Posąg kochanki
AutorWiadomość
Posąg kochanki
Posąg znajdujący się w samym środku niewielkiego lasu jest tak stary, że nikt nie pamięta już, kogo właściwie przedstawia - za pewnik uznaje się jednak fakt, że upamiętnia pogrążoną w żalu kochankę tęskniącą za swoim lubym. Jak łatwo zgadnąć, miejsce to stało się celem pielgrzymek licznych zakochanych bez pamięci par. Przed laty powstał nawet przesąd: jeżeli ukochani złożą przed posągiem jabłko z jednej strony ugryzione przez kobietę, a z drugiej przez mężczyznę, połączy ich wieczna miłość nierozrywalna nawet przez Śmierć. Ten zwyczaj okazał się sprzyjać osiedlaniu się elfów, które dzięki niemu uzyskały stałe źródło pożywienia. Elfy opanowały całe środowisko, a będąc konkurencją dla lokalnych zwierząt, przyczyniły się do ich migracji bądź nawet wyginięcia. Stąd nieopodal Posągu kochanki nie słychać śpiewu żadnych ptaków; choć przez niektórych cisza jest uważana za przejaw magii i świętości tego miejsca, tak naprawdę ukazuje wyłącznie triumf elfów w walce o terytorium.
13.04?
Zieleń jest pięknym kolorem, o ile współgra z tłem. Tłem do dzisiejszych wydarzeń jest samotna wędrówka w celu znalezienia roślinnych ingrediencji do nowych eliksirów. Zmysł orientacji naprowadza mnie na Waltham Forest na obrzeżach Londynu. Wszystko, co widziałem w Durham, nie stanowi dla mnie szczególnej nowości. Znam te tereny całkiem dobrze, wiem już, że nie znajdę tam niczego zaskakującego. A właśnie tego potrzebuję - niespotykanych składników mogących stanowić nieocenioną pomoc we wszelakich próbach otrzymania nieznanych do tej pory wywarów. Jest to zadaniem trudnym, ale nie niemożliwym. Według mapy magicznych ziół, to miejsce nie jest do końca zbadane. Można tutaj poszukiwać tak zwanego szczęścia. Mitycznego tworu, którego nie doświadczam prawcie wcale, ale dziś rozpiera mnie niezrozumiała energia. Całkiem szybko uporałem się z poranną toaletą, eliksirami leczniczymi wlewanymi do gardła oraz wygodnym, ale nadal eleganckim strojem. Z torbą na ramieniu opuszczam posiadłość nad Wear. Ciche pyknięcie oraz skręt żołądka sugeruje, że jestem na miejscu.
Chodzę po niemal wszystkich krzakach, zatrzymując się przy każdym nowym oraz porównując rzeczywistość do pergaminowych ilustracji. Wszystko notuję w skórzanym dzienniku, na którego stronicach przyklejam woreczki z zawartością znalezionej rośliny. Większość niestety mnie nie zadowala, będąc czymś pospolitym. Jednak nie poddaję się - nie wiem dlaczego krążę już w tym lesie kolejną z godzin. Nadal łudząc się, że odnajdę coś, co zwali mnie z nóg. Niedosłownie, naturalnie.
Właśnie zauważam wyjątkowo ciekawy okaz kwiatu, którego nie miałem okazji poznać. Niestety rośnie w miejscu dość trudno dostępnym. Zdejmuję z ramienia torbę, którą odkładam na suchą, zieloną trawę. Podwijam rękawy bawełnianej koszuli w kolorze smolistego dymu, a następnie padam na kolana usiłując dosięgnąć upragnioną zdobycz. Jestem już naprawdę blisko, kiedy grunt pod nogami osuwa się, a ja z impetem wpadam do pobliskiej sadzawki, nad którą najwidoczniej znalazła się owa roślina. Dookoła ciszy rozlega się dziki plusk; moje ciało odbiera niesympatyczne bodźce - zimno. Zimno kłuje w skórę niczym niewielkie igiełki. Jestem zirytowany, co objawia się zmarszczeniem brwi. Już któryś raz z kolei dopada mnie coś tak strasznego jak niekontrolowany kontakt z wodą. Nie ma jej więcej niż do połowy tułowia, kiedy tak siedzę, ale nie zmienia to faktu, że wolałbym pozostać suchy.
Wreszcie wygrzebuję się na brzeg z ciężkim, ociekającym ubraniem. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zamoczona została również moja różdżka. Wyjmuję ją z kieszeni spodni. Obejrzawszy ją dochodzę do przykrych wniosków, że użycie jej w tym stanie to zakrawa na samobójstwo. Ciskam nią niezadowolony w ziemię, postanawiając zdjąć przemoczoną koszulę. Układam ją na krzakach w pobliżu posągu, którego wcześniej nie zauważyłem. I stoję nad nią zastanawiając się co teraz. Biorę różdżkę w dłoń i myślę, że łatwiej będzie eksperymentować z zaklęciami osuszającymi na ubraniach, a nie na mnie.
Zieleń jest pięknym kolorem, o ile współgra z tłem. Tłem do dzisiejszych wydarzeń jest samotna wędrówka w celu znalezienia roślinnych ingrediencji do nowych eliksirów. Zmysł orientacji naprowadza mnie na Waltham Forest na obrzeżach Londynu. Wszystko, co widziałem w Durham, nie stanowi dla mnie szczególnej nowości. Znam te tereny całkiem dobrze, wiem już, że nie znajdę tam niczego zaskakującego. A właśnie tego potrzebuję - niespotykanych składników mogących stanowić nieocenioną pomoc we wszelakich próbach otrzymania nieznanych do tej pory wywarów. Jest to zadaniem trudnym, ale nie niemożliwym. Według mapy magicznych ziół, to miejsce nie jest do końca zbadane. Można tutaj poszukiwać tak zwanego szczęścia. Mitycznego tworu, którego nie doświadczam prawcie wcale, ale dziś rozpiera mnie niezrozumiała energia. Całkiem szybko uporałem się z poranną toaletą, eliksirami leczniczymi wlewanymi do gardła oraz wygodnym, ale nadal eleganckim strojem. Z torbą na ramieniu opuszczam posiadłość nad Wear. Ciche pyknięcie oraz skręt żołądka sugeruje, że jestem na miejscu.
Chodzę po niemal wszystkich krzakach, zatrzymując się przy każdym nowym oraz porównując rzeczywistość do pergaminowych ilustracji. Wszystko notuję w skórzanym dzienniku, na którego stronicach przyklejam woreczki z zawartością znalezionej rośliny. Większość niestety mnie nie zadowala, będąc czymś pospolitym. Jednak nie poddaję się - nie wiem dlaczego krążę już w tym lesie kolejną z godzin. Nadal łudząc się, że odnajdę coś, co zwali mnie z nóg. Niedosłownie, naturalnie.
Właśnie zauważam wyjątkowo ciekawy okaz kwiatu, którego nie miałem okazji poznać. Niestety rośnie w miejscu dość trudno dostępnym. Zdejmuję z ramienia torbę, którą odkładam na suchą, zieloną trawę. Podwijam rękawy bawełnianej koszuli w kolorze smolistego dymu, a następnie padam na kolana usiłując dosięgnąć upragnioną zdobycz. Jestem już naprawdę blisko, kiedy grunt pod nogami osuwa się, a ja z impetem wpadam do pobliskiej sadzawki, nad którą najwidoczniej znalazła się owa roślina. Dookoła ciszy rozlega się dziki plusk; moje ciało odbiera niesympatyczne bodźce - zimno. Zimno kłuje w skórę niczym niewielkie igiełki. Jestem zirytowany, co objawia się zmarszczeniem brwi. Już któryś raz z kolei dopada mnie coś tak strasznego jak niekontrolowany kontakt z wodą. Nie ma jej więcej niż do połowy tułowia, kiedy tak siedzę, ale nie zmienia to faktu, że wolałbym pozostać suchy.
Wreszcie wygrzebuję się na brzeg z ciężkim, ociekającym ubraniem. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zamoczona została również moja różdżka. Wyjmuję ją z kieszeni spodni. Obejrzawszy ją dochodzę do przykrych wniosków, że użycie jej w tym stanie to zakrawa na samobójstwo. Ciskam nią niezadowolony w ziemię, postanawiając zdjąć przemoczoną koszulę. Układam ją na krzakach w pobliżu posągu, którego wcześniej nie zauważyłem. I stoję nad nią zastanawiając się co teraz. Biorę różdżkę w dłoń i myślę, że łatwiej będzie eksperymentować z zaklęciami osuszającymi na ubraniach, a nie na mnie.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lady Slughorn w ostatnim czasie bardzo ceniła sobie świeże powietrze i budzącą się do życia roślinność, nic więc dziwnego, że każdego dnia odkrywała nowe miejsca do samotnych spacerów. Wiosna niewątpliwie sprawiała, że coraz częściej wychodziła z małej, zakurzonej pracowni, z korzyścią dla swojego wadliwego zdrowia. Chociaż nie mogła się zbytnio forsować, tak zafascynowana piękną pogodą i błogą ciszą zdążyła przespacerować przez pół lasu, by ostatecznie znaleźć się w pobliżu zapomnianego pomnika, którego historię znała chyba każda choć raz zakochana w życiu dziewczyna. Jednak dziś nie miała nastroju na romantyczne uniesienia i zachwycanie się pięknem osamotnionej rzeźby.
Głównie ten specyficzny nastrój starszej z sióstr sprawiał, że nie zabawiłaby w tym miejscu na dłużej, niż to konieczne. Przyglądała się w tym momencie jednemu z drzewek, jednocześnie odpoczywając po dość wyczerpującym marszu, gdy w pewnej chwili usłyszała dziwne szmery i coś, co przypominało plusk wody. Początkowo nie zwróciła na to uwagi, jednak z każdą chwilą odgłosy były coraz wyraźniejsze a następnie ustały. W jej głowie niemal od razu ukazała się projekcja wielkiej akromantuli, którą kiedyś spotkała i przez którą spędziła kolejne dwa tygodnie przywiązana do łóżka. Zboczyła wtedy z drogi, odłączając się od rodziny, a kiedy odsłoniła jeden z krzaczków ku jej oczom ukazał się widok wielkiego, czarnego pająka. Potem już nic nie pamiętała i nie wiedziała w jaki sposób odnalazł ją brat.
Chciała zawrócić, jednak coś, jakaś niewidzialna siła sprawiła, że wyraźnie zaciekawiona zbliżyła się do źródła dziwnego szmeru. Stojąc w bezpiecznej odległości wyszukała wzrokiem prowokatora całego zamieszania i zaskoczona widokiem Quentina schowała się z powrotem za drzewo, zatykając sobie dłonią buzię. W towarzystwie tego mężczyzny zawsze zachowywała się nadzwyczaj irracjonalnie, jakby właśnie ktoś odebrał jej resztki rozumu i zdrowego rozsądku. Przy okazji od pewnego czasu Estelle czuła się w jego towarzystwie dość skrępowana. Nie potrafiła znaleźć powodu dlaczego tak się działo, bo znali się prawie od dziecka i odkąd sięgała pamięcią, tak zawsze się ze sobą potrafili porozumieć. Ale kiedy zaczęli dorastać, zwracając nawet nieświadomie uwagę na fizyczne aspekty u drugiej osoby, zaczęła zauważać, że w jego towarzystwie rumieniła się coraz częściej, równie często wodząc za nim wzrokiem na rodzinnych spotkaniach. Nie mogła zaprzeczyć, że była oczarowana jego urodą, niemniej jednak nie miała zamiaru się do tego przyznawać. W końcu był szczęśliwie zaręczony - pozostawała jej nadzieja, że kiedyś ktoś zauroczy ją równie mocno, co najdroższy Quentin.
Zerknęła ponownie, gdy wzięła się w garść i zaraz, zaraz... dlaczego on był nagi od pasa w górę? Och głupie pytanie, to przecież było całkiem logiczne skoro przed paroma sekundami skąpał się w okrutnie zimnej wodzie sadzawki. Jednak lady Slughorn nie chciała mu przeszkadzać, ani tym bardziej peszyć swoją obecnością, w związku z czym próbowała zainteresować się rozkwitającą wokół roślinnością. Taka była piękna... z pewnością nie tak ciekawa jak ładnie zarysowana klatka piersiowa Quentina. A może by zebrała nowe ingrediencje? Ostatnio miała małe braki w swoich zbiorach. Ale szlachcianki też były ludźmi, czasami zbyt ciekawskimi, tak jak ona teraz. Pokusa wygrała, więc stojąc w bezpiecznej odległości rozchyliła krzaczek, ale z jej umiejętnościami ukrywania się równymi absolutnemu minimum nadepnęła suchą gałązkę, przerywając tym samym martwą ciszę wokół. Z pewnością zwróciła na siebie też uwagę lorda Burke, dlatego chcąc pozostać niezauważoną odwróciła się, żeby po krótkiej chwili zahaczyć stopami o korzeń i wywrócić się prosto w leśne runo, skutecznie zadrapując sobie delikatną dłoń oraz drąc rękaw bordowej sukienki.
Głównie ten specyficzny nastrój starszej z sióstr sprawiał, że nie zabawiłaby w tym miejscu na dłużej, niż to konieczne. Przyglądała się w tym momencie jednemu z drzewek, jednocześnie odpoczywając po dość wyczerpującym marszu, gdy w pewnej chwili usłyszała dziwne szmery i coś, co przypominało plusk wody. Początkowo nie zwróciła na to uwagi, jednak z każdą chwilą odgłosy były coraz wyraźniejsze a następnie ustały. W jej głowie niemal od razu ukazała się projekcja wielkiej akromantuli, którą kiedyś spotkała i przez którą spędziła kolejne dwa tygodnie przywiązana do łóżka. Zboczyła wtedy z drogi, odłączając się od rodziny, a kiedy odsłoniła jeden z krzaczków ku jej oczom ukazał się widok wielkiego, czarnego pająka. Potem już nic nie pamiętała i nie wiedziała w jaki sposób odnalazł ją brat.
Chciała zawrócić, jednak coś, jakaś niewidzialna siła sprawiła, że wyraźnie zaciekawiona zbliżyła się do źródła dziwnego szmeru. Stojąc w bezpiecznej odległości wyszukała wzrokiem prowokatora całego zamieszania i zaskoczona widokiem Quentina schowała się z powrotem za drzewo, zatykając sobie dłonią buzię. W towarzystwie tego mężczyzny zawsze zachowywała się nadzwyczaj irracjonalnie, jakby właśnie ktoś odebrał jej resztki rozumu i zdrowego rozsądku. Przy okazji od pewnego czasu Estelle czuła się w jego towarzystwie dość skrępowana. Nie potrafiła znaleźć powodu dlaczego tak się działo, bo znali się prawie od dziecka i odkąd sięgała pamięcią, tak zawsze się ze sobą potrafili porozumieć. Ale kiedy zaczęli dorastać, zwracając nawet nieświadomie uwagę na fizyczne aspekty u drugiej osoby, zaczęła zauważać, że w jego towarzystwie rumieniła się coraz częściej, równie często wodząc za nim wzrokiem na rodzinnych spotkaniach. Nie mogła zaprzeczyć, że była oczarowana jego urodą, niemniej jednak nie miała zamiaru się do tego przyznawać. W końcu był szczęśliwie zaręczony - pozostawała jej nadzieja, że kiedyś ktoś zauroczy ją równie mocno, co najdroższy Quentin.
Zerknęła ponownie, gdy wzięła się w garść i zaraz, zaraz... dlaczego on był nagi od pasa w górę? Och głupie pytanie, to przecież było całkiem logiczne skoro przed paroma sekundami skąpał się w okrutnie zimnej wodzie sadzawki. Jednak lady Slughorn nie chciała mu przeszkadzać, ani tym bardziej peszyć swoją obecnością, w związku z czym próbowała zainteresować się rozkwitającą wokół roślinnością. Taka była piękna... z pewnością nie tak ciekawa jak ładnie zarysowana klatka piersiowa Quentina. A może by zebrała nowe ingrediencje? Ostatnio miała małe braki w swoich zbiorach. Ale szlachcianki też były ludźmi, czasami zbyt ciekawskimi, tak jak ona teraz. Pokusa wygrała, więc stojąc w bezpiecznej odległości rozchyliła krzaczek, ale z jej umiejętnościami ukrywania się równymi absolutnemu minimum nadepnęła suchą gałązkę, przerywając tym samym martwą ciszę wokół. Z pewnością zwróciła na siebie też uwagę lorda Burke, dlatego chcąc pozostać niezauważoną odwróciła się, żeby po krótkiej chwili zahaczyć stopami o korzeń i wywrócić się prosto w leśne runo, skutecznie zadrapując sobie delikatną dłoń oraz drąc rękaw bordowej sukienki.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chyba muszę pozostać przy tradycji - zaopatrywać się w ingrediencje jak każdy, szanujący się czarodziej. Czyli składać zamówienia u zaufanego handlarza, głównie siostry, ewentualne rzadkości zlecać komuś, kto się na tym zna. Czy raczej po prostu potrafi zbierać rośliny. U mnie próby wyglądają żałośnie, tak jak ja wyglądam żałośnie tkwiąc w brudnej sadzawce. Dobrze, że się nie ślizgam, tylko rzeczywiście opuszczam wstrętny grajdół, a krzaki same postanawiają dać schronienie mojej koszuli. Wygląda całkiem nieźle na ich ledwo zakwitających gałązkach, taka mokra. Może powinienem z nią coś zrobić, ale umówmy się - nie znam się na tym. Ubrania po prostu zakładam lub zdejmuję, nie wiem co jeszcze można z nimi zrobić. Od tego są przecież skrzaty. Od myślenia na tak prozaiczne rzeczy jak zajmowanie się garderobą. Wpatruję się w jej górną część trochę od niechcenia, postanawiam już nawet spróbować wysuszyć ją zaklęciem, unoszę różdżkę i… trzask mącący wspaniałą ciszę. Do tej pory przerywał ją raczej trel ptaków lub świst owadów, ale nie pęknięcie gałęzi. Automatycznie obracam głowę w tamtą stronę, wzrok wędruje po tamtejszych widokach chcąc coś zauważyć. Stoję jeszcze krótką chwilę w oczekiwaniu, słysząc kolejny hałas - upadania czegoś na ziemię. Zapominając o swoim negliżu przestępuję kilka kroków w miejsce, z którego wydaje się docierać do mnie niepokojący dźwięk.
Rozchylam poły krzaków dostrzegając z wolna unoszącą się sylwetkę. Kobiecą, bez dwóch zdań. Moja twarz nabiera zdziwionego wyrazu, serce bije nieco szybciej niż powinno - zapewne z powodu obaw o przyczynę niecodziennych dźwięków. Oddycham miarowo rozpoznając w tej osobie kogoś znajomego.
- Estelle? - wyrywa się z mojego gardła, głosem zachrypniętym. Chrząkam dyskretnie, zaraz podając jej dłoń, chcąc wspomóc tym samym proces podnoszenia się z brudnej, zimnej ziemi. Sam na skórze czuję, że jest chłodno. W tym samym czasie orientuję się w moim niekompletnym stroju, co wprowadza mnie w zażenowanie. Uciekam wzrokiem. - Lady Slughorn - poprawiam się, jak gdyby to miało jakieś większe znaczenie. W tej chwili akurat i tak nikt nas nie słyszy, a co ważniejsze - nie widzi, z czego jestem niesamowicie rad. - Mogę w czymś pomóc? - pytam, układając ręce na klatce piersiowej, byleby jak najwięcej zakryć. Nie wypada chyba odwrócić się oraz powrócić do zwisającej smętnie z krzaków koszuli, ale z drugiej strony paradować przed damą bez ubrania też chyba się nie godzi. Dlatego stoję jak idiota nie wiedząc co zrobić. I modląc się o rychłe oświecenie.
Rozchylam poły krzaków dostrzegając z wolna unoszącą się sylwetkę. Kobiecą, bez dwóch zdań. Moja twarz nabiera zdziwionego wyrazu, serce bije nieco szybciej niż powinno - zapewne z powodu obaw o przyczynę niecodziennych dźwięków. Oddycham miarowo rozpoznając w tej osobie kogoś znajomego.
- Estelle? - wyrywa się z mojego gardła, głosem zachrypniętym. Chrząkam dyskretnie, zaraz podając jej dłoń, chcąc wspomóc tym samym proces podnoszenia się z brudnej, zimnej ziemi. Sam na skórze czuję, że jest chłodno. W tym samym czasie orientuję się w moim niekompletnym stroju, co wprowadza mnie w zażenowanie. Uciekam wzrokiem. - Lady Slughorn - poprawiam się, jak gdyby to miało jakieś większe znaczenie. W tej chwili akurat i tak nikt nas nie słyszy, a co ważniejsze - nie widzi, z czego jestem niesamowicie rad. - Mogę w czymś pomóc? - pytam, układając ręce na klatce piersiowej, byleby jak najwięcej zakryć. Nie wypada chyba odwrócić się oraz powrócić do zwisającej smętnie z krzaków koszuli, ale z drugiej strony paradować przed damą bez ubrania też chyba się nie godzi. Dlatego stoję jak idiota nie wiedząc co zrobić. I modląc się o rychłe oświecenie.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jestem niewidzialna, CHCĘ być niewidzialna, proszę, nie podchodź tutaj... nie było ucieczki, ani szans, by pozostać niezauważoną, dlatego zdążyła pogodzić się w duchu z porażką, która teraz była jej drugim imieniem. W końcu która szlachcianka cieszyłaby się z tak absurdalnej sytuacji? Jej miłość stojąca w połowicznym negliżu nieopodal, a ona tarzająca się w runie leśnym jak parszywy podglądacz. Cóż ten biedny lord Burke teraz o niej pomyśli? Morgano, czemu mi to robisz?! Usłyszała kroki, zaraz potem ten cudowny, męski głos, a kiedy się odwróciła, zdębiała. Wgapiała się w jego nagi i wyrzeźbiony tors, z kolei jej oczy zabłysnęły niebezpiecznie w świetle przebijającego się przez gałęzie słońca. Jeszcze chwila, moment nieuwagi, a z jej ust padłyby karygodne słowa, czy mogę cię dotknąć? Nim zdążyła się odezwać i zasłonić oczy, w geście zwyczajnego szacunku wobec mężczyzny, jeszcze kilka razy przesunęła wzrokiem po jego pięknym ciele, przypominającym jej zdecydowanie rzeźbę, którą kiedyś zobaczyła w sali lekcyjnej. Później skorzystała z pomocy, podnosząc się, jednak wraz z tym zapomniała, że jej stopa była zaplatana w gałązki; w efekcie poleciała wprost na niego, a blade dotychczas lico lady Slughorn przybrało kolor wściekłego różu, kiedy tak przyjemnie zetknęła się policzkiem z ramieniem mężczyzny.
- Wybacz... to jest... dość niezręczna sytuacja - wydusiła z siebie; jak na złość wcale nie miała ochoty się odsuwać: przecież całe życie o tym marzyła! O tym, żeby chociaż raz spojrzał na nią jak na kobietę, a nie jak na dziewczynkę, z którą spędzał dzieciństwo; o tym, by mogła go dotknąć, przytulić, pocałować... tak jak w tych tomikach powieści, w których tak mocno się kiedyś zaczytywała, być może nieświadomie wizualizując sobie jej przyszłego księcia jako Quentina, skrępowanego równie mocno co ona. - Poszłam na spacer, potknęłam się, a potem przyszedłeś ty - pośpieszyła z wyjaśnieniem, odrobinę przekłamanym. Bo to przecież przez niego leżała w krzakach i to jego podglądała, za co została bardzo szybko ukarana.
Wreszcie odsunęła się, odchrząknęła i z wielkim trudem próbowała utrzymać wzrok na wysokości twarzy lorda Burke.
- W każdym razie, miło cię zobaczyć, Quentinie. Nie rozumiem tylko powodu, dla którego jesteś w połowie nagi. Wśród lordów to dość... niespotykane - uśmiechnęła się, próbując nadać sytuacji żartobliwy wydźwięk.
- Wybacz... to jest... dość niezręczna sytuacja - wydusiła z siebie; jak na złość wcale nie miała ochoty się odsuwać: przecież całe życie o tym marzyła! O tym, żeby chociaż raz spojrzał na nią jak na kobietę, a nie jak na dziewczynkę, z którą spędzał dzieciństwo; o tym, by mogła go dotknąć, przytulić, pocałować... tak jak w tych tomikach powieści, w których tak mocno się kiedyś zaczytywała, być może nieświadomie wizualizując sobie jej przyszłego księcia jako Quentina, skrępowanego równie mocno co ona. - Poszłam na spacer, potknęłam się, a potem przyszedłeś ty - pośpieszyła z wyjaśnieniem, odrobinę przekłamanym. Bo to przecież przez niego leżała w krzakach i to jego podglądała, za co została bardzo szybko ukarana.
Wreszcie odsunęła się, odchrząknęła i z wielkim trudem próbowała utrzymać wzrok na wysokości twarzy lorda Burke.
- W każdym razie, miło cię zobaczyć, Quentinie. Nie rozumiem tylko powodu, dla którego jesteś w połowie nagi. Wśród lordów to dość... niespotykane - uśmiechnęła się, próbując nadać sytuacji żartobliwy wydźwięk.
better never means better for everyone. it always means worse for some.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Też chcę być niewidzialny, ale trochę się boję rzucać zaklęcie osuszające, a co dopiero kamuflujące. Różdżka pozostaje niewzruszenie mokra, raczej nie będzie stanowić dobrej broni w przypadku ataku. Na szczęście ten jest niepotrzebny kiedy okazuje się, że na ziemi leży Estelle. Raczej nie zamierza mnie skrzywdzić, a przynajmniej mam taką nadzieję. Dlatego mogę ją umieścić za paskiem, a następnie pomóc kobiecie wstać. Trochę się rumienię pod wpływem intensywnego wpatrywania się w moją klatkę piersiową - tłumaczę to sobie jednak oszołomieniem wywołanym nagłym upadkiem. Oraz zdziwieniem zobaczenia mnie bez koszuli. Nie wiem co tu robisz lady Slughorn, ale nawet nie zdążyłem się o to zapytać, kiedy sytuacja dosłownie wymyka mi się z rąk. Zanim te zdołam zabrać z własnego torsu, czuję ciepło policzka na swoim ciele. I niewielki ciężar na sobie. To krępuje mnie jeszcze mocniej, a cała sytuacja wygląda naprawdę dziwacznie.
- Tak, dosyć tak - przytakuję trochę nieprzytomnie, starając się odwrócić wzrok. Jednocześnie udaje mi się cię przytrzymać, chociaż nie powiem, bym nie ciągnął cię delikatnie w tył - wszystko w celu zwiększenia dystansu między nami. I tak jest już naprawdę kiepsko. Przejmująca cisza dookoła nie poprawia mojego samopoczucia; nie słychać nawet szelestu liści targanych przez wiatr. Biorę głęboki wdech.
- Brzmi jak wstęp do horroru - odpowiadam, ż a r t u j ą c sobie oraz wspomagając się czymś, co ma być nerwowym śmiechem, ale z mojego gardła przypomina to raczej duszenie się przemęczonego aetonana. Cóż. Daleko mi do dowcipnisia. – Może… pozbędę się gałązek? - proponuję kiedy zerkam w dół. Nie jestem tylko pewien czy to dobre posunięcie oraz czy utrzymujesz równowagę. Może kiedy się odsunę polecisz w dół? Trudno mi to samemu ocenić, dlatego pytanie wydaje mi się być jak najbardziej wskazane w tym przypadku.
- To dlatego, że… - zaczynam nie będąc pewnym czy powinienem mówić o swojej porażce tak wprost. Chyba dla własnego honoru nie powinienem. Skąd mam wiedzieć, że mnie obserwowałaś od dłuższego czasu? - Przechodziłem tędy i jacyś wandale popchnęli mnie do sadzawki. I zmoczyłem ubrania. Chciałem osuszyć koszulę, ale mokrą różdżką lepiej nie robić tego na sobie - tłumaczę się mętnie, czując coraz większy dyskomfort. Spoglądam na swoje mokre spodnie i jak teraz pomyślę, że je też miałem ściągać, to aż się prawie zapowietrzam. Odwołuję niniejszy plan.
- Tak, dosyć tak - przytakuję trochę nieprzytomnie, starając się odwrócić wzrok. Jednocześnie udaje mi się cię przytrzymać, chociaż nie powiem, bym nie ciągnął cię delikatnie w tył - wszystko w celu zwiększenia dystansu między nami. I tak jest już naprawdę kiepsko. Przejmująca cisza dookoła nie poprawia mojego samopoczucia; nie słychać nawet szelestu liści targanych przez wiatr. Biorę głęboki wdech.
- Brzmi jak wstęp do horroru - odpowiadam, ż a r t u j ą c sobie oraz wspomagając się czymś, co ma być nerwowym śmiechem, ale z mojego gardła przypomina to raczej duszenie się przemęczonego aetonana. Cóż. Daleko mi do dowcipnisia. – Może… pozbędę się gałązek? - proponuję kiedy zerkam w dół. Nie jestem tylko pewien czy to dobre posunięcie oraz czy utrzymujesz równowagę. Może kiedy się odsunę polecisz w dół? Trudno mi to samemu ocenić, dlatego pytanie wydaje mi się być jak najbardziej wskazane w tym przypadku.
- To dlatego, że… - zaczynam nie będąc pewnym czy powinienem mówić o swojej porażce tak wprost. Chyba dla własnego honoru nie powinienem. Skąd mam wiedzieć, że mnie obserwowałaś od dłuższego czasu? - Przechodziłem tędy i jacyś wandale popchnęli mnie do sadzawki. I zmoczyłem ubrania. Chciałem osuszyć koszulę, ale mokrą różdżką lepiej nie robić tego na sobie - tłumaczę się mętnie, czując coraz większy dyskomfort. Spoglądam na swoje mokre spodnie i jak teraz pomyślę, że je też miałem ściągać, to aż się prawie zapowietrzam. Odwołuję niniejszy plan.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sama Estelle nie wiedziała co powiedzieć, ani jak zareagować, żeby łagodnie zakończyć ten festiwal farsy i absurdu, który się tutaj rozkręcił i chyba nie miał zamiaru prędko skończyć. Gdy tak stykała się policzkiem z jego ciałem, zdołała poczuć ciepło i miękkość jego skóry, usłyszeć bicie serca, ale przy okazji poczuła jak ciało Quentina napina się, a on sam próbuje ją od siebie odsunąć. I nici z romantycznej wizji wyjętej żywcem z powieści miłosnych oraz spełnienia jej wielkiego marzenia! Co prawda odsunęła się, ale analiza tego wszystkiego tak ją pochłonęła, że z początku nie zrozumiała czego chciał się pozbywać i czemu ją o to pytał; dopiero później zrozumiała i aż wzniosła oczy ku niebu. Czemu tak boisz się bliskości? Przecież nikt tu nikomu nie robi krzywdy, ani tym bardziej nikogo poza nami tu nie ma.
- W porządku - odparła lakonicznie. Nie miała problemu z utrzymaniem równowagi, dopóki nie zorientowała się, że w wyniku upadku jej suknia również ucierpiała, rozrywając się i nieznacznie ukazując kawałek zgrabnej łydki, którą ów gałązki właśnie nieprzyjemnie smyrały. Z zaciekawieniem przyglądała się mężczyźnie, zastanawiając się, czy i teraz potraktuje ją jak trędowatą nie-kobietę.
A ta opowieść, o wandalach, przywołała na jej usta zmieszany uśmiech. Przecież wiedziała, że to nieprawda, więc jak miała udawać, że uwierzyła w bajeczkę wyssaną z małego palca?
- Wandale, powiadasz... - powtórzyła za nim niemal szeptem; ich głowy chyba połączyły się na chwilę, bo i kobieta zwróciła uwagę na mokre spodnie, które zresztą wskazała podbródkiem. - To wyjaśnia czemu chociaż spodnie masz na sobie - uznała odkrywczo, po czym jakby nigdy nic wyszła z zarośli i krzaków, kierując się do miejsca zbrodni i mokrej koszuli.
- Mogę pomóc. Krępuje mnie ten dość niespotykany widok - mogła brzmieć pewnie siebie i normalnie, a tak naprawdę rumieńce nie schodziły z jej policzków od dłuższego czasu, z kolei język plątał się, gdy chciała powiedzieć jedno dobrze złożone zdanie. Dotychczas raczej nie widywała półnagich mężczyzn, bo nie miała ku temu możliwości. A te - jak widać - czasami spadają prosto z nieba. Koszulę osuszyła raz dwa, podając ją Quentinowi. Nie powstrzymała się przed ponownym zerknięciem na jego tors. Morgano, za jakie grzechy? - Idealne - westchnęła cicho dalej przeżywając ten widok, nawet nie zdając sobie sprawy, że powiedziała to na głos. A potem szybko odwróciła wzrok.
- W porządku - odparła lakonicznie. Nie miała problemu z utrzymaniem równowagi, dopóki nie zorientowała się, że w wyniku upadku jej suknia również ucierpiała, rozrywając się i nieznacznie ukazując kawałek zgrabnej łydki, którą ów gałązki właśnie nieprzyjemnie smyrały. Z zaciekawieniem przyglądała się mężczyźnie, zastanawiając się, czy i teraz potraktuje ją jak trędowatą nie-kobietę.
A ta opowieść, o wandalach, przywołała na jej usta zmieszany uśmiech. Przecież wiedziała, że to nieprawda, więc jak miała udawać, że uwierzyła w bajeczkę wyssaną z małego palca?
- Wandale, powiadasz... - powtórzyła za nim niemal szeptem; ich głowy chyba połączyły się na chwilę, bo i kobieta zwróciła uwagę na mokre spodnie, które zresztą wskazała podbródkiem. - To wyjaśnia czemu chociaż spodnie masz na sobie - uznała odkrywczo, po czym jakby nigdy nic wyszła z zarośli i krzaków, kierując się do miejsca zbrodni i mokrej koszuli.
- Mogę pomóc. Krępuje mnie ten dość niespotykany widok - mogła brzmieć pewnie siebie i normalnie, a tak naprawdę rumieńce nie schodziły z jej policzków od dłuższego czasu, z kolei język plątał się, gdy chciała powiedzieć jedno dobrze złożone zdanie. Dotychczas raczej nie widywała półnagich mężczyzn, bo nie miała ku temu możliwości. A te - jak widać - czasami spadają prosto z nieba. Koszulę osuszyła raz dwa, podając ją Quentinowi. Nie powstrzymała się przed ponownym zerknięciem na jego tors. Morgano, za jakie grzechy? - Idealne - westchnęła cicho dalej przeżywając ten widok, nawet nie zdając sobie sprawy, że powiedziała to na głos. A potem szybko odwróciła wzrok.
better never means better for everyone. it always means worse for some.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ostatni raz miałem jakąkolwiek bliską styczność z kobietą około dwa lata temu, kiedy jeszcze posiadałem żonę. To jednak nikogo nie dziwiło, nie mogło być tematem plotek ani nic z tych rzeczy - wszakże ta bliskość z małżonką jest potrzebna do spłodzenia potomstwa, co z kolei jest obowiązkiem każdej arystokratycznej rodziny. Moi rodzice mają na tym punkcie fioła, w końcu dorobili się całej gromadki dzieci. Jednak przebywanie w tak nieznacznej odległości od lady, w dodatku podczas kiedy ja jestem wolnym mężczyzną (chociaż gdybyśmy oboje mieli partnerów, to wcale nie wyglądałoby lepiej), to zakrawa na wydziedziczenie. Nie możemy być pewni tego, że jesteśmy sami - w końcu ja też byłem przekonany, że wokół mnie nie ma żywej duszy, a jednak! Staram się więc cię możliwie delikatnie odsunąć, w ten sposób broniąc honoru i twojego, i mojego. Z tego wszystkiego prawie się zapowietrzam, ale jednocześnie staram się uspokoić. Wdech i wydech, to podstawa.
Szczególnie, że rzuciłem się do ratunku wypowiadając propozycję wiążącą, z której teraz nie mógłbym się wycofać. I dopiero teraz pojąłem to, co chcę zrobić. Nabieram większej ilości powietrza w płuca obserwując delikatnie odsłoniętą nogę i w tym momencie dziękuję za własną chorobę - bez niej wyglądałbym jak spąsowiała piwonia. Na szczęście lekkie zaróżowienie policzków będące ledwie widocznym nie zdradza mojego zażenowania. Co innego drżące dłonie, kiedy na chwilę kucam przy tych nieszczęsnych gałązkach starając się je najdelikatniej jak potrafię usunąć. Czuję, jak chyba spływa mi pot z czoła - co najmniej, jakbym wykonywał skomplikowaną uzdrowicielską operację. Przecieram szybko wierzchem dłoni zagubioną kroplę, po czym wstaję zmęczony jak nigdy dotąd. Z tłukącym się boleśnie sercem w klatce piersiowej.
- Tak, dokładnie tak - podtrzymuję zatem swoje kłamstwo, bo teraz przyznanie się do oszustwa nie ma najmniejszego sensu logicznego. Skoro już słowo się rzekło, to muszę brnąć w zaparte. Nie wyglądam przy tym na pewnego swoich racji czy nawet przekonanego co do własnej wersji zdarzeń, ale to nieistotne. Nie jestem dobrym kłamcą ani charyzmatycznym mówcą. Pozostaje mi więc własna niezdolność do utajania wstydliwych prawd oraz modlenie się o niewypominanie mi tego przez osoby niejako okłamywane.
- Nie wiem czy… - zaczynam nieskładnie, ale i tak jest już za późno. W mgnieniu oka mam zarówno suchą koszulę jak i spodnie, co jednak nadaje mi trochę cienia zadowolenia oraz ulgi wypisanej na twarzy. Czym prędzej nakładam na siebie jeszcze ciepłe odzienie. Trochę ponownie się mieszając się wewnętrznie na zasłyszane słowa. - Tak, bardzo dobra robota - komentuję, naiwnie sądząc, że ma na myśli rzucone przez siebie zaklęcia. - To… jak tam spacer? Widziałaś coś ciekawego? - Szybka zmiana tematu, na mniej grząski grunt. Nie wiedziałem nawet, że rozmowy z kobietami są tak mocno skomplikowane oraz wycieńczające!
Szczególnie, że rzuciłem się do ratunku wypowiadając propozycję wiążącą, z której teraz nie mógłbym się wycofać. I dopiero teraz pojąłem to, co chcę zrobić. Nabieram większej ilości powietrza w płuca obserwując delikatnie odsłoniętą nogę i w tym momencie dziękuję za własną chorobę - bez niej wyglądałbym jak spąsowiała piwonia. Na szczęście lekkie zaróżowienie policzków będące ledwie widocznym nie zdradza mojego zażenowania. Co innego drżące dłonie, kiedy na chwilę kucam przy tych nieszczęsnych gałązkach starając się je najdelikatniej jak potrafię usunąć. Czuję, jak chyba spływa mi pot z czoła - co najmniej, jakbym wykonywał skomplikowaną uzdrowicielską operację. Przecieram szybko wierzchem dłoni zagubioną kroplę, po czym wstaję zmęczony jak nigdy dotąd. Z tłukącym się boleśnie sercem w klatce piersiowej.
- Tak, dokładnie tak - podtrzymuję zatem swoje kłamstwo, bo teraz przyznanie się do oszustwa nie ma najmniejszego sensu logicznego. Skoro już słowo się rzekło, to muszę brnąć w zaparte. Nie wyglądam przy tym na pewnego swoich racji czy nawet przekonanego co do własnej wersji zdarzeń, ale to nieistotne. Nie jestem dobrym kłamcą ani charyzmatycznym mówcą. Pozostaje mi więc własna niezdolność do utajania wstydliwych prawd oraz modlenie się o niewypominanie mi tego przez osoby niejako okłamywane.
- Nie wiem czy… - zaczynam nieskładnie, ale i tak jest już za późno. W mgnieniu oka mam zarówno suchą koszulę jak i spodnie, co jednak nadaje mi trochę cienia zadowolenia oraz ulgi wypisanej na twarzy. Czym prędzej nakładam na siebie jeszcze ciepłe odzienie. Trochę ponownie się mieszając się wewnętrznie na zasłyszane słowa. - Tak, bardzo dobra robota - komentuję, naiwnie sądząc, że ma na myśli rzucone przez siebie zaklęcia. - To… jak tam spacer? Widziałaś coś ciekawego? - Szybka zmiana tematu, na mniej grząski grunt. Nie wiedziałem nawet, że rozmowy z kobietami są tak mocno skomplikowane oraz wycieńczające!
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaciekawiła ją reakcja Quentina, bowiem trzęsące się dłonie i pot ukazujący się na jego czole wskazywały, że bardzo stresował się tym, by aby przypadkiem nie spojrzeć na jej łydkę, a tym bardziej jej dotknąć. Gdyby dotknął, to pewnie padłby tu na zawał serca - całe szczęście w tym, że była uzdrowicielem i potrafiłaby go uratować. Od zawsze czuła do ów lorda Burke fizyczny pociąg, dziwiąc się, jakby było inaczej, ten jednak nigdy nie odpowiadał na jej sugestie i niewinne aluzje, najwidoczniej będąc niezbyt pewnym siebie. Przynajmniej tak to interpretowała, bo przecież ona jako piękna dama chyba nie była tu problemem!
- Quentinie, nie gryzę - westchnęła, kiedy podniósł się, ale szybko pożałowała swoich słów uznając, że wpędziła go w jeszcze większe zakłopotanie. Jaki on był uroczy, gdy się wstydził! Mogłaby obserwować jego reakcje jeszcze przez resztę dnia, jeśli miałaby na to tylko czas i odpowiednio dużo złośliwości. Zresztą, mężczyzna był wyjątkowo oporny na jej kiepskie komplementy lub faktycznie była tak w nie marna, że nie zrozumiał co było idealne w tej chwili.
Bez słowa usiadła na skraju sadzawki, wskazując miejsce obok siebie; przecież nie wypadało, by lord wisiał lady nad głową, gdy ta potrzebowała chwili odpoczynku dla bolącego kręgosłupa. Na zadane pytanie westchnęła, gryząc się w język. Tak, mój drogi, anatomia męskiego ciała jest bardzo absorbująca. - Same krzewy i drzewa polujące na biedne arystokratki - skłamała; przecież z pełną premedytacją podglądała go zza tego przeklętego drzewa. - A później ci przeszkodziłam - zwróciła wzrok na Quentina, jeszcze raz ukradkiem zerkając na jego skryty pod materiałem tors. - A ty? Co cię tu sprowadza? - znajdowali się niedaleko pomnika kochanki, jak na ironię losu, ale Estelle z początku nie zwróciła na to uwagi.
- Quentinie, nie gryzę - westchnęła, kiedy podniósł się, ale szybko pożałowała swoich słów uznając, że wpędziła go w jeszcze większe zakłopotanie. Jaki on był uroczy, gdy się wstydził! Mogłaby obserwować jego reakcje jeszcze przez resztę dnia, jeśli miałaby na to tylko czas i odpowiednio dużo złośliwości. Zresztą, mężczyzna był wyjątkowo oporny na jej kiepskie komplementy lub faktycznie była tak w nie marna, że nie zrozumiał co było idealne w tej chwili.
Bez słowa usiadła na skraju sadzawki, wskazując miejsce obok siebie; przecież nie wypadało, by lord wisiał lady nad głową, gdy ta potrzebowała chwili odpoczynku dla bolącego kręgosłupa. Na zadane pytanie westchnęła, gryząc się w język. Tak, mój drogi, anatomia męskiego ciała jest bardzo absorbująca. - Same krzewy i drzewa polujące na biedne arystokratki - skłamała; przecież z pełną premedytacją podglądała go zza tego przeklętego drzewa. - A później ci przeszkodziłam - zwróciła wzrok na Quentina, jeszcze raz ukradkiem zerkając na jego skryty pod materiałem tors. - A ty? Co cię tu sprowadza? - znajdowali się niedaleko pomnika kochanki, jak na ironię losu, ale Estelle z początku nie zwróciła na to uwagi.
better never means better for everyone. it always means worse for some.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tak właśnie by było. Jedna, wielka kompromitacja, ale co zrobić, kiedy jedyną dotykaną przeze mnie łydką była łydka byłej żony? Nie wypadało tego nawet zmieniać, skoro nasz świat rządzi się pewnymi konkretnymi prawami. Stąd moja ogromna obawa oraz kluczenie między pędami, byleby tylko nie zahaczyć palcami o kawałek ciała. Gdybym umiał w mugolskie technologie, czułbym się pewnie jak saper. Z taką samą też ulgą przyjąłbym do wiadomości koniec misji. Zamiast tego zwyczajnie oddycham ciężej, szybciej, ale na końcu z niezaprzeczalną ulgą. Nie wiem ile jeszcze skrępowania jestem w stanie znieść, ale podejrzewam, że niedużo. Chyba przekroczyliśmy już limit zażenowania na najbliższe stulecia. Przynajmniej ja przekroczyłem, czuję to podskórnie razem ze zdenerwowaniem wynikającym z własnej wstydliwości, która bardzo przeszkadza mi w życiu. To przez nią czuję się nienaturalnie, skrępowanie, w ogóle nie na właściwym miejscu. Może rzeczywiście odwiedzanie lasów nie jest mocno arystokratycznym zajęciem, ale gdzie lepiej szukać nowych ingrediencji alchemicznych, a przy okazji zażyć trochę świeżego powietrza? Dobra, prawda jest taka, że chyba mam dość tego typu wypadów już do końca życia.
Prostuję się, powstrzymując przed kolejnym westchnięciem. Drapię się po szyi starając się wyładować swoje zakłopotanie właśnie w tak prostych czynnościach - gestach niemających żadnego znaczenia. Niestety kolejna twoja uwaga wcale nie sprawia, że serce zwalnia biegu, a poczucie napięcia mięśni ustępuje. Odwracam wzrok na martwą naturę dookoła, jakby to właśnie stamtąd miało wyskoczyć moje wybawienie, ale nic z tego. Znów staram się uśmiechnąć, co wygląda jak wygibasy paralityka, ale naprawdę próbuję.
- Nie no, nie wątpię - rzucam kulawo, gdyż coś powiedzieć trzeba, a ja nie wiem co. Znów się zakrywam, aż ubrania stają się suche, więc mogę spokojnie stać i przynajmniej to nie ogranicza moich ruchów oraz myśli spętanych przez konwenanse. Nabieram powietrza w płuca odnajdując wewnętrzną harmonię.
- To prawda, roślinność dziś wyjątkowo zdziczała - potwierdzam wplatając w wypowiedź nutę żartobliwości. - Szukałem nowych składników roślinnych do eliksirów. Niestety z marnym skutkiem - stwierdzam niezadowolony, wzdychając nad własną porażką. - Zrobiło się już późno, może cię odprowadzę? - proponuję nagle, ponawiając chód wymijając pomnik. Zbyt mocno niepasujący, zbyt mocno gryzący się z atmosferą. Czyżby?
Prostuję się, powstrzymując przed kolejnym westchnięciem. Drapię się po szyi starając się wyładować swoje zakłopotanie właśnie w tak prostych czynnościach - gestach niemających żadnego znaczenia. Niestety kolejna twoja uwaga wcale nie sprawia, że serce zwalnia biegu, a poczucie napięcia mięśni ustępuje. Odwracam wzrok na martwą naturę dookoła, jakby to właśnie stamtąd miało wyskoczyć moje wybawienie, ale nic z tego. Znów staram się uśmiechnąć, co wygląda jak wygibasy paralityka, ale naprawdę próbuję.
- Nie no, nie wątpię - rzucam kulawo, gdyż coś powiedzieć trzeba, a ja nie wiem co. Znów się zakrywam, aż ubrania stają się suche, więc mogę spokojnie stać i przynajmniej to nie ogranicza moich ruchów oraz myśli spętanych przez konwenanse. Nabieram powietrza w płuca odnajdując wewnętrzną harmonię.
- To prawda, roślinność dziś wyjątkowo zdziczała - potwierdzam wplatając w wypowiedź nutę żartobliwości. - Szukałem nowych składników roślinnych do eliksirów. Niestety z marnym skutkiem - stwierdzam niezadowolony, wzdychając nad własną porażką. - Zrobiło się już późno, może cię odprowadzę? - proponuję nagle, ponawiając chód wymijając pomnik. Zbyt mocno niepasujący, zbyt mocno gryzący się z atmosferą. Czyżby?
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Roślinność zdziczała, ona zdziczała i zresztą sam lord Burke zdziczał, wpadając do tej przeklętej sadzawki. Znała jego sekret, którego nie zamierzała wyjawiać - po co miała narażać go na kolejne zapowietrzenie i wstyd w oczach lady, gdy mogła z uśmiechem na ustach kłamać w żywe oczy.
- Jakich składników? - spytała zaciekawiona i wyraźnie rozbawiona, wszak dzisiejsza pogoda na szukanie nowych ingrediencji była dość przeciętna. Z pewnością sprzyjała spacerom, na pewno nie szukaniu dorodnych roślin - tych najlepiej i najrozsądniej było szukać w pochmurne, deszczowe dni, chłodne, kiedy każda zielenina nie wyglądała jak sąsiadka obok. Ale i tego nie śmiała mu wypomnieć widząc, jak bardzo się stresował. Nie rozumiała czemu. Nie zrobiła mu od dłuższej chwili nic, żeby tak się jej bał; a może w ogóle bał się kobiet? Mimo sympatii do Quentina (i jego pięknej twarzy), czasami miała problem ze zrozumieniem tego, co siedziało mu w głowie. Przecież miał żonę, a skoro miał żonę - nie powinien się wstydzić obecności kobiety, szczególnie tej, którą znało się prawie od małego.
Poprawiła się na niewygodnym murku sadzawki, spoglądając nań. Nie zdążyła jednak nic powiedzieć, gdy jej towarzysz ruszył nagle, zostawiając ją nietaktownie w tyle - bez słowa sprzeciwu, a z jawnym zdziwieniem, ruszyła wprost za nim, trochę męcząc się po drodze.
- Słyszałeś, że podobno wrzucenie monety do sadzawki przyniesie tej osobie miłość? - zagaiła, kiedy wymijali pomnik. Znała jego historię, choć chyba przekłamaną i była niemal pewna, że była bardziej legendą, niż faktem. W końcu ktoś musiał dorobić ideologię do wstawienia pomnika w środek lasu, inaczej takie działanie nie miało przecież sensu.
Nie wyjawiła swoich myśli, maszerując dzielnie ramię w ramię z lordem, zaś z jakiś czas każde oddaliło się w swoim kierunku.
zt oboje
- Jakich składników? - spytała zaciekawiona i wyraźnie rozbawiona, wszak dzisiejsza pogoda na szukanie nowych ingrediencji była dość przeciętna. Z pewnością sprzyjała spacerom, na pewno nie szukaniu dorodnych roślin - tych najlepiej i najrozsądniej było szukać w pochmurne, deszczowe dni, chłodne, kiedy każda zielenina nie wyglądała jak sąsiadka obok. Ale i tego nie śmiała mu wypomnieć widząc, jak bardzo się stresował. Nie rozumiała czemu. Nie zrobiła mu od dłuższej chwili nic, żeby tak się jej bał; a może w ogóle bał się kobiet? Mimo sympatii do Quentina (i jego pięknej twarzy), czasami miała problem ze zrozumieniem tego, co siedziało mu w głowie. Przecież miał żonę, a skoro miał żonę - nie powinien się wstydzić obecności kobiety, szczególnie tej, którą znało się prawie od małego.
Poprawiła się na niewygodnym murku sadzawki, spoglądając nań. Nie zdążyła jednak nic powiedzieć, gdy jej towarzysz ruszył nagle, zostawiając ją nietaktownie w tyle - bez słowa sprzeciwu, a z jawnym zdziwieniem, ruszyła wprost za nim, trochę męcząc się po drodze.
- Słyszałeś, że podobno wrzucenie monety do sadzawki przyniesie tej osobie miłość? - zagaiła, kiedy wymijali pomnik. Znała jego historię, choć chyba przekłamaną i była niemal pewna, że była bardziej legendą, niż faktem. W końcu ktoś musiał dorobić ideologię do wstawienia pomnika w środek lasu, inaczej takie działanie nie miało przecież sensu.
Nie wyjawiła swoich myśli, maszerując dzielnie ramię w ramię z lordem, zaś z jakiś czas każde oddaliło się w swoim kierunku.
zt oboje
better never means better for everyone. it always means worse for some.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 12.05
Długi, wieczorny spacer, wąskie leśne ścieżki, oświetlone słabym blaskiem księżyca, kojąca cisza, przerywana jedynie szumem chłodnego wiatru - czyż nie tak powinna wyglądać niewinne, najsłodsze spotkanie dwojga kochanków? W idealnym świecie powietrze przesycone byłoby zapachem kwiatów a nie pyłu, przygnanego tutaj z centrum miasta przez potężne wichury, a buty bezszelestnie sunęłyby po twardym gruncie, nie zapadając się w zawilgłe, grząskie podłoże, poorane anomaliami. Deirdre była jednak więcej niż zachwycona; nie przeszkadzało jej zimno, przedzierające się przez długą, czarną szatę, późna pora wzmagająca zmęczenie ani nawet błoto, oblepiające obcasy i dół sukni, której rąbka nie unosiła przechodząc przez głęboką kałużę.
Najpierw - wody, kilka minut później: krwi. Świeżej, brudnej, której zapach niweczył inne nieprzyjemności, otulając ją przytulnym ciepłem, promieniującym z drgającego w konwulsjach ciała. Jasne włosy przykleiły się do twarzy duszącej się ofiary, szamoczącej się na brudnej ziemi, tuż obok wyrwanego z korzeniami potężnego drzewa, koroną prawie zahaczającego o górujący nad polaną pomnik wyrzeźbionej w kamieniu kobiety. Biernej, martwej - prawie tak jak ich dzisiejsza ofiara, już niedługo - obojętnej na nagły rozbryzg krwi, barwiącej marmur posągu karmazynowymi żyłami. Deirdre zazwyczaj bliższa była lodowatej rzeźbie, lecz w noc tak magiczną, jak ta, przywracającą ją do wspaniałej przeszłości, chłód roztapiał się z każdym kolejnym zaklęciem, rozcinającym ramię duszącej się czarnym dymem blondynki.
- Tęskniłam za tym - powiedziała cicho, tuż po przerwaniu inkantacji, podnosząc wzrok znad drgającego konwulsyjnie ciała, by przenieść roziskrzone spojrzenie w kierunku stojącego nieopodal Tristana. Uśmiechnęła się do niego lekko, swobodnie, w pełni naturalnie, tak, jak kiedyś, gdy po raz pierwszy ruszała wraz z nim na łowy - lecz nie stała już tuż za nim, niepewna i przestraszona, a towarzyszyła mu na równi. Ostatnie intensywne godziny zlewały się w jeden korowód żalu, strachu, wściekłości i zdezorientowania - była mu naprawdę wdzięczna za ten prosty gest, pomagający oderwać ją od nerwowych rozmyślań i chaosu. Wprowadził ją na znany teren, oswojony; ileż razy spacerowali wspólnie w ten sposób, spędzając wieczory w rozkosznym towarzystwie zagubionych istot? Plugawych, idealnych do nauki: ciągle przecież pragnęła zgłębiać tajniki czarnej magii, ciągle była jej głodna - być może przesadnie, skupiając się na ofierze, traciła zainteresowanie otaczającym ją światem. Nawet obecność Rosiera wydawała się łatwiejsza do zniesienia, nie dekoncentrował jej, nie wprowadzał w nerwowe drżenie: liczyła się tylko ona, zbyt cicha i zapłakana. Deirdre pokręciła powoli głową, ponownie unosząc różdżkę, tym razem, by zdjąć zaklęcie wypełniające płuca blondynki dymem. Chciała usłyszeć płacz, donośny szloch, stłumiony jęk - coś, co dopełniłoby obrazu całkowitego zachwytu. Zamiast tego do jej uszu dotarł jedynie żałosny pisk, potem napad suchego kaszlu, trudne do zrozumienia błagania i...odgłosy kroków, których się nie spodziewała.
Zareagowała z opóźnieniem, odwracając się w stronę niepokojącego, narastającego dźwięku w ostatniej chwili: mocniej ścisnęła różdżkę w dłoni, nie mając czasu na to, by obejrzeć się na Rosiera - ani by ponownie uciszyć kwilącą kobietę: kątem oka widziała, że ta próbuje przeczołgać się w bok, lecz nie zareagowała w żaden sposób, pewna, że ewentualne niebezpieczeństwo może dotrzeć do nich wyłącznie ze strony nadciągającego dodatkowego towarzystwa. A może tylko się przesłyszała?
Długi, wieczorny spacer, wąskie leśne ścieżki, oświetlone słabym blaskiem księżyca, kojąca cisza, przerywana jedynie szumem chłodnego wiatru - czyż nie tak powinna wyglądać niewinne, najsłodsze spotkanie dwojga kochanków? W idealnym świecie powietrze przesycone byłoby zapachem kwiatów a nie pyłu, przygnanego tutaj z centrum miasta przez potężne wichury, a buty bezszelestnie sunęłyby po twardym gruncie, nie zapadając się w zawilgłe, grząskie podłoże, poorane anomaliami. Deirdre była jednak więcej niż zachwycona; nie przeszkadzało jej zimno, przedzierające się przez długą, czarną szatę, późna pora wzmagająca zmęczenie ani nawet błoto, oblepiające obcasy i dół sukni, której rąbka nie unosiła przechodząc przez głęboką kałużę.
Najpierw - wody, kilka minut później: krwi. Świeżej, brudnej, której zapach niweczył inne nieprzyjemności, otulając ją przytulnym ciepłem, promieniującym z drgającego w konwulsjach ciała. Jasne włosy przykleiły się do twarzy duszącej się ofiary, szamoczącej się na brudnej ziemi, tuż obok wyrwanego z korzeniami potężnego drzewa, koroną prawie zahaczającego o górujący nad polaną pomnik wyrzeźbionej w kamieniu kobiety. Biernej, martwej - prawie tak jak ich dzisiejsza ofiara, już niedługo - obojętnej na nagły rozbryzg krwi, barwiącej marmur posągu karmazynowymi żyłami. Deirdre zazwyczaj bliższa była lodowatej rzeźbie, lecz w noc tak magiczną, jak ta, przywracającą ją do wspaniałej przeszłości, chłód roztapiał się z każdym kolejnym zaklęciem, rozcinającym ramię duszącej się czarnym dymem blondynki.
- Tęskniłam za tym - powiedziała cicho, tuż po przerwaniu inkantacji, podnosząc wzrok znad drgającego konwulsyjnie ciała, by przenieść roziskrzone spojrzenie w kierunku stojącego nieopodal Tristana. Uśmiechnęła się do niego lekko, swobodnie, w pełni naturalnie, tak, jak kiedyś, gdy po raz pierwszy ruszała wraz z nim na łowy - lecz nie stała już tuż za nim, niepewna i przestraszona, a towarzyszyła mu na równi. Ostatnie intensywne godziny zlewały się w jeden korowód żalu, strachu, wściekłości i zdezorientowania - była mu naprawdę wdzięczna za ten prosty gest, pomagający oderwać ją od nerwowych rozmyślań i chaosu. Wprowadził ją na znany teren, oswojony; ileż razy spacerowali wspólnie w ten sposób, spędzając wieczory w rozkosznym towarzystwie zagubionych istot? Plugawych, idealnych do nauki: ciągle przecież pragnęła zgłębiać tajniki czarnej magii, ciągle była jej głodna - być może przesadnie, skupiając się na ofierze, traciła zainteresowanie otaczającym ją światem. Nawet obecność Rosiera wydawała się łatwiejsza do zniesienia, nie dekoncentrował jej, nie wprowadzał w nerwowe drżenie: liczyła się tylko ona, zbyt cicha i zapłakana. Deirdre pokręciła powoli głową, ponownie unosząc różdżkę, tym razem, by zdjąć zaklęcie wypełniające płuca blondynki dymem. Chciała usłyszeć płacz, donośny szloch, stłumiony jęk - coś, co dopełniłoby obrazu całkowitego zachwytu. Zamiast tego do jej uszu dotarł jedynie żałosny pisk, potem napad suchego kaszlu, trudne do zrozumienia błagania i...odgłosy kroków, których się nie spodziewała.
Zareagowała z opóźnieniem, odwracając się w stronę niepokojącego, narastającego dźwięku w ostatniej chwili: mocniej ścisnęła różdżkę w dłoni, nie mając czasu na to, by obejrzeć się na Rosiera - ani by ponownie uciszyć kwilącą kobietę: kątem oka widziała, że ta próbuje przeczołgać się w bok, lecz nie zareagowała w żaden sposób, pewna, że ewentualne niebezpieczeństwo może dotrzeć do nich wyłącznie ze strony nadciągającego dodatkowego towarzystwa. A może tylko się przesłyszała?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wiele rzeczy martwiło go. Czy to nie oczywiste? Od jakiegoś czasu, zbyt długiego niestety, nic nie układało się tak, jak układać się powinno. Życie, los, świat, wszystko serwowało tylko ciąg zdarzeń mniej lub bardziej tragicznych, a ich tragizm polegał również (a może głównie) na tym, że dotyczyły one nie tylko jego, ale również innych. Kiedyś, gdy był jeszcze małym dzieckiem, które wlepiało swoje wielkie, szare, nieświadome trudów życia oczy w matkę, która niedługo miała zachorować i po wielu latach walki okupionej mękami umarła, wyobrażał sobie dorosłość i dorosłą wersję siebie zupełnie inaczej. W tej wersji był kimś zupełnie innym nie tylko z zawodu, był po prostu dorosłym, szczęślowym mężczyzną ustabilizowanym majątkowo i mającym rodzinę. Dorosłość była, pieniądze były, rodziny i szczęścia nie było. Wszystko kurczyło się, umykało mu między palcami niczym ziarenka piasku. A na domiar swego na swe barki wziął kolejny, ciężki worek z piaskiem, który podarował mu Zakon Feniksa. Na jego życzenie. Niczego nie żałował.
Tej nocy czuł, że musi się przejść. Był zmęczony przebywaniem w czterech ścianach, co robił ostatnio zbyt często, spędzając czas głównie w Szpitalu Świętego Munga, lecz czuł się tym faktem zadziwiająco zmęczony. Musiał się przejść, musiał odetchnąć świeżym powietrzem, popatrzyć na księżyc, gwiazdy lub chociażby ciemne niebo przesłonięte przez niewidoczne teraz chmury. Nawet nie wiedział gdzie go niosą stopy, nie zwracał na to uwagi stawiając krok za krokiem. Po jakimś czasie dołączyła do niego Sulla, która wypuszczona przed paroma godzinami by mogła się najeść, zamiast wrócić do domu odnalazła go i postanowiła siąść na jego ramieniu i hukać mu cichutko, łebkiem ocierając się o jego zimny policzek. Nawet on, mając tak podły nastrój, będąc już tak zmęczonym złymi wiadomościami i tą okropną atmosferą, która ostatnimi czasy utuliła świat i nie chciała go puścić, nie potrafił się nie uśmiechnąć i nie pogłaskać sowy po łebku.
I wtedy, tuż po okazaniu mu swego zadowolenia, Sulla uniosła się w powietrze, zawirowała kilka razy dookoła jego głowy, złapała pazurami za typową dla czarodziei pelerynę, którą miał teraz na sobie, puściła i powtórzyła to kilka razy. Zachowywała się tak jakby chciała mu coś pokazać. A więc podążył za nią, nieco zmartwiony faktem, że sowa prowadziła go do lasu. Kilkukrotnie już robiła tak, a on zazwyczaj kończył za zającem, myszą lub szczurem rzuconym mu prosto pod nogi, albo na głowę. Sulla okazywała miłość na własny sposób.
Księżyc błyszczał na niebie, a Alan przemierzał kolejne odległości. Krok za krokiem, centymetr za centymetrem, metr za metrem. Z daleka ujrzał coś, co nie przypominało drzew i podążył w tym kierunku, chwilowo zapominając o sowie, która najwyraźniej szukała myszy lub innego zwierzęcia, które mogłaby mu dać w podarku. Mijał kolejne drzewa, aż w końcu jego oczom ukazywać zaczęła się jakaś kopuła, pomnik czy budowla - nie ustalił to, bo jego uwagę zwróciły ludzkie głosy i coś, co go niepokoiło. Obraz dopełniał się, puzle łączyły się ze sobą, a układanka nie podobała mu się tym bardziej im bliżej była ukazania całości swojego obrazu. Zrozumienie przyszło nagle, a może zbyt powoli? Nie widział twarzy napastników, nie wiedział kim są, nie wiedział czy ich znał, czy nie mijał ich na co dzień w pracy. Nie zastanawiał się. Zadziałał instynktownie, gdy drżąca dłoń zacisnęła się na wyciągniętej przed siebie różdżce, a on sam, nieco oddalony od miejsca całego zdarzenia, wypowiadał cicho inkantację zaklęcia.
- Drętwota.
Nawet nie przemyślał tego, nawet nie zastanawiał się nad tym co robi i jakie będą tego konsekwencję. Zadziałał w sposób dla siebie naturalny, a czas zdawał mu się jednocześnie ruszyć wściekle do przodu i zatrzymać się.
Tej nocy czuł, że musi się przejść. Był zmęczony przebywaniem w czterech ścianach, co robił ostatnio zbyt często, spędzając czas głównie w Szpitalu Świętego Munga, lecz czuł się tym faktem zadziwiająco zmęczony. Musiał się przejść, musiał odetchnąć świeżym powietrzem, popatrzyć na księżyc, gwiazdy lub chociażby ciemne niebo przesłonięte przez niewidoczne teraz chmury. Nawet nie wiedział gdzie go niosą stopy, nie zwracał na to uwagi stawiając krok za krokiem. Po jakimś czasie dołączyła do niego Sulla, która wypuszczona przed paroma godzinami by mogła się najeść, zamiast wrócić do domu odnalazła go i postanowiła siąść na jego ramieniu i hukać mu cichutko, łebkiem ocierając się o jego zimny policzek. Nawet on, mając tak podły nastrój, będąc już tak zmęczonym złymi wiadomościami i tą okropną atmosferą, która ostatnimi czasy utuliła świat i nie chciała go puścić, nie potrafił się nie uśmiechnąć i nie pogłaskać sowy po łebku.
I wtedy, tuż po okazaniu mu swego zadowolenia, Sulla uniosła się w powietrze, zawirowała kilka razy dookoła jego głowy, złapała pazurami za typową dla czarodziei pelerynę, którą miał teraz na sobie, puściła i powtórzyła to kilka razy. Zachowywała się tak jakby chciała mu coś pokazać. A więc podążył za nią, nieco zmartwiony faktem, że sowa prowadziła go do lasu. Kilkukrotnie już robiła tak, a on zazwyczaj kończył za zającem, myszą lub szczurem rzuconym mu prosto pod nogi, albo na głowę. Sulla okazywała miłość na własny sposób.
Księżyc błyszczał na niebie, a Alan przemierzał kolejne odległości. Krok za krokiem, centymetr za centymetrem, metr za metrem. Z daleka ujrzał coś, co nie przypominało drzew i podążył w tym kierunku, chwilowo zapominając o sowie, która najwyraźniej szukała myszy lub innego zwierzęcia, które mogłaby mu dać w podarku. Mijał kolejne drzewa, aż w końcu jego oczom ukazywać zaczęła się jakaś kopuła, pomnik czy budowla - nie ustalił to, bo jego uwagę zwróciły ludzkie głosy i coś, co go niepokoiło. Obraz dopełniał się, puzle łączyły się ze sobą, a układanka nie podobała mu się tym bardziej im bliżej była ukazania całości swojego obrazu. Zrozumienie przyszło nagle, a może zbyt powoli? Nie widział twarzy napastników, nie wiedział kim są, nie wiedział czy ich znał, czy nie mijał ich na co dzień w pracy. Nie zastanawiał się. Zadziałał instynktownie, gdy drżąca dłoń zacisnęła się na wyciągniętej przed siebie różdżce, a on sam, nieco oddalony od miejsca całego zdarzenia, wypowiadał cicho inkantację zaklęcia.
- Drętwota.
Nawet nie przemyślał tego, nawet nie zastanawiał się nad tym co robi i jakie będą tego konsekwencję. Zadziałał w sposób dla siebie naturalny, a czas zdawał mu się jednocześnie ruszyć wściekle do przodu i zatrzymać się.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alan Bennett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
The member 'Alan Bennett' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Posąg kochanki
Szybka odpowiedź