Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Jest to najpopularniejszy magiczny pub w Londynie. W całej Anglii nie ma chyba ani jednego czarodzieja, który nie słyszałby o tym specyficznym miejscu. Barmanem Dziurawego Kotła od lat niezmiennie pozostaje Tom, mężczyzna całkowicie łysy, bezzębny i pomarszczony niczym orzech włoski, jednak na swój sposób sympatyczny i zawsze służący pomocą - czy to za sprawą szklaneczki czegoś mocniejszego, czy dyskrecji, na przykład podczas udzielania schronienia w jednym z pokojów znajdujących się na pierwszym piętrze.
Sam pub nie zachęca swoim wyglądem - jest to niewątpliwie miejsce ciemne, obskurne i nieprzytulne, mimo to od lat cieszy się sporą popularnością. Podczas piątkowych wieczorów ciężko o kilka wolnych krzeseł, gdy pomieszczenie zamienia się w prawdziwe centrum towarzysko-handlowe. Zawsze panuje to tłok i gwar, słychać ciche śmiechy, podniecone szepty, stukot szklanic, skwierczenie piekących się na palenisku kiełbasek oraz szelesty monet, gazet i kart. Niemal co chwilę do środka wchodzi jakiś jegomość: czy to po to, aby skosztować przepyszną sherry, czy też jedynie w celach komunikacyjnych - na tyłach pubu umiejscowiono bowiem magiczne przejście prowadzące do świata czarodziejów, a dokładniej ulicy Pokątnej, która krzyżuje się z Nokturnem. Stąd, jak nietrudno się domyślić, w Dziurawym Kotle bywają zarówno zwykli, pospolici obywatele czarodziejskiego społeczeństwa, jak i ci spod ciemnej gwiazdy. Okna Dziurawego Kotła wychodzą na brudną, zatłoczoną ulicę z rzędami identycznych, maleńkich sklepików: od księgarni po sklepy z płytami gramofonowymi. Tuż obok dębowej lady umiejscowione są drzwi prowadzące do małego zamkniętego podwórka z magicznym przejściem, zaś naprzeciw kominka znajdują się schody na pierwsze piętro, gdzie ulokowano kilka pokojów gościnnych.
Sam pub nie zachęca swoim wyglądem - jest to niewątpliwie miejsce ciemne, obskurne i nieprzytulne, mimo to od lat cieszy się sporą popularnością. Podczas piątkowych wieczorów ciężko o kilka wolnych krzeseł, gdy pomieszczenie zamienia się w prawdziwe centrum towarzysko-handlowe. Zawsze panuje to tłok i gwar, słychać ciche śmiechy, podniecone szepty, stukot szklanic, skwierczenie piekących się na palenisku kiełbasek oraz szelesty monet, gazet i kart. Niemal co chwilę do środka wchodzi jakiś jegomość: czy to po to, aby skosztować przepyszną sherry, czy też jedynie w celach komunikacyjnych - na tyłach pubu umiejscowiono bowiem magiczne przejście prowadzące do świata czarodziejów, a dokładniej ulicy Pokątnej, która krzyżuje się z Nokturnem. Stąd, jak nietrudno się domyślić, w Dziurawym Kotle bywają zarówno zwykli, pospolici obywatele czarodziejskiego społeczeństwa, jak i ci spod ciemnej gwiazdy. Okna Dziurawego Kotła wychodzą na brudną, zatłoczoną ulicę z rzędami identycznych, maleńkich sklepików: od księgarni po sklepy z płytami gramofonowymi. Tuż obok dębowej lady umiejscowione są drzwi prowadzące do małego zamkniętego podwórka z magicznym przejściem, zaś naprzeciw kominka znajdują się schody na pierwsze piętro, gdzie ulokowano kilka pokojów gościnnych.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, gargulki, kościanego pokera
| czyli połowa sierpnia
Chyba jak większość czarodziei, lubił Dziurawy Kocioł. Może i nie był stałym bywalcem podobnych miejsc, lecz do tego żywił pewien rodzaj sympatii. Nawet pomimo wiecznie panującego tam zgiełku, szumu rozmów, nietypowo urokliwego wnętrza czy spontanicznych (ale jednak) zatargów między klientami, atmosfera panujące we wnętrzu pubu była wyjątkowa, nadawała mu klimat, którego brakowało wielu innym, w jakich bywał.
Z pewną więc dozą zadowolenia po raz kolejny przekraczał jego próg. Pogoda na zewnątrz zdecydowanie nie zachęcała do zbyt długich spacerów po mieście, a Dziurawy Kocioł w całej tej scenerii przypominał słynną bezpieczną przystań uwalniającą strudzonego przybysza od wszelkich nieprzyjemności. Wszak Anthony poniekąd wpisywał się dziś w ten schemat - był swego rodzaju przybyszem strudzonym obowiązkami prawnymi spadającymi na niego po godzinach pracy.
Oczywiście, dalej tkwił w nim ten typ urzędasa, który całkowicie poświęcał się temu, co robił. Praca i kariera nadal stanowiły podwaliny jego istnienia, były jedynymi kochankami, na które mógłby sobie teraz pozwolić (choć musiał przyznać, że swoisty strach towarzyszył mu już wcześniej, gdy żyjąca jeszcze małżonka z niezadowoleniem spoglądała na powiększającą się bibliotekę oraz stosy pergaminów). Jednak miał też swoje zasady – jeśli zakończył pracę z całego tygodnia i pod jego koniec wracał do domu, przez jakiś czas nie zajmował się niczym z nią związanym. Czyż nawet najlepszy mąż nie potrzebował od czasu do czasu odpocząć od swojej ukochanej? Chociażby po to, aby móc za nią zatęsknić.
Z lekkim niezadowoleniem przyjął więc informacje o spotkaniu w celu przyjęcia zaginionej dokumentacji. Kto jak kto, ale Anthony Crouch w takich sprawach nie odmawiał. A ze względu na fakt, że zająć się tym miała stażystka, której najpewniej zależy na pokazaniu się z jak najlepszej strony, co niestety oznacza też najwyraźniej wciąganie w nadgodziny innych, raczej nie powinien się kłócić. Sam czasem jeszcze miał przed oczami własny staż i rozumiał, że każda pomoc ze strony innych była wręcz nieoceniona.
Niemalże suchą nogą, bo za pomocą teleportacji dostał się więc na właściwą uliczkę, a z niej przedostał się do Dziurawego Kotła. Oczywiście już zatłoczonego, jednak nie na tyle, aby nie móc odnaleźć wolnego stolika. Zdjął cienką, letnią marynarkę i usiadł na wolnym miejscu. Pomyślał, że mógłby wypełnić pozostały czas do spotkania wypiciem czegoś, lecz koniec końców postanowił się jeszcze wstrzymać. Miał nadzieję, że stażystka pojawi się trochę wcześniej, dopełnią wszelkich formalności i wtedy ewentualnie spędzi parę samotnych chwil ze szklaneczką czegoś mocniejszego.
Niestety odrobinkę się przeliczył. Z wyraźnie narastającą irytację coraz częściej zerkał to na zegar, to na wciąż otwierające się drzwi pubu. A po oczekiwanej kobiecie nie było nawet śladu! Przeczuwał, że z jego planów pozostaną jedynie marzenia, o ile w ogóle stażystka raczy się pojawić. Bo w jego mniemaniu, jeśli wyznaczało się konkretną godzinę spotkania, raczej nie wypadałoby się spóźniać. Nawet odrobinę.
W końcu do jego stolika pewnie zbliżyła się blondwłosa osóbka. Wstał ze swojego miejsca, zamierzając oficjalnie przywitać się z kobietą, lecz zanim zdążył powiedzieć choćby Dzień dobry czy dokładnie jej się przyjrzeć, ta uprzedziła go wyjaśniając powód nie stawienia się na czas. – Jechać?- powtórzył za nią mimowolnie, jakby nie rozumiał, choć przecież wiedział o istnieniu samochodów. Jednak tak rzadko w jego otoczeniu mówiło się o życiu mugoli, że nieco zaskoczył go fakt, iż czarodziej miałby poruszać się czymś takim. Uniósł wyżej jedną brew, ale zaraz potem zrezygnował z zamiaru wyciągania dokładnych informacji, które w zasadzie i tak średnio go interesowały. – No cóż, nie będę ukrywał, że punktualność nie jest nieistotna, gdy chodzi o tego typu sprawy – powiedział szczerze w zamian. Nie był typem nauczyciela tępiącego ucznia na każdym kroku, lecz musiał zaznaczyć, że podobne rzeczy raczej nie powinny się wydarzyć. – Szczególnie, gdy umawia się z kimś poza godzinami pracy – dodał, posyłając jej szczególne spojrzenie.
Zamierzał zaprosić stażystkę do stolika, lecz znów nie zdążył, bo zrobiła to sama. Lekko skonfundowany powrócił więc na swoje miejsce, obserwując jak towarzyska wyjmuje z torby kolejne teczki. Westchnął w duchu.
Sięgnął po pierwszą, leżącą najbliżej i powoli zaczął ją przeglądać. Jednak już po paru stronach zatrzymał się, żeby z powrotem spojrzeć na swoją towarzyszkę. – Może masz ochotę się czegoś napić? Myślę, że sprawdzenie tego może zająć trochę czasu. – Nie zmierzał pozwolić Alice odejść dopóki nie upewni się, że faktycznie przyniosła wszystko, co trzeba, a pytając o picie, na myśli miał oczywiście kawę lub herbatę.
Chyba jak większość czarodziei, lubił Dziurawy Kocioł. Może i nie był stałym bywalcem podobnych miejsc, lecz do tego żywił pewien rodzaj sympatii. Nawet pomimo wiecznie panującego tam zgiełku, szumu rozmów, nietypowo urokliwego wnętrza czy spontanicznych (ale jednak) zatargów między klientami, atmosfera panujące we wnętrzu pubu była wyjątkowa, nadawała mu klimat, którego brakowało wielu innym, w jakich bywał.
Z pewną więc dozą zadowolenia po raz kolejny przekraczał jego próg. Pogoda na zewnątrz zdecydowanie nie zachęcała do zbyt długich spacerów po mieście, a Dziurawy Kocioł w całej tej scenerii przypominał słynną bezpieczną przystań uwalniającą strudzonego przybysza od wszelkich nieprzyjemności. Wszak Anthony poniekąd wpisywał się dziś w ten schemat - był swego rodzaju przybyszem strudzonym obowiązkami prawnymi spadającymi na niego po godzinach pracy.
Oczywiście, dalej tkwił w nim ten typ urzędasa, który całkowicie poświęcał się temu, co robił. Praca i kariera nadal stanowiły podwaliny jego istnienia, były jedynymi kochankami, na które mógłby sobie teraz pozwolić (choć musiał przyznać, że swoisty strach towarzyszył mu już wcześniej, gdy żyjąca jeszcze małżonka z niezadowoleniem spoglądała na powiększającą się bibliotekę oraz stosy pergaminów). Jednak miał też swoje zasady – jeśli zakończył pracę z całego tygodnia i pod jego koniec wracał do domu, przez jakiś czas nie zajmował się niczym z nią związanym. Czyż nawet najlepszy mąż nie potrzebował od czasu do czasu odpocząć od swojej ukochanej? Chociażby po to, aby móc za nią zatęsknić.
Z lekkim niezadowoleniem przyjął więc informacje o spotkaniu w celu przyjęcia zaginionej dokumentacji. Kto jak kto, ale Anthony Crouch w takich sprawach nie odmawiał. A ze względu na fakt, że zająć się tym miała stażystka, której najpewniej zależy na pokazaniu się z jak najlepszej strony, co niestety oznacza też najwyraźniej wciąganie w nadgodziny innych, raczej nie powinien się kłócić. Sam czasem jeszcze miał przed oczami własny staż i rozumiał, że każda pomoc ze strony innych była wręcz nieoceniona.
Niemalże suchą nogą, bo za pomocą teleportacji dostał się więc na właściwą uliczkę, a z niej przedostał się do Dziurawego Kotła. Oczywiście już zatłoczonego, jednak nie na tyle, aby nie móc odnaleźć wolnego stolika. Zdjął cienką, letnią marynarkę i usiadł na wolnym miejscu. Pomyślał, że mógłby wypełnić pozostały czas do spotkania wypiciem czegoś, lecz koniec końców postanowił się jeszcze wstrzymać. Miał nadzieję, że stażystka pojawi się trochę wcześniej, dopełnią wszelkich formalności i wtedy ewentualnie spędzi parę samotnych chwil ze szklaneczką czegoś mocniejszego.
Niestety odrobinkę się przeliczył. Z wyraźnie narastającą irytację coraz częściej zerkał to na zegar, to na wciąż otwierające się drzwi pubu. A po oczekiwanej kobiecie nie było nawet śladu! Przeczuwał, że z jego planów pozostaną jedynie marzenia, o ile w ogóle stażystka raczy się pojawić. Bo w jego mniemaniu, jeśli wyznaczało się konkretną godzinę spotkania, raczej nie wypadałoby się spóźniać. Nawet odrobinę.
W końcu do jego stolika pewnie zbliżyła się blondwłosa osóbka. Wstał ze swojego miejsca, zamierzając oficjalnie przywitać się z kobietą, lecz zanim zdążył powiedzieć choćby Dzień dobry czy dokładnie jej się przyjrzeć, ta uprzedziła go wyjaśniając powód nie stawienia się na czas. – Jechać?- powtórzył za nią mimowolnie, jakby nie rozumiał, choć przecież wiedział o istnieniu samochodów. Jednak tak rzadko w jego otoczeniu mówiło się o życiu mugoli, że nieco zaskoczył go fakt, iż czarodziej miałby poruszać się czymś takim. Uniósł wyżej jedną brew, ale zaraz potem zrezygnował z zamiaru wyciągania dokładnych informacji, które w zasadzie i tak średnio go interesowały. – No cóż, nie będę ukrywał, że punktualność nie jest nieistotna, gdy chodzi o tego typu sprawy – powiedział szczerze w zamian. Nie był typem nauczyciela tępiącego ucznia na każdym kroku, lecz musiał zaznaczyć, że podobne rzeczy raczej nie powinny się wydarzyć. – Szczególnie, gdy umawia się z kimś poza godzinami pracy – dodał, posyłając jej szczególne spojrzenie.
Zamierzał zaprosić stażystkę do stolika, lecz znów nie zdążył, bo zrobiła to sama. Lekko skonfundowany powrócił więc na swoje miejsce, obserwując jak towarzyska wyjmuje z torby kolejne teczki. Westchnął w duchu.
Sięgnął po pierwszą, leżącą najbliżej i powoli zaczął ją przeglądać. Jednak już po paru stronach zatrzymał się, żeby z powrotem spojrzeć na swoją towarzyszkę. – Może masz ochotę się czegoś napić? Myślę, że sprawdzenie tego może zająć trochę czasu. – Nie zmierzał pozwolić Alice odejść dopóki nie upewni się, że faktycznie przyniosła wszystko, co trzeba, a pytając o picie, na myśli miał oczywiście kawę lub herbatę.
Gość
Gość
Mężczyzna nie wyglądał na zbyt zadowolonego, mimo że Alice pojawiła się nie więcej jak dziesięć minut po wyznaczonym czasie (co jak na nią, nie było jakimś bardzo poważnym spóźnieniem). Sprawiał wrażenie kogoś przykładającego ogromną wagę do pracy i spełniania obowiązków, ale napotkała już takich sporo, najpierw podczas stażu w amerykańskim ministerstwie, a teraz w brytyjskim. Nawet, jeśli lekko się speszyła, starała się to ukryć.
Usadowiła się wygodnie przy stoliku, wyciągając papiery. Jak na standardy tego miejsca wyglądała bardzo nietypowo: rozpięta lekka kurtka, koszula i obcisłe, ciemne spodnie.
- Tak, samochodem – potwierdziła, ale nagle uświadomiła sobie, że Crouch, jako czarodziej czystej krwi, może nie znać tego pojęcia. – To takie... Mugolskie urządzenie służące do przemieszczania się – wyjaśniła nieco kulawo, zastanawiając się, jak najprościej opisać, o co jej chodziło. Ale po chwili wzruszyła ramionami, to nie było naprawdę istotne. – Wiem, przepraszam, że kazałam panu na siebie czekać.
Posłała mu jednak nieznaczny uśmiech, mając jednocześnie nadzieję, że nie okaże się jakimś fanatykiem czystości krwi, jakich w brytyjskim świecie magii nie brakowało. Wystarczało, że najwyraźniej był pedantycznym urzędasem. Całkiem przystojnym, którego chętniej poznałaby w innych okolicznościach, nie wymuszających zawodowej sztywności. No chyba, że poza pracą także był sztywny i zasadniczy. Tego nie wiedziała, bo nie znali się, poza tym, że parę razy przekazywała mu jakieś dokumenty, zazwyczaj w murach ministerstwa. Dzisiaj był pierwszy raz, gdy przekazywała mu papiery w innym miejscu.
- Bardzo chętnie napiję się herbaty – przytaknęła. Mimo że ten napój kojarzył jej się z brytyjskim życiem, naprawdę za nim przepadała. Ze strony mężczyzna była to zresztą miła propozycja, zwłaszcza w taki deszczowy dzień jak dzisiaj, kiedy zziębnięta, lekko przemoczona Alice miała ochotę się rozgrzać. A co rozgrzewało lepiej, niż gorąca, mocna herbata? Dziurawy Kocioł może nie był jej ulubionym miejscem, wolała mugolskie lokale, ale przynajmniej było tutaj cudownie ciepło i sucho.
- Mam nadzieję, że z dokumentami wszystko w porządku – rzekła, obserwując, jak czarodziej wertuje zawartość pierwszej z teczek. Starała się, żeby wszystko w nich było jak należy, ale była osóbką dosyć roztargnioną, więc mogła się zdarzyć jakaś wpadka. W końcu dopiero od lipca się uczyła obecnego zawodu. W Ameryce przeszła cały staż w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, ale z dwóch powodów zdecydowała się nie iść do tego działu w brytyjskim ministerstwie; ze względu na to, że mogłaby być oceniana przez pryzmat ojca, a także przez pewien skandal, jakiego dopuściła się w Ameryce, i który, za pośrednictwem łączników między tymi ministerstwami, mógłby dotrzeć tutaj. Więc Urząd Łączności z Mugolami był dla niej lepszym wyjściem, mogła spróbować czegoś innego. Lubiła próbować nowych rzeczy, dopiero szukała czegoś, co naprawdę mocno by ją wciągnęło, na tyle, by chcieć przy tym zostać na dłużej. Zresztą, wspaniałomyślnie uznała, że Brytyjczykom przyda się osoba, która zna świat mugoli tak dobrze, jak ona. Wiedziała, że ich podejścia nie naprawi i nie da rady wmówić im, że postęp i otwartość są dobre, ale mogła poruszać się po gruncie, na którym czuła się pewnie.
Usadowiła się wygodnie przy stoliku, wyciągając papiery. Jak na standardy tego miejsca wyglądała bardzo nietypowo: rozpięta lekka kurtka, koszula i obcisłe, ciemne spodnie.
- Tak, samochodem – potwierdziła, ale nagle uświadomiła sobie, że Crouch, jako czarodziej czystej krwi, może nie znać tego pojęcia. – To takie... Mugolskie urządzenie służące do przemieszczania się – wyjaśniła nieco kulawo, zastanawiając się, jak najprościej opisać, o co jej chodziło. Ale po chwili wzruszyła ramionami, to nie było naprawdę istotne. – Wiem, przepraszam, że kazałam panu na siebie czekać.
Posłała mu jednak nieznaczny uśmiech, mając jednocześnie nadzieję, że nie okaże się jakimś fanatykiem czystości krwi, jakich w brytyjskim świecie magii nie brakowało. Wystarczało, że najwyraźniej był pedantycznym urzędasem. Całkiem przystojnym, którego chętniej poznałaby w innych okolicznościach, nie wymuszających zawodowej sztywności. No chyba, że poza pracą także był sztywny i zasadniczy. Tego nie wiedziała, bo nie znali się, poza tym, że parę razy przekazywała mu jakieś dokumenty, zazwyczaj w murach ministerstwa. Dzisiaj był pierwszy raz, gdy przekazywała mu papiery w innym miejscu.
- Bardzo chętnie napiję się herbaty – przytaknęła. Mimo że ten napój kojarzył jej się z brytyjskim życiem, naprawdę za nim przepadała. Ze strony mężczyzna była to zresztą miła propozycja, zwłaszcza w taki deszczowy dzień jak dzisiaj, kiedy zziębnięta, lekko przemoczona Alice miała ochotę się rozgrzać. A co rozgrzewało lepiej, niż gorąca, mocna herbata? Dziurawy Kocioł może nie był jej ulubionym miejscem, wolała mugolskie lokale, ale przynajmniej było tutaj cudownie ciepło i sucho.
- Mam nadzieję, że z dokumentami wszystko w porządku – rzekła, obserwując, jak czarodziej wertuje zawartość pierwszej z teczek. Starała się, żeby wszystko w nich było jak należy, ale była osóbką dosyć roztargnioną, więc mogła się zdarzyć jakaś wpadka. W końcu dopiero od lipca się uczyła obecnego zawodu. W Ameryce przeszła cały staż w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, ale z dwóch powodów zdecydowała się nie iść do tego działu w brytyjskim ministerstwie; ze względu na to, że mogłaby być oceniana przez pryzmat ojca, a także przez pewien skandal, jakiego dopuściła się w Ameryce, i który, za pośrednictwem łączników między tymi ministerstwami, mógłby dotrzeć tutaj. Więc Urząd Łączności z Mugolami był dla niej lepszym wyjściem, mogła spróbować czegoś innego. Lubiła próbować nowych rzeczy, dopiero szukała czegoś, co naprawdę mocno by ją wciągnęło, na tyle, by chcieć przy tym zostać na dłużej. Zresztą, wspaniałomyślnie uznała, że Brytyjczykom przyda się osoba, która zna świat mugoli tak dobrze, jak ona. Wiedziała, że ich podejścia nie naprawi i nie da rady wmówić im, że postęp i otwartość są dobre, ale mogła poruszać się po gruncie, na którym czuła się pewnie.
W pewne październikowe południe Vincent zawitał do Dziurawego Kotła, jak to zwykł często robić. W przeciwieństwie do większości czarodziei, nie był w tym czasie w pracy, bo przecież żadnej nie miał. Kiedyś powinien coś z tym zrobić... W tej chwili jednak należało zająć się inną sprawą, a mianowicie zapełnieniem pustego żołądka. To był teraz priorytet i największa potrzeba Vincenta.
Zaraz po wejściu do środka rozejrzał się w poszukiwaniu znajomej twarzy. Bardzo lubił się przysiadać, ponieważ nie przepadał za samotnością. Zawsze lepiej zamienić słowo ze znajomym, zwłaszcza, jeśli nie widziało się go trzydzieści lat. Niestety tym razem nie zastał w Kotle nikogo znajomego. Pozostawała jeszcze opcja zagadania do nieznanej mu osoby, co może by się sprawdziło, gdyby sala była prawie pełna, niestety o tej porze było to mało prawdopodobne. Vincent był z reguły śmiałą osobą, ale nie w tak bezsensowny sposób, żeby napastować kogoś bez uzasadnienia. Ludzi było kilkoro. Zaledwie pięć czy osiem... w każdym razie naprawdę mało. Jakoś ścierpię tę samotność - pomyślał niezbyt rozczarowany i usiadł przy stoliku niedaleko baru. Nie musiał długo czekać. Niebawem podeszła do niego kelnerka gotowa przyjąć zamówienie.
- Dzień dobry, poproszę jakąś dobrą zupę. Co tam pani poleca! - rzucił nie dbając o to, jaka to ma być konkretnie zupa. To mu było raczej obojętne. Po prostu czuł głód i zjadłby niemalże wszystko, co tu oferowali.
Vincent czasami widywał tu tę barmankę. Nie dało się nie zwrócić na nią uwagi. Była bardzo piękna, wysoka, a przede wszystkim oryginalna. Nie miała europejskiej urody. Na pewno pochodziła z jakiegoś dalekiego kraju, albo przynajmniej jej rodzice stamtąd pochodzili. Niestety Vincent nie miał na jej temat żadnych informacji. Wiedział tylko tyle, co widział. Nie znał nawet jej imienia. Szkoda, bo bardzo go ciekawiło wiele dotyczących ją rzeczy. Nie miał w tym żadnego interesu, po prostu czysta ciekawość. Dlaczego więc nie miałby jej zaspokoić? Gdy dziewczyna miała już odchodzić, zadał pytanie, niezbyt przejmując się, jak to brzmi.
- Przepraszam, zastanawiam się właśnie... skąd pani pochodzi? - po czym szybko dodał, z niewinnym uśmiechem na twarzy, jakby na usprawiedliwienie swoich słów - Bo zaintrygowała mnie pani nieprzeciętna uroda. - Tak po prostu, bo po co owijać w bawełnę i wymyślać jakieś pokrętne teksty? Grzecznie odpowie i będzie miło, albo się obrazi i zrobi się nieprzyjemnie - jednak ciekawość była silniejsza.
Zaraz po wejściu do środka rozejrzał się w poszukiwaniu znajomej twarzy. Bardzo lubił się przysiadać, ponieważ nie przepadał za samotnością. Zawsze lepiej zamienić słowo ze znajomym, zwłaszcza, jeśli nie widziało się go trzydzieści lat. Niestety tym razem nie zastał w Kotle nikogo znajomego. Pozostawała jeszcze opcja zagadania do nieznanej mu osoby, co może by się sprawdziło, gdyby sala była prawie pełna, niestety o tej porze było to mało prawdopodobne. Vincent był z reguły śmiałą osobą, ale nie w tak bezsensowny sposób, żeby napastować kogoś bez uzasadnienia. Ludzi było kilkoro. Zaledwie pięć czy osiem... w każdym razie naprawdę mało. Jakoś ścierpię tę samotność - pomyślał niezbyt rozczarowany i usiadł przy stoliku niedaleko baru. Nie musiał długo czekać. Niebawem podeszła do niego kelnerka gotowa przyjąć zamówienie.
- Dzień dobry, poproszę jakąś dobrą zupę. Co tam pani poleca! - rzucił nie dbając o to, jaka to ma być konkretnie zupa. To mu było raczej obojętne. Po prostu czuł głód i zjadłby niemalże wszystko, co tu oferowali.
Vincent czasami widywał tu tę barmankę. Nie dało się nie zwrócić na nią uwagi. Była bardzo piękna, wysoka, a przede wszystkim oryginalna. Nie miała europejskiej urody. Na pewno pochodziła z jakiegoś dalekiego kraju, albo przynajmniej jej rodzice stamtąd pochodzili. Niestety Vincent nie miał na jej temat żadnych informacji. Wiedział tylko tyle, co widział. Nie znał nawet jej imienia. Szkoda, bo bardzo go ciekawiło wiele dotyczących ją rzeczy. Nie miał w tym żadnego interesu, po prostu czysta ciekawość. Dlaczego więc nie miałby jej zaspokoić? Gdy dziewczyna miała już odchodzić, zadał pytanie, niezbyt przejmując się, jak to brzmi.
- Przepraszam, zastanawiam się właśnie... skąd pani pochodzi? - po czym szybko dodał, z niewinnym uśmiechem na twarzy, jakby na usprawiedliwienie swoich słów - Bo zaintrygowała mnie pani nieprzeciętna uroda. - Tak po prostu, bo po co owijać w bawełnę i wymyślać jakieś pokrętne teksty? Grzecznie odpowie i będzie miło, albo się obrazi i zrobi się nieprzyjemnie - jednak ciekawość była silniejsza.
Dzień jak co dzień. Pracując od rana nie miała przyjemności patrzeć na wypełniający się bar. Przed godzinami szczytu skończy swoją zmianę i będzie miała spokój. Nic jej nie nagliło. W domu nie czekał na nią ani nikt, ani nic. Nie udało jej się „przypadkiem” trafić na coś ciekawego, co pomogłoby w rozwijaniu jej pasji, a żaden specjalista z tego zakresu nie pojawił się w jej życiu. Była zajęta polerowaniem szklanek, gdy do baru wszedł kolejny klient. Przynajmniej będzie mogła zostawić tę robotę prawowitemu władcy szklanek, barmanowi.
Mężczyzna zajął swoje miejsce, a wtedy trafiło do niej, że skądś kojarzy jego twarz. Oczywiście, miała klientów tak stałych, że znała nie tylko ich imię i nazwisko, ale i pewnie datę urodzenia oraz numer buta, jednak poza nimi kojarzyła też innych. Niektórzy wracali, ale nie na tyle często, aby ich dobrze pamiętać. Czasem jej się przedstawiali, jednak rzadko musiała zapamiętywać ich imiona, bo wyznawali je gdy nie byli trzeźwi i sami o tym nie pamiętali. Ten akurat klient nigdy nie pokusił się o zamienienie z nią kilku słów. Może to i lepiej? Mniej rzeczy odciągających od pracy. W końcu ponoć miała tutaj pracować.
Skinęła głową, gdy zamówił zupę. Dziurawy Kocioł nie był restauracją. Można było dostać tutaj kilka przekąsek, jednak poza tym wybór nie był duży i zależał od tego, czy ktoś miłościwie coś przygotował. Nie miała nawet jak wdrożyć go w kartę dań, bo tego dnia była jedynie wczorajsza zupa kalafiorowa, która miała uchodzić za świeżo zrobioną, choć w istocie nie miało to znaczenia – wczoraj wcale nie wyglądała lepiej.
Wróciła do niego z talerzem. Nie wyglądało to na danie spod ręki sławnego kucharza, jednak o tej godzinie ze względu na trzeźwych klientów jeszcze nabierała ziemniaki i warzywa z dna gara, którego oni nigdy nie zobaczą, a i jakby jej skapnęło kilka kropel na brzeg naczynia to i otarła je – słowem z tego, co mogło wyglądać jak koszmar robiła przyzwoite, zjadliwe... coś.
- Smacznego. – powiedziała uśmiechając się życzliwie. Dotychczas nie odezwała się nawet słowem, toteż wypadałoby nadrobić swoje grubiańskie zachowanie. Podała mu jeszcze sztućce, wyraźnie stare, jednak lśniące niemal jak nowe – widać było, że zajęła się nimi jeszcze przed szklankami. Już chciała iść, gdy zadał jej pytanie. Odwróciła się na pięcie i oparła o bar. Nikt nowy nie wszedł, więc nie mogli oskarżyć jej o zaniedbywanie klientów, a już na pewno nie po zamienieniu kilku dań. Zawsze w grę wchodziła nieśmiertelna wymówka o tym jak to ona walczy o powracanie klientów.
- Z Brazylii. – odpowiedziała krótko. - Pan również został obdarzony nieprzeciętną urodą, jednak mam wrażenie, że rzadko kto o to pyta. – dodała posyłając mu zalotny uśmiech. Zawsze istniała szansa, że dorobi się napiwku, albo jeszcze przypadkiem poprawi jej się humor.
Mężczyzna zajął swoje miejsce, a wtedy trafiło do niej, że skądś kojarzy jego twarz. Oczywiście, miała klientów tak stałych, że znała nie tylko ich imię i nazwisko, ale i pewnie datę urodzenia oraz numer buta, jednak poza nimi kojarzyła też innych. Niektórzy wracali, ale nie na tyle często, aby ich dobrze pamiętać. Czasem jej się przedstawiali, jednak rzadko musiała zapamiętywać ich imiona, bo wyznawali je gdy nie byli trzeźwi i sami o tym nie pamiętali. Ten akurat klient nigdy nie pokusił się o zamienienie z nią kilku słów. Może to i lepiej? Mniej rzeczy odciągających od pracy. W końcu ponoć miała tutaj pracować.
Skinęła głową, gdy zamówił zupę. Dziurawy Kocioł nie był restauracją. Można było dostać tutaj kilka przekąsek, jednak poza tym wybór nie był duży i zależał od tego, czy ktoś miłościwie coś przygotował. Nie miała nawet jak wdrożyć go w kartę dań, bo tego dnia była jedynie wczorajsza zupa kalafiorowa, która miała uchodzić za świeżo zrobioną, choć w istocie nie miało to znaczenia – wczoraj wcale nie wyglądała lepiej.
Wróciła do niego z talerzem. Nie wyglądało to na danie spod ręki sławnego kucharza, jednak o tej godzinie ze względu na trzeźwych klientów jeszcze nabierała ziemniaki i warzywa z dna gara, którego oni nigdy nie zobaczą, a i jakby jej skapnęło kilka kropel na brzeg naczynia to i otarła je – słowem z tego, co mogło wyglądać jak koszmar robiła przyzwoite, zjadliwe... coś.
- Smacznego. – powiedziała uśmiechając się życzliwie. Dotychczas nie odezwała się nawet słowem, toteż wypadałoby nadrobić swoje grubiańskie zachowanie. Podała mu jeszcze sztućce, wyraźnie stare, jednak lśniące niemal jak nowe – widać było, że zajęła się nimi jeszcze przed szklankami. Już chciała iść, gdy zadał jej pytanie. Odwróciła się na pięcie i oparła o bar. Nikt nowy nie wszedł, więc nie mogli oskarżyć jej o zaniedbywanie klientów, a już na pewno nie po zamienieniu kilku dań. Zawsze w grę wchodziła nieśmiertelna wymówka o tym jak to ona walczy o powracanie klientów.
- Z Brazylii. – odpowiedziała krótko. - Pan również został obdarzony nieprzeciętną urodą, jednak mam wrażenie, że rzadko kto o to pyta. – dodała posyłając mu zalotny uśmiech. Zawsze istniała szansa, że dorobi się napiwku, albo jeszcze przypadkiem poprawi jej się humor.
Gość
Gość
Może niektórzy woleliby znaleźć lepsze miejsce na obiad, jakąś restaurację oferującą szeroką gamę potraw, lokal przeznaczony głównie do spożywania w nim posiłków. Vincentowi wystarczył jednak bar. Nie był zbyt wybredny. Na pewno nie, gdy kierował nim głód. Nie oznacza to jednak, że nie czuł smaku, że jedzenie było mu obojętne. Po prostu jakość potraw nie zawsze była na pierwszym miejscu. Ot żeby coś zjeść, a się nie zatruć. Czasem naprawdę nie przywiązywał do tego wagi, choć chyba częściej jednak tak. Zwłaszcza, gdy sam gotował, albo umówił się z kimś do jakiejś jadłodajni. Wtedy ta druga osoba (bądź osoby) motywowała go do wyznaczania sobie lepszych standardów. Jednak teraz był sam. Teraz był głodny! Chciał po prostu coś zjeść!
Piękna barmanka grzecznie przyniosła mu jego niespodziankę.
- Dziękuję! - odpowiedział, spoglądając w jej zielone oczy. Co my tu mamy? Pomieszał zupę, próbując rozpoznać jej gatunek. Kalafiorowa, wspaniale! Czy to naprawdę było takie wspaniałe? Sądząc po zapachu i kolorze - raczej średnie. Vincent jednak nie miał najmniejszego zamiaru wybrzydzać, nawet w myślach! Przyszedł tu tylko po to, żeby zjeść. Cokolwiek.
Bardziej niż na zupie, skupił się na kobiecie, która mu ją przyniosła. Była zdecydowanie ciekawsza od serwowanych tu posiłków! Przyglądał się jej (jak zwykle zresztą) uważnie, choć dyskretnie. Nie gapił się w nią jak w obrazek, nie robił maślanych oczu, ani nic w tym stylu. Nie wariował! Ale to nie jego wina, że dziewczyna przykuwała wzrok i bardzo go intrygowała. Byłoby smutno, gdyby nagle zbyła mężczyznę jakąś szorstką odpowiedzią. Na całe szczęście, nie zrobiła tego.
- Ach, z Brazylii... - powtórzył za nią jak papuga nieco zamyślonym tonem. Przypomniał mu się jego krótki pobyt na terenie tego kraju. To było jakieś dwadzieścia pięć... może sześć lat temu. Zostałby tam dłużej, ale przygoda wzywała. Chciał jeszcze zobaczyć tyle ciekawych miejsc! Słysząc ripostę dziewczyny, nie był w stanie potrzymać uśmieszku. Zauważył, że ona również się śmieje. Uśmiechy były wspaniałe! Bardzo lubił, gdy jego rozmówca się śmiał. Szczególnie, jeśli była to kobieta. - Naprawdę? Ja? Zabawne. Co ma pani na myśli? - spytał nagle ożywiony.
Jak miło, że postanowiła jednak wdać się w małą pogawędkę. Może Vincent wcale nie miał dzisiaj pecha do towarzystwa i wcale nie musiał spędzić tego posiłku w samotności? Cóż za dobry obrót spraw!
Piękna barmanka grzecznie przyniosła mu jego niespodziankę.
- Dziękuję! - odpowiedział, spoglądając w jej zielone oczy. Co my tu mamy? Pomieszał zupę, próbując rozpoznać jej gatunek. Kalafiorowa, wspaniale! Czy to naprawdę było takie wspaniałe? Sądząc po zapachu i kolorze - raczej średnie. Vincent jednak nie miał najmniejszego zamiaru wybrzydzać, nawet w myślach! Przyszedł tu tylko po to, żeby zjeść. Cokolwiek.
Bardziej niż na zupie, skupił się na kobiecie, która mu ją przyniosła. Była zdecydowanie ciekawsza od serwowanych tu posiłków! Przyglądał się jej (jak zwykle zresztą) uważnie, choć dyskretnie. Nie gapił się w nią jak w obrazek, nie robił maślanych oczu, ani nic w tym stylu. Nie wariował! Ale to nie jego wina, że dziewczyna przykuwała wzrok i bardzo go intrygowała. Byłoby smutno, gdyby nagle zbyła mężczyznę jakąś szorstką odpowiedzią. Na całe szczęście, nie zrobiła tego.
- Ach, z Brazylii... - powtórzył za nią jak papuga nieco zamyślonym tonem. Przypomniał mu się jego krótki pobyt na terenie tego kraju. To było jakieś dwadzieścia pięć... może sześć lat temu. Zostałby tam dłużej, ale przygoda wzywała. Chciał jeszcze zobaczyć tyle ciekawych miejsc! Słysząc ripostę dziewczyny, nie był w stanie potrzymać uśmieszku. Zauważył, że ona również się śmieje. Uśmiechy były wspaniałe! Bardzo lubił, gdy jego rozmówca się śmiał. Szczególnie, jeśli była to kobieta. - Naprawdę? Ja? Zabawne. Co ma pani na myśli? - spytał nagle ożywiony.
Jak miło, że postanowiła jednak wdać się w małą pogawędkę. Może Vincent wcale nie miał dzisiaj pecha do towarzystwa i wcale nie musiał spędzić tego posiłku w samotności? Cóż za dobry obrót spraw!
Rozejrzała się wkoło, aby upewnić się, że nie przeoczyła nowego klienta. Kilka osób wyszło, jednak nikt nie przybył. Widziała z lekka posępny wzrok barmana, który z wielką pasją pucował szklanki. Niebawem i on będzie miał z kim zamienić słowo, gdy do przybytku wejdzie ktoś, kto ma powód do wczesnego picia – czy to ktoś ze złamanym sercem, czy ktoś kto stracił wszystko.
Weszła za ladę i od niechcenia zaczęła upewniać się, że wszystko było gotowe na wieczorną falę klientów, oczywiście zostając w pobliżu swojego rozmówcy. Nie chciała przecież by pomyślał, że ich rozmowa się urwała. Vivienne nie była najbardziej towarzyską osobą, jednak i ona potrzebowała od czasu do czasu obcować z ludźmi w sposób inny niż zbieranie ich zamówień, a sama nigdy nie potrafiła zagaić. Niby była pewna siebie, jednak wiedziona własnym przekonaniem o tym, że zagadując narzucałaby się, nie potrafiła zrobić zupełnie nic. No i oczywiście potencjalna pula rozmówców była niewielka, bo nie trudno było tu o takich, którzy z powodu jej skóry czuli się zobligowani do agresji.
Wyprostowała się, gdy – jak jej się wydawało – udawał zdziwionego jej słowami. Przybrała minę zamyślonej i ponownie spojrzała po sali. Podeszła bliżej niego i nieco się nachyliła. - Anglicy nie są zanadto przystojni. – wyszeptała tak, aby tylko on usłyszał i odsunęła się, dalej uśmiechnięta. Nic tak nie cieszy człowieka jak krytykowanie aparycji tych, którzy większość twojego życia wyśmiewają twoją własną. Można by domagać się od niej, aby była od nich mądrzejsza i pokazywała, że wygląd nie ma większego znaczenia, ale byłoby to wbrew jej poglądom – ceniła sobie ludzi pięknych, jednak w głębokim poważaniu miała cechy pokroju koloru skóry i włosów. To nie kolory czyniły człowieka pięknym. Na to skłaniało się dużo więcej cech. - Pan na szczęście nie ma tego problemu. – kontynuowała. - Przystojny, męski. Jestem pewna, że nie pochodzi pan z Anglii. – słodziła aż do bólu, ale cóż możesz zrobić, gdy bez cukru twoje słowa byłyby przeokropnie gorzkie. Przestała się uśmiechać, choć na chwilę, aby twarz nieprzyzwyczajona do takiej właśnie mimiki mogła odsapnąć od tego wyczerpującego wysiłku.
Weszła za ladę i od niechcenia zaczęła upewniać się, że wszystko było gotowe na wieczorną falę klientów, oczywiście zostając w pobliżu swojego rozmówcy. Nie chciała przecież by pomyślał, że ich rozmowa się urwała. Vivienne nie była najbardziej towarzyską osobą, jednak i ona potrzebowała od czasu do czasu obcować z ludźmi w sposób inny niż zbieranie ich zamówień, a sama nigdy nie potrafiła zagaić. Niby była pewna siebie, jednak wiedziona własnym przekonaniem o tym, że zagadując narzucałaby się, nie potrafiła zrobić zupełnie nic. No i oczywiście potencjalna pula rozmówców była niewielka, bo nie trudno było tu o takich, którzy z powodu jej skóry czuli się zobligowani do agresji.
Wyprostowała się, gdy – jak jej się wydawało – udawał zdziwionego jej słowami. Przybrała minę zamyślonej i ponownie spojrzała po sali. Podeszła bliżej niego i nieco się nachyliła. - Anglicy nie są zanadto przystojni. – wyszeptała tak, aby tylko on usłyszał i odsunęła się, dalej uśmiechnięta. Nic tak nie cieszy człowieka jak krytykowanie aparycji tych, którzy większość twojego życia wyśmiewają twoją własną. Można by domagać się od niej, aby była od nich mądrzejsza i pokazywała, że wygląd nie ma większego znaczenia, ale byłoby to wbrew jej poglądom – ceniła sobie ludzi pięknych, jednak w głębokim poważaniu miała cechy pokroju koloru skóry i włosów. To nie kolory czyniły człowieka pięknym. Na to skłaniało się dużo więcej cech. - Pan na szczęście nie ma tego problemu. – kontynuowała. - Przystojny, męski. Jestem pewna, że nie pochodzi pan z Anglii. – słodziła aż do bólu, ale cóż możesz zrobić, gdy bez cukru twoje słowa byłyby przeokropnie gorzkie. Przestała się uśmiechać, choć na chwilę, aby twarz nieprzyzwyczajona do takiej właśnie mimiki mogła odsapnąć od tego wyczerpującego wysiłku.
Gość
Gość
Jak to mówią - im dalej w las, tym więcej drzew. Tak samo było teraz. Gdy kobieta rozwiała już jego wątpliwości dotyczące jej pochodzenia, w jego głowie pojawiło się mnóstwo następnych pytań. Z każdą chwilą intrygowała go coraz bardziej. Jadł zupę, zupełnie już nie zważając na jej smak. Kalafiorowa, pomidorowa czy grzybowa - zapomniał. Chciał wiedzieć więcej. Niech mówi! Nie miał zamiaru być nachalny. Niech mówi sama! Zamiast tego, ograniczała słowa, co czyniło ją bardziej tajemniczą, a Vincenta bardziej spragnionym informacji. Sprytnie zmieniła temat. Mężczyzna nie mógł nie zareagować! Rozmowa nie szła w jego wymarzonym kierunku, ale i tak zaczynało się robić interesująco. Teraz patrzył na nią nieco śmielej niż na początku, choć ona jakby przestała zwracać na niego uwagę. Przez krótką chwilę czuł się niepocieszony, ale wtedy piękna Brazylijka zechciała uraczyć go małym wyjaśnieniem. Na jej słowa uśmiechnął się szerzej, odsłaniając zęby.
- Nie myli się pani - odpowiedział powoli. - Nawet w najmniejszym ułamku nie jestem Anglikiem. - Był Niemcem, ale często o tym zapominał. Nie lubił utożsamiać się w tym narodem. Nie czuł przynależności do żadnego kraju. Najlepiej czuł się w Stanach, gdzie każdy mógł czuć się jak u siebie, a także podróżując po świecie. Podczas tej wspaniałej przygody wszędzie był obcy, ale wtedy to było bardzo naturalne uczucie. Paradoksalnie właśnie dlatego, wszędzie czuł się dobrze. Tylko nie w Niemczech. Ten kraj kojarzył mu się, najprościej mówiąc, źle. Gdyby tam wrócił, to tak, jakby się poddał, jakby przyznał rację bratu, który wcale tej racji nie miał. Nie mógł zgodzić się z tym, że jego przeznaczeniem jest bycie kolejnym żelaznym Kruegerem. Nie po to wyjeżdżał do Ameryki, zostawiając rodzinną tradycję w poważaniu. I tak już zostało. Niemcy były przeszłością, zamkniętym rozdziałem, a on nie był już Niemcem... Ale na potrzeby tej rozmowy jak najbardziej mógł znowu nim być! Bardzo chętnie! - Pochodzę z Niemiec - wyjaśnił krótko.
Podobały mu się jej słowa. Z jego twarzy nie schodził uśmiech. Nie szczerzył się głupkowato, tylko zwyczajnie uśmiechał jak to zwykł robić w towarzystwie pięknych kobiet. W towarzystwie pięknych kobiet prawiących mu komplementy. No dalej, powiedz coś jeszcze! Ciekawe, czym go zaskoczy...
- Nie myli się pani - odpowiedział powoli. - Nawet w najmniejszym ułamku nie jestem Anglikiem. - Był Niemcem, ale często o tym zapominał. Nie lubił utożsamiać się w tym narodem. Nie czuł przynależności do żadnego kraju. Najlepiej czuł się w Stanach, gdzie każdy mógł czuć się jak u siebie, a także podróżując po świecie. Podczas tej wspaniałej przygody wszędzie był obcy, ale wtedy to było bardzo naturalne uczucie. Paradoksalnie właśnie dlatego, wszędzie czuł się dobrze. Tylko nie w Niemczech. Ten kraj kojarzył mu się, najprościej mówiąc, źle. Gdyby tam wrócił, to tak, jakby się poddał, jakby przyznał rację bratu, który wcale tej racji nie miał. Nie mógł zgodzić się z tym, że jego przeznaczeniem jest bycie kolejnym żelaznym Kruegerem. Nie po to wyjeżdżał do Ameryki, zostawiając rodzinną tradycję w poważaniu. I tak już zostało. Niemcy były przeszłością, zamkniętym rozdziałem, a on nie był już Niemcem... Ale na potrzeby tej rozmowy jak najbardziej mógł znowu nim być! Bardzo chętnie! - Pochodzę z Niemiec - wyjaśnił krótko.
Podobały mu się jej słowa. Z jego twarzy nie schodził uśmiech. Nie szczerzył się głupkowato, tylko zwyczajnie uśmiechał jak to zwykł robić w towarzystwie pięknych kobiet. W towarzystwie pięknych kobiet prawiących mu komplementy. No dalej, powiedz coś jeszcze! Ciekawe, czym go zaskoczy...
Zatrzymała się na chwilę pogrążona w myślach. Niemcy? Nigdy tam nie była. Gdyby o tym pomyśleć, świadomie nie była nigdzie poza Anglią. Ba! Większość czasu spędziła w Hogwarcie i Londynie, a poza nimi ledwo znała kraj, w którym tyle żyła. Z Brazylii nie pamiętała zupełnie nic. Wycieczki z rodzicami obejmowały główne punkty turystyczne Wielkiej Brytanii i ledwo je miała w pamięci, bo nie dość, że była okropnie młoda, to jeszcze z całego znużenia spowodowanego oglądaniem głównie ruin, przespała większość podróży. Jej świat był mocno ograniczony, a od kiedy coraz więcej czasu poświęca swojego hobby jej codzienność jest zamknięta we wnętrzu tego baru, drodze do domu jak i samemu mieszkaniu. Do tego momentu nie była tym zmęczona. Dopiero teraz to wszystko dotarło do niej. Jak mały stał się jej świat? Czy gdyby państwo Foss jej nie znaleźli byłoby tak samo? Czy może miałaby okazję podróżować? Równie dobrze mogła zginąć kilka lat temu z powodu jakiejś choroby. Nie było co roztrząsać tematu.
Jej wzrok znów był obecny. Spojrzała na niego. - Vivienne. – rzuciła krótko. Skoro już wymieniali się miejscami, w których narodzili się oni, albo przynajmniej ich przodkowie, to wypadało wtajemniczyć się w rzeczy tak przyziemne jak imiona. - Nazywa się Vivienne. – dodała, jakby niepewna czy to imię rzucone w eter rzeczywiście do niej pasowało. Wiele osób oczekiwało egzotycznego imienia i nazwiska, które w ich mniemaniu były dopasowane do jej twarzy. Nazwisko dostała po adopcyjnych rodzicach. Jej imię również zostało przez nich nadane. Co miała wspólnego z Brazylią? Ciało. Z Anglią? Umysł. Wracając do kraju, w którym zaczęła istnieć nie byłaby w stanie zrozumieć ludzi ani językiem, ani ich perspektywy na świat. Tutaj nikt nie rozumiał, że ona doskonale ich rozumiała – jej cielesność w niczym tutaj nie przeszkadzała. - W Anglii żyję od kiedy pamiętam. Nie mam wspomnień z Brazylii. W Niemczech nigdy nie byłam... – streściła historię swojego życia. Niewiele słów, a tyle w nich przekazu. - Opowiesz mi jak tam jest? – zapytała uśmiechając się, aby zakryć smutek jaki wzbudziło w niej to wyznanie. Historie były dobrym sposobem by siedząc w jednym miejscu móc znaleźć się w innym – nawet w innym czasie, jako inna osoba. Jako dziecko lubiła, gdy rodzice opowiadali jej historię pamiątek, które mieli w domu. Z czasem zatraciła ciekawość doznaniami innych, chciała przeżywać na własną rękę... ale chyba nie potrafiła.
Jej wzrok znów był obecny. Spojrzała na niego. - Vivienne. – rzuciła krótko. Skoro już wymieniali się miejscami, w których narodzili się oni, albo przynajmniej ich przodkowie, to wypadało wtajemniczyć się w rzeczy tak przyziemne jak imiona. - Nazywa się Vivienne. – dodała, jakby niepewna czy to imię rzucone w eter rzeczywiście do niej pasowało. Wiele osób oczekiwało egzotycznego imienia i nazwiska, które w ich mniemaniu były dopasowane do jej twarzy. Nazwisko dostała po adopcyjnych rodzicach. Jej imię również zostało przez nich nadane. Co miała wspólnego z Brazylią? Ciało. Z Anglią? Umysł. Wracając do kraju, w którym zaczęła istnieć nie byłaby w stanie zrozumieć ludzi ani językiem, ani ich perspektywy na świat. Tutaj nikt nie rozumiał, że ona doskonale ich rozumiała – jej cielesność w niczym tutaj nie przeszkadzała. - W Anglii żyję od kiedy pamiętam. Nie mam wspomnień z Brazylii. W Niemczech nigdy nie byłam... – streściła historię swojego życia. Niewiele słów, a tyle w nich przekazu. - Opowiesz mi jak tam jest? – zapytała uśmiechając się, aby zakryć smutek jaki wzbudziło w niej to wyznanie. Historie były dobrym sposobem by siedząc w jednym miejscu móc znaleźć się w innym – nawet w innym czasie, jako inna osoba. Jako dziecko lubiła, gdy rodzice opowiadali jej historię pamiątek, które mieli w domu. Z czasem zatraciła ciekawość doznaniami innych, chciała przeżywać na własną rękę... ale chyba nie potrafiła.
Gość
Gość
Czy on też ją zaintrygował? Och, jak bardzo chciałby wiedzieć! O ile oczywiście odpowiedź na to pytanie była twierdząca. Jeśli nie, to może lepiej, że nie wiedział i spokojnie mógł się łudzić, domyślając się czegokolwiek tylko zechciał.
W pierwszej chwili, gdy się przedstawiła, nie załapał, że wymówiła swoje imię. Zapewne obdarzył ją pytającym wzrokiem, ponieważ podkreśliła, że Vivienne, to imię, które należy do niej. Również wypadało zdradzić swoje dane.
- Bardzo ładnie, a ja Vincent. Vincent Krueger.
I nagle tajemnicza flirciara sprowadziła go z powrotem do rzeczywistości. Miał jej opowiedzieć jak jest w Niemczech. Sto razy bardziej wolał przytoczyć jakąś historyjkę umiejscowioną w kraju, z którego pochodziła, ale zupełnie już nie pamiętała. Co z tego, skoro ona wolała słuchać o jego rodzinnych stronach? Nie mógł jej odmówić, choć przywołanie wspomnień mogło wywołać u niego silny niesmak. Tak ładnie go poprosiła. W prawdzie tylko spytała, ale odebrał to jako wielką prośbę. No dobra, jakoś dam radę - pomyślał, nie dając po sobie poznać, że coś jest nie tak. Wskazał miejsce obok siebie.
- Usiądź, Vivienne - uśmiechnął się, aby zakryć smutek jaki wzbudziło w nim to pytanie. Rozejrzał się po prawie pustym pomieszczeniu i szybko ocenił sytuację. - Myślę, że możesz sobie pozwolić na chwilę odpoczynku.
Chciał wyglądać neutralnie w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Zaczął przyjaznym, spokojnym głosem.
- W Niemczech urodziłem się i spędziłem wczesne lata. Tam też powracałem podczas przerw od szkoły, więc ten kraj kojarzy mi się głównie z dzieciństwem - co wcale nie oznacza, że kojarzy mi się dobrze. - Niemcy nie odbiegają zbyt mocno od Europejskiego standardu. Na pierwszy rzut oka mogłabyś je pomylić z Anglią, ale tylko na pierwszy! Jeśli miałbym określić je jakimś kolorem, to wybrałbym szary... Chyba rozumiesz, co mam na myśli? - popatrzył na nią znacząco. Ton jego głosu stał się nieco bardziej smętny niż Vincent by tego chciał. - Wszystko wydaje się pozbawione życia, chłodne - wręcz lodowate. Nawet ludzie. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale generalnie w Niemczech jest nudno i nieprzyjemnie. - Czyżby nie przesadzał? Może odrobinkę, ale tak właśnie się tam czuł. Jego ojciec był bardzo stanowczym konserwatystą, starszemu bratu również jakby brakowało uczuć i ludzkiej twarzy. Oczywiście przez te wszystkie lata, które spędził poza swą ojczyzną, czasy dzieciństwa nabrały dla Vincenta dość mitologicznego wymiaru. Niektóre rzeczy wyryły mu się w pamięci bardziej od innych, pozostawiając stereotypowy obraz, który mimo wszystko zawierał według Vincenta wiele prawdy. - Między innymi dlatego stamtąd wyjechałem - uciekłem. - Uwierz mi, że Londyn tętni życiem w porównaniu z Dusseldorfem. Tutaj ludzie są o wiele bardziej otwarci i mili... - Zastanowił się chwilę i doszedł do wniosku, że dziewczyna pewnie liczyła na bardziej pogodny opis. Co miał jednak zrobić? Kłamać i udawać, że uwielbia ten nieszczęsny świat, z którego pochodzi? Że to bajkowa kraina? - Ale najpierw mieszkałem dłuższy czas w Stanach, a jeszcze wcześniej bywałem w różnych miejscach... - To była idealna okazja, do próby zmienienia tematu! - Jakiś czas mieszkałem nawet w Brazylii! - zarówno jego głos jak i wyraz twarzy zrobiły się bardziej pogodne. Umilkł na chwilę dając dziewczynie szansę na zaciekawienie się, choć tak naprawdę była to szansa dla niego. Czy to źle, że zdecydowanie wolał rozmawiać o rzeczach przyjemnych?
W pierwszej chwili, gdy się przedstawiła, nie załapał, że wymówiła swoje imię. Zapewne obdarzył ją pytającym wzrokiem, ponieważ podkreśliła, że Vivienne, to imię, które należy do niej. Również wypadało zdradzić swoje dane.
- Bardzo ładnie, a ja Vincent. Vincent Krueger.
I nagle tajemnicza flirciara sprowadziła go z powrotem do rzeczywistości. Miał jej opowiedzieć jak jest w Niemczech. Sto razy bardziej wolał przytoczyć jakąś historyjkę umiejscowioną w kraju, z którego pochodziła, ale zupełnie już nie pamiętała. Co z tego, skoro ona wolała słuchać o jego rodzinnych stronach? Nie mógł jej odmówić, choć przywołanie wspomnień mogło wywołać u niego silny niesmak. Tak ładnie go poprosiła. W prawdzie tylko spytała, ale odebrał to jako wielką prośbę. No dobra, jakoś dam radę - pomyślał, nie dając po sobie poznać, że coś jest nie tak. Wskazał miejsce obok siebie.
- Usiądź, Vivienne - uśmiechnął się, aby zakryć smutek jaki wzbudziło w nim to pytanie. Rozejrzał się po prawie pustym pomieszczeniu i szybko ocenił sytuację. - Myślę, że możesz sobie pozwolić na chwilę odpoczynku.
Chciał wyglądać neutralnie w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Zaczął przyjaznym, spokojnym głosem.
- W Niemczech urodziłem się i spędziłem wczesne lata. Tam też powracałem podczas przerw od szkoły, więc ten kraj kojarzy mi się głównie z dzieciństwem - co wcale nie oznacza, że kojarzy mi się dobrze. - Niemcy nie odbiegają zbyt mocno od Europejskiego standardu. Na pierwszy rzut oka mogłabyś je pomylić z Anglią, ale tylko na pierwszy! Jeśli miałbym określić je jakimś kolorem, to wybrałbym szary... Chyba rozumiesz, co mam na myśli? - popatrzył na nią znacząco. Ton jego głosu stał się nieco bardziej smętny niż Vincent by tego chciał. - Wszystko wydaje się pozbawione życia, chłodne - wręcz lodowate. Nawet ludzie. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale generalnie w Niemczech jest nudno i nieprzyjemnie. - Czyżby nie przesadzał? Może odrobinkę, ale tak właśnie się tam czuł. Jego ojciec był bardzo stanowczym konserwatystą, starszemu bratu również jakby brakowało uczuć i ludzkiej twarzy. Oczywiście przez te wszystkie lata, które spędził poza swą ojczyzną, czasy dzieciństwa nabrały dla Vincenta dość mitologicznego wymiaru. Niektóre rzeczy wyryły mu się w pamięci bardziej od innych, pozostawiając stereotypowy obraz, który mimo wszystko zawierał według Vincenta wiele prawdy. - Między innymi dlatego stamtąd wyjechałem - uciekłem. - Uwierz mi, że Londyn tętni życiem w porównaniu z Dusseldorfem. Tutaj ludzie są o wiele bardziej otwarci i mili... - Zastanowił się chwilę i doszedł do wniosku, że dziewczyna pewnie liczyła na bardziej pogodny opis. Co miał jednak zrobić? Kłamać i udawać, że uwielbia ten nieszczęsny świat, z którego pochodzi? Że to bajkowa kraina? - Ale najpierw mieszkałem dłuższy czas w Stanach, a jeszcze wcześniej bywałem w różnych miejscach... - To była idealna okazja, do próby zmienienia tematu! - Jakiś czas mieszkałem nawet w Brazylii! - zarówno jego głos jak i wyraz twarzy zrobiły się bardziej pogodne. Umilkł na chwilę dając dziewczynie szansę na zaciekawienie się, choć tak naprawdę była to szansa dla niego. Czy to źle, że zdecydowanie wolał rozmawiać o rzeczach przyjemnych?
Vincent Krueger. Nie miała chęci ani powodu, aby wtajemniczać go we własne nazwisko. Ktoś mógłby je skojarzyć z okresem, gdy jej rodzice pracowali w Ministerstwie Magii, albo z nimi samymi – koniec końców rozchodziło się o tych, których nie zapamiętała najlepiej.
Nie była skora do siedzenia, ale skoro jej rozmówca oczekiwał tego od niej, a klientów z każdą chwilą było przerażająco mniej – co rzecz jasna było kwestią godziny – nie mogła mu odmówić. Przeszła zza lady i zajęła miejsce obok niego. Nie czuła się komfortowo siedząc po tej stronie baru. Lada moment ktoś poda jej kieliszek czystej, a po chwili okaże się, że wcale nie był to jej pierwszy, ale enty i wtedy właśnie zbierze jej się na opowiadanie historii swojego marnego życia też tym, którzy bardzo tego nie chcieli. Nie chciała być jak oni. Brzydzili ją. Któż chciałby brzydzić się samego siebie?
Mężczyzna w miarę swojej historii stawał się coraz bardziej smętny. Zaklęła w duchu. Nie to miała na myśli, gdy pytała o Niemcy. Myślała, że zbędzie ją krótką opowiastką skupioną na ogólnikach tego kraju – powie coś o piwie, kobietach czy może nastrojach wśród obywateli. Nieświadoma tego co robi skłoniła go do podsumowania własnego życia. Co gorsza sama to niedawno zrobiła, choć w ogromnie krótszej formie niźli on.
Uśmiechnęła się, jednak nie było w tym nic z tego szczerego, miłego uśmiechu, którym uraczyła go wcześniej. Teraz był on gorzki i jadowity. Nie patrzyła na niego. Usilnie wpatrywała się w ścianę, jakoby to ona jej czymś zawiniła. - Vincencie, nic mi nie wiadomo o tym „otwartym” i „miłym” Londynie. – powiedziała, a w jej tonie nie było ani grama gniewu czy smutku, jednak był on przeraźliwie pusty. Otrząsnęła się z tego i uniosła spojrzenie na niego. Milczała. Wstała z miejsca i wróciła za ladę. Tutaj w pewien sposób czuła się bezpieczniej. Nie raz ten solidny mebel uratował ją przed zasięgiem podchmielonego klienta. Tylko czemu szukała tutaj schronienia przed czymś niefizycznym? Właściwie przed czym? Przed tymi, którzy ją piętnowali i wyryli się w jej pamięci, czy może jednak przed samą sobą? Schyliła się wyciągając czystą szklankę, którą postawiła przed nim, a następnie napełniła ją wodą. - Proszę. – powiedziała, a uśmiech, który tym razem przywdziała był miły... tylko jej oczy nadal puste. Trudno było udawać, gdy raz się zrobiło odstępstwo. - Jak było w Stanach? – spytała ignorując temat Brazylii.
Nie była skora do siedzenia, ale skoro jej rozmówca oczekiwał tego od niej, a klientów z każdą chwilą było przerażająco mniej – co rzecz jasna było kwestią godziny – nie mogła mu odmówić. Przeszła zza lady i zajęła miejsce obok niego. Nie czuła się komfortowo siedząc po tej stronie baru. Lada moment ktoś poda jej kieliszek czystej, a po chwili okaże się, że wcale nie był to jej pierwszy, ale enty i wtedy właśnie zbierze jej się na opowiadanie historii swojego marnego życia też tym, którzy bardzo tego nie chcieli. Nie chciała być jak oni. Brzydzili ją. Któż chciałby brzydzić się samego siebie?
Mężczyzna w miarę swojej historii stawał się coraz bardziej smętny. Zaklęła w duchu. Nie to miała na myśli, gdy pytała o Niemcy. Myślała, że zbędzie ją krótką opowiastką skupioną na ogólnikach tego kraju – powie coś o piwie, kobietach czy może nastrojach wśród obywateli. Nieświadoma tego co robi skłoniła go do podsumowania własnego życia. Co gorsza sama to niedawno zrobiła, choć w ogromnie krótszej formie niźli on.
Uśmiechnęła się, jednak nie było w tym nic z tego szczerego, miłego uśmiechu, którym uraczyła go wcześniej. Teraz był on gorzki i jadowity. Nie patrzyła na niego. Usilnie wpatrywała się w ścianę, jakoby to ona jej czymś zawiniła. - Vincencie, nic mi nie wiadomo o tym „otwartym” i „miłym” Londynie. – powiedziała, a w jej tonie nie było ani grama gniewu czy smutku, jednak był on przeraźliwie pusty. Otrząsnęła się z tego i uniosła spojrzenie na niego. Milczała. Wstała z miejsca i wróciła za ladę. Tutaj w pewien sposób czuła się bezpieczniej. Nie raz ten solidny mebel uratował ją przed zasięgiem podchmielonego klienta. Tylko czemu szukała tutaj schronienia przed czymś niefizycznym? Właściwie przed czym? Przed tymi, którzy ją piętnowali i wyryli się w jej pamięci, czy może jednak przed samą sobą? Schyliła się wyciągając czystą szklankę, którą postawiła przed nim, a następnie napełniła ją wodą. - Proszę. – powiedziała, a uśmiech, który tym razem przywdziała był miły... tylko jej oczy nadal puste. Trudno było udawać, gdy raz się zrobiło odstępstwo. - Jak było w Stanach? – spytała ignorując temat Brazylii.
Gość
Gość
Plan był zupełnie inny. To ona miała mówić o sobie. To ona miała go wtajemniczać w swoją historię. Tymczasem Vincent myślał i mówił o czymś, czego nie lubił, a dziewczyna zmieściła się w dwóch zdaniach. Nieźle mnie wykołowała! Tak jakoś wyszło, że poruszając ten temat, sprawiła, że jego humor bardzo się popsuł. Nie obwiniał jej jednak. Na pewno nie zrobiła tego celowo. Skąd mogła wiedzieć? Potem uraczyła go krótką opinią na temat Londynu. Powiedziała to w taki sposób jak jego bratanek zwykł często robić. To nie wróżyło nic dobrego. Vincent chciał się dowiedzieć czegoś więcej, ale nie miał śmiałości spytać. Jeszcze doprowadziłby swą rozmówczynię do stanu, do którego ona doprowadziła jego. To by było wybitnie niemiłe. Widocznie Vivienne miała jakieś problemy - kto ich nie ma? Dobrze, nie będę więcej razy wspominał o tym, jaki Londyn jest wspaniały - pomyślał - ale w Dusseldorfie na pewno czułabyś się gorzej!
Zmartwił się trochę, gdy piękna Brazylijka od niego odeszła, lecz po chwili wnioskował, że to nie jego słowa były przyczyną. - Och, dziękuję! - odwzajemnił jej miły, choć smutny uśmiech. Znowu zrobiło mu się przykro. Chętniej napiłby się czegoś mocniejszego. Nie miał jednak zbyt dużo pieniędzy, a głupio było brać na kreskę w takiej sytuacji.
Dziewczyna znowu zadała pytanie, tym razem mogło wyjść o wiele lepiej. Ze Stanów miał tyle cudownych wspomnień! W prawdzie przeplatały się one z mniej cudownymi, niezbyt miłymi i takimi, o których wolałby zapomnieć, ale wszystko ma swoje wady, a ogólnie rzecz biorąc, spędzony tam czas oceniał bardzo pozytywnie. Na początek westchnął i nieco się rozmarzył, roztaczając dookoła kojącą ciszę, po czym zaczął powoli swą opowieść.
- Trudno jest mi to ująć tak pokrótce, Vivienne. Spędziłem tam ponad dwadzieścia lat, to szmat czasu! - Dla niego to było długo, a dla niej? Pewnie całe życie! Nie liczyła sobie więcej wiosen niż dwadzieścia pięć, jeśli miałby zgadywać. dlatego właśnie na pewno wczuła się w tę liczbę. - Po Stanach również trochę podróżowałem, a to naprawdę różnorodny kraj. Ludzie mówią po angielsku, ale nie zachowują się jak tutejsi tubylcy. Oni mają inną mentalność, choć na pierwszy rzut oka można by mylnie stwierdzić, że prawie się nie różnią - zupełnie tak jak z Niemcami! Ale uwierz mi, że różnią się i to bardzo. To oni mieli na tyle fantazji, żeby wymyślić rockandroll! Nie ma tam takich szlachciców jak tutaj, ludzie są bardzo różni! Jeśli Niemcy są szare, to Stany kolorowe jak tęcza - uśmiechnął się na to porównanie. Co mu dzisiaj było z tymi kolorami? - Tam jest więcej możliwości, więcej różnych kultur... ale także więcej zagrożeń - zakończył swój monolog tym kontrastującym słowem, żeby nie zostawić Vivienne ze zbyt utopijnym wrażeniem. Ostatnie lata wspominał raczej źle. Z Niemiec uciekł do Ameryki, a z Ameryki do Anglii. Za każdym razem miał silny powód. Po co jednak zadręczać dziewczynę problemami? Zwłaszcza, że jego pierwsza opowieść była wystarczająco przygnębiająca. Dopił resztę wody i jeszcze raz podziękował. Chyba należało się powoli zbierać. Powoli, bo póki co, nic go nie goniło.
Zmartwił się trochę, gdy piękna Brazylijka od niego odeszła, lecz po chwili wnioskował, że to nie jego słowa były przyczyną. - Och, dziękuję! - odwzajemnił jej miły, choć smutny uśmiech. Znowu zrobiło mu się przykro. Chętniej napiłby się czegoś mocniejszego. Nie miał jednak zbyt dużo pieniędzy, a głupio było brać na kreskę w takiej sytuacji.
Dziewczyna znowu zadała pytanie, tym razem mogło wyjść o wiele lepiej. Ze Stanów miał tyle cudownych wspomnień! W prawdzie przeplatały się one z mniej cudownymi, niezbyt miłymi i takimi, o których wolałby zapomnieć, ale wszystko ma swoje wady, a ogólnie rzecz biorąc, spędzony tam czas oceniał bardzo pozytywnie. Na początek westchnął i nieco się rozmarzył, roztaczając dookoła kojącą ciszę, po czym zaczął powoli swą opowieść.
- Trudno jest mi to ująć tak pokrótce, Vivienne. Spędziłem tam ponad dwadzieścia lat, to szmat czasu! - Dla niego to było długo, a dla niej? Pewnie całe życie! Nie liczyła sobie więcej wiosen niż dwadzieścia pięć, jeśli miałby zgadywać. dlatego właśnie na pewno wczuła się w tę liczbę. - Po Stanach również trochę podróżowałem, a to naprawdę różnorodny kraj. Ludzie mówią po angielsku, ale nie zachowują się jak tutejsi tubylcy. Oni mają inną mentalność, choć na pierwszy rzut oka można by mylnie stwierdzić, że prawie się nie różnią - zupełnie tak jak z Niemcami! Ale uwierz mi, że różnią się i to bardzo. To oni mieli na tyle fantazji, żeby wymyślić rockandroll! Nie ma tam takich szlachciców jak tutaj, ludzie są bardzo różni! Jeśli Niemcy są szare, to Stany kolorowe jak tęcza - uśmiechnął się na to porównanie. Co mu dzisiaj było z tymi kolorami? - Tam jest więcej możliwości, więcej różnych kultur... ale także więcej zagrożeń - zakończył swój monolog tym kontrastującym słowem, żeby nie zostawić Vivienne ze zbyt utopijnym wrażeniem. Ostatnie lata wspominał raczej źle. Z Niemiec uciekł do Ameryki, a z Ameryki do Anglii. Za każdym razem miał silny powód. Po co jednak zadręczać dziewczynę problemami? Zwłaszcza, że jego pierwsza opowieść była wystarczająco przygnębiająca. Dopił resztę wody i jeszcze raz podziękował. Chyba należało się powoli zbierać. Powoli, bo póki co, nic go nie goniło.
W przeciwieństwie do opowieści o Niemczech, ta wpłynęła na nią. Vivienne rozchmurzyła się, aby wyobrazić sobie krainę inną od Anglii. Wolną. Kolorową. Pełną rock'n'rollu. Przecież ona kochała tę muzykę. Czemuż wcześniej nie myślała o jej źródle? - Może powinnam tam pojechać. – powiedziała wyraźnie mniej pochmurna. Nie przejmowała się zagrożeniami. Gdyby Foss miała choć odrobinę więcej instynktu samozachowawczego to pewnie zamknęłaby się w swoim pokoju po pierwszym razie, gdy osoba bardziej przywiązana do idei białej wolności chciała złoić jej skórę i „pokazać jej miejsce”. Strach nie był dla takich ludzi jak ona. Strach był dla tych, którzy mieli komfort możliwości bania się. Jej nikt nie obroni, nikt za nią nic nie zrobi. Musiała być odważna choćby tylko po to, aby przeżyć.
Zdecydowanie nie udało mu się zepsuć wizji Stanów. Zasiał w jej myślach pomysł opuszczenia Anglii, który z czasem się rozrośnie i najpewniej pogna ją do krainy obiecanej. Dziwne, że do podejmowania sporych decyzji życiowych wystarczył jej krótki dialog z obcym mężczyzną. Może chęć ucieczki od dawna w niej drzemała? Mogłaby nawet namówić Ronana na opuszczenie tego padołu. Nie była co prawda pewna ile w tym prawdy, a chłopaka za nic skrzywdzić by nie dała, ale przecież ile można się łudzić, że tutejsze społeczeństwo się zmieni. Nie bez powodu tak bardzo interesowały ją klątwy. Ona już nie chciała by się poprawili – teraz tylko chciała się zemścić.
- Czemu jesteś tutaj, a nie tam? – spytała zaciekawiona. Najpewniej znaleźli nowy, bezpieczny temat do rozmowy. Tak długo jak daleko byli od Anglii i Brazylii, tak długo była przychylna podtrzymywaniu konwersacji. Niebawem miała się kończyć jej zmiana, a za krótkie kilka godzin lokal się wypełni, jednak zanim wróci do domu będzie mogła się czegoś dowiedzieć. Wiedza – o czym zawsze w swoim życiu pamiętała – jest wartościowsza od pieniądza, bo właśnie nią najłatwiej go zarobić.
Zdecydowanie nie udało mu się zepsuć wizji Stanów. Zasiał w jej myślach pomysł opuszczenia Anglii, który z czasem się rozrośnie i najpewniej pogna ją do krainy obiecanej. Dziwne, że do podejmowania sporych decyzji życiowych wystarczył jej krótki dialog z obcym mężczyzną. Może chęć ucieczki od dawna w niej drzemała? Mogłaby nawet namówić Ronana na opuszczenie tego padołu. Nie była co prawda pewna ile w tym prawdy, a chłopaka za nic skrzywdzić by nie dała, ale przecież ile można się łudzić, że tutejsze społeczeństwo się zmieni. Nie bez powodu tak bardzo interesowały ją klątwy. Ona już nie chciała by się poprawili – teraz tylko chciała się zemścić.
- Czemu jesteś tutaj, a nie tam? – spytała zaciekawiona. Najpewniej znaleźli nowy, bezpieczny temat do rozmowy. Tak długo jak daleko byli od Anglii i Brazylii, tak długo była przychylna podtrzymywaniu konwersacji. Niebawem miała się kończyć jej zmiana, a za krótkie kilka godzin lokal się wypełni, jednak zanim wróci do domu będzie mogła się czegoś dowiedzieć. Wiedza – o czym zawsze w swoim życiu pamiętała – jest wartościowsza od pieniądza, bo właśnie nią najłatwiej go zarobić.
Gość
Gość
Udało mu się wprowadzić rozmowę na lepszy tor. Najwyraźniej nowy temat był na tyle neutralny, że nikt nie odczuwał smętnego nastroju. W końcu to była amerykańska opowieść, nie mogła być przygnębiająca! Przynajmniej nie w wykonaniu Vincenta. Może w dzień wyjazdu żałował, że w ogóle pojawił się w Stanach, ale po dwóch miesiącach nabrał już takiego dystansu, że mógł przeprowadzić w głowie bilans ostatnich dwudziestu lat i wyszło na to, że pomimo fatalnego zakończenia, przygoda była warta tego, żeby ją przeżyć.
- Z pewnością! - przytaknął entuzjastycznie. - Jak tylko będziesz miała okazję, to naprawdę warto! - przynajmniej na chwilę! Ale jeśli ma być jej tam lepiej niż tu, to pewnie na dłużej.
Gdy wszystko zapowiadało się optymistycznie, z ust dziewczyny padło to nieszczęsne pytanie, które w końcu zadałby każdy co najmniej przeciętnie inteligentny człowiek. No tak, przecież skoro Ameryka jest taka wspaniała, to co ten facet robił w Londynie? Dlaczego siedział tu w godzinach pracy większości ludzi i zajadał marną zupę? Dlaczego opuścił tamto cudowne miejsce? Rozłożył ręce w geście bezradności i zastanowił się przez chwilę, ani na moment nie ukazując na zewnątrz pogorszenia nastroju.
- Stęskniłem się za starym, dobrym Londynem! - odparł szeroko uśmiechnięty, po czym się roześmiał. Co innego miał powiedzieć? Nie czekając na dalsze próby uzyskania przez Vivienne informacji o kliencie, wyłożył na stół kilka monet. Było to trochę więcej niż kosztowałaby go zupa, ale wypadało zapłacić za rozmowę i szklankę wody. W gruncie rzeczy, pomimo kilku nieprzyjemnych wspomnień wywołanych podczas pogawędki, było naprawdę miło. Powinienem oszczędzać... - pomyślał, pozbywając się dużej części pieniędzy. Na koniec jeszcze raz spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się miło.
- Bardzo dziękuję za wszystko, ale muszę już iść. Do zobaczenia, Vivienne - na pewno jeszcze nie raz się spotkają. Oby tylko nie przypomniała sobie o pytaniu, na które tak naprawdę nie uzyskała odpowiedzi! Ubrał płaszcz i zapiął wszystkie guziki. Na zewnątrz znowu zbierało się na deszcz. Jak niemal codziennie. Uroki jesieni...
zt x2
- Z pewnością! - przytaknął entuzjastycznie. - Jak tylko będziesz miała okazję, to naprawdę warto! - przynajmniej na chwilę! Ale jeśli ma być jej tam lepiej niż tu, to pewnie na dłużej.
Gdy wszystko zapowiadało się optymistycznie, z ust dziewczyny padło to nieszczęsne pytanie, które w końcu zadałby każdy co najmniej przeciętnie inteligentny człowiek. No tak, przecież skoro Ameryka jest taka wspaniała, to co ten facet robił w Londynie? Dlaczego siedział tu w godzinach pracy większości ludzi i zajadał marną zupę? Dlaczego opuścił tamto cudowne miejsce? Rozłożył ręce w geście bezradności i zastanowił się przez chwilę, ani na moment nie ukazując na zewnątrz pogorszenia nastroju.
- Stęskniłem się za starym, dobrym Londynem! - odparł szeroko uśmiechnięty, po czym się roześmiał. Co innego miał powiedzieć? Nie czekając na dalsze próby uzyskania przez Vivienne informacji o kliencie, wyłożył na stół kilka monet. Było to trochę więcej niż kosztowałaby go zupa, ale wypadało zapłacić za rozmowę i szklankę wody. W gruncie rzeczy, pomimo kilku nieprzyjemnych wspomnień wywołanych podczas pogawędki, było naprawdę miło. Powinienem oszczędzać... - pomyślał, pozbywając się dużej części pieniędzy. Na koniec jeszcze raz spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się miło.
- Bardzo dziękuję za wszystko, ale muszę już iść. Do zobaczenia, Vivienne - na pewno jeszcze nie raz się spotkają. Oby tylko nie przypomniała sobie o pytaniu, na które tak naprawdę nie uzyskała odpowiedzi! Ubrał płaszcz i zapiął wszystkie guziki. Na zewnątrz znowu zbierało się na deszcz. Jak niemal codziennie. Uroki jesieni...
zt x2
|jak Ci pasuje?
W takich chwilach jak ten, naprawdę nienawidzę Londynu. Nienawidzę go bardziej od mojego nieudolnego ojca, bardziej od kawy zbożowej (cóż to za herezja!), bardziej od zapachu szpitali i bardziej od bezużytecznych ludzi, którzy całymi dniami upijają się i marnują powietrzę. Nawet bezproduktywność (cóż, brak we mnie samokrytycyzmu, ale z drugiej strony, jestem przecież wulkanem energii) nie irytuje mnie dzisiaj bardziej od cholernej mżawki, która ciężką chmurą drobnych kropli opada mi na głowę, niszcząc misterną fryzurę.
Oczywiście upięcie powstało w kilka minut, oczywiście umyłam włosy przebiegając nago przez myjnię samochodową (biegam szybko jak wiewiórka, więc mugolscy policjanci oglądali jedynie moje błyskające uda) i oczywiście nie jestem zła. Jestem w ś c i e k ł a: jesienna chandra i chwilowy brak dachu nad głową doprowadza mnie do szewskiej pasji. Klnę pod nosem, na czym świat stoi (a na pewno nie opiera się na grzbiecie gigantycznego żółwia, to naukowo potwierdzone) i z impetem otwieram drzwi Kotła, gdzie właściciel wita mnie z poufałym uśmiechem, a tuzin męskich rąk wyciąga się ku mnie, by odwiesić me okrycie. Kto dziś będzie tym szczęśliwcem, który za mnie zapłaci? Może nieśmiały i niepozorny Fawley, który wprawdzie nadal ma mleko pod nosem, lecz jest dla mnie jak kura znosząca złote jajka? Wiem, jak bardzo chce złapać mnie za pierś i doskonale zdaję sobie sprawę, ile taka przyjemność kosztuje. Nie jestem prostytutką i nie wystarczy mi zapłacić. Nie, dziś nie mam ochoty na towarzystwo tego dzieciaka, lustruję więc tłum dalej w poszukiwaniu odpowiedniej ofiary. Szpakowaty pan w średnim wieku? Pomyślmy, dwa razy siedziałam u niego na kolanach, zawsze dostawałam to, czego chciałam, ale za to musiałam wysłuchiwać o chorych jajnikach jego żony. Odpada. Olśnienie spada szybko, nagle i niespodziewanie. Z innej strony, niż zwykle biorę pod uwagę, zauważając, że majętni, dobrze sytuowani i znaczący ludzie moszczą się wygodnie w stolikach lub uciekają w głąb pubu, jeśli tylko cenią sobie prywatność. Mój cel siedzi sobie przy barze i wydaje się całkiem n i e z a i n t e r e s o w a n y, co natychmiast mnie dziwi. Oburza. Wprawia w niezwykłe zdumienie. Moich wejść nie można przegapić, zawsze są bowiem spektakularne. Albo niebezpiecznie chwieję się na progu i któryś z urzędujących dżentelmenów mnie łapie, albo teatralnie omdlewam w silnych, męskich ramionach. Albo policzkuję niedoszłego adoratora, krótko mówiąc, zapewniam rozrywkę wszelaką. Oprócz tego: po prostu na mnie miło jest popatrzeć. A ten osobnik: nic. Zero reakcji. Jakiś dziwny, myślę sobie, ale przybieram kokieteryjny wyraz twarzy, rzucam płaszcz ociekający wodą pierwszemu lepszemu i siadam obok blond nimfy w męskiej wersji, bezczelnie przyciągając do siebie jego szklankę z Ognistą i upijając z niej mały łyk.
Nic nie mówię, tylko przyglądam się uważniej twarzy tego jasnowłosego Adonisa, bo wydaje mi się, że kojarzę jego rysy. Na pewno go znam, ale za cholerę nie potrafię dopasować nazwiska do facjaty. Zastanawiam się jeszcze chwilę, po czym mało elegancko wzruszam ramionami, kapitulując i wywieszając białą flagę w kierunku własnej pamięci.
-Jak to się stało, że ktoś tak sławny jak ty, siedzi tutaj samotnie? – pytam, strzelając trochę na oślep (a może i samobójczo?), ale dzielnie i bez zmrużenia oka wytrzymuję jego spojrzenie. U barmana zamawiam to samo, co zwykle, z diabelną pewnością, że mój nowy znajomy ureguluje rachunek. A może nawet umorzy mój dług?
W takich chwilach jak ten, naprawdę nienawidzę Londynu. Nienawidzę go bardziej od mojego nieudolnego ojca, bardziej od kawy zbożowej (cóż to za herezja!), bardziej od zapachu szpitali i bardziej od bezużytecznych ludzi, którzy całymi dniami upijają się i marnują powietrzę. Nawet bezproduktywność (cóż, brak we mnie samokrytycyzmu, ale z drugiej strony, jestem przecież wulkanem energii) nie irytuje mnie dzisiaj bardziej od cholernej mżawki, która ciężką chmurą drobnych kropli opada mi na głowę, niszcząc misterną fryzurę.
Oczywiście upięcie powstało w kilka minut, oczywiście umyłam włosy przebiegając nago przez myjnię samochodową (biegam szybko jak wiewiórka, więc mugolscy policjanci oglądali jedynie moje błyskające uda) i oczywiście nie jestem zła. Jestem w ś c i e k ł a: jesienna chandra i chwilowy brak dachu nad głową doprowadza mnie do szewskiej pasji. Klnę pod nosem, na czym świat stoi (a na pewno nie opiera się na grzbiecie gigantycznego żółwia, to naukowo potwierdzone) i z impetem otwieram drzwi Kotła, gdzie właściciel wita mnie z poufałym uśmiechem, a tuzin męskich rąk wyciąga się ku mnie, by odwiesić me okrycie. Kto dziś będzie tym szczęśliwcem, który za mnie zapłaci? Może nieśmiały i niepozorny Fawley, który wprawdzie nadal ma mleko pod nosem, lecz jest dla mnie jak kura znosząca złote jajka? Wiem, jak bardzo chce złapać mnie za pierś i doskonale zdaję sobie sprawę, ile taka przyjemność kosztuje. Nie jestem prostytutką i nie wystarczy mi zapłacić. Nie, dziś nie mam ochoty na towarzystwo tego dzieciaka, lustruję więc tłum dalej w poszukiwaniu odpowiedniej ofiary. Szpakowaty pan w średnim wieku? Pomyślmy, dwa razy siedziałam u niego na kolanach, zawsze dostawałam to, czego chciałam, ale za to musiałam wysłuchiwać o chorych jajnikach jego żony. Odpada. Olśnienie spada szybko, nagle i niespodziewanie. Z innej strony, niż zwykle biorę pod uwagę, zauważając, że majętni, dobrze sytuowani i znaczący ludzie moszczą się wygodnie w stolikach lub uciekają w głąb pubu, jeśli tylko cenią sobie prywatność. Mój cel siedzi sobie przy barze i wydaje się całkiem n i e z a i n t e r e s o w a n y, co natychmiast mnie dziwi. Oburza. Wprawia w niezwykłe zdumienie. Moich wejść nie można przegapić, zawsze są bowiem spektakularne. Albo niebezpiecznie chwieję się na progu i któryś z urzędujących dżentelmenów mnie łapie, albo teatralnie omdlewam w silnych, męskich ramionach. Albo policzkuję niedoszłego adoratora, krótko mówiąc, zapewniam rozrywkę wszelaką. Oprócz tego: po prostu na mnie miło jest popatrzeć. A ten osobnik: nic. Zero reakcji. Jakiś dziwny, myślę sobie, ale przybieram kokieteryjny wyraz twarzy, rzucam płaszcz ociekający wodą pierwszemu lepszemu i siadam obok blond nimfy w męskiej wersji, bezczelnie przyciągając do siebie jego szklankę z Ognistą i upijając z niej mały łyk.
Nic nie mówię, tylko przyglądam się uważniej twarzy tego jasnowłosego Adonisa, bo wydaje mi się, że kojarzę jego rysy. Na pewno go znam, ale za cholerę nie potrafię dopasować nazwiska do facjaty. Zastanawiam się jeszcze chwilę, po czym mało elegancko wzruszam ramionami, kapitulując i wywieszając białą flagę w kierunku własnej pamięci.
-Jak to się stało, że ktoś tak sławny jak ty, siedzi tutaj samotnie? – pytam, strzelając trochę na oślep (a może i samobójczo?), ale dzielnie i bez zmrużenia oka wytrzymuję jego spojrzenie. U barmana zamawiam to samo, co zwykle, z diabelną pewnością, że mój nowy znajomy ureguluje rachunek. A może nawet umorzy mój dług?
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Jego Ognista smakowała desperacją.
A może to nie alkohol powodował, że ściągnął brwi, z jakąś niejasną konsternacją wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt kryjący się daleko za barem? Może to prywatne demony wabiły na język niechciany, żałosny posmak, gorycz porażki, przerażenie tym, co miało się stać, tym, w jakim nieuchronnym kierunku potoczy się teraz jego życie?
Zmarszczył czoło jeszcze mocniej, z namaszczeniem obracając szklankę; szurała, kręcąc się wokół własnej osi na nierównej powierzchni drewnianej lady, być może nadając tym samym rytm potokom jego myśli. Upił łyk. I po chwili kolejny - myśli lały się coraz gęściej, coraz szybciej, sprawiając, że aż rozbolała go głowa. A szum panujący w Dziurawym Kotle wcale nie pomagał mu w niemym segregowaniu własnych trosk - ktoś parskał gromkim śmiechem, ciesząc się z wygranej rundy w eksplodującego durnia (doprawdy, był pewien, że miłość do tej gry zostawiało się daleko w tyle w momencie opuszczenia szkolnych murów), gdzieś indziej rozlegał się dźwięk dzwoniącej sakiewki przekładanej z dłoni do dłoni, a temu wszystkiemu akompaniował podkład złożony z szeptów. I rozmów. Krzyków, westchnień, zawahań, parsknięć, jęków, pomruków, szmerów, szelestów.
Życie toczyło się dalej, kiedy on był pewien, że jego dobiegało końca - cóż, dramatyzował, ale coraz mocniej uświadamiał sobie, jakie skutki przyniesie nieprzewidziane i wyjątkowo niechciane przyjęcie pod własny dach jasnowłosego pomiotu szatana (i nie, nie mowa o tej blond fance, która po jednej upojnej nocy ukradła mu górną część drużynowego stroju do Quidditcha, tym samym zmuszając go do świecenia oczami przez Lovegood, która chyba nie uwierzyła w wymyślne tłumaczenia czemu go stracił i zgromiła biednego Douglasa wzrokiem).
I wziął następny łyk, chcąc w dalszym ciągu oddać się kontemplacji marności własnego przykrego żywota, kiedy drzwi do baru otworzyły się głośniej niż zazwyczaj i zdawało mu się, że gwar jakby przygasł. Bezwiednie powędrował spojrzeniem w stronę wejścia, ale nie odnajdując tam niczego ciekawego - w końcu jedna ładna kobieta wiosny nie czyni, nie przerwie z jej powodu użalania się nad własnym życiem - powrócił do wpatrywania się w złocistą ciecz oblewającą ścianki szerokiej, nieco niedomytej szklanki.
Pewnie obserwowałby ją jeszcze długo, dostrzegając kolejne skazy w tym niebiańskim naczyniu, gdyby nie fakt, że ktoś zabrał mu je sprzed nosa.
Życie mi się wali, kobieto, nie odbieraj mi mojej ostatniej kotwicy do rzeczywistości - chciał powiedzieć gniewnie, warcząc, krzywiąc się i marudząc, ale nie pomogłoby to jego reputacji, o którą (mimo wszystko) wciąż musiał dbać. Pewnie powinien się uśmiechnąć, ale w tej całej desperacji nawet zapomniał, jak układa się wargi, żeby wyglądać olśniewająco i powodować serie niekontrolowanych omdleń. Ale nie-nie - nie mógł tak po prostu pozwolić na to, żeby jakaś pierwsza lepsza przedstawicielka piękniejszej, ale głupiutkiej płci zechciała haniebnie wykorzystać jego chwilę słabości.
- Bo lubię - rzucił jakże elokwentnie w odpowiedzi, przesuwając wciąż do połowy pełną szklankę z powrotem przed czubek własnego nosa.
A może to nie alkohol powodował, że ściągnął brwi, z jakąś niejasną konsternacją wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt kryjący się daleko za barem? Może to prywatne demony wabiły na język niechciany, żałosny posmak, gorycz porażki, przerażenie tym, co miało się stać, tym, w jakim nieuchronnym kierunku potoczy się teraz jego życie?
Zmarszczył czoło jeszcze mocniej, z namaszczeniem obracając szklankę; szurała, kręcąc się wokół własnej osi na nierównej powierzchni drewnianej lady, być może nadając tym samym rytm potokom jego myśli. Upił łyk. I po chwili kolejny - myśli lały się coraz gęściej, coraz szybciej, sprawiając, że aż rozbolała go głowa. A szum panujący w Dziurawym Kotle wcale nie pomagał mu w niemym segregowaniu własnych trosk - ktoś parskał gromkim śmiechem, ciesząc się z wygranej rundy w eksplodującego durnia (doprawdy, był pewien, że miłość do tej gry zostawiało się daleko w tyle w momencie opuszczenia szkolnych murów), gdzieś indziej rozlegał się dźwięk dzwoniącej sakiewki przekładanej z dłoni do dłoni, a temu wszystkiemu akompaniował podkład złożony z szeptów. I rozmów. Krzyków, westchnień, zawahań, parsknięć, jęków, pomruków, szmerów, szelestów.
Życie toczyło się dalej, kiedy on był pewien, że jego dobiegało końca - cóż, dramatyzował, ale coraz mocniej uświadamiał sobie, jakie skutki przyniesie nieprzewidziane i wyjątkowo niechciane przyjęcie pod własny dach jasnowłosego pomiotu szatana (i nie, nie mowa o tej blond fance, która po jednej upojnej nocy ukradła mu górną część drużynowego stroju do Quidditcha, tym samym zmuszając go do świecenia oczami przez Lovegood, która chyba nie uwierzyła w wymyślne tłumaczenia czemu go stracił i zgromiła biednego Douglasa wzrokiem).
I wziął następny łyk, chcąc w dalszym ciągu oddać się kontemplacji marności własnego przykrego żywota, kiedy drzwi do baru otworzyły się głośniej niż zazwyczaj i zdawało mu się, że gwar jakby przygasł. Bezwiednie powędrował spojrzeniem w stronę wejścia, ale nie odnajdując tam niczego ciekawego - w końcu jedna ładna kobieta wiosny nie czyni, nie przerwie z jej powodu użalania się nad własnym życiem - powrócił do wpatrywania się w złocistą ciecz oblewającą ścianki szerokiej, nieco niedomytej szklanki.
Pewnie obserwowałby ją jeszcze długo, dostrzegając kolejne skazy w tym niebiańskim naczyniu, gdyby nie fakt, że ktoś zabrał mu je sprzed nosa.
Życie mi się wali, kobieto, nie odbieraj mi mojej ostatniej kotwicy do rzeczywistości - chciał powiedzieć gniewnie, warcząc, krzywiąc się i marudząc, ale nie pomogłoby to jego reputacji, o którą (mimo wszystko) wciąż musiał dbać. Pewnie powinien się uśmiechnąć, ale w tej całej desperacji nawet zapomniał, jak układa się wargi, żeby wyglądać olśniewająco i powodować serie niekontrolowanych omdleń. Ale nie-nie - nie mógł tak po prostu pozwolić na to, żeby jakaś pierwsza lepsza przedstawicielka piękniejszej, ale głupiutkiej płci zechciała haniebnie wykorzystać jego chwilę słabości.
- Bo lubię - rzucił jakże elokwentnie w odpowiedzi, przesuwając wciąż do połowy pełną szklankę z powrotem przed czubek własnego nosa.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź