Wnętrze lodziarni
AutorWiadomość
Wnętrze lodziarni
Lody... Kto ich nie lubi? Zwykłe, popularne wszędzie, dosłownie we wszystkich zakątkach świata i te bardziej nietypowe, autorskie wytwory, których przepisy są starannie skrywanym sekretem rodzinnych lodziarni. Niezależnie od wszystkiego, zimne przysmaki cieszą praktycznie wszystkich - i dorosłych, i dzieci. Z tego właśnie założenia wyszedł założyciel lodziarni na Pokątnej, racząc londyńczyków wybornymi słodkościami. Mimo dosyć ciężkiego okresu dla biznesu, drzwi tutaj są zwykle otwarte. Wstąp więc tutaj, strudzony wędrowcze. I... Uśmiechnij się.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Upał. Potworna ściana gorącego powietrza, kula ognia, smoczy oddech, obezwładniająca fala uderzeniowa po siarczystym zaklęciu, atmosfera wilgotnej szklarni zielarstwa, duchota sali do wróżbiarstwa. Lipiec serwował londyńczykom wszystko, co najlepsze. Najlepsze, rzecz jasna, dla kogoś, kto uwielbiał rosnące słupki rtęci w termometrach i kto nad uroki deszczowego miasta cenił ostre promienie słoneczne, wydobywające stolicę Anglii z wiecznej mgły.
Constance nie należała do tej grupy radosnych wielbicieli lata. Wychowała się w chłodnych komnatach rodzinnej posiadłości, co prawda wychodząc często na światło dzienne, ale owe światło należało raczej do bagiennych ogników. Żadnych plaż, żadnych parujących chodników, nagrzanego betonu, skraplającej się na szybach wystaw wody. Bagna oczywiście też posiadały swój duszny urok, ale nawet w najbardziej parny dzień przebywanie nad zatęchłą wodą było przyjemniejsze od spacerowania środkiem zatłoczonej Pokątnej. Zwłaszcza w obcisłej, ołówkowej spódnicy, bluzce ze sztywnego materiału i w sztywnej halce z gorsetem pod spodem. Przywykła do takiego ubioru, uwielbiała przeglądać się w lustrze, próżnie zachwycając się swoim urokiem, ale w trzydziestostopniowym upale najchętniej zrzuciłaby z siebie wszystkie ciuchy i ciężkie dodatki. Nie, żeby narzekała - doskonałe wychowanie nie pozwalało jej na krzywienie ślicznej buzi i teatralne wzdychanie, na które jednak miała niesamowitą ochotę. Odkąd opuściła przyjemnie chłodne mury Ministerstwa Magii czuła się coraz bardziej zirytowana. Dorosłe, samodzielne życie nie było tak słodkie, jak sobie wyobrażała, i gdzieś w głębi duszy zaczynała przyznawać rację ojcu. Yaxley stanowczo odradzał najmłodszej córce wyprowadzkę z Fenlandu. Musiała być jednak mądrzejsza - albo głupsza, jak teraz wstydliwie twierdziła - i jednak wyruszyć swoją ścieżką, wiodącą co prawda tuż obok przystojnych mężczyzn u władzy, ale także: niezbyt ładnie pachnących czarodziei, przepychających się przed sklepem z miotłami.
Ominęła rozgorączkowaną grupkę z teatralnym westchnięciem, kontynuując spacer w kierunku lodziarni Fortescue, gdzie umówiła się z Garretem. Właściwie tylko to spotkanie podtrzymywało ją jeszcze na duchu i odwodziło od szybkiej teleportacji z powrotem do Yaxley's Hall. Przełknięcie kobiecej dumy wydawało się jej niezwykle łatwe, a perspektywa rozczesywania grzyw jednorożcom u Flintów wcale nie była już towarzysko druzgocząca. A może przesadzała? A może po prostu jej psychika frustrowała się przed tą okropną dla kobiet częścią miesiąca? Do tego dochodził nieznośny dla dziecka bagien upał, zmęczenie papierkową pracą w Ministerstwie i kolejna porcja niezbyt przyjemnych konfrontacji ze zbyt nachalnymi adoratorami. Na zbyt niskich stanowiskach. Z plugawą krwią. Aż wzdrygnęła się na wspomnienie dzisiejszego ślinotoku (dosłownego!) jakiegoś nowego stażysty, ale po chwili na twarzy Connie znów zagościł piękny uśmiech, przyklejony do twarzy czymś trwalszym niż zaklęciem. Wychowaniem. Kobiety nie powinny się smucić, narzekać, marudzić. Nie publicznie, nie, kiedy pozostawały pod ostrzałem spojrzeń. Przywykła już do tego ciągłego przebywania na scenie i potrafiła czerpać z tej ekspozycji lekką radość, nawet w tak ciężkim stanie ducha, z jakim wchodziła w końcu do nieco chłodniejszej lodziarni, do razu zauważając rudą czuprynę Weasleya, siedzącego przy jednym ze stolików. Ruszyła więc w jego stronę, zgrabnie omijając niebezpiecznie wysunięte krzesła, nogi oraz nesesery, poukładane na podłodze.
- Garret, jak dobrze cię widzieć - Przywitała mężczyznę z wyraźnie słyszalną ulgą w głosie, muskając jego dłoń swoimi palcami w jakimś niezbyt przemyślanym moralnie geście, oznaczającym jednocześnie wdzięczność, radość ze spotkania i instynktowną chęć bycia jak najbliżej kogoś, kto nie jest nachalnym urzędnikiem niższego stopnia ani brzydko pachnącym przechodniem. Po sekundzie zdała sobie jednak sprawę, że taki bezpośredni kontakt niezbyt przystoi młodej panience. Zarumieniła się więc tyleż uroczo co teatralnie (granie niewiniątka przychodziło jej coraz łatwiej) i usiadła przy stoliku, odgarniając do tyłu złote loki. Włosy dalej sięgały jej zaledwie do ramion - nie zdążyły odrosnąć po ataku lafiryndy na ostatnim roku Hogwartu - ale i tak stanowiły kolejną warstwę grzewczą, niezbyt przydatną w takim upale. Dyskretnie sprawdziła w jednym z wiszących obok luster, czy subtelny makijaż pozostaje na swoim miejscu, po czym już całkowicie skoncentrowała się na piegowatej twarzy Garreta, nagle zalana samymi pozytywnymi uczuciami. Ach, te hormony. - Rzadko widuję cię w Ministerstwie. Unikasz mnie czy jesteś całkowicie poświęcony załatwianiem poważnych spraw gdzieś poza Londynem? - zagadnęła prawie wesoło, sensownie rozpoczynając rozmowę od miłej pogawędki, całkiem zgrabnie ukrywając wcześniejsze podirytowanie. Które właściwie już dogasało. Nie wiedziała dlaczego, ale od zawsze towarzystwo Weasleya poprawiało jej humor i koiło wcześniejsze niepokoje. Miała wrażenie, że jako jeden z niewielu mężczyzn traktuje ją bardzo po ludzku, wręcz bratersko. Ojciec znów miał rację - rodzina rudowłosych czarodziei stanowiła naprawdę doskonały materiał na przyjaciół. Już postrzegała Garreta przez ten pryzmat, chociaż nie śmiała mówić o tak wzniosłych uczuciach. Miała nadzieję, że mężczyzna doskonale rozumie jej wręcz siostrzane przywiązanie nawet bez dramatycznych wyznań.
Constance nie należała do tej grupy radosnych wielbicieli lata. Wychowała się w chłodnych komnatach rodzinnej posiadłości, co prawda wychodząc często na światło dzienne, ale owe światło należało raczej do bagiennych ogników. Żadnych plaż, żadnych parujących chodników, nagrzanego betonu, skraplającej się na szybach wystaw wody. Bagna oczywiście też posiadały swój duszny urok, ale nawet w najbardziej parny dzień przebywanie nad zatęchłą wodą było przyjemniejsze od spacerowania środkiem zatłoczonej Pokątnej. Zwłaszcza w obcisłej, ołówkowej spódnicy, bluzce ze sztywnego materiału i w sztywnej halce z gorsetem pod spodem. Przywykła do takiego ubioru, uwielbiała przeglądać się w lustrze, próżnie zachwycając się swoim urokiem, ale w trzydziestostopniowym upale najchętniej zrzuciłaby z siebie wszystkie ciuchy i ciężkie dodatki. Nie, żeby narzekała - doskonałe wychowanie nie pozwalało jej na krzywienie ślicznej buzi i teatralne wzdychanie, na które jednak miała niesamowitą ochotę. Odkąd opuściła przyjemnie chłodne mury Ministerstwa Magii czuła się coraz bardziej zirytowana. Dorosłe, samodzielne życie nie było tak słodkie, jak sobie wyobrażała, i gdzieś w głębi duszy zaczynała przyznawać rację ojcu. Yaxley stanowczo odradzał najmłodszej córce wyprowadzkę z Fenlandu. Musiała być jednak mądrzejsza - albo głupsza, jak teraz wstydliwie twierdziła - i jednak wyruszyć swoją ścieżką, wiodącą co prawda tuż obok przystojnych mężczyzn u władzy, ale także: niezbyt ładnie pachnących czarodziei, przepychających się przed sklepem z miotłami.
Ominęła rozgorączkowaną grupkę z teatralnym westchnięciem, kontynuując spacer w kierunku lodziarni Fortescue, gdzie umówiła się z Garretem. Właściwie tylko to spotkanie podtrzymywało ją jeszcze na duchu i odwodziło od szybkiej teleportacji z powrotem do Yaxley's Hall. Przełknięcie kobiecej dumy wydawało się jej niezwykle łatwe, a perspektywa rozczesywania grzyw jednorożcom u Flintów wcale nie była już towarzysko druzgocząca. A może przesadzała? A może po prostu jej psychika frustrowała się przed tą okropną dla kobiet częścią miesiąca? Do tego dochodził nieznośny dla dziecka bagien upał, zmęczenie papierkową pracą w Ministerstwie i kolejna porcja niezbyt przyjemnych konfrontacji ze zbyt nachalnymi adoratorami. Na zbyt niskich stanowiskach. Z plugawą krwią. Aż wzdrygnęła się na wspomnienie dzisiejszego ślinotoku (dosłownego!) jakiegoś nowego stażysty, ale po chwili na twarzy Connie znów zagościł piękny uśmiech, przyklejony do twarzy czymś trwalszym niż zaklęciem. Wychowaniem. Kobiety nie powinny się smucić, narzekać, marudzić. Nie publicznie, nie, kiedy pozostawały pod ostrzałem spojrzeń. Przywykła już do tego ciągłego przebywania na scenie i potrafiła czerpać z tej ekspozycji lekką radość, nawet w tak ciężkim stanie ducha, z jakim wchodziła w końcu do nieco chłodniejszej lodziarni, do razu zauważając rudą czuprynę Weasleya, siedzącego przy jednym ze stolików. Ruszyła więc w jego stronę, zgrabnie omijając niebezpiecznie wysunięte krzesła, nogi oraz nesesery, poukładane na podłodze.
- Garret, jak dobrze cię widzieć - Przywitała mężczyznę z wyraźnie słyszalną ulgą w głosie, muskając jego dłoń swoimi palcami w jakimś niezbyt przemyślanym moralnie geście, oznaczającym jednocześnie wdzięczność, radość ze spotkania i instynktowną chęć bycia jak najbliżej kogoś, kto nie jest nachalnym urzędnikiem niższego stopnia ani brzydko pachnącym przechodniem. Po sekundzie zdała sobie jednak sprawę, że taki bezpośredni kontakt niezbyt przystoi młodej panience. Zarumieniła się więc tyleż uroczo co teatralnie (granie niewiniątka przychodziło jej coraz łatwiej) i usiadła przy stoliku, odgarniając do tyłu złote loki. Włosy dalej sięgały jej zaledwie do ramion - nie zdążyły odrosnąć po ataku lafiryndy na ostatnim roku Hogwartu - ale i tak stanowiły kolejną warstwę grzewczą, niezbyt przydatną w takim upale. Dyskretnie sprawdziła w jednym z wiszących obok luster, czy subtelny makijaż pozostaje na swoim miejscu, po czym już całkowicie skoncentrowała się na piegowatej twarzy Garreta, nagle zalana samymi pozytywnymi uczuciami. Ach, te hormony. - Rzadko widuję cię w Ministerstwie. Unikasz mnie czy jesteś całkowicie poświęcony załatwianiem poważnych spraw gdzieś poza Londynem? - zagadnęła prawie wesoło, sensownie rozpoczynając rozmowę od miłej pogawędki, całkiem zgrabnie ukrywając wcześniejsze podirytowanie. Które właściwie już dogasało. Nie wiedziała dlaczego, ale od zawsze towarzystwo Weasleya poprawiało jej humor i koiło wcześniejsze niepokoje. Miała wrażenie, że jako jeden z niewielu mężczyzn traktuje ją bardzo po ludzku, wręcz bratersko. Ojciec znów miał rację - rodzina rudowłosych czarodziei stanowiła naprawdę doskonały materiał na przyjaciół. Już postrzegała Garreta przez ten pryzmat, chociaż nie śmiała mówić o tak wzniosłych uczuciach. Miała nadzieję, że mężczyzna doskonale rozumie jej wręcz siostrzane przywiązanie nawet bez dramatycznych wyznań.
Gość
Gość
Garrett nie podzielał niechęci, którą Constance z pełnym zaangażowaniem darzyła tę niezaprzeczalnie upalną pogodę - w jego przypadku trudno było jednak mówić o jakichkolwiek negatywnych emocjach, jako że bezkonfliktowy i ugodowy charakter rudzielca można było porównać do skrzącego się złotem na tle bezchmurnego nieba słońca. Dzień w dzień promieniował pozytywną energią i przytłaczał innych radością, jaką dostrzegał w najdrobniejszych rzeczach, przez co czuli się zupełnie jak w skwarne południe - chcieli uciec jak najdalej i zaszyć się w cichym, spowitym zasłoną cienia zakątku.
Piękna (cóż, może odrobinę za piękna) pogoda oprócz rosnącego na twarzy beztroskiego uśmiechu wywołała również u Weasley'a niepowstrzymaną falę geniuszu, która osiągnęła apogeum w momencie, kiedy uświadomił sobie, że tak słoneczny dzień stanowił wspaniałą wymówkę do tego, aby przywdziać szaty inne niż w odcieniu aksamitnej czerni. W ten oto sposób mężczyzna zjawił się w Lodziarni Floriana Fortescue ubrany w nie-tak-bardzo-aksamitną szarość, z roztrzepaną lekko burzą rudych kosmyków i wypisaną w oczach radością, która nieuważnemu obserwatorowi mogłaby zdawać się obłąkaniem. Nie zdziwiło go, że po objęciu wzrokiem lokalu nie napotkał twarzy swojej towarzyszki - celowo przybył kilkanaście minut przed umówionym czasem spotkania, aby spokojnie zająć jakieś miłe miejsce przy niewielkim stoliku na uboczu, gdzie mogli uciąć sobie pogawędkę bez obawy, że co drugie słowo wyłapią nadmiernie ciekawskie uszy. Po opadnięciu na wybrane przez siebie krzesło, notabene mistrzowsko obite wyjątkowo wygodną skórą, otworzył na dwunastej stronie przyniesiony przez siebie egzemplarz Proroka Codziennego; niemalże z rozkoszą zagłębił się w lekturze, ciekawy nowinek ze świata ekonomii, gospodarki i polityki, czyli wszystkiego, co przeciętnym obywatelom wydawać się mogło wyjątkowo nieciekawe. Śledził wzrokiem kolejne linijki i z cierpliwym wyczekiwaniem na pannę Yaxley wertował zapisane drobnym druczkiem stronice. W pewnej chwili jego myśli mimowolnie odpłynęły w stronę rodzinnego domu, zatroskanej matki i odzyskanej zguby, ojca, który pojawił się znikąd, przynosząc ze sobą jednak jakąś tajemnicę, której nikomu nie było dane jeszcze rozgryźć. Rozważał jego losy podczas wojny - zarówno czarodziejskiej, jak i tej mugolskiej - i wprost nie mógł się doczekać chwili, kiedy rodziciel wysnuje tę historię, zdradzając przy tym wszystkie swoje sekrety i rozwiewając wątpliwości zatroskanych dzieci.
Z zamyślenia wyrwała go dopiero zbliżająca się, znajoma postura przyjaciółki. Momentalnie odłożył na bok Proroka i podniósł się zwinnie z krzesła, chcąc przywitać towarzyszkę tak, jak nauczyli go jego rodzice - z klasą. Czasem pragnął, aby matka mogła oglądać go w codziennych sytuacjach i chwalić za to, że tak skwapliwie trzymał się udzielanych przez nią rad; że zawsze, nawet pomimo gorszych dni czy problemów w pracy potrafił ułożyć usta w rozkosznym uśmiechu i przynigdy nie zapominał o wpajanych mu zasadach dobrego wychowania. Może i nie jesteśmy najbogatszym rodem, jak mantra powtarzała pani Weasley, ale mamy swój honor i nie możemy przez to uważać się za gorszych. Wyprostuj się, Garrett, ułóż włosy, ukłoń pokornie, a wszystko będzie w porządku.
- Witaj, Conny - odrzekł na powitanie i nie mógł powstrzymać wielkiego uśmiechu, który wpłynął na twarz mężczyzny zaraz po tym, jak zauważył nagłe, wyjątkowo urocze zmieszanie towarzyszki. - Przepięknie dzisiaj wyglądasz, zresztą jak zawsze - dodał po chwili (spędzonej na lustrowaniu jej wzrokiem) głosem typowego starszego brata, który powoli zaczyna dostrzegać, że jego malutka siostrzyczka - niedawno jeszcze biegająca po podwórku w drobnych sukieneczkach i niewielkich bucikach - przeobraziła się w niezwykle urodziwą kobietę, a do tego wie, jak wyeksponować swoje wdzięki. Oczywistym było, dlaczego panna Yaxley cieszyła się ogromnym powodzeniem u płci przeciwnej; emanowała nieskazitelnym, czystym i wyjątkowo dziewczęcym wdziękiem, który najpewniej niejednemu mężczyźnie zapadł głęboko w pamięć. Garrett czasem błogosławił fakt, że ze względu na ich braterską relację był w pewien sposób odporny na jej urok - w innym wypadku i on mógłby stracić dla niej głowę.
- Oczywiście, że cię nie unikam, nie miałbym w tym żadnego interesu - zaprzeczył momentalnie, zastanawiając się, skąd Conny mogła nawet wpaść na taki pomysł. Cieszyła go każda chwila, którą mógł spędzić w jej towarzystwie, dziewczyny uroczej, którą znał niemal całe jej życie, a do tego świetnie wychowanej. - Chyba wpadłem za to w pułapkę pracoholizmu, natłok różnorakich wydarzeń sprawia, że nie mam nawet czasu na pracę za biurkiem.
To nie tak, że pragnął spokoju - aurorem został nie po to, aby godzinami ślęczeć nad papierkową robotą; uwielbiał, kiedy wokół niego wiele się działo, a sam brał udział w wydarzeniach, o których wkrótce miano pisać w podręcznikach historii magii. Właśnie za to kochał swoją pracę, za ciągłe stawianie bezpieczeństwa pod znakiem zapytania, za nagłe skoki adrenaliny, za dbanie o dobro i spokój innych. Wykonywanie zadań nadanych przez Ministerstwo było jednak w ostatnim czasie wątpliwie przyjemne; przez Grindewalda i jego popleczników, którzy z uparciem maniaka siali zniszczenie i burzyli porządek magicznego świata, śmierć przeszła do porządku dziennego, a oglądanie nieruchomych ciał ludzi, na których nie przyszedł jeszcze czas, w żaden sposób nie dawał mu satysfakcji.
- Ale rzeczywiście dawno się nie widzieliśmy, opowiadaj lepiej, co u ciebie słychać. Czy twojej rodzinie dopisuje zdrowie?
Piękna (cóż, może odrobinę za piękna) pogoda oprócz rosnącego na twarzy beztroskiego uśmiechu wywołała również u Weasley'a niepowstrzymaną falę geniuszu, która osiągnęła apogeum w momencie, kiedy uświadomił sobie, że tak słoneczny dzień stanowił wspaniałą wymówkę do tego, aby przywdziać szaty inne niż w odcieniu aksamitnej czerni. W ten oto sposób mężczyzna zjawił się w Lodziarni Floriana Fortescue ubrany w nie-tak-bardzo-aksamitną szarość, z roztrzepaną lekko burzą rudych kosmyków i wypisaną w oczach radością, która nieuważnemu obserwatorowi mogłaby zdawać się obłąkaniem. Nie zdziwiło go, że po objęciu wzrokiem lokalu nie napotkał twarzy swojej towarzyszki - celowo przybył kilkanaście minut przed umówionym czasem spotkania, aby spokojnie zająć jakieś miłe miejsce przy niewielkim stoliku na uboczu, gdzie mogli uciąć sobie pogawędkę bez obawy, że co drugie słowo wyłapią nadmiernie ciekawskie uszy. Po opadnięciu na wybrane przez siebie krzesło, notabene mistrzowsko obite wyjątkowo wygodną skórą, otworzył na dwunastej stronie przyniesiony przez siebie egzemplarz Proroka Codziennego; niemalże z rozkoszą zagłębił się w lekturze, ciekawy nowinek ze świata ekonomii, gospodarki i polityki, czyli wszystkiego, co przeciętnym obywatelom wydawać się mogło wyjątkowo nieciekawe. Śledził wzrokiem kolejne linijki i z cierpliwym wyczekiwaniem na pannę Yaxley wertował zapisane drobnym druczkiem stronice. W pewnej chwili jego myśli mimowolnie odpłynęły w stronę rodzinnego domu, zatroskanej matki i odzyskanej zguby, ojca, który pojawił się znikąd, przynosząc ze sobą jednak jakąś tajemnicę, której nikomu nie było dane jeszcze rozgryźć. Rozważał jego losy podczas wojny - zarówno czarodziejskiej, jak i tej mugolskiej - i wprost nie mógł się doczekać chwili, kiedy rodziciel wysnuje tę historię, zdradzając przy tym wszystkie swoje sekrety i rozwiewając wątpliwości zatroskanych dzieci.
Z zamyślenia wyrwała go dopiero zbliżająca się, znajoma postura przyjaciółki. Momentalnie odłożył na bok Proroka i podniósł się zwinnie z krzesła, chcąc przywitać towarzyszkę tak, jak nauczyli go jego rodzice - z klasą. Czasem pragnął, aby matka mogła oglądać go w codziennych sytuacjach i chwalić za to, że tak skwapliwie trzymał się udzielanych przez nią rad; że zawsze, nawet pomimo gorszych dni czy problemów w pracy potrafił ułożyć usta w rozkosznym uśmiechu i przynigdy nie zapominał o wpajanych mu zasadach dobrego wychowania. Może i nie jesteśmy najbogatszym rodem, jak mantra powtarzała pani Weasley, ale mamy swój honor i nie możemy przez to uważać się za gorszych. Wyprostuj się, Garrett, ułóż włosy, ukłoń pokornie, a wszystko będzie w porządku.
- Witaj, Conny - odrzekł na powitanie i nie mógł powstrzymać wielkiego uśmiechu, który wpłynął na twarz mężczyzny zaraz po tym, jak zauważył nagłe, wyjątkowo urocze zmieszanie towarzyszki. - Przepięknie dzisiaj wyglądasz, zresztą jak zawsze - dodał po chwili (spędzonej na lustrowaniu jej wzrokiem) głosem typowego starszego brata, który powoli zaczyna dostrzegać, że jego malutka siostrzyczka - niedawno jeszcze biegająca po podwórku w drobnych sukieneczkach i niewielkich bucikach - przeobraziła się w niezwykle urodziwą kobietę, a do tego wie, jak wyeksponować swoje wdzięki. Oczywistym było, dlaczego panna Yaxley cieszyła się ogromnym powodzeniem u płci przeciwnej; emanowała nieskazitelnym, czystym i wyjątkowo dziewczęcym wdziękiem, który najpewniej niejednemu mężczyźnie zapadł głęboko w pamięć. Garrett czasem błogosławił fakt, że ze względu na ich braterską relację był w pewien sposób odporny na jej urok - w innym wypadku i on mógłby stracić dla niej głowę.
- Oczywiście, że cię nie unikam, nie miałbym w tym żadnego interesu - zaprzeczył momentalnie, zastanawiając się, skąd Conny mogła nawet wpaść na taki pomysł. Cieszyła go każda chwila, którą mógł spędzić w jej towarzystwie, dziewczyny uroczej, którą znał niemal całe jej życie, a do tego świetnie wychowanej. - Chyba wpadłem za to w pułapkę pracoholizmu, natłok różnorakich wydarzeń sprawia, że nie mam nawet czasu na pracę za biurkiem.
To nie tak, że pragnął spokoju - aurorem został nie po to, aby godzinami ślęczeć nad papierkową robotą; uwielbiał, kiedy wokół niego wiele się działo, a sam brał udział w wydarzeniach, o których wkrótce miano pisać w podręcznikach historii magii. Właśnie za to kochał swoją pracę, za ciągłe stawianie bezpieczeństwa pod znakiem zapytania, za nagłe skoki adrenaliny, za dbanie o dobro i spokój innych. Wykonywanie zadań nadanych przez Ministerstwo było jednak w ostatnim czasie wątpliwie przyjemne; przez Grindewalda i jego popleczników, którzy z uparciem maniaka siali zniszczenie i burzyli porządek magicznego świata, śmierć przeszła do porządku dziennego, a oglądanie nieruchomych ciał ludzi, na których nie przyszedł jeszcze czas, w żaden sposób nie dawał mu satysfakcji.
- Ale rzeczywiście dawno się nie widzieliśmy, opowiadaj lepiej, co u ciebie słychać. Czy twojej rodzinie dopisuje zdrowie?
W lodziarni było przyjemnie chłodno i - o dziwo - równie spokojnie. W tak upalną pogodę Connie spodziewała się tutaj tłumów, ale tylko kilka stolików posiadało pełen komplet, do tego wyjątkowo cichy. Żadnych pisków, śmiechów czy słów, wypowiedzianych podniesionym tonem. Tylko przyjemny dla ucha szmer przyjaznych rozmów; szmer uspokajający i typowy dla prawie kawiarnianych przybytków w centrum miasta. Gdyby Constance uważniej przyglądała się ostatnim wydarzeniom, pewnie rozczuliłaby się tym spokojem. Na szczęście - o ile szczęściem można nazwać kompletną ignorancję - w ogóle nie zwracała uwagi na to, co działo się poza ścianami jej małego, słodkiego światka. Wielka polityka, przelana krew, waśnie, morderstwa, formujące się stronnictwa: to wszystko pozostawało gdzieś poza, jakby dostępu do prywatnego królestwa panny Yaxley broniły dwa dzielne jednorożce, niepozwalające na przeniknięcie żadnych złych intencji czy też wiadomości. Co na dłuższą metę mogło okazać się niebezpieczne. Spacer z zamkniętymi oczami po krawędzi urwiska może i nie powodował zawału serca, ale prawdopodobieństwa runięcia z całym cukierkowym kramem wyobraźni w dół było równie wysokie.
Constance na razie jednak nie zdawała sobie sprawy z tego, jak czarne chmury zbierają się nad głowami wszystkich czarodziei. Mroczne czasy kojarzyły się jej z daleką, nudną przeszłością, jaką wpajano jej przez rodzinę. Na samo wspomnienie długich lekcji historii i powiązań pomiędzy rodami robiła się senna, fantomowo wyczuwając w słodkim powietrzu lodziarni ciężki zapach kurzu i zgnilizny. Poniekąd powinna szybko połączyć owe genealogiczne katusze z siedzącym na przeciwko niej Garretem, ale ten młody przedstawiciel Weasleyów w żadnej mierze nie przypominał sztywnej postaci z zaśniedziałej historii. Widok jego piegowatej twarzy i szczerego uśmiechu przywoływał same pozytywne emocje; wcale nie myślała o pradawnych powiązaniach i nieco grobowym szacunku, jakim jej ojciec obdarzał zaprzyjaźnioną rodzinę, ale była wdzięczna, że kapryśny los związał akurat ich familię pozytywnymi koligacjami.
Dzięki temu mogła uspokajać się w towarzystwie Garreta, dalej nieco zarumieniona i nagle zaaferowana, chociaż siliła się na wystudiowany spokój. Posłała więc rudzielcowi szeroki uśmiech i kiwnęła głową, niewerbalnie dziękując za komplement. Przywykła do takich uprzejmości, traktowała je więc jako obowiązkową część każdej wymiany zdań. Wiedziała przecież - ach, ta skromność! - że zachwyty jej urodą są zawsze szczere.
- Dziękuję. Chociaż ten upał daje mi się we znaki - odpowiedziała grzecznie, jednak bawiąc się w panieńskie zawstydzenie, kiedy poprawiała materiał spódniczki, tak, by zakrywał kolana. Może i przesadzała w swojej zachowawczości, ale poza cnotliwej dziewczynki jakoś dziwnie pasowała jej do towarzystwa Garreta. Zachowywała się przy nim jak młodsza siostra, nie jak odrobinę buntownicza kokietka, opuszczająca dom rodzinny, by rozpocząć samodzielne życie. To nic, że przed pięcioma minutami chciała spakować wszystko do kufra i powrócić do ojca: w tej sekundzie życie w Londynie wydawało się jej całkiem przyjemne. Zwłaszcza, kiedy czuła na sobie wzrok Weasleya i wiedziała, że jest żywo zainteresowany tym, co zaraz powie. Co zdarzało się rzadko: praktycznie zawsze, kiedy przebywała z mężczyznami, była przekonana o tym, że równie dobrze mogła urodzić się niemową. I tak mało kto zwracał uwagę na to, co chciałaby przekazać. Czuła to nawet w tej chwili, kiedy - odrobinę przeszkadzając w początkowej rozmowie - do ich stolika podszedł kelner, średnio skupiony na tym, co Connie zamawia (ukochany deser agrestowy). Doskonale znała już ten wyraz twarzy, zapowiadający bełkot i ślinotok, odwróciła więc głowę z powrotem ku Garretowi, delikatnie kręcąc głową z dezaprobatą. Złote loki zadrżały tuż przy jej policzkach, ale nie odzywała się, czekając, aż i Weasley skończy składać zamówienie. Przywykła do takiego zachowania, przechodziła więc nad niezbyt efektywnymi próbami okazania zainteresowania do porządku dziennego.
- Pracoholizm nie brzmi zbyt...dobrze. Powinieneś mieć też czas dla siebie. - skomentowała w końcu słowa rudowłosego. - Ale chyba w Ministerstwie sporo się dzieje. Wszyscy wydają się jacyś zaaferowani. Bardziej niż zwykle. - dodała odrobinę zaciekawionym tonem, zastanawiając się jednocześnie, czy chce dopytać o szczegóły. To kłóciłoby się jednak z jej polityką zamkniętych oczu, uśmiechnęła się więc ponownie, szerzej, z ukontentowaniem zauważając powracającego z tacą deserów kelnera. Kolejnym skinieniem głowy podziękowała za przyniesienie lodów, po czym ostrożnie przesunęła srebrną łyżeczką po górze bitej śmietany, zbierając z niej mikroskopijne owoce agrestu. Lubiła dawkować sobie drobne przyjemności.
- U mnie wszystko doskonale. - odpowiedziała na pytanie Garreta, rozwijając jednak krótką formułkę o nieco więcej szczerości. - Chociaż coraz częściej myślę, że praca w Ministerstwie nie jest dla mnie. Chyba muszę przyznać rację ojcu. To nie miejsce dla młodych arystokratek - westchnęła, chociaż było to raczej westchnięcie żalu do siebie samej niż do Yaxleya seniora, dbającego przecież o to, by córkom wiodło się jak najlepiej. - I tak, wszyscy cieszymy się dobrym zdrowiem. Chociaż źle znosimy upały. Wiesz, w końcu rodzina z bagien. - pozwoliła sobie na niezbyt zabawny żarcik, zabierając się już na dobre za jedzenie bitej śmietany i lodów. - A jak wesoła familia Weasleyów? - zagadnęła, odkładając na chwilę łyżeczkę. - Właściwie nie powinnam tyle jeść. Nigdy nie znajdę męża, jeśli stanę się puszysta jak ciotka Alma - dodała teatralnym szeptem, pewna, że Garret także kojarzy daleką wspólną krewną. Nie był to zbyt miły komentarz, ale wiedziała, że przy ulubionym Weasleyu może pozwolić sobie na odrobinę więcej.
Constance na razie jednak nie zdawała sobie sprawy z tego, jak czarne chmury zbierają się nad głowami wszystkich czarodziei. Mroczne czasy kojarzyły się jej z daleką, nudną przeszłością, jaką wpajano jej przez rodzinę. Na samo wspomnienie długich lekcji historii i powiązań pomiędzy rodami robiła się senna, fantomowo wyczuwając w słodkim powietrzu lodziarni ciężki zapach kurzu i zgnilizny. Poniekąd powinna szybko połączyć owe genealogiczne katusze z siedzącym na przeciwko niej Garretem, ale ten młody przedstawiciel Weasleyów w żadnej mierze nie przypominał sztywnej postaci z zaśniedziałej historii. Widok jego piegowatej twarzy i szczerego uśmiechu przywoływał same pozytywne emocje; wcale nie myślała o pradawnych powiązaniach i nieco grobowym szacunku, jakim jej ojciec obdarzał zaprzyjaźnioną rodzinę, ale była wdzięczna, że kapryśny los związał akurat ich familię pozytywnymi koligacjami.
Dzięki temu mogła uspokajać się w towarzystwie Garreta, dalej nieco zarumieniona i nagle zaaferowana, chociaż siliła się na wystudiowany spokój. Posłała więc rudzielcowi szeroki uśmiech i kiwnęła głową, niewerbalnie dziękując za komplement. Przywykła do takich uprzejmości, traktowała je więc jako obowiązkową część każdej wymiany zdań. Wiedziała przecież - ach, ta skromność! - że zachwyty jej urodą są zawsze szczere.
- Dziękuję. Chociaż ten upał daje mi się we znaki - odpowiedziała grzecznie, jednak bawiąc się w panieńskie zawstydzenie, kiedy poprawiała materiał spódniczki, tak, by zakrywał kolana. Może i przesadzała w swojej zachowawczości, ale poza cnotliwej dziewczynki jakoś dziwnie pasowała jej do towarzystwa Garreta. Zachowywała się przy nim jak młodsza siostra, nie jak odrobinę buntownicza kokietka, opuszczająca dom rodzinny, by rozpocząć samodzielne życie. To nic, że przed pięcioma minutami chciała spakować wszystko do kufra i powrócić do ojca: w tej sekundzie życie w Londynie wydawało się jej całkiem przyjemne. Zwłaszcza, kiedy czuła na sobie wzrok Weasleya i wiedziała, że jest żywo zainteresowany tym, co zaraz powie. Co zdarzało się rzadko: praktycznie zawsze, kiedy przebywała z mężczyznami, była przekonana o tym, że równie dobrze mogła urodzić się niemową. I tak mało kto zwracał uwagę na to, co chciałaby przekazać. Czuła to nawet w tej chwili, kiedy - odrobinę przeszkadzając w początkowej rozmowie - do ich stolika podszedł kelner, średnio skupiony na tym, co Connie zamawia (ukochany deser agrestowy). Doskonale znała już ten wyraz twarzy, zapowiadający bełkot i ślinotok, odwróciła więc głowę z powrotem ku Garretowi, delikatnie kręcąc głową z dezaprobatą. Złote loki zadrżały tuż przy jej policzkach, ale nie odzywała się, czekając, aż i Weasley skończy składać zamówienie. Przywykła do takiego zachowania, przechodziła więc nad niezbyt efektywnymi próbami okazania zainteresowania do porządku dziennego.
- Pracoholizm nie brzmi zbyt...dobrze. Powinieneś mieć też czas dla siebie. - skomentowała w końcu słowa rudowłosego. - Ale chyba w Ministerstwie sporo się dzieje. Wszyscy wydają się jacyś zaaferowani. Bardziej niż zwykle. - dodała odrobinę zaciekawionym tonem, zastanawiając się jednocześnie, czy chce dopytać o szczegóły. To kłóciłoby się jednak z jej polityką zamkniętych oczu, uśmiechnęła się więc ponownie, szerzej, z ukontentowaniem zauważając powracającego z tacą deserów kelnera. Kolejnym skinieniem głowy podziękowała za przyniesienie lodów, po czym ostrożnie przesunęła srebrną łyżeczką po górze bitej śmietany, zbierając z niej mikroskopijne owoce agrestu. Lubiła dawkować sobie drobne przyjemności.
- U mnie wszystko doskonale. - odpowiedziała na pytanie Garreta, rozwijając jednak krótką formułkę o nieco więcej szczerości. - Chociaż coraz częściej myślę, że praca w Ministerstwie nie jest dla mnie. Chyba muszę przyznać rację ojcu. To nie miejsce dla młodych arystokratek - westchnęła, chociaż było to raczej westchnięcie żalu do siebie samej niż do Yaxleya seniora, dbającego przecież o to, by córkom wiodło się jak najlepiej. - I tak, wszyscy cieszymy się dobrym zdrowiem. Chociaż źle znosimy upały. Wiesz, w końcu rodzina z bagien. - pozwoliła sobie na niezbyt zabawny żarcik, zabierając się już na dobre za jedzenie bitej śmietany i lodów. - A jak wesoła familia Weasleyów? - zagadnęła, odkładając na chwilę łyżeczkę. - Właściwie nie powinnam tyle jeść. Nigdy nie znajdę męża, jeśli stanę się puszysta jak ciotka Alma - dodała teatralnym szeptem, pewna, że Garret także kojarzy daleką wspólną krewną. Nie był to zbyt miły komentarz, ale wiedziała, że przy ulubionym Weasleyu może pozwolić sobie na odrobinę więcej.
Gość
Gość
Być może powinien ją kiedyś uświadomić - wyrwać z klatki błogiej nieświadomości, wstrząsnąć nią brutalnie i otworzyć jej oczy na przerażającą rzeczywistość współczesnego świata; przecież poniekąd czuł się za nią odpowiedzialny. Z drugiej jednak strony na drodze stały dwie niemożliwe do ominięcia przeszkody: po pierwsze, widok oczu dziewczyny przepełnionych narastającym smutkiem, niepewnością i przerażeniem nieodwracalnie złamałby jego serce, a po drugie sam nie do końca zdawał sobie sprawę z powagi zaistniałej sytuacji. Oczywiście - niczym szaleniec biegał, latał i podróżował po świecie, zwalczał popleczników Grindelwalda i innych niebezpiecznych czarnoksiężników, ale po kilku intensywnie zakrapianych krwią latach pracy stało się to dla niego chlebem wybitnie powszednim. Nie dostrzegał jakby politycznego galimatiasu, a zamęt związany z walką był dla niego nie ustalaniem nowego porządku magicznego świata, lecz zwykłym źródłem wyjątkowej, mrożącej krew w żyłach rozrywki.
Na słowa Constance westchnął cicho, niemal teatralnie, powstrzymując się od mimowolnego pokiwania lekko głową.
- Faktycznie, taka pogoda nie sprzyja typowo szlacheckim ubiorom - rzucił lekko, uważnie przyglądając się nieszczególnie zwiewnemu strojowi Constance. Zawsze podziwiał w duchu kobiety, które pomimo temperatury zakrawającej o nieprzyzwoitą wciskały się w duszące je i wrzynające we wnętrzności gorsety, a wszystko po to, aby pomimo niedogodnych warunków prezentować się nad wyraz dobrze. Podziwiał je ze to, że wymagano od nich perfekcyjnej fryzury i makijażu, na które przeznaczały zdecydowanie zbyt wiele czasu, że szlacheckie urodzenie zmuszało je do niespełniania swoich marzeń, opieki nad gaworzącymi cicho potomkami i uporczywego tkwienia w zaciszu domowych czterech ścian, że nigdy nie narzekały. Nie mówił o tym jednak głośno, z jakiegoś niezrozumiałego powodu przekonany, że nie wpisuje się to w szeroko pojęte konwenanse osób wysoko urodzonych, chociaż sam, mimo słów matki, z powodu zawirowań materialnych nie uważał się za jedną z nich. Dlatego podziwiał je w milczeniu, zaczynając od swojej rodzicielki, która, pomimo krwi czystej ze skazą, przygotowywana została do ożenku, ale mimo tego koniec końców okoliczności zmusiły ją do zakasania rękawów i próby utrzymania trójki dzieci, które nagle straciły ojca.
Kiedy tylko do stolika łaskawie przydreptał kelner, pierwsze, co Garrett zauważył, to krople potu pojawiające się powoli na jego zmarszczonym czole - i jemu najpewniej doskwierały parne warstwy powietrza skumulowane w pomieszczeniu, co i tak nie mogło przeszkodzić mu w wykonywaniu pracy. Potem zwrócił uwagę na jego oczy, które z każdą chwilą wpatrywania się w Conny stawały się coraz bardziej maślane. Weasley poczuł narastającą złość; był przecież między innymi od tego, żeby chronić pannę Yaxley przed natrętnymi adoratorami. Dlatego gdy kelner wbijał swoje rozpływające się oczęta w dziewczynę długo po tym, jak złożyła swoje zamówienie, rudzielec znacząco odchrząknął, starając się, aby w dźwięku tym zawrzeć jednocześnie zniecierpliwienie i groźbę. Kiedy łaskawie zdobył choć krztynę zainteresowania mężczyzny - był bowiem pewien, że jego umysł został jeszcze przy przepięknej półwili - zamówił orzeźwiający, limonkowo-miętowy deser ze słodko-kwaskowatym smakiem borówki; miał ochotę na coś eksperymentalnego i nieoczywistego, ale oglądanie namolnych czarodziejów chcących starać się o względy Constance odbierało mu chęć do spożycia czegokolwiek.
Chwilę zastanawiał się, jak ująć w słowa odpowiedź na nieme pytanie towarzyszki.
- Cóż - zaczął bezpiecznie, wzruszając lekko ramionami. - Rzeczywiście nastał czas zawieruchy. W każdej chwili może mieć miejsce niespodziewany atak, a dodatkowo coś nieprzyjemnego wisi w powietrzu i nie mam tu na myśli specyficznego zapachu zmęczonych słońcem ludzi. - Te słowa wypowiedział już nieco ciszej, specjalnie nadając wypowiedzi zabarwienie humorystyczne; wszystko po to, żeby nie martwić dziewczyny sprawami, które, jak mu się wydawało, nie dotyczyły jej bezpośrednio.
Kolejne słowa padły dopiero wtedy, kiedy przed dwójką stały wykwintne puchary niezwykle apetycznych lodów bogato ozdobionych kremowobiałą bitą śmietaną.
- No nie, co się stało z Constance-kobietą sukcesu? Może to tylko przejściowa słabość, a potem będzie lepiej. Nie marnuj takiej okazji na samorozwój, karierę możesz zmienić w każdej chwili - zauważył, uśmiechając się lekko. Nie potrafił zrozumieć wielu zwyczajów typowych dla arystokracji, ale niepozwalanie młodym kobietom na rozwijanie karier zawodowych zawsze uważał za wybitną niesprawiedliwość. - Tak, dziękuję, wszyscy cieszą się dobrym zdrowiem, chociaż tak właściwie to od jakichś dwóch miesięcy komunikuję się z rodziną wyłącznie listownie. Nie byłem w domu odkąd wrócił mój ojciec, przytłoczyła mnie praca.
Zgrabnie ominął fragment swojej historii związany z listem matki o telegraficznej wręcz długości; kobieta, zawsze wyjątkowo inteligentna i w tej inteligencji przeczulona na punkcie bezpieczeństwa, wyczuwała w tym wszystkim okrutny podstęp i nalegała na to, aby jej synowie pozostali póki co w Londynie.
- I nie przesadzaj - rzucił beztrosko, ściszając lekko głos. - Do ciotki Almy brakuje ci - za przeproszeniem - nie dość, że pulchności, to jeszcze jakichś trzydziestu lat, ubrań kolorystycznie wpadających w odcień lekko przeżutych landrynek i hodowanego przez lata wąsa.
Krótką chwilę milczenia spędził na delektowaniu się smakiem cytrusów i przyglądaniu się rozmówczyni.
- Ale cicho sza, nie powiedziałem tego.
Na słowa Constance westchnął cicho, niemal teatralnie, powstrzymując się od mimowolnego pokiwania lekko głową.
- Faktycznie, taka pogoda nie sprzyja typowo szlacheckim ubiorom - rzucił lekko, uważnie przyglądając się nieszczególnie zwiewnemu strojowi Constance. Zawsze podziwiał w duchu kobiety, które pomimo temperatury zakrawającej o nieprzyzwoitą wciskały się w duszące je i wrzynające we wnętrzności gorsety, a wszystko po to, aby pomimo niedogodnych warunków prezentować się nad wyraz dobrze. Podziwiał je ze to, że wymagano od nich perfekcyjnej fryzury i makijażu, na które przeznaczały zdecydowanie zbyt wiele czasu, że szlacheckie urodzenie zmuszało je do niespełniania swoich marzeń, opieki nad gaworzącymi cicho potomkami i uporczywego tkwienia w zaciszu domowych czterech ścian, że nigdy nie narzekały. Nie mówił o tym jednak głośno, z jakiegoś niezrozumiałego powodu przekonany, że nie wpisuje się to w szeroko pojęte konwenanse osób wysoko urodzonych, chociaż sam, mimo słów matki, z powodu zawirowań materialnych nie uważał się za jedną z nich. Dlatego podziwiał je w milczeniu, zaczynając od swojej rodzicielki, która, pomimo krwi czystej ze skazą, przygotowywana została do ożenku, ale mimo tego koniec końców okoliczności zmusiły ją do zakasania rękawów i próby utrzymania trójki dzieci, które nagle straciły ojca.
Kiedy tylko do stolika łaskawie przydreptał kelner, pierwsze, co Garrett zauważył, to krople potu pojawiające się powoli na jego zmarszczonym czole - i jemu najpewniej doskwierały parne warstwy powietrza skumulowane w pomieszczeniu, co i tak nie mogło przeszkodzić mu w wykonywaniu pracy. Potem zwrócił uwagę na jego oczy, które z każdą chwilą wpatrywania się w Conny stawały się coraz bardziej maślane. Weasley poczuł narastającą złość; był przecież między innymi od tego, żeby chronić pannę Yaxley przed natrętnymi adoratorami. Dlatego gdy kelner wbijał swoje rozpływające się oczęta w dziewczynę długo po tym, jak złożyła swoje zamówienie, rudzielec znacząco odchrząknął, starając się, aby w dźwięku tym zawrzeć jednocześnie zniecierpliwienie i groźbę. Kiedy łaskawie zdobył choć krztynę zainteresowania mężczyzny - był bowiem pewien, że jego umysł został jeszcze przy przepięknej półwili - zamówił orzeźwiający, limonkowo-miętowy deser ze słodko-kwaskowatym smakiem borówki; miał ochotę na coś eksperymentalnego i nieoczywistego, ale oglądanie namolnych czarodziejów chcących starać się o względy Constance odbierało mu chęć do spożycia czegokolwiek.
Chwilę zastanawiał się, jak ująć w słowa odpowiedź na nieme pytanie towarzyszki.
- Cóż - zaczął bezpiecznie, wzruszając lekko ramionami. - Rzeczywiście nastał czas zawieruchy. W każdej chwili może mieć miejsce niespodziewany atak, a dodatkowo coś nieprzyjemnego wisi w powietrzu i nie mam tu na myśli specyficznego zapachu zmęczonych słońcem ludzi. - Te słowa wypowiedział już nieco ciszej, specjalnie nadając wypowiedzi zabarwienie humorystyczne; wszystko po to, żeby nie martwić dziewczyny sprawami, które, jak mu się wydawało, nie dotyczyły jej bezpośrednio.
Kolejne słowa padły dopiero wtedy, kiedy przed dwójką stały wykwintne puchary niezwykle apetycznych lodów bogato ozdobionych kremowobiałą bitą śmietaną.
- No nie, co się stało z Constance-kobietą sukcesu? Może to tylko przejściowa słabość, a potem będzie lepiej. Nie marnuj takiej okazji na samorozwój, karierę możesz zmienić w każdej chwili - zauważył, uśmiechając się lekko. Nie potrafił zrozumieć wielu zwyczajów typowych dla arystokracji, ale niepozwalanie młodym kobietom na rozwijanie karier zawodowych zawsze uważał za wybitną niesprawiedliwość. - Tak, dziękuję, wszyscy cieszą się dobrym zdrowiem, chociaż tak właściwie to od jakichś dwóch miesięcy komunikuję się z rodziną wyłącznie listownie. Nie byłem w domu odkąd wrócił mój ojciec, przytłoczyła mnie praca.
Zgrabnie ominął fragment swojej historii związany z listem matki o telegraficznej wręcz długości; kobieta, zawsze wyjątkowo inteligentna i w tej inteligencji przeczulona na punkcie bezpieczeństwa, wyczuwała w tym wszystkim okrutny podstęp i nalegała na to, aby jej synowie pozostali póki co w Londynie.
- I nie przesadzaj - rzucił beztrosko, ściszając lekko głos. - Do ciotki Almy brakuje ci - za przeproszeniem - nie dość, że pulchności, to jeszcze jakichś trzydziestu lat, ubrań kolorystycznie wpadających w odcień lekko przeżutych landrynek i hodowanego przez lata wąsa.
Krótką chwilę milczenia spędził na delektowaniu się smakiem cytrusów i przyglądaniu się rozmówczyni.
- Ale cicho sza, nie powiedziałem tego.
Na komentarz Garreta dotyczący kobiecego ubioru Constance zareagowała tylko nieco szerszym uśmiechem, czując, że ktoś w końcu docenia jej starania. Dopasowanie poszczególnych elementów garderoby nie było przecież sztuką łatwą, zwłaszcza dla młodej czarownicy, lubującej się w wyrafinowanym stylu. Należało wyciągnąć z przepastnej szafy coś zarówno eleganckiego, profesjonalnego, jak i czarującego, nie zapominając o przyzwoitości i atrybutach wyższej klasy czarodziejskiej. A wszystko to dobrane w tak umiejętny sposób, by dopasować się do mody mugolskiej i czarodziejskiej. Ale bez przesady. Długie kwadranse, spędzone przed otwartymi drzwiami garderoby, nie sprawiały jednak Yaxleyównie większego problemu. Wyobrażała sobie wtedy sylwetkę matki, siedzącą tuż obok wysokiego lustra, skąd doradzała najmłodszej córce, podrzucając niesamowite wizerunkowe pomysły. Także te nowoczesne. Co prawda dzisiaj Connie prezentowała się niezmiernie skromnie, ale zazwyczaj, w dniach, w których nie musiała pokazywać się w Ministerstwie, wybierała ubrania nieco wyprzedzające trendy. Zawiązane koszule, różnokolorowe chustki we włosach, a nawet - spodnie z wysokim stanem. Nigdy jednak nie pokazała się w takich ciuchach w domu ani na salonach, pewna, że wywołałaby swoim postępowaniem zawał ukochanego ojca i co bardziej konserwatywnych krewnych. I tak wiedziała, że zachowuje się odrobinę niekonwencjonalnie, męcząc szlacheckie rączki przerzucaniem dokumentów i bezpośrednim kontakcie z petentami. Całkiem przystojnymi - i będąc kompletnie szczerą, Connie musiała przyznać, że to wizyty niesamowicie męskich łowców wilkołaków (a zwłaszcza jednego?) trzymały ją jeszcze na tym stanowisku.
Nieco odpłynęła myślami w tamte rejony, nawracając się jednak szybko na drogę wdzięcznego słuchania Weasleya. - Zawieruchy? To znaczy? - dopytała od razu, odrobinę zaciekawiona, chichocząc po chwili nieco głupiutko z rudzielcowej aluzji do niezbyt aromatycznego pospólstwa. Znów zajęła się uważnym jedzeniem lodów, operując łyżeczką bardzo powoli. Konsumowała przysmak jak ptaszek, praktycznie nie otwierając pełnych ust i wyraźnie kontemplując małe porcje, spojrzenie niebieskich oczu ciągle utrzymując na piegowatej buzi Garreta. - Prawdziwa kobieta sukcesu to ta, która jest skarbem dla swojego męża. I dla dzieci - zadeklamowała niemalże, jakby czytała z rozłożonego na kolanach podręcznika dobrych manier. Święcie wierząc w to, co mówi. - Oczywiście chcę się spełniać zawodowo, ale...może faktycznie lepiej czułabym się przy jednorożcach niż między poważnymi mężczyznami w drogich szatach. Trochę przytłacza mnie ich...zainteresowanie. - zastanowiła się na głos, kończąc wypowiedź cichym westchnieniem. Idealna panienka nie marudziłaby i nie skarżyłaby się na takie niedogodności, ale minął już początkowy etap rozmowy, kiedy jeszcze udawałaby idealną Yaxleyównę. Mogła teraz jeść kaloryczne lody i nawet rozpiąć trzy górne guziki koszuli.
- Tęsknisz za domem? - spytała po chwili, kontynuując festiwal bezpośredniości, bezpieczny tylko przy adoptowanym emocjonalnie starszym bracie. - Też chętnie wróciłabym na chwilę do Yaxley's Hall. - dodała ze zrozumieniem, wsuwając do ust kolejną porcję lodów. Ledwie zdążyła przełknąć zimny przysmak, bo już zanosiła się chichotem, uderzając przypadkowo srebrną łyżeczką o zęby. Opis ciotki Almy wywołał u Constance dość niekontrolowany atak wesołości. Opanowała go dopiero po kilku sekundach perlistego śmiechu. - Może odcienie przeżutej landrynki będą niedługo najnowszym krzykiem mody? - zagadnęła, unosząc wysoko jasne brwi. - I twoja przyszła żona będzie musiała ubrać ślubną szatę w tym kolorze? - dodała, mrugając nieco sugestywnie, niczym prawdziwa młodsza siostra, niewerbalnie przekazująca oczywiste zapytanie o stan spraw sercowych starszego brata. O poprzednim, nieudanym narzeczeństwie Garreta nie wiedziała zbyt wiele, ale miała nadzieję, że niedługo pozna nową wybrankę jego serca. Z doskonałą czystością krwi. I stabilniejszymi uczuciami. Chciała dla Garry'ego jak najlepiej, dlatego też zabrała się za ostatnią już gałkę lodów, kiwając znacząco głową, zachęcając rudzielca do podzielenia się z nią swoimi małżeńskimi planami. Nie przyjmowała do wiadomości braku istnienia takowych. Piękna, uszyta ostatnio na zamówienie szmaragdowa sukienka nie mogła się zmarnować.
Nieco odpłynęła myślami w tamte rejony, nawracając się jednak szybko na drogę wdzięcznego słuchania Weasleya. - Zawieruchy? To znaczy? - dopytała od razu, odrobinę zaciekawiona, chichocząc po chwili nieco głupiutko z rudzielcowej aluzji do niezbyt aromatycznego pospólstwa. Znów zajęła się uważnym jedzeniem lodów, operując łyżeczką bardzo powoli. Konsumowała przysmak jak ptaszek, praktycznie nie otwierając pełnych ust i wyraźnie kontemplując małe porcje, spojrzenie niebieskich oczu ciągle utrzymując na piegowatej buzi Garreta. - Prawdziwa kobieta sukcesu to ta, która jest skarbem dla swojego męża. I dla dzieci - zadeklamowała niemalże, jakby czytała z rozłożonego na kolanach podręcznika dobrych manier. Święcie wierząc w to, co mówi. - Oczywiście chcę się spełniać zawodowo, ale...może faktycznie lepiej czułabym się przy jednorożcach niż między poważnymi mężczyznami w drogich szatach. Trochę przytłacza mnie ich...zainteresowanie. - zastanowiła się na głos, kończąc wypowiedź cichym westchnieniem. Idealna panienka nie marudziłaby i nie skarżyłaby się na takie niedogodności, ale minął już początkowy etap rozmowy, kiedy jeszcze udawałaby idealną Yaxleyównę. Mogła teraz jeść kaloryczne lody i nawet rozpiąć trzy górne guziki koszuli.
- Tęsknisz za domem? - spytała po chwili, kontynuując festiwal bezpośredniości, bezpieczny tylko przy adoptowanym emocjonalnie starszym bracie. - Też chętnie wróciłabym na chwilę do Yaxley's Hall. - dodała ze zrozumieniem, wsuwając do ust kolejną porcję lodów. Ledwie zdążyła przełknąć zimny przysmak, bo już zanosiła się chichotem, uderzając przypadkowo srebrną łyżeczką o zęby. Opis ciotki Almy wywołał u Constance dość niekontrolowany atak wesołości. Opanowała go dopiero po kilku sekundach perlistego śmiechu. - Może odcienie przeżutej landrynki będą niedługo najnowszym krzykiem mody? - zagadnęła, unosząc wysoko jasne brwi. - I twoja przyszła żona będzie musiała ubrać ślubną szatę w tym kolorze? - dodała, mrugając nieco sugestywnie, niczym prawdziwa młodsza siostra, niewerbalnie przekazująca oczywiste zapytanie o stan spraw sercowych starszego brata. O poprzednim, nieudanym narzeczeństwie Garreta nie wiedziała zbyt wiele, ale miała nadzieję, że niedługo pozna nową wybrankę jego serca. Z doskonałą czystością krwi. I stabilniejszymi uczuciami. Chciała dla Garry'ego jak najlepiej, dlatego też zabrała się za ostatnią już gałkę lodów, kiwając znacząco głową, zachęcając rudzielca do podzielenia się z nią swoimi małżeńskimi planami. Nie przyjmowała do wiadomości braku istnienia takowych. Piękna, uszyta ostatnio na zamówienie szmaragdowa sukienka nie mogła się zmarnować.
Gość
Gość
Myślami wrócił do Ministerstwa - niemalże kruczoczarnych ścian nadających niekończącym się korytarzom elegijny charakter, ludzi wydobywających się znienacka z otchłani szmaragdowych płomieni, sów nieprzerwanie szybujących nad głowami biednych urzędników obawiających się o czystość swoich szat (niezabrudzonych jeszcze ptasimi ekskrementami) i czarnych chmur wiszących nad głowami żyjących w obawie czarodziejów, którzy przeczuwali podskórnie, że coś się dzieje; że wypracowywany od lat spokój ulegnie ostatecznemu zachwianiu, a wszystko to po to, by przepaść, zniknąć, spowodować niezapomniany chaos, któremu nikt nie będzie w stanie się sprzeciwić. Poniekąd dał ponieść się negatywnym emocjom i destrukcyjnym proroctwom, ale nie mógł zwalczyć nieprzyjemnego uczucia, zupełnie, jakby z nagła ktoś uruchomił w nim pokłady wewnętrznego pesymizmu i niepotrzebnej ostrożności.
Otworzył więc usta, lecz tylko po to, żeby po ułamkach sekundy zawahania znów je zamknąć i przywołać z powrotem uśmiech, który zniknął gdzieś w przypływie nieprzychylnych proroctw.
- Może trochę hiperbolizuję - odparł w końcu, wciąż balansując pomiędzy chęcią wyrzucenia z siebie wszystkich trosk i obaw a szlacheckim spokojem, którego uparcie się trzymał. - Ale zauważyłem, że coraz częściej pomiędzy poszczególnymi Departamentami wymieniana jest intensywna korespondencja, a aurorzy co chwilę dostają zadania, które jeszcze jakiś czas temu należały raczej do rzadkości. - Nie chciał wchodzić w szczegóły, jako że - czego łatwo się domyślić - nawiązywał tutaj do piętrzących się (oczywiście wyłącznie w metaforycznym sensie) zwłok poległych w bezsensownych walkach; ludzie zaczęli z większą częstotliwością bezpowrotnie znikać i choć on sam nie otrzymał jeszcze anonimowych pogróżek, obiło mu się o uszy, że inni doświadczyli już tej wątpliwej przyjemności.
Uśmiechnął się szerzej, tak, że w jego policzkach pojawiły się drobne dołeczki zagubione gdzieś w gąszczu wszechobecnych piegów.
- Naprawdę tak uważasz? - rzucił tylko, ale nie brnął dalej w tę rozmowę, wiedząc, że szansa jego wygranej z przyjętą od lat etykietą są mniej niż nikłe. Doskonale zdawał sobie sprawę z wyśmienitego wychowania Constance, które - oprócz niepodważalnych zalet - niosło za sobą też sporo wad, takich jak ślepe podążanie za przyjętymi normami. Z jakich to już nie raz zdarzyło mu się wyłamać.
- Za domem? - mruknął w zastanowieniu, wygrzebując przy tym łyżeczką skórkę cytryny spod grubej pierzyny bitej śmietany. - Trochę brakuje mi rodziny. Gier w Eksplodującego Durnia z rodzeństwem i tego, ile lat moja matka wpajała we mnie zasady szachów. - I znów uśmiechnął się lekko do wspomnień, błogosławiąc w duchu fakt, że jego rodziny nie można było zaliczyć do typowych; wychodził z założenia, że drogo zdobione zastawy stołowe i elokwentne półsłówka nawet podczas świątecznych posiłków wolał wymienić na wyjątkowe wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa. Nieprzerwanie wracał myślami do czasów, kiedy wszystko wydawało się proste, a ojciec nie zniknął gdzieś w pożodze wojny. - Ale nie mam czasu na tęsknotę, zawsze znajdzie się jakieś zajęcie czy praca do wykonania. Można powiedzieć, że jestem bardzo zajętym człowiekiem.
I on zaśmiał się cicho, ale raczej opanowanie; nie dość, że nie przystoi rżeć ochoczo z własnych żartów, to jeszcze rozpraszała go góra lodów czekająca nieprzerwanie na prędką wędrówkę prosto do żołądka. Wesoły nastrój tańczący dzikie hulanki w głowie Garretta szybko jednak opadł - starczyła krótka uwaga na temat potencjalnych żon i narzeczeństwa, żeby w oczach mężczyzny coś zgasło; bo chociaż uśmiech nie drgnął nawet, jakby stanowił nierozerwalny element twarzy Weasley'a, to stał się pusty.
Wrócił do grzebania łyżeczką w deserze. Przyjrzał się uważnie zdobieniom wprawną ręką wykonanym na jej uchwycie, które przypominały drobne liście winobluszczu pnące się w kierunku dłoni dzierżącej jej osoby. W miejscu, gdzie dwie łodygi łączyły się, tworząc nierozerwalną całość, dostrzegł ledwo zauważalne ślady czarnego nalotu, który zazwyczaj tworzył się na srebrze, notabene jednym z jego ulubionych metali szlachetnych.
Piętno, które odcisnęło na nim nagłe odejście Margaux należało do tych ran, które nigdy się nie goiły; nie byłyby w stanie załatać jej nawet miliony kobiet, jakie teoretycznie mogły przewinąć się przez życie Weasley'a, ani noce suto zakrapiane wysokoprocentowym, palącym w gardło alkoholem. Już nie umiał nawet określić, czy tęsknił za samą czarodziejką, jej pięknymi puklami włosów, oczami błyszczących tajemniczo niezależnie od ich barwy i niezwykłym zapachem, czy poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawało posiadanie u boku kogoś ukochanego; część Garretta żądała monotonności, stateczności oraz nudy, szczególnie w perspektywie ostatnich wydarzeń.
Mógł powiedzieć Conny, że nie był jeszcze gotowy; jednak czy dwa lata spędzone na żałosnej tęsknocie nie były wystarczająco długim czasem, żeby zostawić przeszłość, spalić kilka chwiejnych już mostów i ruszyć przed siebie?
Uniósł wzrok i obdarzył blondynkę najmilszym spojrzeniem, na jakie mógł się zdobyć.
- Na razie ten problem mnie nie dotyczy. Powiedzmy, że nie spotkałem jeszcze kobiety, z którą chciałbym spędzić resztę mych dni. - Wzruszył ramionami. - Jednak z tego, co mi wiadomo, moja matka powoli zaczyna się denerwować i obawiam się, że wkrótce zacznie snuć dla mnie jakieś narzeczeńskie plany - rzucił, po czym uniósł lekko lewy kącik ust, dając upust swojemu rozbawieniu; z jednej strony ciekawy był, kto zostałby wybranką jego matki, ale z drugiej okrutnie go to przerażało i być może wolał pozostać w stanie błogiej nieświadomości.
Otworzył więc usta, lecz tylko po to, żeby po ułamkach sekundy zawahania znów je zamknąć i przywołać z powrotem uśmiech, który zniknął gdzieś w przypływie nieprzychylnych proroctw.
- Może trochę hiperbolizuję - odparł w końcu, wciąż balansując pomiędzy chęcią wyrzucenia z siebie wszystkich trosk i obaw a szlacheckim spokojem, którego uparcie się trzymał. - Ale zauważyłem, że coraz częściej pomiędzy poszczególnymi Departamentami wymieniana jest intensywna korespondencja, a aurorzy co chwilę dostają zadania, które jeszcze jakiś czas temu należały raczej do rzadkości. - Nie chciał wchodzić w szczegóły, jako że - czego łatwo się domyślić - nawiązywał tutaj do piętrzących się (oczywiście wyłącznie w metaforycznym sensie) zwłok poległych w bezsensownych walkach; ludzie zaczęli z większą częstotliwością bezpowrotnie znikać i choć on sam nie otrzymał jeszcze anonimowych pogróżek, obiło mu się o uszy, że inni doświadczyli już tej wątpliwej przyjemności.
Uśmiechnął się szerzej, tak, że w jego policzkach pojawiły się drobne dołeczki zagubione gdzieś w gąszczu wszechobecnych piegów.
- Naprawdę tak uważasz? - rzucił tylko, ale nie brnął dalej w tę rozmowę, wiedząc, że szansa jego wygranej z przyjętą od lat etykietą są mniej niż nikłe. Doskonale zdawał sobie sprawę z wyśmienitego wychowania Constance, które - oprócz niepodważalnych zalet - niosło za sobą też sporo wad, takich jak ślepe podążanie za przyjętymi normami. Z jakich to już nie raz zdarzyło mu się wyłamać.
- Za domem? - mruknął w zastanowieniu, wygrzebując przy tym łyżeczką skórkę cytryny spod grubej pierzyny bitej śmietany. - Trochę brakuje mi rodziny. Gier w Eksplodującego Durnia z rodzeństwem i tego, ile lat moja matka wpajała we mnie zasady szachów. - I znów uśmiechnął się lekko do wspomnień, błogosławiąc w duchu fakt, że jego rodziny nie można było zaliczyć do typowych; wychodził z założenia, że drogo zdobione zastawy stołowe i elokwentne półsłówka nawet podczas świątecznych posiłków wolał wymienić na wyjątkowe wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa. Nieprzerwanie wracał myślami do czasów, kiedy wszystko wydawało się proste, a ojciec nie zniknął gdzieś w pożodze wojny. - Ale nie mam czasu na tęsknotę, zawsze znajdzie się jakieś zajęcie czy praca do wykonania. Można powiedzieć, że jestem bardzo zajętym człowiekiem.
I on zaśmiał się cicho, ale raczej opanowanie; nie dość, że nie przystoi rżeć ochoczo z własnych żartów, to jeszcze rozpraszała go góra lodów czekająca nieprzerwanie na prędką wędrówkę prosto do żołądka. Wesoły nastrój tańczący dzikie hulanki w głowie Garretta szybko jednak opadł - starczyła krótka uwaga na temat potencjalnych żon i narzeczeństwa, żeby w oczach mężczyzny coś zgasło; bo chociaż uśmiech nie drgnął nawet, jakby stanowił nierozerwalny element twarzy Weasley'a, to stał się pusty.
Wrócił do grzebania łyżeczką w deserze. Przyjrzał się uważnie zdobieniom wprawną ręką wykonanym na jej uchwycie, które przypominały drobne liście winobluszczu pnące się w kierunku dłoni dzierżącej jej osoby. W miejscu, gdzie dwie łodygi łączyły się, tworząc nierozerwalną całość, dostrzegł ledwo zauważalne ślady czarnego nalotu, który zazwyczaj tworzył się na srebrze, notabene jednym z jego ulubionych metali szlachetnych.
Piętno, które odcisnęło na nim nagłe odejście Margaux należało do tych ran, które nigdy się nie goiły; nie byłyby w stanie załatać jej nawet miliony kobiet, jakie teoretycznie mogły przewinąć się przez życie Weasley'a, ani noce suto zakrapiane wysokoprocentowym, palącym w gardło alkoholem. Już nie umiał nawet określić, czy tęsknił za samą czarodziejką, jej pięknymi puklami włosów, oczami błyszczących tajemniczo niezależnie od ich barwy i niezwykłym zapachem, czy poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawało posiadanie u boku kogoś ukochanego; część Garretta żądała monotonności, stateczności oraz nudy, szczególnie w perspektywie ostatnich wydarzeń.
Mógł powiedzieć Conny, że nie był jeszcze gotowy; jednak czy dwa lata spędzone na żałosnej tęsknocie nie były wystarczająco długim czasem, żeby zostawić przeszłość, spalić kilka chwiejnych już mostów i ruszyć przed siebie?
Uniósł wzrok i obdarzył blondynkę najmilszym spojrzeniem, na jakie mógł się zdobyć.
- Na razie ten problem mnie nie dotyczy. Powiedzmy, że nie spotkałem jeszcze kobiety, z którą chciałbym spędzić resztę mych dni. - Wzruszył ramionami. - Jednak z tego, co mi wiadomo, moja matka powoli zaczyna się denerwować i obawiam się, że wkrótce zacznie snuć dla mnie jakieś narzeczeńskie plany - rzucił, po czym uniósł lekko lewy kącik ust, dając upust swojemu rozbawieniu; z jednej strony ciekawy był, kto zostałby wybranką jego matki, ale z drugiej okrutnie go to przerażało i być może wolał pozostać w stanie błogiej nieświadomości.
Constance słuchała tłumaczeń Garreta z zaangażowaniem godnym najlepszej opowieści o nowym eliksirze piękności. Przy każdym pełnym zaangażowania kiwnięciu głową jej złote loki huśtały się tuż obok zaróżowionych od upału policzków, wesoło pobłyskując w pełnym słońcu, wpadającym przez duże okna lodziarni. Kilka metrów od nich ludzie dalej spacerowali, pocili się i śpieszyli do swoich spraw, ale Connie nie odczuwała już tego nerwowego pędu, wzbogaconego o niezbyt przyjemne aromaty. W słodkim przybytku Floriana było chłodniej, spokojniej. Co prawda ciepłe promienie słońca łaskotały ją w odkryty kark, wzmocnione poprzez szybę z kolorowymi obrazkami lodów, ale lekceważyła to, pewna, że doskonale wygląda w takim świetle. Opadającym też ciepłą poświatą na nieco przygnębioną twarz Weasleya. Wszystkie piegi - widoczniejsze nawet bardziej niż u samej Constance - ułożyły się nagle w smutny, niemalże gwiezdny obrazek nocnego nieba, z którego Yaxleyówna mogła wyczytać niezbyt wesołe przesłanie.
Mogła. Ale nie chciała. Wbrew pozorom była dziewczyną bystrą i doskonale wiedziała, że zadanie kolejnego, uściślającego pytania, zmusi Garreta do konkretniejszej odpowiedzi, która z kolegi zburzyłaby jej słodką nieświadomość. Świadoma ryzyka po prostu więc dalej potakiwała, jakby intensywna korespondencja pomiędzy wydziałami całkowicie rozjaśniła jej umysł, pozwalając na odkrycie tajemnic ostatnich magicznych niepokojów. Gra aktorska na zaskakująco dobrym poziomie, pozwalająca jej na zachowanie twarzy i jednoczesne łagodne przejście do bardziej przyjemnych (przynajmniej dla niej samej) tematów. Dotyczących samej Connie, rodzinnego domu i ślubów.
Na retoryczne pytanie Weasleya skinęła tylko ponownie głową, tym razem z przejmującą mocą, oblizując dokładnie łyżeczkę z ostatniej porcji lodów. Nieco rozcieńczonej słodkości dalej pływało na dnie pucharu, ale niestety przebywali w miejscu publicznym i wylizywanie pozostałości agrestowej rozkoszy spotkałoby się z krzywymi spojrzeniami nielicznych osób, przebywających w kawiarni. Gdyby spotkali się w zaciszu domu pewnie nie krępowałaby się w ogóle, jednak tutaj zachowywała pewne pozory. Skupiając się na rozjaśnionej uśmiechem twarzy rudzielca, kiedy wspomniała o jego rodzinie.
- Wzrusza mnie wasza więź z domem. Ze sobą nawzajem. - skomentowała to od razu, bezpardonowo acz z kompletną szczerością, odwzajemniając ciepły uśmiech. - Może nawet trochę zazdroszczę. Dalej niezbyt dobrze dogaduję się z Rosalie - podzieliła się kolejnym powodem do lekkiego smutku, chociaż w kontaktach ze starszą siostrą przeważała już teraz irytacja niż głębokie zmartwienie. Nauczyła radzić sobie z żalem Rose, ale i tak - nawet po tylu latach chłodnej separacji w sosie z niewypowiedzianych wyrzutów - zazdrościła Weasleyom familijnych relacji, pełnych wsparcia, zrozumienia i miłości. Już miała werbalizować swoje uczucia dalej, być może wchodząc odrobinę za mocno w zwierzający się ton, ale zmiana na twarzy Garreta nieco pohamowała jej słowotok. Przez sekundę próbowała zrozumieć, co po raz kolejny wpłynęło na zmianę w astronomicznym układzie do tej pory beztroskich piegów w kącikach ust mężczyzny; zmarszczyła więc lekko brwi, w końcu orientując się, gdzie popełniła nietakt.
- Przepraszam. Jestem nietaktowna. To pewnie ciągle dla ciebie trudny temat. Też byłaby smutna, gdyby zostawił mnie narzeczony. Ba, byłabym zrozpaczona! Taki wstyd. Pewnie zostałabym wydziedziczona. - wyznała szybko, może niezbyt fortunnie, prawie przerywając odpowiedź Garreta. Brnęła jednak dalej, trzymając się (sztucznego?) rozbawienia rudzielca jak ostatniej deski ratunkowej, odrobinę nerwowo przesuwając pusty puchar po lodach na sam brzeg stolika, gdzie przytrzymywała go chyba wyłącznie magiczna siła. - Wiesz, nie jesteś już najmłodszy. Rozumiem twoją matkę. Im wcześniej, tym lepiej! Zresztą, tamta na pewno nie była ciebie warta. - kontynuowała, coraz bardziej zaaferowana, próbując wybrnąć z tego właściwie nieistotnego faux pas jak najszybciej. Z coraz gorszym efektem. - Właściwie mogę podesłać ci życiorysy kilku moich koleżanek. Przyjaźnię się z Megarą Malfoy. Tak, wiem, Malfoy - skrzywiła się nieco przy wymawianiu tego nazwiska, przez chwilę niesamowicie upodabniając się mimiką do swojego ojca - ale jest wspaniałą panienką. Może umówię was na jakieś miłe spotkanie? - spytała w końcu prawie zachwycona swoim słowotokiem i pomysłami, wpatrując się w oczy Garreta z wyczekiwaniem. Co prawda uspokojenie krwawych szarad pozostawało poza jej zasięgiem, ale znalezienie ulubionemu Weasleyowi najpiękniejszej narzeczonej wydawało się dobrym sposobem na poprawienie Garretowi humoru.
Mogła. Ale nie chciała. Wbrew pozorom była dziewczyną bystrą i doskonale wiedziała, że zadanie kolejnego, uściślającego pytania, zmusi Garreta do konkretniejszej odpowiedzi, która z kolegi zburzyłaby jej słodką nieświadomość. Świadoma ryzyka po prostu więc dalej potakiwała, jakby intensywna korespondencja pomiędzy wydziałami całkowicie rozjaśniła jej umysł, pozwalając na odkrycie tajemnic ostatnich magicznych niepokojów. Gra aktorska na zaskakująco dobrym poziomie, pozwalająca jej na zachowanie twarzy i jednoczesne łagodne przejście do bardziej przyjemnych (przynajmniej dla niej samej) tematów. Dotyczących samej Connie, rodzinnego domu i ślubów.
Na retoryczne pytanie Weasleya skinęła tylko ponownie głową, tym razem z przejmującą mocą, oblizując dokładnie łyżeczkę z ostatniej porcji lodów. Nieco rozcieńczonej słodkości dalej pływało na dnie pucharu, ale niestety przebywali w miejscu publicznym i wylizywanie pozostałości agrestowej rozkoszy spotkałoby się z krzywymi spojrzeniami nielicznych osób, przebywających w kawiarni. Gdyby spotkali się w zaciszu domu pewnie nie krępowałaby się w ogóle, jednak tutaj zachowywała pewne pozory. Skupiając się na rozjaśnionej uśmiechem twarzy rudzielca, kiedy wspomniała o jego rodzinie.
- Wzrusza mnie wasza więź z domem. Ze sobą nawzajem. - skomentowała to od razu, bezpardonowo acz z kompletną szczerością, odwzajemniając ciepły uśmiech. - Może nawet trochę zazdroszczę. Dalej niezbyt dobrze dogaduję się z Rosalie - podzieliła się kolejnym powodem do lekkiego smutku, chociaż w kontaktach ze starszą siostrą przeważała już teraz irytacja niż głębokie zmartwienie. Nauczyła radzić sobie z żalem Rose, ale i tak - nawet po tylu latach chłodnej separacji w sosie z niewypowiedzianych wyrzutów - zazdrościła Weasleyom familijnych relacji, pełnych wsparcia, zrozumienia i miłości. Już miała werbalizować swoje uczucia dalej, być może wchodząc odrobinę za mocno w zwierzający się ton, ale zmiana na twarzy Garreta nieco pohamowała jej słowotok. Przez sekundę próbowała zrozumieć, co po raz kolejny wpłynęło na zmianę w astronomicznym układzie do tej pory beztroskich piegów w kącikach ust mężczyzny; zmarszczyła więc lekko brwi, w końcu orientując się, gdzie popełniła nietakt.
- Przepraszam. Jestem nietaktowna. To pewnie ciągle dla ciebie trudny temat. Też byłaby smutna, gdyby zostawił mnie narzeczony. Ba, byłabym zrozpaczona! Taki wstyd. Pewnie zostałabym wydziedziczona. - wyznała szybko, może niezbyt fortunnie, prawie przerywając odpowiedź Garreta. Brnęła jednak dalej, trzymając się (sztucznego?) rozbawienia rudzielca jak ostatniej deski ratunkowej, odrobinę nerwowo przesuwając pusty puchar po lodach na sam brzeg stolika, gdzie przytrzymywała go chyba wyłącznie magiczna siła. - Wiesz, nie jesteś już najmłodszy. Rozumiem twoją matkę. Im wcześniej, tym lepiej! Zresztą, tamta na pewno nie była ciebie warta. - kontynuowała, coraz bardziej zaaferowana, próbując wybrnąć z tego właściwie nieistotnego faux pas jak najszybciej. Z coraz gorszym efektem. - Właściwie mogę podesłać ci życiorysy kilku moich koleżanek. Przyjaźnię się z Megarą Malfoy. Tak, wiem, Malfoy - skrzywiła się nieco przy wymawianiu tego nazwiska, przez chwilę niesamowicie upodabniając się mimiką do swojego ojca - ale jest wspaniałą panienką. Może umówię was na jakieś miłe spotkanie? - spytała w końcu prawie zachwycona swoim słowotokiem i pomysłami, wpatrując się w oczy Garreta z wyczekiwaniem. Co prawda uspokojenie krwawych szarad pozostawało poza jej zasięgiem, ale znalezienie ulubionemu Weasleyowi najpiękniejszej narzeczonej wydawało się dobrym sposobem na poprawienie Garretowi humoru.
Ostatnio zmieniony przez Constance Yaxley dnia 25.07.15 17:55, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
przepraszam że tak długo mi to zajęło i że ten post to kupa :c
Dzieciństwo Garretta smakowało wiśniami zerwanymi z wielkiego (a może wcale nie tak wielkiego? - z roku na rok zdawało się kurczyć, ale to może dlatego, że rudzielec z nadnaturalną wręcz prędkością wyrastał z wyszywanych sumiennie przez matkę szat) drzewa rosnącego tuż za posiadłością Weasley'ów; z czasem sok tryskający obficie ze zgniatanych pulchnymi łapkami owoców zmienił się w karminową posokę, z jaką dzień w dzień przyszło mu się mierzyć. Kolejne mordy - chociaż to nie on był ich bezlitosnym sprawcą - pozostawiły na nim znamię godne bohaterów tragedii znad Gopła, krwawy stygmat, o którym nie potrafił zapomnieć. Nawet szczęśliwe wspomnienia z niewinnych lat zanim-to-wszystko-się-zdarzyło zostawały niekiedy zalewane przez uporczywie nacierające zewsząd kaskady negatywnych emocji i druzgoczących doświadczeń; opierał im się z zaciekłością godną typowego piewcy nonkonformizmu i do upadłego walczył ze światem, wzorem Constance pragnąc pozostać w swej niewinności naiwnym oraz bezgranicznie szczęśliwym, nieświadomym czyhających w cieniu wątpliwości niebezpieczeństw - jednak czy nie było już dla niego za późno?
Dzieciństwo Garretta smakowało wiśniami moczonymi raz po razie w gęstej, gorzkiej czekoladzie, tak egzaltowaną słodyczą skąpaną w w goryczy życia; akompaniował im niezwykły śpiew matki, która snuła opowieści o pięknych ludziach czyniących chlubne rzeczy, o dobrze wiecznie świętującym triumfy nad złem i sprawiedliwości nieprzerwanie wymierzanej ręką boską. Chrońcie wszelakie siły wyższe przed tym, żeby chłopięctwo rudzielca uległo choć niewielkiej zmianie; chociaż młodzieńcza butność prowokowała go do żalu do matki, że życia musiał nauczyć się na własną rękę, popełniając mniejsze i większe - z przykrą skłonnością do tych drugich - błędy, ta szybko minęła, ustępując miejsca wdzięczności za ofiarowanie ostatnich lat oceanu harmonii i bezbrzeżnego spokoju.
Z niepowstrzymaną falą przykrości dostrzegł, że jego deser niechybnie zbliża się ku końcowi, więc zwolnił nieznacznie delektowanie się kwaskowym posmakiem, tak idealnym w parny dzień. Wykrzywił usta w lekkim, grzecznym uśmiechu na wspomnienie Rosalie, starszej siostry Conny; ich relacja ograniczała się do wymieniania zbędnych uprzejmości i niemego oceniania swoich wyborów życiowych opartych na kompletnie różniących się priorytetach.
A zaraz potem, wsłuchując się w wylewające się potokami słowa Conny uparcie drążącej narzeczeński temat, zmarszczył czoło, uwydatniając pierwsze zmarszczki wywołane przez troskę, zagubione gdzieś wśród gąszczy złocistych piegów; poczuł nieodpartą chęć impulsywnego zderzenia twarzy z chłodnym blatem stołu - jej komentarze z pewnością mu nie pomagały - lecz zamiast tego poczekał na koniec nienaumyślnego wywodu towarzyszki, a na koniec parsknął śmiechem, tak radosnym, na jaki mógł pozwolić sobie wyłącznie w towarzystwie najbliższych. Wyobraził sobie twarze oburzonych ludzi przebywających w kawiarni oraz mrukliwy komentarz układający się na ich ubrudzonych czekoladą ustach, bo tak nie wypada i co oni sobie wyobrażają?
- Nie, Conny, to chyba nie jest najlepszy pomysł - odparł w końcu, kiedy z trudem opanował już niepowstrzymaną falę śmiechu. - I dzięki, że przypomniałaś mi, jak stary jestem. Już zapomniałem, że z moim trybem życia za rok czy dwa mogę spodziewać się reumatyzmu. - Z całej siły próbował zmienić temat, obawiając się jednak, że nie tak łatwo będzie zwieść działającą jak prześwietne biuro matrymonialne panną Yaxley. Niesłusznie drżał przed planami narzeczeńskimi matki, kiedy naprzeciw niego usadowił się w kawiarnianym krześle demon snujący niezwykle mroczne plany dotyczące przyszłości Weasley'a, w które rudzielec nie chciał się nawet zagłębiać.
Dzieciństwo Garretta smakowało wiśniami zerwanymi z wielkiego (a może wcale nie tak wielkiego? - z roku na rok zdawało się kurczyć, ale to może dlatego, że rudzielec z nadnaturalną wręcz prędkością wyrastał z wyszywanych sumiennie przez matkę szat) drzewa rosnącego tuż za posiadłością Weasley'ów; z czasem sok tryskający obficie ze zgniatanych pulchnymi łapkami owoców zmienił się w karminową posokę, z jaką dzień w dzień przyszło mu się mierzyć. Kolejne mordy - chociaż to nie on był ich bezlitosnym sprawcą - pozostawiły na nim znamię godne bohaterów tragedii znad Gopła, krwawy stygmat, o którym nie potrafił zapomnieć. Nawet szczęśliwe wspomnienia z niewinnych lat zanim-to-wszystko-się-zdarzyło zostawały niekiedy zalewane przez uporczywie nacierające zewsząd kaskady negatywnych emocji i druzgoczących doświadczeń; opierał im się z zaciekłością godną typowego piewcy nonkonformizmu i do upadłego walczył ze światem, wzorem Constance pragnąc pozostać w swej niewinności naiwnym oraz bezgranicznie szczęśliwym, nieświadomym czyhających w cieniu wątpliwości niebezpieczeństw - jednak czy nie było już dla niego za późno?
Dzieciństwo Garretta smakowało wiśniami moczonymi raz po razie w gęstej, gorzkiej czekoladzie, tak egzaltowaną słodyczą skąpaną w w goryczy życia; akompaniował im niezwykły śpiew matki, która snuła opowieści o pięknych ludziach czyniących chlubne rzeczy, o dobrze wiecznie świętującym triumfy nad złem i sprawiedliwości nieprzerwanie wymierzanej ręką boską. Chrońcie wszelakie siły wyższe przed tym, żeby chłopięctwo rudzielca uległo choć niewielkiej zmianie; chociaż młodzieńcza butność prowokowała go do żalu do matki, że życia musiał nauczyć się na własną rękę, popełniając mniejsze i większe - z przykrą skłonnością do tych drugich - błędy, ta szybko minęła, ustępując miejsca wdzięczności za ofiarowanie ostatnich lat oceanu harmonii i bezbrzeżnego spokoju.
Z niepowstrzymaną falą przykrości dostrzegł, że jego deser niechybnie zbliża się ku końcowi, więc zwolnił nieznacznie delektowanie się kwaskowym posmakiem, tak idealnym w parny dzień. Wykrzywił usta w lekkim, grzecznym uśmiechu na wspomnienie Rosalie, starszej siostry Conny; ich relacja ograniczała się do wymieniania zbędnych uprzejmości i niemego oceniania swoich wyborów życiowych opartych na kompletnie różniących się priorytetach.
A zaraz potem, wsłuchując się w wylewające się potokami słowa Conny uparcie drążącej narzeczeński temat, zmarszczył czoło, uwydatniając pierwsze zmarszczki wywołane przez troskę, zagubione gdzieś wśród gąszczy złocistych piegów; poczuł nieodpartą chęć impulsywnego zderzenia twarzy z chłodnym blatem stołu - jej komentarze z pewnością mu nie pomagały - lecz zamiast tego poczekał na koniec nienaumyślnego wywodu towarzyszki, a na koniec parsknął śmiechem, tak radosnym, na jaki mógł pozwolić sobie wyłącznie w towarzystwie najbliższych. Wyobraził sobie twarze oburzonych ludzi przebywających w kawiarni oraz mrukliwy komentarz układający się na ich ubrudzonych czekoladą ustach, bo tak nie wypada i co oni sobie wyobrażają?
- Nie, Conny, to chyba nie jest najlepszy pomysł - odparł w końcu, kiedy z trudem opanował już niepowstrzymaną falę śmiechu. - I dzięki, że przypomniałaś mi, jak stary jestem. Już zapomniałem, że z moim trybem życia za rok czy dwa mogę spodziewać się reumatyzmu. - Z całej siły próbował zmienić temat, obawiając się jednak, że nie tak łatwo będzie zwieść działającą jak prześwietne biuro matrymonialne panną Yaxley. Niesłusznie drżał przed planami narzeczeńskimi matki, kiedy naprzeciw niego usadowił się w kawiarnianym krześle demon snujący niezwykle mroczne plany dotyczące przyszłości Weasley'a, w które rudzielec nie chciał się nawet zagłębiać.
Constance, jak każda dobrze wychowana arystokratka, uwielbiała romanse. Tematy, związane z miłością, zdradami, flirtami i dramatycznymi decyzjami sercowymi nieraz spędzały jej sen z powiek, niezależnie od stopnia zaawansowania życiowego. Z takimi samymi wypiekami śledziła historie przekazywane jej przez dalekie ciotki (o tej lafiryndzie Catherine, hańbiącej rodzinę) i zagłębiała się w opowieści rówieśniczek o pierwszych sympatiach (szkoda, że jest niewysoki, ale za to Ślizgon!), w końcu samej stawiając zadziwiająco pewne kroki na ścieżce uczuciowej. Silne zadurzenie, jakie czuła do Caesara jako piegowaty podlotek, nie zostawiło po sobie żadnego niesmaku. Owszem, zachowywała się nieracjonalnie i dziecinnie - chciała wierzyć, że teraz jest inaczej - ale przynajmniej szybko zrozumiała historyczne prawidła: niezaślubiony mężczyzna nie stanowił żadnej wartości. Oczywiście mógł być zachwycającym towarzyszem bali i operetek, mógł adorować i prawić komplementy, ba, mógł nawet czasem (w przypadku okropnych kobiet lekkich obyczajów, zdarzających się niestety coraz częściej) uprzyjemnić wieczór, jednak nie należało liczyć na nic więcej. Nawet będąc potomkinią wil. Potrafiącą użyć pierwotnego czaru w sposób druzgoczący, co wcale nie wydawało się Constance takie oczywiste. Właściwie rzadko kiedy sięgała do arsenału niekoniecznie czystych sztuczek. Wystarczył wygląd, uśmiech, spojrzenie. Zmiana tembru głosu czy magiczne (dosłownie?) przeciąganie głosek wylądowały na zakurzonym strychu sztuki romansu, niepotrzebne, nieużywane, odrobinę zapomniane. I tak radziła sobie przecież w tym dorosłym świecie doskonale, posiadając odpowiednio zwartą grupkę adoratorów, przyjaciół, czy - najważniejsze! - osób, które traktowała jak rodzinę.
Garret należał do tej ostatniej, wąskiej grupy. Wiedziała o tym od dziecka, nigdy nie patrząc na piegowatego starszego kompana jak na potencjalnego kandydata do wymiany znaczących miłośnie spojrzeń. Więź, jaka łączyła ją z Weasleyem, była o wiele bogatsza i trwalsza od chwilowych zawrotów głowy na widok wyjątkowo przystojnej twarzy łowcy wilkołaków. Constance potrafiła już oddzielić uczucia platoniczne od tych bardziej zmysłowych: w czasach Hogwartu często gubiła się w relacjach i zawieranych sojuszach, nierzadko krzywdząc oddanych przyjaciół, tracąc jednocześnie głowę dla kogoś, dla kogo była tylko kolejnym, niezdobytym trofeum. Na szczęście szybko dorosła, oddzielając grubą kreską wcześniejsze naiwności. Poświęcała swój czas tylko wybranym jednostkom, gotowa poświęcić wiele dla ich szczęścia.
Dlatego też tak rozemocjonowała się perspektywą znalezienia rudzielcowi narzeczonej. Wiedziała - rodzinne plotki? - że dość mocno przeżył rozstanie z tą panną lekkich obyczajów (podobno mugolka, okropność), do tego dochodziły nieprzyjemności polityczne i ogólne smutki, osiadające czarnymi nekrologami na ostatnich stronach Proroka. Jedynym rozsądnym sposobem na wyrwanie Garreta z tego marazmu była, rzecz jasna, miłość. Zapaliła się do pomysłu zabawy w swatkę natychmiast, w ogóle nie przejmując się nagłym atakiem histerycznej wesołości samego zainteresowanego. Albo...niezainteresowanego?
Dopiero, kiedy Weasley opanował wesołość i zdołał wydusić z siebie mocne zaprzeczenie, Connie zrzedła mina. Na tyle, że usta - dalej nieco pozlepiane lodami - wygięły się w podkówkę. Nieco teatralnie. - Jak to? Megara jest naprawdę śliczna. I miła. Nie obchodzą ją różnice między rodzinami. To naprawdę idealny materiał na żonę. A nie ma ich dużo wśród nas - zaakcentowała wyraźnie szlacheckie pochodzenie, poprawiając nieskromnie niesforne fale, opadające jej na prawe oko. - więc należy się śpieszyć, jeśli trafia się taka okazja - zasugerowała z mocą, unosząc nieco brew, chyba przeczuwając, że Garret próbuje zmienić tematy na bardziej zdrowotne. - Tym bardziej, kochany, tym bardziej! Jesteś uroczy, ale mąż z reumatyzmem nie jest dobrym wyborem, zwłaszcza na pierwszy rok wspólnego pożycia - wytłumaczyła cierpliwie jak małemu dziecku, w ogóle nie rumieniąc się (progres od czasów nastoletnich) na myśl o obowiązkach dobrej żony. Inna sprawa, że ten temat stanowił dla niej frapującą tajemnicę. Nie o niej jednak teraz myślała, zerkając na wysoki zegar, stojący obok ich stolika. - Chętnie poprosiłabym o jeszcze dwie porcje, ale muszę wracać. - powiedziała z cichym westchnieniem, nawet nie sięgając do turkusowej torebki po portfel. Nie rozumiała emancypacji i nawet przez myśl nie przeszła jej kłótnia o uregulowanie rachunku. Albo...o odpuszczeniu prób swatania ulubionego Garreta z ulubioną Megarą. - Czyli...nie mogę was umówić? - spytała tuż przy drzwiach mocno zawiedzionym szeptem, zerkając w górę na mężczyznę z miną skrzywdzonej łani. Nie manipulowała rudzielcem złośliwie; w jej serduszku naprawdę tańczyły teraz same pozytywne emocje, chcące dla przyjaciela romansu jak z opowieści starej niani. Z wspaniałym, szczęśliwym zakończeniem.
Garret należał do tej ostatniej, wąskiej grupy. Wiedziała o tym od dziecka, nigdy nie patrząc na piegowatego starszego kompana jak na potencjalnego kandydata do wymiany znaczących miłośnie spojrzeń. Więź, jaka łączyła ją z Weasleyem, była o wiele bogatsza i trwalsza od chwilowych zawrotów głowy na widok wyjątkowo przystojnej twarzy łowcy wilkołaków. Constance potrafiła już oddzielić uczucia platoniczne od tych bardziej zmysłowych: w czasach Hogwartu często gubiła się w relacjach i zawieranych sojuszach, nierzadko krzywdząc oddanych przyjaciół, tracąc jednocześnie głowę dla kogoś, dla kogo była tylko kolejnym, niezdobytym trofeum. Na szczęście szybko dorosła, oddzielając grubą kreską wcześniejsze naiwności. Poświęcała swój czas tylko wybranym jednostkom, gotowa poświęcić wiele dla ich szczęścia.
Dlatego też tak rozemocjonowała się perspektywą znalezienia rudzielcowi narzeczonej. Wiedziała - rodzinne plotki? - że dość mocno przeżył rozstanie z tą panną lekkich obyczajów (podobno mugolka, okropność), do tego dochodziły nieprzyjemności polityczne i ogólne smutki, osiadające czarnymi nekrologami na ostatnich stronach Proroka. Jedynym rozsądnym sposobem na wyrwanie Garreta z tego marazmu była, rzecz jasna, miłość. Zapaliła się do pomysłu zabawy w swatkę natychmiast, w ogóle nie przejmując się nagłym atakiem histerycznej wesołości samego zainteresowanego. Albo...niezainteresowanego?
Dopiero, kiedy Weasley opanował wesołość i zdołał wydusić z siebie mocne zaprzeczenie, Connie zrzedła mina. Na tyle, że usta - dalej nieco pozlepiane lodami - wygięły się w podkówkę. Nieco teatralnie. - Jak to? Megara jest naprawdę śliczna. I miła. Nie obchodzą ją różnice między rodzinami. To naprawdę idealny materiał na żonę. A nie ma ich dużo wśród nas - zaakcentowała wyraźnie szlacheckie pochodzenie, poprawiając nieskromnie niesforne fale, opadające jej na prawe oko. - więc należy się śpieszyć, jeśli trafia się taka okazja - zasugerowała z mocą, unosząc nieco brew, chyba przeczuwając, że Garret próbuje zmienić tematy na bardziej zdrowotne. - Tym bardziej, kochany, tym bardziej! Jesteś uroczy, ale mąż z reumatyzmem nie jest dobrym wyborem, zwłaszcza na pierwszy rok wspólnego pożycia - wytłumaczyła cierpliwie jak małemu dziecku, w ogóle nie rumieniąc się (progres od czasów nastoletnich) na myśl o obowiązkach dobrej żony. Inna sprawa, że ten temat stanowił dla niej frapującą tajemnicę. Nie o niej jednak teraz myślała, zerkając na wysoki zegar, stojący obok ich stolika. - Chętnie poprosiłabym o jeszcze dwie porcje, ale muszę wracać. - powiedziała z cichym westchnieniem, nawet nie sięgając do turkusowej torebki po portfel. Nie rozumiała emancypacji i nawet przez myśl nie przeszła jej kłótnia o uregulowanie rachunku. Albo...o odpuszczeniu prób swatania ulubionego Garreta z ulubioną Megarą. - Czyli...nie mogę was umówić? - spytała tuż przy drzwiach mocno zawiedzionym szeptem, zerkając w górę na mężczyznę z miną skrzywdzonej łani. Nie manipulowała rudzielcem złośliwie; w jej serduszku naprawdę tańczyły teraz same pozytywne emocje, chcące dla przyjaciela romansu jak z opowieści starej niani. Z wspaniałym, szczęśliwym zakończeniem.
Gość
Gość
Garretta z kolei, jak każdego dobrze wychowanego szlachcica, który schodził niepokornie ze ścieżki swojego arystokratycznego jestestwa (a było takich wielu?), romanse przerażały. Okrutnie i doszczętnie. Oczywiście - uczucie beztroskiego zakochania i naiwności, która szła z nim w parze, traktował jako jedną z najwyższych wartości, a kiedy jego przyjaciele odczuwali potrzebę podzielenia się swoimi, zwykle nieprzyjaznymi, doświadczeniami miłosnymi, zgadzał się słuchać ich uważnie, uciekając zazwyczaj od udzielania nieszczególnie pomocnych rad, ale służąc za to zakurzoną lekko butelką wysokoprocentowego trunku.
Teraz za to, kiedy to on miał opowiadać rozlegle o swoim życiu uczuciowym - swoją drogą, aktualnie nieistniejącym (lubił wmawiać sobie, że to z braku czasu, a nie braku chęci) - o dziwo nie wpadł w panikę, a w jego głowie zaświtała nieszczególnie przyjemna myśl: co, jeśli Constance ma rację? Czy posiadanie u boku czystokrwistej narzeczonej nie zamknęłoby ostatecznie nadmiernie ciekawskich ust, a szlachecka śmietanka towarzyska przestałaby wreszcie plotkować zawzięcie o tym, jak stacza się jego wspaniały niegdyś ród, a na dodatek brata z osobami o bliżej nieokreślonym pochodzeniu? Zwalczył ochotę wytrząśnięcia wszystkich trosk i wątpliwości z głowy, aby potem rzucić się w wir walki oraz pracy, gdzie szukałby zapomnienia.
Nieraz zdarzało mu się zazdrościć osobom nienależącym do rodów szlacheckich; w przypadku Weasley'ów w parze z górnolotnym tytułem nie szły wcale wspaniałe rezydencje, bogato zdobione zastawy stołowe i sufity wywijające się w ornamentalnych freskach. Zostały tylko wymogi co do pompatycznych zachowań, niezachwianej niczym klasy oraz skomplikowana etykieta; czarodzieje półkrwi nie musieli mierzyć się z takimi przeciwnościami, byli za to kim chcieli i nikt nie spoglądał krytycznie na ich obrazoburcze decyzje życiowe. Weasley zdawał się nie dostrzegać negatywnych następstw pochodzenia z mniej wyrafinowanych rodów; ignorował uparcie fakt, że na życie nie-arystokratów mógł padać cień zagrożenia, szczególnie w tych czasach, którym tak daleko było do błogiego bezpieczeństwa.
O miłostkach Constance Garrett wiedział coś z pogranicza niewiele oraz nie mam najmniejszego pojęcia - po pierwsze nie był stuprocentowo pewien, czy wypada mu o to pytać, po drugie odczuwał obawę, że krótkie wyznania panny Yaxley mogłyby szybko przeobrazić się w zalewający go doszczętnie potok słów (nie to, że nie chciałby go słuchać, jednak bał się nagłego przytłoczenia), a po trzecie, najważniejsze, drżał przed samą myślą, kto miałby stać się obiektem westchnień przyjaciółki. Podczas gdy dość znośnie radził sobie z ratowaniem jej przed światem i roztaczaniem wokół niej, nieszczególnie zresztą słusznie, bańki nieświadomości, nie był w stanie ochronić jej przed samą sobą; co, jeśli Constance stanie na ślubnym kobiercu z kimś nieodpowiednim, komu Garrett nie potrafiłby zaufać i zawierzyć opieki nad drobną blondynką?
Nie miał w zamiarze zasmucenia towarzyszki, więc przeląkł się, gdy jej twarz ułożyła się w niepocieszonym grymasie; jego pierwszą reakcją była usilna potrzeba oraz chęć zgodzenia się na wszystko, o co tylko prosiła, ale wtem do gry wszedł zdrowy rozsądek, rzucając snop światła i rozpraszając wahanie.
- Constance, naprawdę ci wierzę i jestem pewien, że Megara jest tak wspaniałą osobą, jak ją przedstawiasz, ba, może nawet wspanialszą - rzucił w końcu, kiedy tylko wpadł na pomysł skonstruowania odmowy tak, aby nawet Conny uznała ją za racjonalną. - Ale mimo wszystko należy do rodu Malfoy'ów, którzy darzą moją rodzinę wielką, nieuzasadnioną nienawiścią. Za spoufalanie się ze mną albo jakimkolwiek Weasley'em groziłaby jej pogarda ze strony krewnych, a nawet wydziedziczenie.
Nabrał na łyżeczkę ostatni owoc borówki, po czym uniósł ją do ust.
- Nie mógłbym tego ryzykować dla własnych zachcianek. Rozumiesz mnie? - dodał na koniec, przepełniony dumą, jak idealnie udało mu się to wszystko rozegrać, spontanicznie dopracować najmniejsze nawet szczegóły, a nawet zagrać skoczną melodyjkę na priorytetach Constance. Zbadał wzrokiem szklany puchar, doszukując się jakichkolwiek resztek przepysznego deseru, ale kiedy okazało się, że pochłonął go już w całości, znów przeniósł wzrok na towarzyszkę; patrzenie na jej twarz pogrążoną w mieszaninie smutku i rozczarowania znów obudził w nim uporczywą potrzebę odwołania wszystkiego, co właśnie powiedział oraz zgodzenia się na każdą jej propozycję.
- Szczerze doceniam twoją troskę, ale sama pewnie widzisz już, że to nie jest najlepszy pomysł - rzucił w odpowiedzi na ostatnie pytanie, a żałość Yaxleyówny udzieliła się i jemu. - Przynajmniej nie teraz.
Ewentualnie nie nigdy, dodał w myślach, jednak nie śmiał wypowiedzieć tego na głos.
Teraz za to, kiedy to on miał opowiadać rozlegle o swoim życiu uczuciowym - swoją drogą, aktualnie nieistniejącym (lubił wmawiać sobie, że to z braku czasu, a nie braku chęci) - o dziwo nie wpadł w panikę, a w jego głowie zaświtała nieszczególnie przyjemna myśl: co, jeśli Constance ma rację? Czy posiadanie u boku czystokrwistej narzeczonej nie zamknęłoby ostatecznie nadmiernie ciekawskich ust, a szlachecka śmietanka towarzyska przestałaby wreszcie plotkować zawzięcie o tym, jak stacza się jego wspaniały niegdyś ród, a na dodatek brata z osobami o bliżej nieokreślonym pochodzeniu? Zwalczył ochotę wytrząśnięcia wszystkich trosk i wątpliwości z głowy, aby potem rzucić się w wir walki oraz pracy, gdzie szukałby zapomnienia.
Nieraz zdarzało mu się zazdrościć osobom nienależącym do rodów szlacheckich; w przypadku Weasley'ów w parze z górnolotnym tytułem nie szły wcale wspaniałe rezydencje, bogato zdobione zastawy stołowe i sufity wywijające się w ornamentalnych freskach. Zostały tylko wymogi co do pompatycznych zachowań, niezachwianej niczym klasy oraz skomplikowana etykieta; czarodzieje półkrwi nie musieli mierzyć się z takimi przeciwnościami, byli za to kim chcieli i nikt nie spoglądał krytycznie na ich obrazoburcze decyzje życiowe. Weasley zdawał się nie dostrzegać negatywnych następstw pochodzenia z mniej wyrafinowanych rodów; ignorował uparcie fakt, że na życie nie-arystokratów mógł padać cień zagrożenia, szczególnie w tych czasach, którym tak daleko było do błogiego bezpieczeństwa.
O miłostkach Constance Garrett wiedział coś z pogranicza niewiele oraz nie mam najmniejszego pojęcia - po pierwsze nie był stuprocentowo pewien, czy wypada mu o to pytać, po drugie odczuwał obawę, że krótkie wyznania panny Yaxley mogłyby szybko przeobrazić się w zalewający go doszczętnie potok słów (nie to, że nie chciałby go słuchać, jednak bał się nagłego przytłoczenia), a po trzecie, najważniejsze, drżał przed samą myślą, kto miałby stać się obiektem westchnień przyjaciółki. Podczas gdy dość znośnie radził sobie z ratowaniem jej przed światem i roztaczaniem wokół niej, nieszczególnie zresztą słusznie, bańki nieświadomości, nie był w stanie ochronić jej przed samą sobą; co, jeśli Constance stanie na ślubnym kobiercu z kimś nieodpowiednim, komu Garrett nie potrafiłby zaufać i zawierzyć opieki nad drobną blondynką?
Nie miał w zamiarze zasmucenia towarzyszki, więc przeląkł się, gdy jej twarz ułożyła się w niepocieszonym grymasie; jego pierwszą reakcją była usilna potrzeba oraz chęć zgodzenia się na wszystko, o co tylko prosiła, ale wtem do gry wszedł zdrowy rozsądek, rzucając snop światła i rozpraszając wahanie.
- Constance, naprawdę ci wierzę i jestem pewien, że Megara jest tak wspaniałą osobą, jak ją przedstawiasz, ba, może nawet wspanialszą - rzucił w końcu, kiedy tylko wpadł na pomysł skonstruowania odmowy tak, aby nawet Conny uznała ją za racjonalną. - Ale mimo wszystko należy do rodu Malfoy'ów, którzy darzą moją rodzinę wielką, nieuzasadnioną nienawiścią. Za spoufalanie się ze mną albo jakimkolwiek Weasley'em groziłaby jej pogarda ze strony krewnych, a nawet wydziedziczenie.
Nabrał na łyżeczkę ostatni owoc borówki, po czym uniósł ją do ust.
- Nie mógłbym tego ryzykować dla własnych zachcianek. Rozumiesz mnie? - dodał na koniec, przepełniony dumą, jak idealnie udało mu się to wszystko rozegrać, spontanicznie dopracować najmniejsze nawet szczegóły, a nawet zagrać skoczną melodyjkę na priorytetach Constance. Zbadał wzrokiem szklany puchar, doszukując się jakichkolwiek resztek przepysznego deseru, ale kiedy okazało się, że pochłonął go już w całości, znów przeniósł wzrok na towarzyszkę; patrzenie na jej twarz pogrążoną w mieszaninie smutku i rozczarowania znów obudził w nim uporczywą potrzebę odwołania wszystkiego, co właśnie powiedział oraz zgodzenia się na każdą jej propozycję.
- Szczerze doceniam twoją troskę, ale sama pewnie widzisz już, że to nie jest najlepszy pomysł - rzucił w odpowiedzi na ostatnie pytanie, a żałość Yaxleyówny udzieliła się i jemu. - Przynajmniej nie teraz.
Ewentualnie nie nigdy, dodał w myślach, jednak nie śmiał wypowiedzieć tego na głos.
Constance znajdowała się o krok od napadu dziecięcego smutku, zazwyczaj pojawiającego się w bonusie z załzawionymi oczętami i dłońmi zaciśniętymi w piąstki. Brakowało jedynie obrażonego tupania nóżką w akompaniamencie głośnego płaczu. Tego poziomu wstydliwej emocjonalności na szczęście nie zdążyła osiągnąć, przystopowana nieco doskonałym wychowaniem. I odpowiedzią Garreta, w końcu nieco łatwiejszą do zrozumienia.
Nienawiść pomiędzy rodami wydawała się Connie dość mocną przeszkodą w zawarciu małżeństwa; mocniejszą niż jakieś prywatne animozje czy też brak uczucia. Które przecież i tak pojawiało się dopiero z czasem. Sama podchodziła do kwestii ożenku jednocześnie racjonalnie (nie liczyła na księcia z bajki, w którym zadurzy się od pierwszej sekundy) i ze zbyt wielki podekscytowaniem (ślub! suknia! mąż! bajka), co stanowiło dość specyficzną mieszankę. Przerażającą dla potencjalnego kandydata, o ile oczywiście takowy zostałby zaakceptowany przez ukochanego ojca. I potrafiłby przejrzeć doskonałą grę aktorską Connie, będącą przecież perfekcyjnym materiałem na żonę. Piękna, młoda, o krwi czystszej niż górskie potoki. Czasami aż zachwycała się samą sobą, ukrywając jednak narcyzm pod warstewką nieco fałszywej skromności.
Z jaką przyjmowała w końcu weasleyowską odmowę. Ciągle ze smutną minką, ale już bez zapowiedzi łez i szarpania mężczyzny za rękaw.
- Rozumiem, Garry. Właściwie masz rację - westchnęła tylko, obserwując jak rudzielec płaci rachunek i wstaje ze stolika, podając jej ramię. Przyjęła ten dżentelmeński gest z uśmiechem. - Nie przemyślałam tego. Wydawało mi się, że skoro moja przyjaźń z Megarą nie stanowi problemu, to małżeństwo potencjalnie nieprzyjaznych rodów też nie będzie mezaliansem, ale...Przyjaźń a miłość to zupełnie inna sprawa - pokiwała głową z miną starego mędrca, dzielącego się z młodym uczniem prastarymi prawidłami. - Ale pamiętaj, że chcę być świadkiem na twoim ślubie! Niezależnie, czy dojdzie do niego za rok czy dekadę- zażartowała w końcu, rozpogadzając się zupełnie. Po wcześniejszym smutku czy podekscytowaniu ewentualnym małżeństwem nie było śladu: Connie dalej była bardziej dzieckiem niż dorosłą kobietą a jej nastroje zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wychodziła więc na ulicę w naprawdę dobrym humorze, opierając przelotnie głowę na ramieniu rudzielca. Może jednak wróci dzisiaj do domu?
zt
Nienawiść pomiędzy rodami wydawała się Connie dość mocną przeszkodą w zawarciu małżeństwa; mocniejszą niż jakieś prywatne animozje czy też brak uczucia. Które przecież i tak pojawiało się dopiero z czasem. Sama podchodziła do kwestii ożenku jednocześnie racjonalnie (nie liczyła na księcia z bajki, w którym zadurzy się od pierwszej sekundy) i ze zbyt wielki podekscytowaniem (ślub! suknia! mąż! bajka), co stanowiło dość specyficzną mieszankę. Przerażającą dla potencjalnego kandydata, o ile oczywiście takowy zostałby zaakceptowany przez ukochanego ojca. I potrafiłby przejrzeć doskonałą grę aktorską Connie, będącą przecież perfekcyjnym materiałem na żonę. Piękna, młoda, o krwi czystszej niż górskie potoki. Czasami aż zachwycała się samą sobą, ukrywając jednak narcyzm pod warstewką nieco fałszywej skromności.
Z jaką przyjmowała w końcu weasleyowską odmowę. Ciągle ze smutną minką, ale już bez zapowiedzi łez i szarpania mężczyzny za rękaw.
- Rozumiem, Garry. Właściwie masz rację - westchnęła tylko, obserwując jak rudzielec płaci rachunek i wstaje ze stolika, podając jej ramię. Przyjęła ten dżentelmeński gest z uśmiechem. - Nie przemyślałam tego. Wydawało mi się, że skoro moja przyjaźń z Megarą nie stanowi problemu, to małżeństwo potencjalnie nieprzyjaznych rodów też nie będzie mezaliansem, ale...Przyjaźń a miłość to zupełnie inna sprawa - pokiwała głową z miną starego mędrca, dzielącego się z młodym uczniem prastarymi prawidłami. - Ale pamiętaj, że chcę być świadkiem na twoim ślubie! Niezależnie, czy dojdzie do niego za rok czy dekadę- zażartowała w końcu, rozpogadzając się zupełnie. Po wcześniejszym smutku czy podekscytowaniu ewentualnym małżeństwem nie było śladu: Connie dalej była bardziej dzieckiem niż dorosłą kobietą a jej nastroje zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wychodziła więc na ulicę w naprawdę dobrym humorze, opierając przelotnie głowę na ramieniu rudzielca. Może jednak wróci dzisiaj do domu?
zt
Gość
Gość
/po evencie, ale przed Samem
Obudziła się rano w mieszkaniu brata, które po skończeniu Hogwartu przed zaledwie paroma tygodniami stało się jej domem. Z racji obecnych problemów rodziców nie mogła wrócić po skończeniu szkoły do rodzinnego domu, mizernego, ale wiążącego się z wieloma wspomnieniami z dzieciństwa. Mieszkanie w Londynie miało jednak inne zalety, jak choćby to, że mogła po raz pierwszy w życiu znaleźć się tak blisko świata mugoli. Był on dla niej niezwykle ciekawą nowością, więc kiedy tylko nie stała na Pokątnej ze sztalugą i płótnem, czekając na jakichś klientów chętnych na zamówienie u niej obrazu, często kręciła się po ulicach, póki co jeszcze nie odchodząc daleko od okolic Pokątnej i mieszkania brata, w obawie, że mogłaby się zupełnie pogubić. Była jednak pewna, że jeszcze będzie mieć dużo okazji, żeby lepiej poznać miasto.
Po skończeniu Hogwartu straciła kontakt ze sporą częścią szkolnych znajomych. Czasami naprawdę brakowało jej tego beztroskiego, szkolnego życia, kiedy jedynym problemem była nauka i prace domowe, i nie musiała jeszcze tak bardzo myśleć o tym, że na wiele rzeczy jej nie stać i jako Weasleyówna, nie jest zbyt poważana w towarzystwie, zwłaszcza że była młoda. Niemniej jednak, nie było też tak najgorzej. Dzięki pracy artystki, mimo całej kapryśności tego zajęcia, mogła pozwolić sobie na kupno artykułów niezbędnych do malowania, i oczywiście eliksiry na skutki poklątwowe, których wciąż potrzebowała, mimo że od tamtego incydentu pod koniec szóstego roku nauki minął trochę ponad rok. Czuła się już dużo lepiej i funkcjonowała praktycznie normalnie, ale czasami ciągle odzywały się jakieś odległe echa starej klątwy, którą ją trafiono.
Mimo zapracowania brata, który był aurorem, co jej być może już nigdy nie będzie dane z wiadomych względów, mieli ze sobą bardzo dobry kontakt. Nie tak dawno byli nawet razem na pogrzebie Slughorna, co, mimo całej ponurej otoczki, było przynajmniej okazją do pobycia razem z bratem, przynajmniej póki ten nagle gdzieś nie znikł, zostawiając ją samą. Niemniej jednak, naprawdę doceniała to, co robił dla niej Garrett; zawsze był jej kochanym starszym bratem, na którym mogła polegać.
Odkąd u niego zamieszkała, zdążyła też poznać już paru jego znajomych. Z jednym z nich miała się nawet dzisiaj spotkać, choć właściwie to znali się jeszcze z Hogwartu. Więc to miało być pierwsze takie luźniejsze spotkanie, bez tej sztywnej relacji uczennica-nauczyciel, i właściwie to sama nie wiedziała, jak teraz będą wyglądać ich stosunki. Wiedziała tylko tyle, że mężczyzna bardzo chciał poznać jej metamorfomagię, co dla samej Lyry też mogło okazać się pomocne, jako że wciąż nie wiedziała o swoim darze wszystkiego.
Po skończeniu na dzisiaj z malowaniem, jak zwykle odesłała swoje rzeczy zaklęciem do mieszkania, żeby nie musieć ich dźwigać. Sprzedała dzisiaj jeden obraz i dostała zamówienie na inny, więc była całkiem zadowolona, gdy po południu wkroczyła do lodziarni Floriana Fortescue, jednego ze swoich ulubionych miejsc na Pokątnej. O tak, Lyra zdecydowanie lubiła wszystko, co słodkie, a lodziarnia wydawała się idealnym miejscem jak na obecne gorące dni, i przy tym dostatecznie neutralnym i niewyzywającym, żeby można tam porozmawiać ze znajomym swojego brata i byłym już nauczycielem z czasów szkolnych. Usiadła przy jednym z wolnych stolików, zamierzając zaczekać na mężczyznę.
Obudziła się rano w mieszkaniu brata, które po skończeniu Hogwartu przed zaledwie paroma tygodniami stało się jej domem. Z racji obecnych problemów rodziców nie mogła wrócić po skończeniu szkoły do rodzinnego domu, mizernego, ale wiążącego się z wieloma wspomnieniami z dzieciństwa. Mieszkanie w Londynie miało jednak inne zalety, jak choćby to, że mogła po raz pierwszy w życiu znaleźć się tak blisko świata mugoli. Był on dla niej niezwykle ciekawą nowością, więc kiedy tylko nie stała na Pokątnej ze sztalugą i płótnem, czekając na jakichś klientów chętnych na zamówienie u niej obrazu, często kręciła się po ulicach, póki co jeszcze nie odchodząc daleko od okolic Pokątnej i mieszkania brata, w obawie, że mogłaby się zupełnie pogubić. Była jednak pewna, że jeszcze będzie mieć dużo okazji, żeby lepiej poznać miasto.
Po skończeniu Hogwartu straciła kontakt ze sporą częścią szkolnych znajomych. Czasami naprawdę brakowało jej tego beztroskiego, szkolnego życia, kiedy jedynym problemem była nauka i prace domowe, i nie musiała jeszcze tak bardzo myśleć o tym, że na wiele rzeczy jej nie stać i jako Weasleyówna, nie jest zbyt poważana w towarzystwie, zwłaszcza że była młoda. Niemniej jednak, nie było też tak najgorzej. Dzięki pracy artystki, mimo całej kapryśności tego zajęcia, mogła pozwolić sobie na kupno artykułów niezbędnych do malowania, i oczywiście eliksiry na skutki poklątwowe, których wciąż potrzebowała, mimo że od tamtego incydentu pod koniec szóstego roku nauki minął trochę ponad rok. Czuła się już dużo lepiej i funkcjonowała praktycznie normalnie, ale czasami ciągle odzywały się jakieś odległe echa starej klątwy, którą ją trafiono.
Mimo zapracowania brata, który był aurorem, co jej być może już nigdy nie będzie dane z wiadomych względów, mieli ze sobą bardzo dobry kontakt. Nie tak dawno byli nawet razem na pogrzebie Slughorna, co, mimo całej ponurej otoczki, było przynajmniej okazją do pobycia razem z bratem, przynajmniej póki ten nagle gdzieś nie znikł, zostawiając ją samą. Niemniej jednak, naprawdę doceniała to, co robił dla niej Garrett; zawsze był jej kochanym starszym bratem, na którym mogła polegać.
Odkąd u niego zamieszkała, zdążyła też poznać już paru jego znajomych. Z jednym z nich miała się nawet dzisiaj spotkać, choć właściwie to znali się jeszcze z Hogwartu. Więc to miało być pierwsze takie luźniejsze spotkanie, bez tej sztywnej relacji uczennica-nauczyciel, i właściwie to sama nie wiedziała, jak teraz będą wyglądać ich stosunki. Wiedziała tylko tyle, że mężczyzna bardzo chciał poznać jej metamorfomagię, co dla samej Lyry też mogło okazać się pomocne, jako że wciąż nie wiedziała o swoim darze wszystkiego.
Po skończeniu na dzisiaj z malowaniem, jak zwykle odesłała swoje rzeczy zaklęciem do mieszkania, żeby nie musieć ich dźwigać. Sprzedała dzisiaj jeden obraz i dostała zamówienie na inny, więc była całkiem zadowolona, gdy po południu wkroczyła do lodziarni Floriana Fortescue, jednego ze swoich ulubionych miejsc na Pokątnej. O tak, Lyra zdecydowanie lubiła wszystko, co słodkie, a lodziarnia wydawała się idealnym miejscem jak na obecne gorące dni, i przy tym dostatecznie neutralnym i niewyzywającym, żeby można tam porozmawiać ze znajomym swojego brata i byłym już nauczycielem z czasów szkolnych. Usiadła przy jednym z wolnych stolików, zamierzając zaczekać na mężczyznę.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Ostatnio zmieniony przez Lyra Weasley dnia 13.08.15 12:53, w całości zmieniany 1 raz
/po pogrzebie i Mungu
Lyra Weasley, siostra Garretta już z pewnością na niego czekała. Jak zwykle był spóźniony. Zaciągnął się po raz ostatni papierosem. Dym wypełnił mu płuca, podrapał lekko w gardle. To było przyjemne uczucie. Hereward wyrzucił niedopałek za siebie i skierował się do lodziarni. Wcześniej wstąpił jeszcze do księgarni, w której jak zwykle spędził więcej czasu niż powinien. Szukał książek o metamorfomagii. Wciąż tak mało było wiadomo o tym fascynującym zjawisku. A chyba czas, żeby się dowiedzieć. Tak, czas najwyższy. Dlatego dzisiaj tu był.
Z Garrettem znał się od dawna, bardzo dawna wręcz. O jego siostrze głównie słyszał, nie pamiętał, żeby zobaczył się z nią wcześniej niż zeszłego roku w Hogwarcie, gdy została jego uczennicą. Chciała być aurorem, mimo wszystko. A on chciał jej pomóc. Ale się nie udało. Mimo chęci, mimo uporu, mimo godzin pracy i ćwiczeń, mimo wszystko. Pozostała za to znajomość. I poczucie odpowiedzialności za daleką krewną u Herewarda. A także zainteresowanie jej ponadprzeciętnymi zdolnościami. Stąd dzisiaj przybywał do lodziarni.
Tyle słodkości nie widział od dawna. Lody w każdym smaku i kolorze. Miał ochotę spróbować każdych. Zamiast tego jednak, jak na dobrze wychowanego dżentelmena przystało, podszedł do Lyry, do której uśmiechnął się najładniej jak potrafił.
- Dziękuję, że przyszłaś.
W końcu nic nie musiała. Była tu, bo ją poprosił. Miał nadzieję, że sympatia, którą czuł do młodej Weasleyówny jest odwzajemniona i nie przyszła ty z przymusu, ze względu na brata albo z poczucia obowiązku. Wypada wszak przyjąć zaproszenie byłego profesora, prawda?
- Mają tu tak dużo lodów, że nie wiem, na co się zdecydować. Jakie są twoje ulubione smaki?
Jego niezawodna mimika twarzy jak zwykle zadziałała na czas i w odpowiedni sposób. Wyglądał na nieco zagubionego i zawstydzonego tym, że nie wie, co chce zjeść. A jak dziewczyna wyjawi mu jej ulubione smaki, zamówi im po deserze. Doświadczenie podpowiadało mu, że wiele kobiet upierało się, by płacić same za siebie, być jak najbardziej samodzielnymi, zwłaszcza kiedy pracowały. Hereward tego nie lubił, bo jak wtedy być dżentelmenem i wolał unikać podobnych sytuacji. Ot, zwyczajnie dmuchał na zimne. Co w lodziarni było szczególnie wskazane.
Lyra Weasley, siostra Garretta już z pewnością na niego czekała. Jak zwykle był spóźniony. Zaciągnął się po raz ostatni papierosem. Dym wypełnił mu płuca, podrapał lekko w gardle. To było przyjemne uczucie. Hereward wyrzucił niedopałek za siebie i skierował się do lodziarni. Wcześniej wstąpił jeszcze do księgarni, w której jak zwykle spędził więcej czasu niż powinien. Szukał książek o metamorfomagii. Wciąż tak mało było wiadomo o tym fascynującym zjawisku. A chyba czas, żeby się dowiedzieć. Tak, czas najwyższy. Dlatego dzisiaj tu był.
Z Garrettem znał się od dawna, bardzo dawna wręcz. O jego siostrze głównie słyszał, nie pamiętał, żeby zobaczył się z nią wcześniej niż zeszłego roku w Hogwarcie, gdy została jego uczennicą. Chciała być aurorem, mimo wszystko. A on chciał jej pomóc. Ale się nie udało. Mimo chęci, mimo uporu, mimo godzin pracy i ćwiczeń, mimo wszystko. Pozostała za to znajomość. I poczucie odpowiedzialności za daleką krewną u Herewarda. A także zainteresowanie jej ponadprzeciętnymi zdolnościami. Stąd dzisiaj przybywał do lodziarni.
Tyle słodkości nie widział od dawna. Lody w każdym smaku i kolorze. Miał ochotę spróbować każdych. Zamiast tego jednak, jak na dobrze wychowanego dżentelmena przystało, podszedł do Lyry, do której uśmiechnął się najładniej jak potrafił.
- Dziękuję, że przyszłaś.
W końcu nic nie musiała. Była tu, bo ją poprosił. Miał nadzieję, że sympatia, którą czuł do młodej Weasleyówny jest odwzajemniona i nie przyszła ty z przymusu, ze względu na brata albo z poczucia obowiązku. Wypada wszak przyjąć zaproszenie byłego profesora, prawda?
- Mają tu tak dużo lodów, że nie wiem, na co się zdecydować. Jakie są twoje ulubione smaki?
Jego niezawodna mimika twarzy jak zwykle zadziałała na czas i w odpowiedni sposób. Wyglądał na nieco zagubionego i zawstydzonego tym, że nie wie, co chce zjeść. A jak dziewczyna wyjawi mu jej ulubione smaki, zamówi im po deserze. Doświadczenie podpowiadało mu, że wiele kobiet upierało się, by płacić same za siebie, być jak najbardziej samodzielnymi, zwłaszcza kiedy pracowały. Hereward tego nie lubił, bo jak wtedy być dżentelmenem i wolał unikać podobnych sytuacji. Ot, zwyczajnie dmuchał na zimne. Co w lodziarni było szczególnie wskazane.
Ostatnio zmieniony przez Hereward Bartius dnia 02.09.15 18:37, w całości zmieniany 1 raz
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lyra nie gniewała się. Przynajmniej mogła trochę dłużej posiedzieć w przyjemnie chłodnym pomieszczeniu, sycąc się przyjemnym zapachem lodów i innych łakoci. Tak rzadko mogła tutaj cokolwiek zamawiać, bo rzadko było ją stać na tego typu zachcianki. Trochę się poprawiło, odkąd zaczęła swoją pracę artystki, ale i tak było to zajęcie, w którym raz się udawało, a raz nie. Wciąż jeszcze była nieznaną artystką, więc nie otrzymywała jeszcze naprawdę poważnych zamówień, chociaż ostatnio pojawiła się przed nią nadzieja na pewien niezwykle przydatny układ. Lyra miała nadzieję, że to naprawdę się uda.
Szkicowała sobie coś od niechcenia na małej kartce, a po chwili mężczyzna także się pojawił. Lyra powitała go z uśmiechem.
- To żaden problem – powiedziała. – Kiedy nie maluję, mam dużo wolnego czasu.
Przyjście tutaj nie stanowiło dla niej problemu. Nawet nie tylko ze względu na brata, który lubił Herewarda i sporo razy jej o nim wspominał. Zgodziła się także przez wzgląd na swoją sympatię do niego z czasów szkolnych, no i sama też była ciekawa tego, co oboje mogli dowiedzieć się o metamorfomagii. Doceniała też, że jeszcze w Hogwarcie starał się jej pomóc, nawet jeśli pewnych rzeczy nie mogła przeskoczyć. Mogła sobie być metamorfomagiem i mieć odpowiednie wyniki w nauce, ale i tak nie zostałaby przyjęta na kurs, póki odczuwała skutki komplikacji poklątwowych. Po co komuś taki auror? Zresztą, nawet gdyby nie to, i tak nie wiadomo, czy ze swoją wrażliwą, delikatną naturą w ogóle ukończyłaby ten kurs. Może nawet lepiej się stało, że odpadła przed zaczęciem kursu, a nie w trakcie, co byłoby jeszcze trudniejsze?
Niemniej jednak, znowu uśmiechnęła się do mężczyzny.
- Jagodowe i malinowe – odpowiedziała, myśląc smętnie, że i tak było ją stać najwyżej na jakiś mały deser. Bo przecież musiała jeszcze sobie niedługo kupić nowy szkicownik, płótna i komplet farb, i oczywiście zapasik eliksiru na skutki pozaklęciowe, bo powoli jej się kończył.
Akceptowała swoje życie i kochała swoją rodzinę, ale często czuła żal, że nie może pozwolić sobie na tyle, co rówieśnicy z bogatszych rodzin. Nie należała też do postępowych kobiet, które za wszelką cenę pragnęły pozować na silne, niezależne, upierały się wszystko robić same i patrzyły krzywo na mężczyzn, którzy próbowali być dla nich mili i uprzejmi. Zachowanie Lyry było raczej podyktowane tym, że nie lubiła być traktowana inaczej ze względu na pochodzenie z biednej rodziny. Doceniała jednak dobrze wychowanych mężczyzn, uważała, że to miłe z jego strony, że zaproponował jej deser, nawet jeśli czuła się trochę niezręcznie. No, ale zawsze mogła mu się odwdzięczyć za tę drobną przysługę, pomagając mu w jego pracach nad metamorfomagią. Był to rzadki talent, a Lyra była naprawdę chętna do tego, żeby jakoś mu pomóc w miarę możliwości, choć nie do końca wiedziała, co dokładnie miał zamiar z nią robić. Ale pewnie niedługo się dowie.
- Wiesz już, czego chciałbyś się dowiedzieć o metamorfomagii? – spytała. – Zaczynamy już dzisiaj, prawda?
Szkicowała sobie coś od niechcenia na małej kartce, a po chwili mężczyzna także się pojawił. Lyra powitała go z uśmiechem.
- To żaden problem – powiedziała. – Kiedy nie maluję, mam dużo wolnego czasu.
Przyjście tutaj nie stanowiło dla niej problemu. Nawet nie tylko ze względu na brata, który lubił Herewarda i sporo razy jej o nim wspominał. Zgodziła się także przez wzgląd na swoją sympatię do niego z czasów szkolnych, no i sama też była ciekawa tego, co oboje mogli dowiedzieć się o metamorfomagii. Doceniała też, że jeszcze w Hogwarcie starał się jej pomóc, nawet jeśli pewnych rzeczy nie mogła przeskoczyć. Mogła sobie być metamorfomagiem i mieć odpowiednie wyniki w nauce, ale i tak nie zostałaby przyjęta na kurs, póki odczuwała skutki komplikacji poklątwowych. Po co komuś taki auror? Zresztą, nawet gdyby nie to, i tak nie wiadomo, czy ze swoją wrażliwą, delikatną naturą w ogóle ukończyłaby ten kurs. Może nawet lepiej się stało, że odpadła przed zaczęciem kursu, a nie w trakcie, co byłoby jeszcze trudniejsze?
Niemniej jednak, znowu uśmiechnęła się do mężczyzny.
- Jagodowe i malinowe – odpowiedziała, myśląc smętnie, że i tak było ją stać najwyżej na jakiś mały deser. Bo przecież musiała jeszcze sobie niedługo kupić nowy szkicownik, płótna i komplet farb, i oczywiście zapasik eliksiru na skutki pozaklęciowe, bo powoli jej się kończył.
Akceptowała swoje życie i kochała swoją rodzinę, ale często czuła żal, że nie może pozwolić sobie na tyle, co rówieśnicy z bogatszych rodzin. Nie należała też do postępowych kobiet, które za wszelką cenę pragnęły pozować na silne, niezależne, upierały się wszystko robić same i patrzyły krzywo na mężczyzn, którzy próbowali być dla nich mili i uprzejmi. Zachowanie Lyry było raczej podyktowane tym, że nie lubiła być traktowana inaczej ze względu na pochodzenie z biednej rodziny. Doceniała jednak dobrze wychowanych mężczyzn, uważała, że to miłe z jego strony, że zaproponował jej deser, nawet jeśli czuła się trochę niezręcznie. No, ale zawsze mogła mu się odwdzięczyć za tę drobną przysługę, pomagając mu w jego pracach nad metamorfomagią. Był to rzadki talent, a Lyra była naprawdę chętna do tego, żeby jakoś mu pomóc w miarę możliwości, choć nie do końca wiedziała, co dokładnie miał zamiar z nią robić. Ale pewnie niedługo się dowie.
- Wiesz już, czego chciałbyś się dowiedzieć o metamorfomagii? – spytała. – Zaczynamy już dzisiaj, prawda?
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Wnętrze lodziarni
Szybka odpowiedź