Holland Park
W centralnej części znajduje się przepiękna oranżeria, w której można odpocząć i napić się herbaty, jaką podają w okolicznych kawiarenkach. Jedną z większych atrakcji tego miejsca jest również scena letnia, gdzie w sezonie wystawiane są sztuki operowe.
W okolicach sławnej restauracji „Wenus” znajdował się Holland Park, którym przechadzała się Giovanna Borgia. Okres zimowy potęgował stres w pracy. Musiała się wyciszyć, uspokoić oddech i nie denerwować się już roszczeniowymi klientami. Zmrok już dawno zapadł, ciemność otulała drobne ciałko Giovanny. Nagle tuż za jej plecami pojawił się mężczyzna. Złapał jej nadgarstek. Owiał twarz nieprzyjemnym, wysokoprocentowym oddechem.
- O, panienka, pracujesz niedaleko, ale po co iść tam… Może spróbujemy tu? – Próbował być czarujący i szarmancki, lecz alkoholowe pożądanie osiągnęło apogeum w sekundzie, gdy zobaczył Borgię. Szarpał ją, próbując powalić na ziemię. Organizm po alkoholu wcale nie był taki silny. Giovanna być może i sama dałaby radę poradzić sobie z mężczyzną, gdyby ten nie wyciągnął różdżki. Nie była jednak tak bezbronna. Tuż za nią znajdował się lord Samael Avery, na którego napastnik zwrócił uwagę - celował na zmianę różdżką to w kobietę, to w szlachcica, przeceniając swoje szanse. Szarpnął Giovannę za nadgarstek, przyciągając ją do siebie.
- Zostaw nas, paniczyku, dobrze Ci radzę! – Pijacki bełkot wypłynął z ust mężczyzny.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy! :love:
[bylobrzydkobedzieladnie]
Spokój pachniał znajomo. Przyjaźnie, domowo, wręcz swojsko (cóż za obrzydliwe, plebejskie określenie), utożsamiany przez Samaela z cudowną, lekką wonią perfum Laidan, zapachem jej jeszcze nieco wilgotnych włosów, ciałem wychłodzonym po kąpieli, aromatem drogich materiałów kobiecych sukien. Avery uwielbiał leniwe chwile, gdy miał Lai u swego boku i swobodnie nasycał się beztroską, ignorując wszelkie inne bodźce. Nader często płynące z jej chętnego ciała, do niezrównanej mieszaniny starannie wydestylowanego najpiękniejszeg aromatu dodając kolejny składnik. Otaczający Lai zapach seksu zawsze był silny, zawsze intensyfikował doznania, zawsze prowadził Avery'ego do prawdziwego błogostanu, gdzie jego męskość i szorstkość wtapiały się i komponowały z urokiem i subtelnością kobiety. Której nie widział od swych urodzin. Miesiąc czasu; zwykle lekceważył jego upływ, jednakowoż pod wpływem nieoczekiwanego cierpienia, jakie spadło na niego, na nich, zrozumiał prawdy starych porzekadeł. Szczęśliwi czasu nie liczą, absolutna racja, gdyż po bolesnym przekłuciu bezpiecznej bańki, w której żyli niczym w swoim prywatnym, baśniowym królestwie, Samael na własnej skórze przekonał się o nieznośnym wręcz tykaniu wielkiego zegara. Zbyt głośnego, wybijającego godziny za cicho. Śpieszącego się, lecz odmierzającego czas irracjonalnie powoli. Ten przestawał dla niego istnieć, lecz nie z powodu r a d o ś c i - musiałby zupełnie zwariować - równie nieszczęśliwy nie czuł się nigdy. Nawet choroba Julie nie spowodowała u niego emocjonalnej zapaści. Rozpacz, rozżalenie, wsciekłość, owszem - pozostawała mu jednak wówczas zacięta determinacja. Obecnie mógłby zrobić wszystko, by choć raz ją zobaczyć, by dla niej przejść po rozżarzonych węglach, by rzucić przed nią na kolana cały świat - ukryta przed wszystkimi żyjącymi w murach Ludlow pod strażą Reagana, Lai pozostawała jednakże strzeżona zbyt dobrze. Czarami, mężem, własnym obrzydzeniem. Avery chciał wydrzeć ją z tego, lecz jeszcze pozostawało zbyt wcześnie. Udał się zatem tam, gdzie dla niego czas się zatrzymał. Spacerując między alejkami parku po prostu wspominał, masochistycznie przypominając sobie urocze i należące do przeszłości wyprawy z matką, przedstawienia w otwartej operze, zuchwałe pieszczoty, gdy wzrok pozostałych widzów skupiał się na scenicznym widowisku. Zwykle bywamy interesujące...prawie jak scenka gwałtu, którą zapewne minąłby obojętnie, gdyby nie rozpoznał w ofierze uroczej wspólniczki Lestrange'a. Jednym z powodów, dla których nie chciałby jej krzywdy, był fakt, iż niewątpliwie z Giovanną mógł załatwić więcej niźli z Caesarem (zwłaszcza po tym, jak potraktował go zaklęciem niewybaczalnym), dlatego nieśpiesznie zbliżył się do szarpiącej się parki.
- Starczy na dziwkę - stwierdził, wyciągając z kieszeni kilka monet i po kolei wyrzucając je w górę, w kierunku napastnika. Ten mimo zamroczenia alkoholowego zachował refleks, bo złapał wszystkie, wypuszczając z uścisku Giovannę - niech cię umyją - dodał pogardliwie Avery, łapiąc Borgię za rękę i przyciągając nieznacznie do siebie. Wciąż nie spuszczał wzroku z zapuszczonego mężczyzny, gotowy w każdej chwili powalić go ciosem pięści. Idiota, mógł użyć czarów, ale Samael zbyt dobrze orientował się w prawie, by nie wiedzieć, iż gdyby miotnął w natręta zaklęciem, w myśl Międzynarodowej Ustawy Tajności, pożegnałby się z różdżką na zawsze - uważaj - szepnął do Giovanny. Na wszelki wypadek.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Westchnęła, gdy pomyślała o powodzie, dla którego nie mogła wrócić do domu na resztę grudnia. Caesar. Od lat wmawiała sobie, że dbanie o tę kupkę nieszczęścia jest dla niej opłacalne. Nigdy jednak nie rozwijała tej myśli - nie chciała przyznać, że nie umiała normalnie funkcjonować, jeżeli z jej życia wspólnik znikał całkowicie. Dlatego na pierwszym miejscu wróciła te kilka lat temu i wracała ciągle, chociaż na spokojnie mogłaby na stałe zamieszkać we Włoszech. Cóż, prawie na spokojnie. Codziennie w jej zerkaniu na parapet pojawiała się ta lekka nerwowość, czy aby nie ujrzy na nim sowy z wiadomością, że ma się stawić przed Tomem. Drżała z podniecenia na myśl o kolejnym wyzwaniu, kolejnym kroku, a brak jakichkolwiek informacji powodował u niej poczucie pewnego dotkliwego braku.
Giovanna podniosła głowę, pozwalając by obszyty futerkiem kaptur zsunął się z jej włosów, odsłaniając kruczą czerń loków. Nie była jednak zadowolona ze zmiany perspektywy - szarość parku niczym nie różniła się od szarości jego dróżek, po których stąpała w swoich szytych na miarę skórzanych botkach. Wtedy też dostrzegła jego cień - Salazarze, o moment ledwie za późno! - gdy z szurnięciem i zgrzytem kamyków pod stopami chwiejnie uniósł się z ławki i pochwycił ją za rękę. W Borgii zawrzało. Jak on śmiał! Próbowała się obrócić, wymsknąć z uścisku, wyszarpnąć - wszystko, byleby uciec od tej woni i dotyku człowieka obleśnego i bez godności.
Stop. Zmiana sytuacji. Różdżka. Chciała obrócić głowę, jednak wystarczyło jej usłyszeć pierwsze słowo by wiedzieć, kogo los zesłał jej na wybawienie. Samael. Nie uśmiechnęła się, chociaż miała wielką ochotę to zrobić. Gdy trzymające ją dłonie zniknęły, łapczywie rzucając się na kilka kawałków kruszcu, postąpiła parę kroków do tyłu, by następnie zostać przyciągnięta przez ręce z goła inne.
- Chodźmy - odpowiedziała po kiwnięciu głową, które potwierdziło, że zastosuje się do rady Samaela. Nie chciała jednak oddalać się sama, jeszcze nie. Niedługo będzie musiała wrócić na tę dziką planetę zwaną Wenus, by dalej stać na straży spokoju - jej osiłki bowiem nie grzeszyły zbytnio rozumem i pozostawianie tej całej "stodoły" im do pilnowania na dłuższą metę mogło prowadzić do katastrofy.
- Dziękuję, Lordzie Avery - powiedziała, gdy napastnik zniknął, upewniwszy się wcześniej czy aby na pewno tak się stało. - A jako że w interesach mój zmysł mnie nie zawodzi to stwierdzam, że jestem Twoją dłużniczką, Samaelu. I zanim zaprzeczysz - kobiecie w takiej sytuacji się nie odmawia.
Popatrzyła na niego swoimi czekoladowymi oczami, po czym na sekundę przed odwróceniem wzroku uśmiechnęła się kącikiem ust, jak to miała w zwyczaju przy osobach, które darzyła nie tylko szacunkiem, ale i sympatią. Na szacunek Lord Avery zasługiwał bowiem bezapelacyjnie, nawet po ostatniej jego konfrontacji z Lestrangem, o której słuchy oczywiście ją doszły. Bardzo nie lubiła, gdy ktoś dawał się sprowokować. Zwłaszcza przez Ceasara, jednak wynikało to z tego, że miała już dość spore doświadczenie w radzeniu siebie z tym... Ach, szkoda przekleństw na niego.
- Zdaje mi się, że oboje przybyliśmy tu w tym samym celu, jednak ktoś ukradł trochę spokoju tego miejsca - rzuciła raczej lekko, wręcz ironicznie, bowiem już wcześniej zdarzały jej się podobne sytuacje. Miała też ochotę porozmawiać z Averym - rzadko można było bowiem w tych czasach znaleźć rozmówcę na poziomie. Nawet, jeżeli rozmowę zaczynało się tak błaho - tego wymagała kultura prowadzenia dysput. Nigdzie się nie spieszyć.
- Dosłownie - przytaknął, oblizując spierzchnięte od mrozu wargi, bystro spoglądając w oblicze swej mimowolnej towarzyszki - pięć galeonów - dodał z niewzruszonym wyrazem twarzy, choć jeszcze nie wyciągnął dłoni po spłatę długu. Po chwili jednak uśmiechnął się krzywo, aby upewnić Giovannę, iż ż a r t u j e. Opuścił go lekki dowcip, zastąpiony dość topornym poczuciem humoru, aczkolwiek w obecnym stanie... Dziwne, iż za doskonałą zabawę nie uważał rzucania Avady na przypadkowych przechodniów. Mógłby rywalizować w zabijaniu z Caesarem - podobnym szaleńcem i spierać się, kto unicestwił więcej brudnych mugoli, lecz wybierał opcję mniej inwazyjną. Dla otoczenia oraz samego siebie.
-Podobnie postępował Filip Macedoński - zwrócił jej uwagę, jakby kompletnie ignorując jej wcześniejsze słowa - podczas oblężenia pewnego miasta, nie forsował jego murów, lecz posłał depeszę, argumentując, iż osioł obładowany srebrem zrobi w nich ogromny wyłom. Jak sądzisz, jak zareagowali mieszkańcy? - spytał, unosząc lekko brew, nawet ciekaw odpowiedzi Giovanny. Nie miał co prawda ochoty ani na rozmowę ani na nic więcej, ale... przynajmniej przestał(?) myśleć o Lai.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Uśmiechnęła się na historyczną wzmiankę.
- A czy nie było to aby złoto, Samaelu? Tak czy siak, pieniądz otwiera każde drzwi... czy też bramy. Mam rację? - zapytała, twarz odwracając w inną stronę, nie uśmiechając się już. Naszła ją bowiem chwila tych pesymistycznych myśli, jakie zgniłe i manipulacyjne było społeczeństwo, w którym żyli oni wszyscy, i do którego rozkładu także się przyczyniali, mimowolnie czy też nie. Forma bowiem, ta narzucona, ta którą przyjmowali wraz z imieniem i pochodzeniem, z każdą decyzją... ona nie mogła zniknąć. Mogła się zmienić, jednak ostatecznie prowadzi do jednego - ucieczka z jednej pułapki w drugą, chwilowy pozór wolności i prawidłowości w świecie. Zwróciła się znów do swego rozmówcy, czekoladowymi ślepiami obserwując jego kamienną maskę do gry.
- Powiedz mi, lordzie Avery, skąd w ludziach bierze się żądza bogactwa? Czy nie jest to aby upośledzenie?
Tak. Borgia wątpiła. Wątpiła w to, na czym stał ten świat. Nie miała jednak zamiaru budować świata od nowa. Jej bowiem trzymał się na tych filarach stabilnie, jednak temat był dość interesujący. I odciągający od innych myśli, tych zdecydowanie mniej przyjemnych.
- Jedyne niewiasty z Wenus, jakie mógłbym przyjąć to ty, droga Giovanno i słodka Miu - skonfrontował z uprzejmym, acz trącącym kpiną grymasem, rozciągającym się powoli na wąskich wargach - aczkolwiek obie jesteście warte dużo więcej - pozwolił sobie na zawoalowany komplement, lekko skłaniając głowę w kierunku Borgii, jakby chciał jej uzmysłowić, iż ustawienie na równi z prostytutką nie stanowiło żadnej ujmy. Zbyt dobrze go znała, by nie wiedzieć, iż minęły lata odkąd płacił za miłość i że nie uznaje kobiet, jakie może mieć każdy. Ostatnia schadzka z czarującą perłą wenusjańskiej korony przebiegła przecież w sposób całkiem platoniczny, gdzie Samaela w ogóle nie kusiło - choć należało wziąć poprawkę; nie mógł przewidzieć swej reakcji na doskonale obytą w swym fachu kokietkę, skoro zachowywał całkowitą wstrzemięźliwość od nieszczęsnych urodzin.
- Złotem płacił dopiero Aleksander - sprostował, jednocześnie kiwając głową, jakby w niemym rozmyśleniu nad istotą ceny. On zapłacił... wciąż płacił ogromną, ponosząc ciężkie koszta za swój szczeniacki wybryk, jakiego nadal nie mógł odpokutować. Chyba winien wziąć matkę siłą, porwać ją i uwięzić, trzymać w ciemnicy aż do jej załamania. Nie był jednak na tyle bezczelny, na tyle pozbawiony serca (a wolałby go nie mieć), żeby zdobyć się na równie szaleńcze i... straceńcze zachowanie. Wymuszona bierność podsuwała mu wszakże rozwiązania rozmaite i Samael nie wiedział, jak długo jeszcze wytrzyma, zanim uczyni coś, czego będzie żałować bardziej nawet od poranienia matki.
-Jest. Jak każda żądza, która nami owłada - odparł krótko, nieco nostalgicznie i treściowo uderzając we własną świadomość. Uparcie zaplątaną dookoła Laidan, uzależnienia tak silnego, że nawet i narkotyczne właściwości śnieżki nie mogły równać się z jej siłą. Śmiercionośną, gdy tylko jej zabrakło, natychmiast to zauważył, zapadając się w sobie i z jakąś grobową obojętnością, pozwalał się powoli unicestwiać.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
- Samaelu, zapominasz ciągle, że Wenus to nie tylko dom uciech. Byłabym niezwykle rada, gdybyś zechciał mnie odwiedzić w restauracji, dopóki sama sprawuję tam władzę absolutną - o ile oczywiście znajdziesz chwilę. Domyślam się, że wraz z nastaniem zimy i zniknięciem tej odrobiny słońca wszyscy depresyjni malkontenci dobijają się do was drzwiami i oknami - rzuciła. Zastanawiała się swoją drogą, jak to jest być uzdrowicielem. Sama nie miała szansy, by zgłębić arkana tej dziedziny magii, jednak nie wykluczała możliwości, iż pewnego dnia sięgnie i po to. Cóż bowiem mogło być bardziej skomplikowanego niż magia czarna? Wszystko przy niej wydawało się proste, jednak sztuki uzdrawiania nie należało lekceważyć. Słyszała opowieści, co potrafili zrobić sobie niewprawni w niej czarodzieje, a skutki ich prób były nieraz gorsze niż czarnomagiczne klątwy.
Analizowała przez chwilę jego słowa, po czym przytaknęła mu - nie będąc jednak pewną, czy uzdrowiciel dostrzegł ruch jej głowy, zapatrzona była bowiem gdzieś przed siebie, zastanawiając się, czy jej rodzina mogła zaliczać się do owładniętych żądzą pieniądz.
Oczywiście, ze tak.
Od pokoleń przecież bogacili się, nawet po usunięciu się Borgiów w cień i opuszczeniu włoskiego światka szlachty dążyli wciąż do coraz większych fortun. Oczywiście, inwestycje ciągle pochłaniały bardzo pokaźne sumy, aczkolwiek zyski... ach, zyski! Giovanna omal nie westchnęła na myśl o tym, jak obeznani w kupieckim rzemiośle była cała jej familia. Pięknym było, iż można poświęcić się czemuś tak bardzo, a jednocześnie nie tracić z oczu innych, istotnych wartości.
- Samaelu, byłbyś w stanie powiedzieć mi, jak w czasie mojej nieobecności rozwinęła się sytuacja? - zapytała, a jasnym było, iż pyta się o interesy Rycerzów.
-Wypadają oknami - poprawił kobietę, nieco melancholijnie, jakby stanowiło to rutynę. Zbieranie kalek spod murów szpitala, zakładanie krat, aby powstrzymać szaleńców przed samobójstwem. Zastanawiał się przy tym, ile razy on sam znajdował się blisko krawędzi, blisko balustrady, gotowy skoczyć i zostawić za sobą ten podły świat. Brakowało mu odwagi... czy raczej przekonania, ponieważ ciągle wahał się nad ostatecznym rozwiązaniem kwestii Laidan. Niezdecydowanie przygnębiało Samaela skutecznie, sprowadzając myśli ciągle na jedne tory, powodując bezsenność, apatię, chroniczne przygnębienie. Bagatelizował to, że marniał w oczach, chociaż przecież dokładnie widział w lustrze, jak maleje. Niknął, ale podświadomość chroniła go przed okazywaniem słabości. Borgia była tylko kolejnym mijającym go cieniem, strzępkiem słów, igraniem spojrzeń, załamaniem się gestów i nagłym spięciem ciała. Nie przy niej mógł się załamać, nie jej wyspowiadać, nie na nią zrzucić krzyż, który dźwigał. Jedyną powierniczką zawsze była Laidan, lecz tym razem, kiedy cierpiał naprawdę dotkliwie, nie do niej zwracał się o wsparcie. Uparcie krążące po głowie przebłyski ulatniających się chwil szczęścia ignorował, nareszcie patrząc Giovannie prosto w oczy z rozbrajającą szczerością. I prześwitującą między zamglonymi, granatowymi tęczówkami determinacją, z jaką przyjmował jej pytanie, uśmiechając się lekko. To był cichy krzyk, niemy, niesłyszany przez nikogo, prócz niego samego.
-Krnąbrność została ukarana, zdobyliśmy pewne informacje. Nie wiem, jak sprawdzili się pozostali. Lestrange coś ci mówił? - spytał, ciekaw wersji wydarzeń przytoczonej przez Caesara. Choć wątpił, by ten pochwalił się przed swoją wspólniczką, jak wił się z bólu, oberwawszy zaklęciem niewybaczalnym. Lestrange miał długi jęzor, aczkolwiek Avery dobrze wiedział, że najbrudniejsze sprawy zwykł przechowywać w tajemnicy.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Ach, wypadający oknami wariaci. Na tę myśl Borgia uśmiechnęła się, wyobrażając sobie szaleńców spadających z wysokości kilkudziesięciu pięter, z obłąkańczym rechotem spadającym coraz szybciej i niżej w deszczowej aurze ku szarości twardego kamienia chodnika. Ich małe wyzwolenie, chwila nieskrępowania, moment egzystencji, w którym podporządkowani są jedynie jednemu prawu - grawitacji. Więc jest to mimo wszystko wolność złudna i ulotna, tak samo jak ich życie, mrugnięcie oka później wypływające z nich tak samo jak ich mózgi z rozbitych czaszek. Cóż, piękno chwili zaklęte w całej jej ulotności właśnie. Szkoda, jednak, że szpital świętego Munga ma ledwie sześć pięter, a magipsychiatria nie znajduje się na tym najwyższym - wtedy Borgia pewnie regularnie przychodziłaby pod budynek, by oglądać latających pacjentów. Pozazdrościć im odwagi - a może głupoty? Kto jednak chciałby całe życie spędzić zamkniętym w klatce? Ona sama chcąc nie chcąc do takiej klatki wchodziła sama - może jednak na własne życzenie? przywiązując się do Caesara bardziej niźli to było konieczne własnoręcznie wyplatała ze złotych drutów klatkę zrobioną na miarę, trzymającą ją tutaj, wśród ponurych ludzi na ponurej ziemi, z dala od większości rodziny. Małą radosną iskierką była myśl o ponownej unii z rodzeństwem, próbą naprawy tego, co w przeszłości nie do końca zostało zadbane, czy też może z pełną premedytacją rzucone w kąt. Tak, Fabrizio był tutaj ciężkim orzechem do zgryzienia.
Informacje Samaela były szczątkowe, jednak pokrywały się z tym, co wiedziała wcześniej.
- Mniej-więcej wszystko, reszty sama się domyśliłam lub dowiedziałam ze źródeł własnych. Nie mogłabym mieć bardziej ambiwalentnego podejścia do tego, co się zadziało w międzyczasie. Niehonorowym jest nietrzymanie języka za zębami, jednak honor każdego mężczyzny, lordzie Avery, zależy od tego, jak odnosi się do swojej rodziny. Czy jej broni, gdy zajdzie potrzeba. Nie zmienia to jednak faktu, że takie rzeczy można załatwiać w mniej... istotnych momentach - dodała na końcu, nie skrywając w głosie nuty dezaprobaty. Cezarze, Cezarze. Tak niepotrzebne utrudnienie. Jednak za widok Avery'ego pod wpływem Imperio Mulcibera oddałaby pół skrytki bankowej.
Podobnie jak nie przeszkadzało mu (wyjątkowo) wyrażenie swej opinii przez Giovannę, choć przecież nie poprosił ją o wysunięcie spostrzeżeń. Przyjął jednak skarcenie wyjątkowo potulnie - bez skruchy, ale i bez natychmiastowej chęci wytłumaczenia Borgii, że jest nikim i nie powinna czynić mu wymówek. Dla własnego dobra, bo jak już mogła się przekonać, nawet Caesar by jej przed nim nie obronił.
-Lestrange i tak był tam zbędny - stwierdził krótko, dość chmurnie, bo przy tej okazji stanowczo zbyt często padało jego miano. Wymownie zerknął na zegarek, zdradzając lekkie zniecierpliwienie, po czym, nie czyniąc Giovannie żadnych wymówek, skłonił przed nią głowę i wymamrotawszy słowa pożegnania, oddalił się pośpiesznym krokiem. Zamiast spokoju ponownie wstrząsnął nim niepokój oraz złość. Na niedokończone sprawy, choć te nie miały nic wspólnego z Laidan.
|zt Avery
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Giovanna a jakże, odpowiedziała równie uprzejmie na pożegnanie lorda Avery'ego jak on pożegnał się z nią, teraz zaś odprowadzając mężczyznę wzrokiem. Odprowadził ją aż do wylotu ulicy, gdzie ledwie kilkadziesiąt metrów od miejsca jej obecnego przebywania znajdował się lokal. Cóż, jak widać lordowi skończyła się cierpliwość. Borgia tylko przechyliła delikatnie głowę, obserwując, jak znika jej z oczy. Stała tam jeszcze chwilę, zastanawiając się nad tym, jakimi ludźmi otacza się w towarzystwie Riddle'a. Z lekka zaczynało ją to śmieszyć, że zarówno Caesar jak i Avery z każdą swoją potyczką są coraz bliżej wzajemnego zamordowania się. był to jednak śmiech przez łzy. Jaką siłą oni sobą reprezentowali, skoro tak łatwo było im zwrócić się przeciwko sobie? Pokręciła tylko głową, by następnie z wolna odwrócić się plecami do zaistniałej przed chwilą rozmowy i wrócić do swoich ciemnawych interesów.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Są pewne aspekty życie arystokratki, które bardzo ceniła. Nigdy w życiu nie doświadczyła biedy i nie rozumiała głodu, który popycha ludzi do zachowań skrajnych. Kupić mogła sobie wszystko, w granicach rozsądku, i do momentu ruszenia samotną ścieżką kariery nie wiedziała co oznacza przegrana. Dużą zaletą była również edukacja od najmłodszych lat, co było istotnie powiązane z zamożnością rodziny. Dopiero z czasem potrafiła docenić naukę jaka towarzyszyła jej od dzieciństwa. Wiele rodzin nie było stać na nauczycieli czy guwernantki, do momentu Hogwartu dzieci posiadały tylko podstawową wiedzę co istotnie utrudniało im dalszą edukacje. I mimo, że wiele godzin poświęciła na lekcje etykiety o wiele bardziej ceniła te z historii magii czy retoryki. Nie mogła zapomnieć również o sztuce. Powiązana była ona nierozłącznie z jej rodziną, wypełniała jej dom. Dom zapełniony był obrazami najlepszych artystów, wspaniałe rzeźby można było zobaczyć w ich ogrodzie, a uzdolnieni muzycy czasem umilali ich popołudnia swymi pieśniami. Ale nie tylko sztuka traktowana jako profesja znajdywała miejsce w jej domu. Również jej nauka na pianinie, która wykazała, że nie odziedziczyła słuchu po dziadkach czy nowo namalowane obrazy brata, których nigdy nie rozumiała, a podobno w tej sposób artyści wystawiają swoją dusze. Można w takim razie uznać, że nie rozumiała swego brata. Sztuka to również dla niej obserwowanie rozwoju umiejętności jej siostry w grze na skrzypcach, gdyż ona każdego lata zauważała poprawę. Dorastanie w otoczeniu sztuki to doświadczenie, które jakie mało, które dziecko nie pochodzące z rodziny arystokratycznej może doznać. Mimo że nigdy nie mogła pochwalić się wielkim talentem czy że wybrała zawód daleki od sztuki nie znaczyło to, że odeszło jej wychowanie w zapomnienie. Nadal ceniła twórczość i przebywanie w jej otoczeniu sprawiało jej przyjemność. Podchodziła do tego z sentymentem dla przeszłości i umiłowaniem nowatorskości. Lubiła być zaskoczona, gdy muzyka czy spektakl wymykały się znanym standardom i rozwiązaniom. To właśnie z powodu tej miłości udała się do Holland Park, które było perfekcyjnym miejscem na takie wydarzenia. Małe i spokojne, ale zarazem elitarne i nie dla wszystkich. Skupiona była na dźwiękach wiolonczeli, wszyscy słuchali pierwszego występu dziewczyny, której nawet imienia nie znała. Ogłoszenie przerwy zaburzyło błogi spokój, poczuła jak obok niej starsza lady wstaje i udaje się w tylko sobie znane miejsce. Obejrzała się i z zdziwieniem zauważyła, że przy stoliku zostały tylko dwie osoby. Ona i Daphne Rowle, uroczo. Wzięła filiżankę do ręki i zwróciła się w jej stronę, przecież bardziej krępująco nie może być.
-Przypadł Ci do gustu występ, Lady Rowle? – zapytała neutralnie i była pewna, że każda guwernantka byłaby z niej dumna. Umiejętność prowadzenia rozmowy z osobą, do której nie pała się dużą sympatią stanowiło bardzo wymagające zadanie. – Osobiście spodziewałam się czegoś lepszego, gdy tu przybyłam, ale nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowana. – powiedziała, by następnie upić łyk herbaty. Spokój, tylko na spokojnie.
Tego poranka już o świcie zjawiła się w Ministerstwie Magii. Kroczyła ciemnym, ogromnym korytarzem wyłożonym ciemną, wypolerowaną posadzką samotnie, bez niczego towarzystwa. Już zeszłego wieczora odegnała od siebie myśli o nieprzyjemnej rozmowie z Magnusem. Musiała wreszcie wyrzucić mu, co o nim sądzi, zwłaszcza gdy przybiegł doń z taką błahą sprawą jak dzieci. Skupiła się więc na pracy, której w Departamencie Tajemnic nigdy nie brakowało, a dzięki wcześniejszemu zjawieniu się, mogła i wyjść wcześniej.
Teleportowała się do Beeston, gdzie służąca pomogła jej pozbyć się eleganckiej, lecz skromnej sukni z ciemnego materiału; najpierw starannie wyczesała kaskadę jasnych włosów Daphne, w których zaklęty był blask księżyca, a następnie zaplotła misternie kilka kosmyków z tyłu głowy w fantazyjne warkocze, resztą zaś pozostawiła rozpuszczoną. Na sam koniec pomogła lady Rowle przywdziać bogatą suknię z ciemnej purpury i Daphne gotowa była do drogi.
Nie spóźniła się, na całe szczęście, ostatnimi czasy jej się to zdarzało, bo nie miała chwili, by odetchnąć, lecz zjawiła się punktualnie na wieczorku muzycznym w Holland Park, po czym zajęła wskazane dlań miejsce.
Natychmiast podano jej filiżankę gorącej herbaty, za co podziękowała i skupiła się na na muzyce, którą raczyła ich młodziutka lady Nott. Między Merlinem a prawdą - było to straszne przeżycie, lecz Daphne zachowała kamienną twarz i jęła rozglądać się obok.
Cóż, starsza ciotka i lady Elizabeth Fawley - wyborne towarzystwo. Zgadywała, że starsza czarownica również była panną. Ostatnia z nich miała jednak opuścić to niezbyt chwalebne towarzystwo, uszu lady Rowle doszły słuchy, iż ma poślubić Alastaira. Dziwne, bo on wcale o tym Daphne nie wspominał, a wciąż powtarzał, że łączy ich przyjaźń.
Chociaż... gdyby ona miała poślubić Fawleya, najpewniej również by milczała.
-Och, tak, był zachwycający - odparła beznamiętnie lady Rowle, z ledwie wyczuwalną nutą ironii - Sądzę, że panienka Nott wciąż się uczy i jest dopiero na początku swej muzycznej ścieżki. Jak na jej wiek było całkiem dobrze, milady - dodała ściszonym tonem, by żadna z krewniaczek młodej gwiazdy muzyki ich nie usłyszała.
I offer you eternal sleep
owce nigdy nie będą bezpieczne
Nie można też powiedzieć, że te kobiety nie miały pozytywnych cech. Często były również ambitne, pracowite, uzdolnione, inteligentne i cała gama innych zalet, która potrafiła zauroczyć człowieka. Również w wybranym przez siebie towarzystwie mogły utrzymywać swój jad dla siebie, ale człowieka poznaje się nie po tym jak traktuje równych sobie, ale tych co niżej od niego stoją. Te kobiety tych niżej mogłyby zadeptać gdyby tylko miały powód.
Właśnie Daphne Rowle widniała się jej jako wredna kobieta. Wiedziała, że miała znajomych i może nawet przyjaciół. One same prawie nigdy nie rozmawiały, na szczęście. Ale Elizabeth lubiła obserwować i Lady Rowle do miłych nigdy nie należała. Może było to wredne z jej strony oceniać kogoś bez dobrej znajomości tej osoby, ale było to pierwsze skojarzenie jakie przychodziło jej do głowy gdy widziała alchemiczkę. Teraz siedząc razem przy jednym stoliku musiały prowadzić uprzejmą rozmowę, która była tak pełna fałszu, że nawet czuła go w ustach. To była pewna gra, uczone jej były od dziecka, a teraz po prostu grały jak im zagrają. Dawno nie czuła się bardziej jak lalka niż w obecnej chwili.
- Przed nią jeszcze wiele lat nauki, a przecież nie musi być doskonała. Niektórym wystarczy bycie dobrym. – stwierdziła konwersująco chwytając mocniej filiżankę. Lubiła szczerych ludzi, gdyż sama do nich nie należała, ale lubiła myśleć, że tacy istnieją. – Długo była lady nieobecna, choroba czy może podróże zajmowały lady czas? – zapytała chcąc uniknąć ciszy, którą następnie ciężko byłoby przerwać.
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5