczy uśmiech. - Masz nosa, Goyle.
Nie mylił się. Na pokładzie Defianta odnaleźli to, czego mógł szukać ich Pan. Czy była to na pewno czarna różdżka, legendarny, najpotężniejszy artefakt? Nie miała pojęcia, nie znała się na tym, jednakże drżała na samą myśl, że było to prawdodobne - a oni zdobyli ją dla swego Pana. Sigrun ostożnie owinęła drewienko materiałem i schowała głęboko za pazuchę.
- Wynośmy się stąd - rzuciła cicho; liczyła na to, że Goyle ich oboje stąd wyprowadzi nie mniej sprawnie. Musieli stąd jak najszybciej zniknąć, nim załoga Defianta zorientuje się, że mają intruzów - którzy wykradli najcenniejszy z towarów.
Rookwood prędko pozbyła się wątpliwości co do umiejętności odgrywania swojej roli przez Caelana; najpewniej sama dałaby się na to nabrać. Nie dziwiło jej to wcale, nie przy jego profesji, choć właściwie niewiele wiedziała o tym, czym właściwie Goyle się zajmuje - niewiele ponad to, że handlem i przemytem.
W milczeniu obserwowała jak Defiant przybija do brzegu, nie bardzo wiedziała jak się zachować, co zrobić, z morzem i żeglugą miała tyle wspólnego, co wystawnymi przyjęciami - czyli nic. Szukała więc spojrzeniem Caelana i skinęła mu głową na znak, że rozumie, że uważa, że będzie ostrożna. Nie tracąc pewności ruchów, nie okazując wahania, czy wątpliwości, podążała za Caelanem i resztą, gdy wspięli się na pokład. Theon minę miał kamienną, jednakże w duchu Sigrun czuła się zdezorientowana. Nie wiedziałaby, gdzie powinna była szukać; nie pamiętała kiedy ostatni raz znajdowała się na statku, nie miała pojęcia o ich budowie i układzie. Musiała zaufać Caelanowi, trzymała się więc blisko, a gdy odłączyli się od innych, wsunęła dłoń do kieszeni, aby zacisnąć palce na różdżce.
Przez kilka chwil obawiała się, że będzie zmuszona jej użyć, że marynarz nie uściśnie podanej przez Emswortha dłoni, że zaatakuje, bądź co gorsza - zaalarmuje innych. Ani na moment nie wyszła jednak ze swej roli, a gdy już drgnęła, zamierzając uciszyć marynarza na wieki, odwzajemnił uścisk i przepuścił ich, opuścił posterunek. Theon kiwnął mężczyźnie głową, gdy odchodził, spojrzenie potwierdzało słowa Davy'ego: zajmą się tym, słowa były zbędne, zbyt gorliwe zapewnienia podejrzliwe. Kiedy zniknął, poszli dalej, do - jak mniemała - ładowni. Weszła zaraz za Caelanem, zamykając za sobą drzwi. Ujrzawszy kufer on zamarł w bezruchu, Rookwood wprost przeciwnie.
- Mamy niewiele czasu, szybko - burknęła wciąż męskim głosem, w które wkradło się poddenerwowanie. Szybkim krokiem zbliżyła się do kufra, przyklęknęła przy nim i próbowała otworzyć, lecz na nic się to zdało - był zamknięty. Zaraz po niej spróbował także i Caelan, miał więcej siły w muskularnych ramionach, wieko jednak ani drgnęło. Wolała nie ryzykować wybuchem anomalii, nie mieli jednak innego wyjścia, cokolwiek w kufrze było, zostało zabezpieczone. Wyciągnęła różdżkę z kieszeni i rozbłysła kilkukrotnie; zamek szczęknął dopiero po kilku próbach. Goyle uniósł wieko, a Sigrun zaczęła przeszukiwać kufer: złote urządzenia i dziwne artefakty mogłyby wzbudzić jej zainteresowanie, lecz teraz w głowie miała tylko jedną myśl - czarną różdżkę. A gdy ujęła w dłonie podłużny przedmiot owinięty w drogocenny, karmazynowy materiał, jej zgniłe serce zabiło mocno, a oczy rozbłysły niezdrowo.
- Myślisz, że to...? - szepnęła, nawet nie starając się ukryć podekscytowania.
Z najwyższą ostrożnością rozchyliła materiał, odsłaniając coś, co różdżką mogło być z całą pewnością - a do tego bardzo starą. Przez chwilę wpatrywała się w nią z triumfem wymalowanym na twarzy, po czym przeniosła spojrzenie na Caelana. Na ustach Theona pojawił się wilczy uśmiech. - Masz nosa, Goyle.
Nie mylił się. Na pokładzie Defianta odnaleźli to, czego mógł szukać ich Pan. Czy była to na pewno czarna różdżka, legendarny, najpotężniejszy artefakt? Nie miała pojęcia, nie znała się na tym, jednakże drżała na samą myśl, że było to prawdodobne - a oni zdobyli ją dla swego Pana. Sigrun ostożnie owinęła drewienko materiałem i schowała głęboko za pazuchę.
- Wynośmy się stąd - rzuciła cicho; liczyła na to, że Goyle ich oboje stąd wyprowadzi nie mniej sprawnie. Musieli stąd jak najszybciej zniknąć, nim załoga Defianta zorientuje się, że mają intruzów - którzy wykradli najcenniejszy z towarów.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kiedy Rookwood postanowiła go ofuczeć, Caelan spojrzał na nią z naganą. Owszem, mieli niewiele czasu, musieli się spieszyć - jednak nie przeszli tego wszystkiego tylko po to, by wpaść teraz w jakąś pułapkę, by zlekceważyć mechanizmy ochronne, którymi mogli obłożyć swój najcenniejszy pakunek. Kobieta zbliżyła się do kufra bez zawahania, zaś kajuta nadal była dokładnie taka sama, jak przed chwilą; wyglądało na to, że mieli szczęście.
Ruszył w jej stronę pewnym, stanowczym krokiem, pożerając skrzynię wzrokiem. Przecież to musiała być ona, przecież musiała skrywać w sobie ten bezcenny skarb, którego poszukiwania zlecił im ich Czarny Pan. Nie chcieli ryzykować z rzucaniem zaklęć, których rzucać nie musieli; anomalie dalej szalały. Wyglądało na to, że nie było sposobu na dostanie się do środka bez zrobienia użytku ze swej różdżki. Najpierw Sigrun mocowała się z wiekiem, później on, nie przyniosło to jednak żadnego rezultatu.
I znów, mieli szczęście. Zaklęcie zostało rzucone, jednak nie odczuli z tego powodu żadnych nieprzyjemnych skutków ubocznych. Zamek kliknął cicho, w końcu ukazując im zawartość osławionej przesyłki. Rookwood zaczęła przeglądać kolejne przedmioty, urządzenia, artefakty, w końcu chwytając za coś, co mogło stanowić powód całej tej misji.
Kiwnął krótko głową, by zachęcić ją do sprawdzenia, co kryje się pod karmazynowym materiałem. W chwilę później oboje pożerali drogocenną różdżkę wzrokiem; Goyle odczuwał niemałą satysfakcję, udało im się, spełnili wolę Czarnego Pana, nadal jednak musieli opuścić tę łajbę, oddalić się bez wzbudzania podejrzliwości załogantów.
Mruknął cicho i obrócił się w stronę drzwi do kajuty; nie miał zamiaru faktycznie taszczyć ze sobą tego kufra, choć niewątpliwie uśpiliby w ten sposób czujność marynarzy. W końcu przed chwilą zobowiązali się, że to uczynią, ktoś oczekiwał od nich tego, że zniosą ją na ląd.
- Chodźmy - zakomenderował w sposób, który przypominał szczeknięcie. Sprawdził, czy różdżka nadal spoczywa w jego kieszeni, po czym wyszedł na korytarz, zostawiając Theona za sobą. Wierzył, że Sigrun prędzej umrze, niż zgubi drogocenny artefakt.
Pokonanie drogi powrotnej zajęło im trochę więcej czasu, niż odnalezienie kajuty z przesyłką. Z jednej strony - znali już rozkład statku, wiedzieli, gdzie znajdują się schody na pokład. Z drugiej - próbowali unikać towarzystwa. Raz, gdy spotkali zbłąkanego majtka, Goyle prawie odruchowo znokautował go; nie mogli dłużej zwlekać, musieli już opuścić Defianta.
Kwadrans później stali na lądzie, tuż przy burcie żaglowca, żegnając się z przypadkowym marynarzem kiwnięciem głowy. Caelan nie zatrzymywał się, dopóki nie znaleźli się na pokładzie jego żaglowca; nerwowo zarządził odbicie od brzegu, by niewiele później pozostawić Achill daleko za sobą.
Wyglądało na to, że im się udało.
| 2xzt
Ruszył w jej stronę pewnym, stanowczym krokiem, pożerając skrzynię wzrokiem. Przecież to musiała być ona, przecież musiała skrywać w sobie ten bezcenny skarb, którego poszukiwania zlecił im ich Czarny Pan. Nie chcieli ryzykować z rzucaniem zaklęć, których rzucać nie musieli; anomalie dalej szalały. Wyglądało na to, że nie było sposobu na dostanie się do środka bez zrobienia użytku ze swej różdżki. Najpierw Sigrun mocowała się z wiekiem, później on, nie przyniosło to jednak żadnego rezultatu.
I znów, mieli szczęście. Zaklęcie zostało rzucone, jednak nie odczuli z tego powodu żadnych nieprzyjemnych skutków ubocznych. Zamek kliknął cicho, w końcu ukazując im zawartość osławionej przesyłki. Rookwood zaczęła przeglądać kolejne przedmioty, urządzenia, artefakty, w końcu chwytając za coś, co mogło stanowić powód całej tej misji.
Kiwnął krótko głową, by zachęcić ją do sprawdzenia, co kryje się pod karmazynowym materiałem. W chwilę później oboje pożerali drogocenną różdżkę wzrokiem; Goyle odczuwał niemałą satysfakcję, udało im się, spełnili wolę Czarnego Pana, nadal jednak musieli opuścić tę łajbę, oddalić się bez wzbudzania podejrzliwości załogantów.
Mruknął cicho i obrócił się w stronę drzwi do kajuty; nie miał zamiaru faktycznie taszczyć ze sobą tego kufra, choć niewątpliwie uśpiliby w ten sposób czujność marynarzy. W końcu przed chwilą zobowiązali się, że to uczynią, ktoś oczekiwał od nich tego, że zniosą ją na ląd.
- Chodźmy - zakomenderował w sposób, który przypominał szczeknięcie. Sprawdził, czy różdżka nadal spoczywa w jego kieszeni, po czym wyszedł na korytarz, zostawiając Theona za sobą. Wierzył, że Sigrun prędzej umrze, niż zgubi drogocenny artefakt.
Pokonanie drogi powrotnej zajęło im trochę więcej czasu, niż odnalezienie kajuty z przesyłką. Z jednej strony - znali już rozkład statku, wiedzieli, gdzie znajdują się schody na pokład. Z drugiej - próbowali unikać towarzystwa. Raz, gdy spotkali zbłąkanego majtka, Goyle prawie odruchowo znokautował go; nie mogli dłużej zwlekać, musieli już opuścić Defianta.
Kwadrans później stali na lądzie, tuż przy burcie żaglowca, żegnając się z przypadkowym marynarzem kiwnięciem głowy. Caelan nie zatrzymywał się, dopóki nie znaleźli się na pokładzie jego żaglowca; nerwowo zarządził odbicie od brzegu, by niewiele później pozostawić Achill daleko za sobą.
Wyglądało na to, że im się udało.
| 2xzt
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| ostatnie dni września
Odczarowywanie zaklętych prostymi klątwami przedmiotów bywało monotonne, dlatego z zaciekawieniem powitała nowe zlecenie, zdobyte w zakamarkach Nokturnu. Jeden z tamtejszych bywalców poszukiwał łamacza klątw i poszukiwacza artefaktów, a szczęśliwie Lyanna znajdowała się w odpowiednim miejscu i czasie, żeby zainteresować się sprawą i zaoferować swoją osobę do podjęcia się tego zlecenia, z pewnością ciekawszego i bardziej wymagającego – a tego właśnie potrzebowała. Czegoś, co zmusi ją do faktycznego wysiłku i nie będzie trącić rutyną, zwłaszcza że stęskniła się za wyprawami, bo od paru miesięcy nie wybierała się nigdzie dalej, więc najwyższy czas był to zmienić.
Przy jednym ze stojących na uboczu stolików Białej Wywerny dokładnie wypytała mężczyznę o szczegóły. Jegomość nie wyglądał na obszarpanego biedaka, którego nie byłoby stać na jej usługi, nie był zapijaczonym mętem który próbował pozować na groźnego, podczas gdy w rzeczywistości alkohol do reszty przeżarł mu rozum i umiejętności. Był kimś, kto w gruncie rzeczy na co dzień mógł pozować na przykładnego obywatela, by następnie po kryjomu zapuszczać się w odmęty Nokturnu. Opowiedział interesującą historię o ukrytej szkatule, podobno kryjącej się w jednej z jaskiń u wybrzeża wyspy Achill, według jego opowieści schowanej tam przez jego dziada, znawcę run, a którą on chciał odzyskać, przekonany że jest to coś cennego, co jego krewny chciał uchronić przed odebraniem przez ministerialne służby. Podejrzewała też, że nie bez powodu czarodziej ten szukał śmiałka na Nokturnie, a nie bardziej oficjalnymi drogami – zapewne chciał zachować dla siebie znalezisko, bez dzielenia się nim z kimkolwiek, a zwłaszcza z ministerstwem, które mogłoby chcieć skonfiskować potencjalnie niebezpieczne, może nawet czarnomagiczne przedmioty.
Lyanna zawsze ożywiała się podczas opowieści o ukrytych skarbach – nieważne czy było to złoto, czy jakieś cenne przedmioty lub nawet rzadkie księgi. Oprócz nich ważny był sam dreszcz przygody towarzyszący wyprawie i poszukiwaniom, najlepiej urozmaiconym obecnością jakiejś klątwy, którą mogłaby złamać. Nie bez powodu to łamacze najczęściej zostawali poszukiwaczami artefaktów, bo stare kryjówki takich przedmiotów niezwykle często były zaklęte.
- Na pewno dasz sobie z tym radę? Nie wyglądasz na kogoś, kto ma doświadczenie w podobnych wyprawach – zapytał w pewnym momencie mężczyzna, już po tym, jak przedstawił zarys zlecenia i najwyraźniej nagle zdał sobie sprawę, z kim miał do czynienia; Lyanna sprytnie zsunęła z głowy kaptur już po usłyszeniu najważniejszych informacji oraz przedstawieniu swoich kompetencji, w momencie kiedy nie mógł tak łatwo jej zbyć i się wycofać, ale i tak nie uniknęła pytań i wątpliwości.
Rzeczywiście nie wyglądała na to ze swoją ponadprzeciętną urodą i młodą twarzą, i przywykła już do tego, że niektórzy wątpili w jej umiejętności. Kobietom w męskich zawodach nigdy nie było łatwo, ale nie była byle kim. Gdyby była zwykłą ślicznotką bez umiejętności, czy mogłaby jak gdyby nigdy nic przesiadywać w Białej Wywernie? Zwykłe ślicznotki w miejscu takim jak to byłyby łatwymi ofiarami i nie przetrwałyby długo, ale Lyanna Zabini nie była ofiarą. Jej wygląd był też dodatkowym atutem, bo nikt nie podejrzewałby jej o żadne brudne sprawki.
- Pozory lubią mylić, a zapewniam, że posiadam odpowiednie umiejętności – odezwała się chłodno, a żaden mięsień jej twarzy nie drgnął. – Za tydzień lub najpóźniej dwa, w zależności od tego jak szybko uda mi się zorganizować świstoklik, wrócę tu ze znaleziskiem, a jeśli mi się nie powiedzie, zwrócę powierzony mi zadatek i zapomnimy o sprawie. To jak będzie? Nas, w pełni wykwalifikowanych łamaczy niezwiązanych z ministerstwem ani z Gringottem nie ma aż tak znowu wielu. Jeszcze mniej jest takich, którzy nie zadają niewygodnych pytań.
Ale Zabini nie zamierzała ponosić porażki. To była dla niej kwestia nie tylko samego zarobku, ale też dumy, żeby wykonać zlecenie najlepiej jak potrafi i zamknąć usta wątpiącemu. Czarodziej musiał jednak być na tyle zdesperowany lub chętny przetestowania umiejętności młodej kobiety, że się zgodził, choć zaznaczył, że oczekuje od niej pełnej dyskrecji oraz przyniesienia znaleziska w stanie nienaruszonym.
- Oczywiście – zapewniła, a kącik jej ust lekko uniósł się w górę. – Wszystko zostanie załatwione jak należy, a znalezisko będzie należeć tylko do pana.
Zanotowała wszystkie ważne informacje oraz przyjęła zadatek mający pokryć koszty przygotowań i wyprawy. Do planowanego na kilka dni wyjazdu musiała się przygotować, także wiedzowo, więc przed wyprawą wybrała się do biblioteki londyńskiej, by poszukać informacji o wyspie Achill. Dyskretnie skopiowała mapę znajdującą się w jednej z ksiąg, a także wynotowała ważne informacje mogące się przydać w namierzeniu właściwej jaskini. Zamówiła też świstoklik u zaufanej osoby, prosząc o możliwie szybkie załatwienie sprawy, ale i tak musiała parę dni na niego poczekać. Gdy wszystko, łącznie ze świstoklikiem i innymi niezbędnymi pomocami było gotowe, rankiem dwudziestego szóstego września mogła przenieść się na irlandzką wyspę, na której kiedyś już była, w wakacje między kolejnymi latami Hogwartu. Jej ojciec był handlarzem ingrediencji i miał tu kiedyś swoje interesy, ale były to czasy, kiedy Lyanna jeszcze nie była łamaczem klątw, dlatego o tych aspektach wyspy nie miała zbyt wiele pojęcia.
Świstoklik zabrał ją do jednego z małych czarodziejskich wiosek na wybrzeżu, gdzie w podrzędnym pubie wynajęła niewielki, zapuszczony pokój; wiedziała, że prawdopodobnie nie załatwi całej sprawy w ciągu jednego dnia i będzie musiała zostać tu na noc, albo nawet dwie, zależy ile jej zejdą poszukiwania właściwego miejsca. Nie zniechęcała się jednak; kilka dni poza Londynem dobrze jej zrobi, a obietnica poznawania nieznanego była równie obiecująca, jak perspektywa zarobku, który otrzyma kiedy już wróci z zabezpieczonym znaleziskiem.
Pierwszy dzień wykorzystała na rekonesans. Z samego rana, ledwie wstał świt ubrała się starannie i przede wszystkim wygodnie, pod czarną szatę i płaszcz zakładając równie czarne spodnie i sznurowane buty z wysokimi cholewami, odpowiednie na dłuższe piesze wędrówki. Nie chciała niczego przegapić, dlatego nie zdecydowała się na miotłę, bo jak z wysokości miałaby wypatrzeć tak subtelne znaki, jak wyrysowane na skale niewielkie runy? Zadbała też o odpowiednie wyposażenie, w tym notatnik z najważniejszymi informacjami i skopiowaną mapę. Dla mieszkańców wioseczki mogła wyglądać na jedną z wielu osób, które przyjeżdżały w te okolice, by wędrować, poznawać przyrodę i pozyskiwać ingrediencje roślinne. Wyglądała całkowicie niepozornie i nie budziła podejrzeń. Będąc tu zamierzała zresztą trochę ich skubnąć i opchnąć na Nokturnie, więc jak wróci do kwatery z torbą wypchaną roślinami, będzie to znakomita i wcale niegłupia przykrywka dla głównego celu jej przybycia w te strony. Jako że ojciec nauczył ją co nieco o roślinach, posiadała może nie wybitną, ale całkiem sporą wiedzę i czasem mogła również dorabiać sobie drobne sumy, sprzedając rośliny pozyskane przy okazji wypraw po artefakty.
Spacerowała wzdłuż wybrzeża przez wiele godzin, zbierając rośliny i wypatrując wśród okolicznych skał jaskiń. Niektóre skalne wyrwy były jednak zbyt małe, by mógł się tam pomieścić człowiek lub kończyły się nagle, nie zawierając przejścia nigdzie dalej ani nie ukazując żadnych tajemnic po sprawdzeniu zaklęciem. W każdej jednak wypatrywała run mogących zwiastować odnalezienie właściwego miejsca, a także potencjalnej klątwy zabezpieczającej. Liczyła się z tym, że właściwe miejsce może być zaczarowane w taki sposób, by nie przyciągać uwagi i nie wyglądać w żaden sposób podejrzanie.
Ale tego dnia nie znalazła niczego interesującego, więc wróciła wieczorem do kwatery, a następnego wybrała się na rekonesans znowu, tym razem w drugą stronę – i wydawało się, że tym razem znalazła obiecujący ślad, kilka małych, misternie wydrapanych run przy wejściu do jednej z większych jaskiń, dla kogoś kto potrafił je czytać mogących stanowić ostrzeżenie. Rzucone Carpiene i Hexa revelio upewniły ją, że dalej, w głębi pieczary, znajduje się coś zaklętego, przeszkody stworzone nie przez naturę, a przez kogoś, kto chciał tu coś ukryć.
Nieuchronnie zbliżał się jednak zmrok, więc nie będąc pewną, jak długo jej tam zejdzie, zawróciła, by następnego dnia o brzasku polecieć tam na starej, wypożyczonej miotle, aby zaoszczędzić czas i umożliwić sobie szybki środek ucieczki, gdyby coś poszło nie tak i gdyby potrzebowała uzdrowiciela. Gdy zlokalizowała i oznaczyła na mapie wytypowane miejsce, mogła już przylecieć tu na miotle, bez konieczności szukania na ziemi wszelkich obiecujących oznak. Była sama, nie towarzyszył jej żaden inny członek wyprawy który mógłby udzielić jej pomocy, dlatego właśnie poprzedniego dnia odpuściła, bo wiedziała, że w razie komplikacji musiała poradzić sobie z tym samodzielnie, a ranna mogłaby nie dać rady odpowiednio szybko powrócić do wioski pieszo; jaskinia była dość oddalona od najbliższych siedzib. Wcześniej rozeznała się też, że w wiosce mieszkała stara uzdrowicielka, do której w razie czego mogłaby się udać.
Miotłę zabrała ze sobą, a z podręcznej torby wyjęła niewielką czarodziejską latarenkę, którą mogła nieść, nie zajmując różdżki lumosem; ta mogła jej być potrzebna do wykrywania pułapek i klątw. Zagłębiając się dalej znów rzuciła Carpiene, by wykryć ewentualne pułapki; zaklęcie pokazało jej, że musiała uważać na wyglądające pozornie zwyczajnie przejście do dalszej, węższej i ciemniejszej pieczary. Hexa revelio pokazało, że na przejściu jest nałożona klątwa, co wzmogło jej czujność, dlatego przez cały czas rozglądała się za runami. By móc zdjąć tę klątwę, musiała ją najpierw rozpoznać. Wnikliwie analizowała elementy otoczenia, szczególną uwagę zwracając na wszystko, co odstawało od normy i nosiło znamiona czarodziejskiej ingerencji.
Przyświecając sobie latarenką z zamkniętą wewnątrz świecą obejrzała ściany, nie dotykając ich jednak dłońmi. Choć miała na rękach skórzane rękawiczki, była ostrożna, nawet jeśli wiedziała, że klątwa nie aktywuje się, dopóki nie przejdzie dalej. Ale po chwili światło padło na runy umieszczone na bokach przejścia. Lyanna przyjrzała się im, rozpoznając je – były to runy zwiastujące Klątwę Stosu. Całkiem zmyślne i często stosowane zabezpieczenie mające chronić skarby przed intruzami, bo każdy, kto spróbowałby tam wejść bez uprzedniego zdjęcia klątwy, natychmiast stanąłby w ogniu, a uzyskane obrażenia uniemożliwiłyby dalszą eksplorację zaczarowanego obszaru. Skoro klątwa tu była, to znaczyło, że rzeczywiście dalej coś musiało być schowane. Po co w innym przypadku ktoś miałby zaklinać takie miejsce jak to, które z pewnością nie było często odwiedzane?
Finite incantatem – pomyślała po odpowiednim przygotowaniu się do zdjęcia klątwy, czekając na to, co się wydarzy.
Nie stało się nic, a w przypadku niepowodzenia zapewne odczułaby tego skutki. Na próbę rzuciła Hexa revelio, ale tym razem zaklęcie wykazało, że pomieszczenie znajdujące się za przejściem już nie jest przeklęte. Biała mgiełka kumulowała się jednak dalej, przy tylnej ścianie, co znaczyło, że nie tylko pieczara była przeklęta, ale coś jeszcze, prawdopodobnie jej zawartość, również.
Po tym sprawdzianie ostrożnie weszła do środka, trzymając w jednej dłoni różdżkę, a w drugiej latarenkę; miotłę zostawiła przed przejściem. Oświetlała wnętrze jaskini wyglądające całkiem zwyczajnie; ktokolwiek wybrał ją na kryjówkę, nie zrobił tu nic poza umieszczeniem przeklętych zabezpieczeń na potencjalnych łowców skarbów. Nie zadał sobie trudu, by uczynić jakieś zdobienia, jakie często można było znaleźć w grobowcach, ale tym razem nie miała do czynienia z żadnym z nich, a ze zwykłą kryjówką stworzoną przez czarodzieja, który według wzmianek jej zleceniodawcy chciał uchronić pewien przedmiot przed odebraniem mu go, a później z powodów, których nie poznała, już nie mógł po to wrócić. Istniało duże prawdopodobieństwo, że było to coś nielegalnego, ale elastyczna moralność Zabini pozwalała jej zająć się tym bez żadnych wewnętrznych dylematów. Ktoś jednak najwyraźniej już o tym miejscu słyszał i próbował swoich sił – przy jednej ze ścian niedaleko przejścia zobaczyła zwęglone zwłoki, zapewne leżące tu od dawna, bo przypalona skóra zdążyła w wielu miejscach poodpadać od sczerniałych kości. Ktoś poszukujący skrytki, czy może przypadkowy mugol szukający przygód, który wybrał sobie ku temu złe miejsce i padł ofiarą zabezpieczeń? Nie było to w tym momencie istotne. Było też kilka zwęglonych szkielecików szczurów i nietoperzy. Lyanna dzięki swojemu przeszkoleniu i wiedzy była jednak ostrożna i nie dawała się tak łatwo zwabić w pułapkę, sprawdzając wszystko, zanim zatrzymała się przed wgłębieniem w tylnej ścianie jaskini, gdzie znajdowała się zaśniedziała, pociemniała szkatuła, której obecność wykryła dopiero przy użyciu odpowiednich zaklęć, bo wcześniej wgłębienie było dla niej niewidoczne.
Poświeciła latarenką, by obejrzeć powierzchnię znaleziska i znaleźć oraz zinterpretować runy; według wcześniej rzuconego Hexa revelio szkatuła była przeklęta. Okazało się jednak, że tym razem nie było to zabezpieczenie zabójcze, ale niezwykle sprytne i skuteczne przeciw potencjalnym złodziejom – każdy, kto spróbowałby otworzyć szkatułę, na trzy dni utraciłby całą pamięć, zapominając także, w jakim celu tu przyszedł i czego szukał; była to Klątwa Zapomnienia.
Nie była jednak szczególnie trudna do zdjęcia, więc uporanie się z nią nie zajęło Lyannie wiele czasu. Kiedy klątwa została zdjęta, mogła wyciągnąć szkatułę z wgłębienia, odkrywając, że była dość ciężka i biorąc pod uwagę jej zewnętrzny wygląd, leżała tu od przynajmniej kilkudziesięciu lat. Nie było to z pewnością najbardziej okazałe znalezisko ani miejsce ukrycia, jakie w życiu widziała, ale zawsze to lepsze i ciekawsze niż codzienne proste zlecenia bądź to, z czym miała do czynienia podczas krótkiej kariery ministerialnego łamacza. Na bardziej zmyślne zabezpieczenia i klątwy mogłaby zapewne liczyć w starych grobowcach, ale może jeszcze będzie miała okazję powtórzyć wyprawę równie fascynującą, jak ta dawna z bratem i jego zespołem, podczas której eksplorowali takie miejsca i gdzie nauczyła się więcej niż w ministerstwie – ale w obecnym czasie, biorąc pod uwagę jej nową przynależność i obowiązki, dłuższe wyprawy za granicę musiały poczekać.
Szkatuła znalazła się bezpiecznie w torbie. Lyanna opuściła jaskinię, biorąc zostawioną przed przejściem miotłę, i ruszyła dalej, większą pieczarą zmierzając prosto ku wyjściu na otwartą przestrzeń. Po kilku godzinach przebywania w półmroku zmąconym jedynie sztucznym światłem dzienny blask ją oślepił, więc zmrużyła oczy. Gdy już przyzwyczaiła się z powrotem do jasności wskoczyła na miotłę i poleciała z powrotem do wioski. Jeszcze tego samego dnia opuściła tymczasowe lokum i aktywowała powrotny świstoklik do Londynu. Cała sprawa zajęła jej nawet mniej czasu niż myślała, że zajmie, więc po powrocie wysłała do swojego zleceniodawcy list z zawiadomieniem o znalezieniu szkatuły, którą miała przekazać w umówionym miejscu na Nokturnie, co odbyło się zaraz kolejnego dnia.
Choć Lyannę bardzo korciło by sprawdzić, co jest wewnątrz szkatuły, jako profesjonalistka musiała się powstrzymać; klient dając jej zlecenie zastrzegł, żeby nie otwierała skrzyneczki i nie wyciągała zawartości, miała ją tylko dostarczyć do jego rąk, bo sam być może nie miał zamiaru tracić czasu na poszukiwania lub nie znał się na łamaniu klątw. Zabini była ciekawska, ale nie miała też w zwyczaju nadmiernie interesować się osobami zleceniodawców i ich sprawami. Dopóki nie godzili w interesy jej bądź rycerzy, ich sprawki jej nie obchodziły. Wymiana odbyła się jednak sprawnie – mężczyzna otrzymał przedmiot, a Lyanna mieszek z zapłatą, a także spojrzenie pełne niechętnego uznania; sprawdziła się, wypełniła zadanie, więc mogła być z siebie w pełni zadowolona i dumna, tym bardziej, że oprócz szkatułki przywiozła z wyspy Achill także trochę ingrediencji roślinnych, które również mogła sprzedać nokturnowym handlarzom i zarobić dodatkową niewielką sumkę. Każde kolejne zlecenie sprawiało jednak, że pojawiały się następne, bo zadowolony klient był gotów przyjść do niej ponownie lub polecić ją komuś innemu jako osobę wydajną, dyskretną, niezwiązaną z ministerialnymi służbami i co ważne w tym środowisku, o elastycznej moralności. Parudniowa wyprawa przyniosła też miłą odmianę od Londynu oraz trochę ruchu oraz emocji towarzyszących poszukiwaniom. Nie było to coś wielkiego, ale zawsze jakaś odmiana i przełamanie rutyny, która ostatnimi czasy zamykała się głównie w Londynie i okolicach.
| zt.
Odczarowywanie zaklętych prostymi klątwami przedmiotów bywało monotonne, dlatego z zaciekawieniem powitała nowe zlecenie, zdobyte w zakamarkach Nokturnu. Jeden z tamtejszych bywalców poszukiwał łamacza klątw i poszukiwacza artefaktów, a szczęśliwie Lyanna znajdowała się w odpowiednim miejscu i czasie, żeby zainteresować się sprawą i zaoferować swoją osobę do podjęcia się tego zlecenia, z pewnością ciekawszego i bardziej wymagającego – a tego właśnie potrzebowała. Czegoś, co zmusi ją do faktycznego wysiłku i nie będzie trącić rutyną, zwłaszcza że stęskniła się za wyprawami, bo od paru miesięcy nie wybierała się nigdzie dalej, więc najwyższy czas był to zmienić.
Przy jednym ze stojących na uboczu stolików Białej Wywerny dokładnie wypytała mężczyznę o szczegóły. Jegomość nie wyglądał na obszarpanego biedaka, którego nie byłoby stać na jej usługi, nie był zapijaczonym mętem który próbował pozować na groźnego, podczas gdy w rzeczywistości alkohol do reszty przeżarł mu rozum i umiejętności. Był kimś, kto w gruncie rzeczy na co dzień mógł pozować na przykładnego obywatela, by następnie po kryjomu zapuszczać się w odmęty Nokturnu. Opowiedział interesującą historię o ukrytej szkatule, podobno kryjącej się w jednej z jaskiń u wybrzeża wyspy Achill, według jego opowieści schowanej tam przez jego dziada, znawcę run, a którą on chciał odzyskać, przekonany że jest to coś cennego, co jego krewny chciał uchronić przed odebraniem przez ministerialne służby. Podejrzewała też, że nie bez powodu czarodziej ten szukał śmiałka na Nokturnie, a nie bardziej oficjalnymi drogami – zapewne chciał zachować dla siebie znalezisko, bez dzielenia się nim z kimkolwiek, a zwłaszcza z ministerstwem, które mogłoby chcieć skonfiskować potencjalnie niebezpieczne, może nawet czarnomagiczne przedmioty.
Lyanna zawsze ożywiała się podczas opowieści o ukrytych skarbach – nieważne czy było to złoto, czy jakieś cenne przedmioty lub nawet rzadkie księgi. Oprócz nich ważny był sam dreszcz przygody towarzyszący wyprawie i poszukiwaniom, najlepiej urozmaiconym obecnością jakiejś klątwy, którą mogłaby złamać. Nie bez powodu to łamacze najczęściej zostawali poszukiwaczami artefaktów, bo stare kryjówki takich przedmiotów niezwykle często były zaklęte.
- Na pewno dasz sobie z tym radę? Nie wyglądasz na kogoś, kto ma doświadczenie w podobnych wyprawach – zapytał w pewnym momencie mężczyzna, już po tym, jak przedstawił zarys zlecenia i najwyraźniej nagle zdał sobie sprawę, z kim miał do czynienia; Lyanna sprytnie zsunęła z głowy kaptur już po usłyszeniu najważniejszych informacji oraz przedstawieniu swoich kompetencji, w momencie kiedy nie mógł tak łatwo jej zbyć i się wycofać, ale i tak nie uniknęła pytań i wątpliwości.
Rzeczywiście nie wyglądała na to ze swoją ponadprzeciętną urodą i młodą twarzą, i przywykła już do tego, że niektórzy wątpili w jej umiejętności. Kobietom w męskich zawodach nigdy nie było łatwo, ale nie była byle kim. Gdyby była zwykłą ślicznotką bez umiejętności, czy mogłaby jak gdyby nigdy nic przesiadywać w Białej Wywernie? Zwykłe ślicznotki w miejscu takim jak to byłyby łatwymi ofiarami i nie przetrwałyby długo, ale Lyanna Zabini nie była ofiarą. Jej wygląd był też dodatkowym atutem, bo nikt nie podejrzewałby jej o żadne brudne sprawki.
- Pozory lubią mylić, a zapewniam, że posiadam odpowiednie umiejętności – odezwała się chłodno, a żaden mięsień jej twarzy nie drgnął. – Za tydzień lub najpóźniej dwa, w zależności od tego jak szybko uda mi się zorganizować świstoklik, wrócę tu ze znaleziskiem, a jeśli mi się nie powiedzie, zwrócę powierzony mi zadatek i zapomnimy o sprawie. To jak będzie? Nas, w pełni wykwalifikowanych łamaczy niezwiązanych z ministerstwem ani z Gringottem nie ma aż tak znowu wielu. Jeszcze mniej jest takich, którzy nie zadają niewygodnych pytań.
Ale Zabini nie zamierzała ponosić porażki. To była dla niej kwestia nie tylko samego zarobku, ale też dumy, żeby wykonać zlecenie najlepiej jak potrafi i zamknąć usta wątpiącemu. Czarodziej musiał jednak być na tyle zdesperowany lub chętny przetestowania umiejętności młodej kobiety, że się zgodził, choć zaznaczył, że oczekuje od niej pełnej dyskrecji oraz przyniesienia znaleziska w stanie nienaruszonym.
- Oczywiście – zapewniła, a kącik jej ust lekko uniósł się w górę. – Wszystko zostanie załatwione jak należy, a znalezisko będzie należeć tylko do pana.
Zanotowała wszystkie ważne informacje oraz przyjęła zadatek mający pokryć koszty przygotowań i wyprawy. Do planowanego na kilka dni wyjazdu musiała się przygotować, także wiedzowo, więc przed wyprawą wybrała się do biblioteki londyńskiej, by poszukać informacji o wyspie Achill. Dyskretnie skopiowała mapę znajdującą się w jednej z ksiąg, a także wynotowała ważne informacje mogące się przydać w namierzeniu właściwej jaskini. Zamówiła też świstoklik u zaufanej osoby, prosząc o możliwie szybkie załatwienie sprawy, ale i tak musiała parę dni na niego poczekać. Gdy wszystko, łącznie ze świstoklikiem i innymi niezbędnymi pomocami było gotowe, rankiem dwudziestego szóstego września mogła przenieść się na irlandzką wyspę, na której kiedyś już była, w wakacje między kolejnymi latami Hogwartu. Jej ojciec był handlarzem ingrediencji i miał tu kiedyś swoje interesy, ale były to czasy, kiedy Lyanna jeszcze nie była łamaczem klątw, dlatego o tych aspektach wyspy nie miała zbyt wiele pojęcia.
Świstoklik zabrał ją do jednego z małych czarodziejskich wiosek na wybrzeżu, gdzie w podrzędnym pubie wynajęła niewielki, zapuszczony pokój; wiedziała, że prawdopodobnie nie załatwi całej sprawy w ciągu jednego dnia i będzie musiała zostać tu na noc, albo nawet dwie, zależy ile jej zejdą poszukiwania właściwego miejsca. Nie zniechęcała się jednak; kilka dni poza Londynem dobrze jej zrobi, a obietnica poznawania nieznanego była równie obiecująca, jak perspektywa zarobku, który otrzyma kiedy już wróci z zabezpieczonym znaleziskiem.
Pierwszy dzień wykorzystała na rekonesans. Z samego rana, ledwie wstał świt ubrała się starannie i przede wszystkim wygodnie, pod czarną szatę i płaszcz zakładając równie czarne spodnie i sznurowane buty z wysokimi cholewami, odpowiednie na dłuższe piesze wędrówki. Nie chciała niczego przegapić, dlatego nie zdecydowała się na miotłę, bo jak z wysokości miałaby wypatrzeć tak subtelne znaki, jak wyrysowane na skale niewielkie runy? Zadbała też o odpowiednie wyposażenie, w tym notatnik z najważniejszymi informacjami i skopiowaną mapę. Dla mieszkańców wioseczki mogła wyglądać na jedną z wielu osób, które przyjeżdżały w te okolice, by wędrować, poznawać przyrodę i pozyskiwać ingrediencje roślinne. Wyglądała całkowicie niepozornie i nie budziła podejrzeń. Będąc tu zamierzała zresztą trochę ich skubnąć i opchnąć na Nokturnie, więc jak wróci do kwatery z torbą wypchaną roślinami, będzie to znakomita i wcale niegłupia przykrywka dla głównego celu jej przybycia w te strony. Jako że ojciec nauczył ją co nieco o roślinach, posiadała może nie wybitną, ale całkiem sporą wiedzę i czasem mogła również dorabiać sobie drobne sumy, sprzedając rośliny pozyskane przy okazji wypraw po artefakty.
Spacerowała wzdłuż wybrzeża przez wiele godzin, zbierając rośliny i wypatrując wśród okolicznych skał jaskiń. Niektóre skalne wyrwy były jednak zbyt małe, by mógł się tam pomieścić człowiek lub kończyły się nagle, nie zawierając przejścia nigdzie dalej ani nie ukazując żadnych tajemnic po sprawdzeniu zaklęciem. W każdej jednak wypatrywała run mogących zwiastować odnalezienie właściwego miejsca, a także potencjalnej klątwy zabezpieczającej. Liczyła się z tym, że właściwe miejsce może być zaczarowane w taki sposób, by nie przyciągać uwagi i nie wyglądać w żaden sposób podejrzanie.
Ale tego dnia nie znalazła niczego interesującego, więc wróciła wieczorem do kwatery, a następnego wybrała się na rekonesans znowu, tym razem w drugą stronę – i wydawało się, że tym razem znalazła obiecujący ślad, kilka małych, misternie wydrapanych run przy wejściu do jednej z większych jaskiń, dla kogoś kto potrafił je czytać mogących stanowić ostrzeżenie. Rzucone Carpiene i Hexa revelio upewniły ją, że dalej, w głębi pieczary, znajduje się coś zaklętego, przeszkody stworzone nie przez naturę, a przez kogoś, kto chciał tu coś ukryć.
Nieuchronnie zbliżał się jednak zmrok, więc nie będąc pewną, jak długo jej tam zejdzie, zawróciła, by następnego dnia o brzasku polecieć tam na starej, wypożyczonej miotle, aby zaoszczędzić czas i umożliwić sobie szybki środek ucieczki, gdyby coś poszło nie tak i gdyby potrzebowała uzdrowiciela. Gdy zlokalizowała i oznaczyła na mapie wytypowane miejsce, mogła już przylecieć tu na miotle, bez konieczności szukania na ziemi wszelkich obiecujących oznak. Była sama, nie towarzyszył jej żaden inny członek wyprawy który mógłby udzielić jej pomocy, dlatego właśnie poprzedniego dnia odpuściła, bo wiedziała, że w razie komplikacji musiała poradzić sobie z tym samodzielnie, a ranna mogłaby nie dać rady odpowiednio szybko powrócić do wioski pieszo; jaskinia była dość oddalona od najbliższych siedzib. Wcześniej rozeznała się też, że w wiosce mieszkała stara uzdrowicielka, do której w razie czego mogłaby się udać.
Miotłę zabrała ze sobą, a z podręcznej torby wyjęła niewielką czarodziejską latarenkę, którą mogła nieść, nie zajmując różdżki lumosem; ta mogła jej być potrzebna do wykrywania pułapek i klątw. Zagłębiając się dalej znów rzuciła Carpiene, by wykryć ewentualne pułapki; zaklęcie pokazało jej, że musiała uważać na wyglądające pozornie zwyczajnie przejście do dalszej, węższej i ciemniejszej pieczary. Hexa revelio pokazało, że na przejściu jest nałożona klątwa, co wzmogło jej czujność, dlatego przez cały czas rozglądała się za runami. By móc zdjąć tę klątwę, musiała ją najpierw rozpoznać. Wnikliwie analizowała elementy otoczenia, szczególną uwagę zwracając na wszystko, co odstawało od normy i nosiło znamiona czarodziejskiej ingerencji.
Przyświecając sobie latarenką z zamkniętą wewnątrz świecą obejrzała ściany, nie dotykając ich jednak dłońmi. Choć miała na rękach skórzane rękawiczki, była ostrożna, nawet jeśli wiedziała, że klątwa nie aktywuje się, dopóki nie przejdzie dalej. Ale po chwili światło padło na runy umieszczone na bokach przejścia. Lyanna przyjrzała się im, rozpoznając je – były to runy zwiastujące Klątwę Stosu. Całkiem zmyślne i często stosowane zabezpieczenie mające chronić skarby przed intruzami, bo każdy, kto spróbowałby tam wejść bez uprzedniego zdjęcia klątwy, natychmiast stanąłby w ogniu, a uzyskane obrażenia uniemożliwiłyby dalszą eksplorację zaczarowanego obszaru. Skoro klątwa tu była, to znaczyło, że rzeczywiście dalej coś musiało być schowane. Po co w innym przypadku ktoś miałby zaklinać takie miejsce jak to, które z pewnością nie było często odwiedzane?
Finite incantatem – pomyślała po odpowiednim przygotowaniu się do zdjęcia klątwy, czekając na to, co się wydarzy.
Nie stało się nic, a w przypadku niepowodzenia zapewne odczułaby tego skutki. Na próbę rzuciła Hexa revelio, ale tym razem zaklęcie wykazało, że pomieszczenie znajdujące się za przejściem już nie jest przeklęte. Biała mgiełka kumulowała się jednak dalej, przy tylnej ścianie, co znaczyło, że nie tylko pieczara była przeklęta, ale coś jeszcze, prawdopodobnie jej zawartość, również.
Po tym sprawdzianie ostrożnie weszła do środka, trzymając w jednej dłoni różdżkę, a w drugiej latarenkę; miotłę zostawiła przed przejściem. Oświetlała wnętrze jaskini wyglądające całkiem zwyczajnie; ktokolwiek wybrał ją na kryjówkę, nie zrobił tu nic poza umieszczeniem przeklętych zabezpieczeń na potencjalnych łowców skarbów. Nie zadał sobie trudu, by uczynić jakieś zdobienia, jakie często można było znaleźć w grobowcach, ale tym razem nie miała do czynienia z żadnym z nich, a ze zwykłą kryjówką stworzoną przez czarodzieja, który według wzmianek jej zleceniodawcy chciał uchronić pewien przedmiot przed odebraniem mu go, a później z powodów, których nie poznała, już nie mógł po to wrócić. Istniało duże prawdopodobieństwo, że było to coś nielegalnego, ale elastyczna moralność Zabini pozwalała jej zająć się tym bez żadnych wewnętrznych dylematów. Ktoś jednak najwyraźniej już o tym miejscu słyszał i próbował swoich sił – przy jednej ze ścian niedaleko przejścia zobaczyła zwęglone zwłoki, zapewne leżące tu od dawna, bo przypalona skóra zdążyła w wielu miejscach poodpadać od sczerniałych kości. Ktoś poszukujący skrytki, czy może przypadkowy mugol szukający przygód, który wybrał sobie ku temu złe miejsce i padł ofiarą zabezpieczeń? Nie było to w tym momencie istotne. Było też kilka zwęglonych szkielecików szczurów i nietoperzy. Lyanna dzięki swojemu przeszkoleniu i wiedzy była jednak ostrożna i nie dawała się tak łatwo zwabić w pułapkę, sprawdzając wszystko, zanim zatrzymała się przed wgłębieniem w tylnej ścianie jaskini, gdzie znajdowała się zaśniedziała, pociemniała szkatuła, której obecność wykryła dopiero przy użyciu odpowiednich zaklęć, bo wcześniej wgłębienie było dla niej niewidoczne.
Poświeciła latarenką, by obejrzeć powierzchnię znaleziska i znaleźć oraz zinterpretować runy; według wcześniej rzuconego Hexa revelio szkatuła była przeklęta. Okazało się jednak, że tym razem nie było to zabezpieczenie zabójcze, ale niezwykle sprytne i skuteczne przeciw potencjalnym złodziejom – każdy, kto spróbowałby otworzyć szkatułę, na trzy dni utraciłby całą pamięć, zapominając także, w jakim celu tu przyszedł i czego szukał; była to Klątwa Zapomnienia.
Nie była jednak szczególnie trudna do zdjęcia, więc uporanie się z nią nie zajęło Lyannie wiele czasu. Kiedy klątwa została zdjęta, mogła wyciągnąć szkatułę z wgłębienia, odkrywając, że była dość ciężka i biorąc pod uwagę jej zewnętrzny wygląd, leżała tu od przynajmniej kilkudziesięciu lat. Nie było to z pewnością najbardziej okazałe znalezisko ani miejsce ukrycia, jakie w życiu widziała, ale zawsze to lepsze i ciekawsze niż codzienne proste zlecenia bądź to, z czym miała do czynienia podczas krótkiej kariery ministerialnego łamacza. Na bardziej zmyślne zabezpieczenia i klątwy mogłaby zapewne liczyć w starych grobowcach, ale może jeszcze będzie miała okazję powtórzyć wyprawę równie fascynującą, jak ta dawna z bratem i jego zespołem, podczas której eksplorowali takie miejsca i gdzie nauczyła się więcej niż w ministerstwie – ale w obecnym czasie, biorąc pod uwagę jej nową przynależność i obowiązki, dłuższe wyprawy za granicę musiały poczekać.
Szkatuła znalazła się bezpiecznie w torbie. Lyanna opuściła jaskinię, biorąc zostawioną przed przejściem miotłę, i ruszyła dalej, większą pieczarą zmierzając prosto ku wyjściu na otwartą przestrzeń. Po kilku godzinach przebywania w półmroku zmąconym jedynie sztucznym światłem dzienny blask ją oślepił, więc zmrużyła oczy. Gdy już przyzwyczaiła się z powrotem do jasności wskoczyła na miotłę i poleciała z powrotem do wioski. Jeszcze tego samego dnia opuściła tymczasowe lokum i aktywowała powrotny świstoklik do Londynu. Cała sprawa zajęła jej nawet mniej czasu niż myślała, że zajmie, więc po powrocie wysłała do swojego zleceniodawcy list z zawiadomieniem o znalezieniu szkatuły, którą miała przekazać w umówionym miejscu na Nokturnie, co odbyło się zaraz kolejnego dnia.
Choć Lyannę bardzo korciło by sprawdzić, co jest wewnątrz szkatuły, jako profesjonalistka musiała się powstrzymać; klient dając jej zlecenie zastrzegł, żeby nie otwierała skrzyneczki i nie wyciągała zawartości, miała ją tylko dostarczyć do jego rąk, bo sam być może nie miał zamiaru tracić czasu na poszukiwania lub nie znał się na łamaniu klątw. Zabini była ciekawska, ale nie miała też w zwyczaju nadmiernie interesować się osobami zleceniodawców i ich sprawami. Dopóki nie godzili w interesy jej bądź rycerzy, ich sprawki jej nie obchodziły. Wymiana odbyła się jednak sprawnie – mężczyzna otrzymał przedmiot, a Lyanna mieszek z zapłatą, a także spojrzenie pełne niechętnego uznania; sprawdziła się, wypełniła zadanie, więc mogła być z siebie w pełni zadowolona i dumna, tym bardziej, że oprócz szkatułki przywiozła z wyspy Achill także trochę ingrediencji roślinnych, które również mogła sprzedać nokturnowym handlarzom i zarobić dodatkową niewielką sumkę. Każde kolejne zlecenie sprawiało jednak, że pojawiały się następne, bo zadowolony klient był gotów przyjść do niej ponownie lub polecić ją komuś innemu jako osobę wydajną, dyskretną, niezwiązaną z ministerialnymi służbami i co ważne w tym środowisku, o elastycznej moralności. Parudniowa wyprawa przyniosła też miłą odmianę od Londynu oraz trochę ruchu oraz emocji towarzyszących poszukiwaniom. Nie było to coś wielkiego, ale zawsze jakaś odmiana i przełamanie rutyny, która ostatnimi czasy zamykała się głównie w Londynie i okolicach.
| zt.
Leniwym gestem szorowała mokrą szmatką kufel. Mijały kolejne minuty, a on wcale nie robił się czystszy. Nie przykładała się, nie zwracała uwagi na rozmazywane jedynie smugi po irlandzkim ale. Częściej zerkała przez okno, przy którym stała, obserwując dom po drugiej stronie uliczki, lekko na prawo. Nie wyróżniał się niczym. Wyglądał jak dziesiątki innych domów w tej okolicy. Wzniesiony z szarego, zwykłego kamienia, który obrósł już mchem i bluszczem. Po brukowanej uliczce płynął wartki potok wody. Od przeszło dwóch tygodni nieustannie padał deszcz. Nie wybiła jeszcze godzina dwunasta, a było tak ciemno, jakby zapadła noc. Musiała zapalić wszystkie świece w pubie, by nie wzbudzać podejrzeń, liczyła jednak, że nikt nie zdecyduje się odwiedzić przybytku o tej porze w środku tygodnia (poza kilkoma pijaczynami, którzy nie opuszczali go chyba nigdy), dyskutującymi zawzięcie w kącie Sali. Okna domu, który obserwowała, również paliło się światło. Cierpliwie czekała aż zgaśnie.
Na malowniczej wyspie Achill leżącej u wybrzeży Irlandii znajdowało się kilka niewielkich wiosek, wśród nich dwie zamieszkane wyłącznie przez czarodziejów, a także – jak podejrzewała Rookwood oraz jej współtowarzysze – wilkołak. Śledzili go już od kilku dni, uważnie obserwowali każdy ruch, zbierając materiał dowodowy. Czy się tego domyślał? Szczerze wątpiła. Potrafili działać dyskretnie, niepostrzeżenie. Cienie pod oczyma Thomasa, zmizerniała sylwetka, zapadłe policzki z pewnością były winą strachu przed śledzeniem, a zbliżającą się pełnią. Sigrun potrafiła dostrzec te znaki, odpowiednio je zinterpretować, połączyć jedno z drugim. Nawet jeśli nie dochowali należytej ostrożności – w co szczerze wątpiła – Thomas był na tyle głupi, aby nie próbować się ukryć. To w pewnym sensie było zastanawiające, większość podejrzanych o klątwę lykantropii, na kilka dni przed pełnią znikało zupełnie, ukrywając się przed całym światem – ale nie on. Błąd numer jeden.
Pub naprzeciwko jego domu stanowił doskonały punkt obserwacyjny. Obecność całkiem obcych w tak maleńkiej wiosce wydałaby się podejrzana, jednakże to nie stanowiło dla łowców na usługach lorda Averego najmniejszego problemu – odkąd Rookwood znalazła się pośród nich nie potrzebowali tak wiele eliksiru wielosokowego. Nie zwykła przechwalać się darem, jaki otrzymała wraz z krwią w genach, jednakże metamorfomagia mogła być jednym z czynników, dla których powierzano jej trudniejsze zadania; pragnęła stać się cenniejszą w oczach własnych przełożonych, zyskać w nich. Mierzyła wysoko, także w w pracy. Jeszcze przed kilkoma miesiącami wierzyła, że służbowy, ponad roczny pobyt w Rumunii zagwarantuje jej awans na dowódcę grupy Brygadzistów. Aresztowanie na Picadilly Circus pokrzyżowało plany Sigrun, jednakże - jak widać - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pośród łowców lorda Avery czuła się swobodniej, lepiej, żałowała, że nie podjęła pracy u niego wcześniej. Dobrze odnalazła się wśród jego łowców, jako metamorfomag uzupełniając pewną lukę. Dzięki niej mieli bezpieczny punkt obserwacyjny. Właścicielka, a zarazem jedyna barmanka jedynego pubu w wiosce, leżała teraz spetryfikowana we własnych piwnicach. Spętana, wyciszona zaklęciem, ze zmodyfikowaną pamięcią. Nie było powodu, aby czynić jej większą krzywdę. Musiała zniknąć na jedynie kilka godzin. Sigrun przyjrzała się jej uważnie i wysiliła silną wolę, by przekształcić rysy swojej twarzy tak, by stanowiły lustrzane odbicie kobiety. Na nieszczęście łowczyni kobieta była Irlandką z krwi i kości, co za tym szło - miała ogniście rude włosy, mogła to jednak znieść przez jego południe. Dla dobra śledztwa.
Thomas opuścił swój dom około godziny piętnastej. To była ich szansa. Sigrun, pod postacią barmanki, przegoniła pijaczyny z baru, gderając, że ona także potrzebuje obiadowej przerwy. Ona i jej towarzysz, który dotychczas sączył nieśpiesznie kufel piwa przy szynkwasie, opuścili pub tylnymi drzwiami; nie wiedziała kto zdecyduje się akurat wyjrzeć przez okno, na ulicę, gdy będą przechodzić do domu Thomasa. Wybrali drogę naokoło, wolała pozostać bezpieczna, a przy łowcy, nienależącym do Rycerzy Walpurgii, nie decydowała się nigdy na przemianę w kłąb czarnej mgły.
Williams był ich dobry w łamaniu zaklęć ochronnych. Nie musiał nawet wysilać się znacznie, Thomas nie postarał się przy ich nakładaniu - błąd numer dwa. Weszli do środka, po cichu, bez wyrządzenia szkód; tego popołudnia zamierzali jedynie się rozejrzeć, opuścić dom podejrzanego jak gdyby nigdy nic. Sigrun zasłoniła więc okna ciężkimi firanami, aby użyć zaklęcia Lumos i zacząć przeszukiwać mieszkanie.
Odnalezienie dowodu nie zajęło jej wiele czasu - zazwyczaj odnajdywała księgę traktującą o lykantropii, skażeni klątwą szukali sposobu na jej zdjęcie, bądź pełen żalu list do bliskich - nie mogła jednak ukryć własnego zaskoczenia. Wywar tojadowy, głosiła etykieta fiolki, którą odnalazła w szufladzie przy łóżku, wraz z listem. Po odczytaniu jego treści zorientowała się, że wysłała go Thomasowi zaprzyjaźniona, zaufana alchemiczka. Słyszała o tym wynalazku, oczywiście, jakże by nie. Recepturę opublikowało Ministerstwo Magii, co uważała niejako za błąd. Ten eliksir nigdy nie powinien był powstać, z prostej przyczyny - nikt nie powinien ułatwiać żywotu wilkołaka, inaczej zaczną funkcjonować w ich społeczeństwie jak gdyby nigdy nic. Parszywe mieszańce na to nie zasługiwały. Wezwała Williamsa, aby na to spojrzał.
Mogli mieć już pewność, że Thomas nie zniknie na samą noc pełni. Najpewniej odnajdą go tutaj - skulonego we własnej sypialni, otumanionego wywarem tojadowym, pozornie nieszkodliwego. Pomyślała, że w tym przypadku to nawet lepiej. Jeśli będzie senny, nie będzie taki groźny; jeśli zachowa świadomość, krwiożerczy instynkt bestii nie będzie prowokował do ataku.
Sigrun odłożyła fiolkę ostrożnie na miejsce, dbając, aby znalazła się w tej samej pozycji, co wcześniej. Zamknęła szufladę. Poprawiła serwetę na szafce nocnej i po cichu wycofała się z sypialni. Powróciła z towarzyszem do pubu, aby cofnąć zaklęcia rzucone na barmankę; Williams odpowiednio zmodyfikował jej pamięć.
Na Wyspę Achill powrócili nazajutrz. W noc pełni, osiemnastego listopada, jednakże maleńkiej, rybackiej wioski nie obejmował blask księżyca. Pełna, srebrzysta tarcza kryła się za ciężkimi, burzowymi chmurami. Liczne błyskawice przecinały ciemne niebo, wichura wyła i wyła, przywodząc na myśl płacz ofiary czarnoksiężnika. Huki burzy zagłuszyły ich wejście do domu. Zjawili się późną nocą, kiedy większość mieszkańców wioski zapadła w sen, a w pubie naprzeciwko zgasły światła. Łowcy uzbrojeni byli tak jak zawsze. Może i Thomas wypił wywar tojadowy - choć nie mieli takiej pewności, dopóki go nie odnaleźli - pozostawał jednak wciąż w ciele bestii. Bestii mierzącej ponad dwa metry wzrostu, o barkach szerokich, łapach silnych, pazurach długich i ostrych, zębiskach jak brzytwy jak się okazało. Nie kulił się w sypialni, odnaleźli go w piwnicy, zaryglowanej od wewnątrz; Williamsowi udało się otworzyć drzwi.
To było coś nowego.
Przez kilka uderzeń serca trwała w miejscu, wpatrując się w nieruchomego, skulonego pod ścianą wilkołaka; poderwał łeb, w jego ślepiach wyraźnie dostrzegała zaskoczenie, jednakże nie poderwał się do góry, by rzucić się z pazurami w ich stronę - tak jak zawsze. Nie zawył, nie zawarczał, nie kłapnął zębami. W ogromnym cielsku krył się Thomas. Przerażony, zrozpaczony swym losem Thomas. Nie mógł mówić, nie mógł zadać pytania, lecz nie musiał - wiedział kim są. Williams trzymał w ręku wabik na wilkołaki, a Sigrun kuszę z bełtami nasączonymi płynnym srebrem. Jones różdżką zmuszał srebrne łańcuchy do lewitacji.
Thomas zerwał się z miejsca, wiedziony jednak nie instynktem bestii, a tym samozachowawczym - chciał stąd uciec. Rzucił się kierunku okna w akcie desperacji, choć musiałby użyć czarów, by je powiększyć. W tej formie był zbyt wielki, by się przez nie wydostać.
Rookwood wypuściła raz po raz kilka bełtów, celnie i precyzyjnie, natychmiast wbiły się w cielsko wilkołaka, który zawył z bólu. Williams rzucił na piwnicę zaklęcie, które uniemożliwiało jej opuszczenia, zaś Jones spętał nogi Thomasa i zaklęciem pociągnął łańcuchy, tak, aby upadł na podłogę.
Rookwood dotychczas tak sceptycznie była nastawiona do wywaru tojadowego, a tej nocy musiała przyznać, że niezwykle ułatwił im pracę; nie mogła się temu nadziwić. Może jednak będą mieli z niego większy pożytek, niż początkowo sądziła?
Unieruchomili wilkołaka, spętali srebrnymi łańcuchami tak, by nie mógł się ruszyć - i tak, by więzy sprawiały mu ból. Nikt nie mógł go usłyszeć przez nałożone na piwnicę zaklęcia. Thomas nie szarpał się, przestał walczyć, obolały i osłabiony. Wywar tojadowy go otumanił, zaś płynne srebro wtłoczone w krwiobieg odbierało mu siły witalne. Mógł zdychać - na to liczyła.
Stojąc nad spętanym wilkołakiem spojrzała prosto w oczy Jonesa, który dowodził ich grupie tej nocy, zadała mu nieme pytanie - co mieli robić?
Nadeszła pora, aby zafałszować kolejny raport - niestety w obronie własnej byli zmuszeni sięgnąć po cięższe działa. Podejrzany o wilkołactwo nie dożył świtu.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ruszył niezwłocznie. Decyzja o rozdzieleniu była jedyną słuszną, musieli maksymalizować swoje szanse na dotarcie do Longbottoma. Powinni go znaleźć, nim narobi szkód. Nie znał go osobiście, ale wiedział o nim wystarczająco, aby przypuszczać, że ukrywając się nie będzie siedział bezczynnie. Na pewno miał mnóstwo sojuszników, być może zrzeszał ich po cichu, planując przewrót, a może knuli plany przyszłościowe, szykowali jakąś zasadzkę. Musiał pozostać czujny, nie wypadało go lekceważyć, a słowa asystenta mogły wprowadzić go umyślnie w pułapkę, ale wierzył, że osiągnął już tyle, by sprostać wszelkim trudnościom. Uważał się za potężnego czarodzieja, znał doskonale tajniki czarnej magii, biegle władał różdżką i nie obawiał się wyzwań. Ryzyko towarzyszyło mu od zawsze.
Henry McBurner. Wyspa Archill. Północny Brzeg. To właśnie tam się udał, ale znalezienie odpowiedniego domu nie było oczywiste. Podejrzewał, że będzie musiał zaryzykować spytaniem o drogę, a później pozbawić informatora życia, by nie zdążył nikogo poinformować o poszukiwaniach. Nim jednak tak się stało, dotarł na Północny brzeg. Droga była prosta, opustoszała, prowadziła przez wzniesienia. Wokół porastały tylko kępy trawy, niewysokie krzewy, brakowało w wyspiarskim krajobrazie wyższej roślinności. Woda rozbijała się o brzeg, zalewała szaro-beżowy piach i wciągała go do morza. Patrzył na wszystko z góry, zmieniony we mgłę, przeistoczony w swą niematerialną postać zbudowaną z czarnej magii.
Sprawa okazała się jednak mniej skomplikowana. Na północnym brzegu, na jego samym końcu stał tylko jeden dom o strzelistym dachu. Teren obsadzony był wysokim ogrodzeniem, który porastał bluszcz. Nie chciał szukać furtki, nie dostrzegł nigdzie bramy, furtki. Prawdopodobnie ukryta była gdzieś pod roślinami.
Zmaterializował się już w środku, na rogu budynku, z dala od okien. Nie mógł jednak nie dostrzec bawiącego się na ganku dziecka i jego opiekunki. Za kilka sekund jej wzrok podniesie się ku niemu, wiedziony przeczuciem lub dostrzeżeniem dziwnej, smolistej mgły, która dosłownie spadła z nieba. Musiał działać szybko, musiał zareagować błyskawicznie, nie pozwalając im na jakąkolwiek reakcję. Dziewczynka — prawdopodobnie to była dziewczynka, wydała mu się zbyt mała, aby mogła mu w czymkolwiek pomóc, zaś kobieta mogła szybko podnieść alarm. Wyciągnął różdżkę, wpierw kierując ją w stronę kobiety:
— Imperio— wypowiedział gładko, bez wahania, celując prosto w nią. — Milcz i ani drgnij.— Podjął zaraz po tym komendę z żądaniem. Musiał ją obezwładnić skutecznie. Po chwili przesunął dłoń w kierunku dziecka, wypowiadając drugą czarnomagiczną inkantację: — Aquassus.— W jego mniemaniu powinno wystarczy, by uciszyć, a później pozbawić życia bachora.
| Przybywam stąd; a tu zmieniłem się we mgłę
202/217 (15 psychiczne)
1. Imperius
2. Aquassus.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 53
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'k100' : 51
--------------------------------
#5 'k10' : 1
--------------------------------
#6 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 53
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'k100' : 51
--------------------------------
#5 'k10' : 1
--------------------------------
#6 'Anomalie - CZ' :
Oba zaklęcia skutecznie dotarły do właściwych ofiar. Umysł opiekunki wziął we władanie z łatwością. Kobieta zamarła w bezruchu i zacisnęła usta, z przerażeniem wpatrując się w to, co stało się z dzieckiem. Dziewczynka przewróciła się na plecy, łapiąc za gardło. Krztuszenie się nie pozwoliło jej wykonać żadnego ruchu, a silne zaklęcie błyskawicznie pozbawiało ją nie tylko tlenu, ale i życia, które chwila po chwili gasło w jej wielkich, sarnich oczach. Ale czarna magia i na nim odbiła piętno. Poczuł, jak ogarnia go słabość, pod nosem pojawiła się kropa krwi, prócz niej — na moment przyćmiły go zawroty głowy. Ale to nie było nic, czym musiał się przejmować. Zignorował chwilową niedyspozycję i ruszył w kierunku gangu. Upewnił się, że dziecko było martwe - zbyt małe i zbyt słabe, by poradzić sobie z tak silnym zaklęciem. Kobieta zaś wciąż stała nieruchomo.
—Teraz zadam ci pytanie i oczekuję szczerej odpowiedzi. Powiedz mi wszystko, co na ten temat wiesz, ale nie będziesz ani krzyczeć, ani szukać ratunku. Wiesz przecież, że nic ci nie grozi, jesteś bezpieczna, a ja nie jestem twoim wrogiem — uprzedził ją spokojnym tonem, patrząc prosto w jej przerażone oczy, które chwila po chwili zaczynały łagodnieć. — Szukam Harolda Longbottoma, wiem, że mógł się tu ukryć. Powiedz mi, gdzie jest i zostań na miejscu.
— Nie ma go tutaj — odparła powoli, marszcząc brwi. Była bardzo młoda, miała jasne włosy splecione w krótki warkocz, okalający szyję z jednej strony. — Rzeczywiście Państwo gościli go w domu, ale bardzo krótko. Szybko wyjechał. [/b]
Nie miała powodów, by kłamać, o ile nie wymazano jej pamięci, ale na to nie mógł nic poradzić. Pokiwał więc głową i spojrzał na martwe dziecko.
— Weź je ze sobą i zejdź do morza. Głęboko. Zanurz się i pod żadnym pozorem nie próbuj wypływać na powierzchnię. Kiedy już nie wytrzymasz pod wodą, wciągnij powietrze. Masz się utopić.— Nieszczególnie zależało mu na pozostawianiu po sobie śladów. Mógł pozostawić tu dwa ciała — dla ostrzeżenia, ale zamierzał przeszukać dom, a w tym czasie nic nie mogło zaalarmować ewentualnych domowników o tym, że coś jest nie w porządku. Popatrzył jeszcze, jak kieruje się w stronę żywopłotu z bluszczu, między którym musiało być ukryte przejście. Kiedy zniknęły, wszedł powoli do domu. Różdżkę trzymał uniesioną, w pogotowiu. Wewnątrz pachniało drewnem i świeżo zaparzoną herbatą. Nigdzie nie było jednak żadnych śladów obecności osób trzecich. Wewnątrz panowała niebywała cisza, stawiał wiec kroki bardzo powoli i ostrożnie. W pierwszej kolejności przeszukał parter, ale poza zwykłymi użytkowymi pomieszczeniami nie znalazł niczego interesującego. Wtem udał się na piętro, a tam odnalazł coś na wzór domowej biblioteczki, gabinetu. Nie miał czasu, by przejrzeć ciekawe tytuły na pułkach, chociaż sam często zafascynowany był cudzymi zbiorami. Postanowił rozejrzeć się po wnętrzu. Biurko było sporych rozmiarów. Nie musiał się zastanawiać, kto najczęściej przy nim przesiadywał — ale ponieważ było często jednym z najistotniejszych miejsc każdego gabinetu, to jemu przyjrzał się najwnikliwiej. Na blacie leżały gazety. Dostrzegł tam ostatnie pozycje, szczególnie wspominające aktualnego Ministra Magii - a więc właściciel tego domu dość uważnie obserwował zmiany, przyglądał się sylwetce Malfoya. Czy to tu spiskowali razem z Longbottomem? Czy to tu obmyślali, co dalej, kiedy gościł pod ich dachem? Poza gazetami było jednak coś innego. Pod spodem, pod papierem ukryta drewniana ramka. Schowawszy różdżkę delikatnie ją wyciągnął, aby przyjrzeć się temu, co zawierała, ale ku jego zdumieniu nie było tam żadnej fotografii, a ciąg cyfr. Liczba nie była jednak samodzielnym tworem, przypominała numerologiczny wzór, który tworzył coś większego, ale pomiędzy niektórymi cyframi były luki. Musiał się zastanowić chwilę — mogły to być znaki, a mogły cyfry, które zdradzają pełny sens treści. Znalezienie pewnej prawidłowości nie wydawało mu się jednak trudne. Przemknął wzrokiem po ciągu, szybko odnajdując w tym sens, w myślach układał brakujące symbole. Kiedy sądził, że rozwiązał zagadkę, która niekoniecznie cokolwiek mu mówiła, dostrzegł pióro z kałamarzem. Sięgnął po nie i wpisał to, co uznał za słuszne, podejrzewając, że właściwe odkryje przed nim tajemnice. To, co trzymał w rękach musiało być formą zabezpieczenia.
| 187/217 (30 psychiczne)
rzucam na numerologię, IV +100
—Teraz zadam ci pytanie i oczekuję szczerej odpowiedzi. Powiedz mi wszystko, co na ten temat wiesz, ale nie będziesz ani krzyczeć, ani szukać ratunku. Wiesz przecież, że nic ci nie grozi, jesteś bezpieczna, a ja nie jestem twoim wrogiem — uprzedził ją spokojnym tonem, patrząc prosto w jej przerażone oczy, które chwila po chwili zaczynały łagodnieć. — Szukam Harolda Longbottoma, wiem, że mógł się tu ukryć. Powiedz mi, gdzie jest i zostań na miejscu.
— Nie ma go tutaj — odparła powoli, marszcząc brwi. Była bardzo młoda, miała jasne włosy splecione w krótki warkocz, okalający szyję z jednej strony. — Rzeczywiście Państwo gościli go w domu, ale bardzo krótko. Szybko wyjechał. [/b]
Nie miała powodów, by kłamać, o ile nie wymazano jej pamięci, ale na to nie mógł nic poradzić. Pokiwał więc głową i spojrzał na martwe dziecko.
— Weź je ze sobą i zejdź do morza. Głęboko. Zanurz się i pod żadnym pozorem nie próbuj wypływać na powierzchnię. Kiedy już nie wytrzymasz pod wodą, wciągnij powietrze. Masz się utopić.— Nieszczególnie zależało mu na pozostawianiu po sobie śladów. Mógł pozostawić tu dwa ciała — dla ostrzeżenia, ale zamierzał przeszukać dom, a w tym czasie nic nie mogło zaalarmować ewentualnych domowników o tym, że coś jest nie w porządku. Popatrzył jeszcze, jak kieruje się w stronę żywopłotu z bluszczu, między którym musiało być ukryte przejście. Kiedy zniknęły, wszedł powoli do domu. Różdżkę trzymał uniesioną, w pogotowiu. Wewnątrz pachniało drewnem i świeżo zaparzoną herbatą. Nigdzie nie było jednak żadnych śladów obecności osób trzecich. Wewnątrz panowała niebywała cisza, stawiał wiec kroki bardzo powoli i ostrożnie. W pierwszej kolejności przeszukał parter, ale poza zwykłymi użytkowymi pomieszczeniami nie znalazł niczego interesującego. Wtem udał się na piętro, a tam odnalazł coś na wzór domowej biblioteczki, gabinetu. Nie miał czasu, by przejrzeć ciekawe tytuły na pułkach, chociaż sam często zafascynowany był cudzymi zbiorami. Postanowił rozejrzeć się po wnętrzu. Biurko było sporych rozmiarów. Nie musiał się zastanawiać, kto najczęściej przy nim przesiadywał — ale ponieważ było często jednym z najistotniejszych miejsc każdego gabinetu, to jemu przyjrzał się najwnikliwiej. Na blacie leżały gazety. Dostrzegł tam ostatnie pozycje, szczególnie wspominające aktualnego Ministra Magii - a więc właściciel tego domu dość uważnie obserwował zmiany, przyglądał się sylwetce Malfoya. Czy to tu spiskowali razem z Longbottomem? Czy to tu obmyślali, co dalej, kiedy gościł pod ich dachem? Poza gazetami było jednak coś innego. Pod spodem, pod papierem ukryta drewniana ramka. Schowawszy różdżkę delikatnie ją wyciągnął, aby przyjrzeć się temu, co zawierała, ale ku jego zdumieniu nie było tam żadnej fotografii, a ciąg cyfr. Liczba nie była jednak samodzielnym tworem, przypominała numerologiczny wzór, który tworzył coś większego, ale pomiędzy niektórymi cyframi były luki. Musiał się zastanowić chwilę — mogły to być znaki, a mogły cyfry, które zdradzają pełny sens treści. Znalezienie pewnej prawidłowości nie wydawało mu się jednak trudne. Przemknął wzrokiem po ciągu, szybko odnajdując w tym sens, w myślach układał brakujące symbole. Kiedy sądził, że rozwiązał zagadkę, która niekoniecznie cokolwiek mu mówiła, dostrzegł pióro z kałamarzem. Sięgnął po nie i wpisał to, co uznał za słuszne, podejrzewając, że właściwe odkryje przed nim tajemnice. To, co trzymał w rękach musiało być formą zabezpieczenia.
| 187/217 (30 psychiczne)
rzucam na numerologię, IV +100
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Kiedy wpisał brakujące cyfry, usłyszał cichy szczęk zamka, a później toporny szelest, a może ciche tarcie dwóch materiałów. Spojrzał niżej, pod ramkę, którą trzymał. Jedna z szuflad wysunęła się. Jego przypuszczenia okazały się trafne i prawdziwe. Ta interesująca forma zabezpieczenia ukrywała prawdziwy skarb. Nim jednak przysiadł do jego analizy zwrócił jeszcze oczy w kierunku drzwi, upewniając się, że nikt go nie zaskoczy. W domu jednak wciąż było niebywale cicho, dlatego odsunął sobie krzesło i zasiadł w krześle wygodnie, sięgając do zawartości szuflady. Wewnątrz znajdowały się dokumenty, które jednoznacznie wiązały zamieszkującego, a nieobecnego tu mężczyznę z Haroldem Longbottomem. Rzeczywiście wszystko wskazywało na to, że obaj pozostawali przyjaciółmi. Henry nie mógł dłużej pomagać Haroldowi. Wśród pergaminów były zapiski o planowanej bojówce w dokach - pamiętał, że coś podobnego wspominała Deirdre podczas spotkania, powinien ją uprzedzić o tym znalezisku, ta informacja może się okazać cenna, miał nadzieję, że jeszcze z Caelanem nie zajęli się tą sprawą. Dokumenty zgiął i wetknął sobie za spodnie, wiedząc, że do kieszeni się nie zmieszczą. Nie mógł stąd wyjść, nie spotkawszy się z gospodarzem. Jeśli zostawili tutaj dziecko, na pewno wrócą. A przynajmniej jedno z nich. Przeglądnąwszy pozostałe pokoje zszedł na dół i zaczaił się w salonie, w fotelu. Musiał czekać. Długo nikt nie nadchodził, a on zaczął się obawiać, że traci czas. Zdążyło się już ściemnieć, kiedy usłyszał wpierw kroki do drzwi, a później ich skrzypienie, melodyjny, kobiecy głos wołający dziecko. Liczył na to, ze uda mu się porozmawiać z gospodarzem, wyciągnąć od niego informacje, ale w progu pojawiła się kobieta, która od razu, gdy go zobaczyła podniosła na niego różdżkę.
— Avada kedavra— wymierzył w nią, złorzecząc mroczną i okrutną inkantację. Szmaragdowy błysk rozjaśnił pomieszczenie, kiedy w nią trafiał; padła na deski martwa. Jej oczy były otwarty w przerażeniu, podobnie jak usta, a po policzku ściekła pojedyncza łza. Przeszukał ją uważnie, ale nie miała ze sobą niczego, co mogło mu podpowiedzieć kim była i czym miała jakiekolwiek informacje o Longbottomie. Znalezione dokumenty sugerowały, że gospodarz mógł w tej chwili przebywać z Longbottomem — a to znaczy, że być może nie wróci. Polowanie na niego w domu mijało się z celem. Ale jeśli wróci i zastanie to, co zastanie — z pewnością będzie próbował go znaleźć sam. Pozostawił martwą kobietę za sobą. Opuścił dom, ale zanim wzbił się w powietrze we mgle, rzucił na niego szatańską pożogę.
Niech ogniste węże zalęgną się w tym miejscu i zniszczą je doszczętnie.
| 187/217 (30 psychiczne)
zt
— Avada kedavra— wymierzył w nią, złorzecząc mroczną i okrutną inkantację. Szmaragdowy błysk rozjaśnił pomieszczenie, kiedy w nią trafiał; padła na deski martwa. Jej oczy były otwarty w przerażeniu, podobnie jak usta, a po policzku ściekła pojedyncza łza. Przeszukał ją uważnie, ale nie miała ze sobą niczego, co mogło mu podpowiedzieć kim była i czym miała jakiekolwiek informacje o Longbottomie. Znalezione dokumenty sugerowały, że gospodarz mógł w tej chwili przebywać z Longbottomem — a to znaczy, że być może nie wróci. Polowanie na niego w domu mijało się z celem. Ale jeśli wróci i zastanie to, co zastanie — z pewnością będzie próbował go znaleźć sam. Pozostawił martwą kobietę za sobą. Opuścił dom, ale zanim wzbił się w powietrze we mgle, rzucił na niego szatańską pożogę.
Niech ogniste węże zalęgną się w tym miejscu i zniszczą je doszczętnie.
| 187/217 (30 psychiczne)
zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wyspa Achill
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia