Posąg kochanki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Posąg kochanki
Posąg znajdujący się w samym środku niewielkiego lasu jest tak stary, że nikt nie pamięta już, kogo właściwie przedstawia - za pewnik uznaje się jednak fakt, że upamiętnia pogrążoną w żalu kochankę tęskniącą za swoim lubym. Jak łatwo zgadnąć, miejsce to stało się celem pielgrzymek licznych zakochanych bez pamięci par. Przed laty powstał nawet przesąd: jeżeli ukochani złożą przed posągiem jabłko z jednej strony ugryzione przez kobietę, a z drugiej przez mężczyznę, połączy ich wieczna miłość nierozrywalna nawet przez Śmierć. Ten zwyczaj okazał się sprzyjać osiedlaniu się elfów, które dzięki niemu uzyskały stałe źródło pożywienia. Elfy opanowały całe środowisko, a będąc konkurencją dla lokalnych zwierząt, przyczyniły się do ich migracji bądź nawet wyginięcia. Stąd nieopodal Posągu kochanki nie słychać śpiewu żadnych ptaków; choć przez niektórych cisza jest uważana za przejaw magii i świętości tego miejsca, tak naprawdę ukazuje wyłącznie triumf elfów w walce o terytorium.
| 175/205, -5 do kości
Wyrwana z krwistego pędu, zdezorientowana i coraz mocniej zirytowana niecelnymi klątwami, nie potrafiła w pełni trzeźwo ocenić sytuacji. Towarzystwo, które pojawiło się na polanie, zmaterializowało się wśród drzew w najgorszym momencie, psując nie tylko rozkosz zabawy, ale także odbierając Deirdre z trudem wypracowany spokój. Czuła rosnące rozżalenie - nie zrobiła przecież nic złego, czyż nie zasłużyła na odrobinę łagodnej rozrywki? Chwilę romantycznego uniesienia, niewinnego i słodkiego, owszem, w oparach krwi, ale czy uzdrowicielka mugolskiego pochodzenia nie szkodziła światu, w jakim żyli? Ten, kto unosił na nich w tej chwili różdżkę musiał być niespełna rozumu - lub szaleńczo odważny. W pierwszym przypadku mogłaby zacząć się go obawiać, w drugim: znacznie mniej, bohaterskie starcie z nieznajomymi, w środku nocy, na pustkowiu, będąc świadomym teoretycznej przewagi liczebnej przeciwników, zasługiwało jedynie na logiczną naganę. Co prawda gdzieś w sercu Deirdre zaczynał czaić się niepokój, sugerujący, że być może tajemniczy spacerowicz posiada potworną, szaloną moc, gotową zetrzeć ich na pył, lecz kolejne nieudane klątwy, śmigające gdzieś obok nich, oraz nieco drżące przyznanie się do zawodu aurora, rozmyły te wątpliwości. Nie mogła ocenić, czy Petrificus totallus trafił celu, tracenie zbędnych sekund na odwracanie się za siebie zapewne skończyłoby się kolejną aurorską klątwą, mknącą w jej stronę - liczyła, że błysk ponownie rozbije się o przewrócone drzewo bądź krawędź altany. Chwilę potem usłyszała zresztą inkantację Tristana, wszystko było pod kontrolą - o ile kontrolą można było nazwać ten festiwal pomyłek. Coś było tutaj nie tak, coś igrało z ich magią, sprawiając, że polana iskrzyła się od niecelnych - bądź nieudanych, jak jej ostatnie - zaklęć. Już dawno nie doświadczyła tak wstydliwej passy: mocniej ujęła różdżkę w dłoń, rozgoryczona, że nie może skierować jej na kobietę, którą na razie straciła zainteresowanie. Deirdre ruszyła do przodu i nieco w bok, z zamiarem wykorzystania altany jako ewentualnej ochrony, ciągle wpatrzona w mrok, nieco osłabiona, lecz czujna.
- Adolebitque - wysyczała prawie obojętnie, celując w nieznajomego, całkowicie opanowana - przynajmniej z pozoru, zdolność maskowania swych uczuć przydawała się także i w czasie niespodziewanych pojedynków. Z każdą sekundą zirytowana i wręcz smutna coraz bardziej. Ktoś zepsuł im zabawę - a anomalia jej kontynuowanie, zamieniając dodatkową rozrywkę w farsę. Skupiła się jednak na kolejnym zaklęciu, do trzech razy sztuka: o ile magia nie spłata jej kolejnego figla.
Wyrwana z krwistego pędu, zdezorientowana i coraz mocniej zirytowana niecelnymi klątwami, nie potrafiła w pełni trzeźwo ocenić sytuacji. Towarzystwo, które pojawiło się na polanie, zmaterializowało się wśród drzew w najgorszym momencie, psując nie tylko rozkosz zabawy, ale także odbierając Deirdre z trudem wypracowany spokój. Czuła rosnące rozżalenie - nie zrobiła przecież nic złego, czyż nie zasłużyła na odrobinę łagodnej rozrywki? Chwilę romantycznego uniesienia, niewinnego i słodkiego, owszem, w oparach krwi, ale czy uzdrowicielka mugolskiego pochodzenia nie szkodziła światu, w jakim żyli? Ten, kto unosił na nich w tej chwili różdżkę musiał być niespełna rozumu - lub szaleńczo odważny. W pierwszym przypadku mogłaby zacząć się go obawiać, w drugim: znacznie mniej, bohaterskie starcie z nieznajomymi, w środku nocy, na pustkowiu, będąc świadomym teoretycznej przewagi liczebnej przeciwników, zasługiwało jedynie na logiczną naganę. Co prawda gdzieś w sercu Deirdre zaczynał czaić się niepokój, sugerujący, że być może tajemniczy spacerowicz posiada potworną, szaloną moc, gotową zetrzeć ich na pył, lecz kolejne nieudane klątwy, śmigające gdzieś obok nich, oraz nieco drżące przyznanie się do zawodu aurora, rozmyły te wątpliwości. Nie mogła ocenić, czy Petrificus totallus trafił celu, tracenie zbędnych sekund na odwracanie się za siebie zapewne skończyłoby się kolejną aurorską klątwą, mknącą w jej stronę - liczyła, że błysk ponownie rozbije się o przewrócone drzewo bądź krawędź altany. Chwilę potem usłyszała zresztą inkantację Tristana, wszystko było pod kontrolą - o ile kontrolą można było nazwać ten festiwal pomyłek. Coś było tutaj nie tak, coś igrało z ich magią, sprawiając, że polana iskrzyła się od niecelnych - bądź nieudanych, jak jej ostatnie - zaklęć. Już dawno nie doświadczyła tak wstydliwej passy: mocniej ujęła różdżkę w dłoń, rozgoryczona, że nie może skierować jej na kobietę, którą na razie straciła zainteresowanie. Deirdre ruszyła do przodu i nieco w bok, z zamiarem wykorzystania altany jako ewentualnej ochrony, ciągle wpatrzona w mrok, nieco osłabiona, lecz czujna.
- Adolebitque - wysyczała prawie obojętnie, celując w nieznajomego, całkowicie opanowana - przynajmniej z pozoru, zdolność maskowania swych uczuć przydawała się także i w czasie niespodziewanych pojedynków. Z każdą sekundą zirytowana i wręcz smutna coraz bardziej. Ktoś zepsuł im zabawę - a anomalia jej kontynuowanie, zamieniając dodatkową rozrywkę w farsę. Skupiła się jednak na kolejnym zaklęciu, do trzech razy sztuka: o ile magia nie spłata jej kolejnego figla.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 68
--------------------------------
#2 'k10' : 8
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Noc nie była jego sprzymierzeńcem. Tak samo jak ta lokalizacja. Byli z daleka od miejsca, w którym ktoś mógły się pojawić, zwabiony odgłosami oraz światłem magii. Nie mógł więc liczyć na pomoc przypadkowego przechodnia. A przydałaby mu się, wiedział to bardzo dobrze - zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji. Nawet zaklęcia mu nie wychodziły, nie trafiał w swoich przeciwników, a snopy magii leciały dalej, tylko po to by potem zniknąć, nie sięgnąwszy swego celu. Nie był dobry w walce, wiedział o tym doskonale. Tym bardziej więc przeklinał siebie za to, że stanął sam jeden przeciwko dwojgu parającym się czarną magią przeciwnikom. Miał dziwne wrażenie, że są znacznie potężniejsi od niego, nawet jeśli im również nie wychodziły zaklęcia.
Alan nie mógł zobaczyć osłabienia, które nagle targnęło Deidre. Nie widział również, że to samo stało się z Tristanem, u którego krew stała się widocznym dowodem na to, że nawet czarna magia nie była im dziś łaskawa. Widział natomiast jak magia ulatuje z jego różdżki i, tym razem prawdopodobnie celnie, leci w stronę przeciwnika. Wstrzymał oddech gdy zobaczył, jak zaklęcie sięga sego celu. Radość nie była długa, Tristan znieruchomiał tylko na chwilę, by szybko przezwyciężyć moc zaklęcia i zwrócić się znów przeciwko Bennettowi. Całe szczęście - nie trafił.
Chwilowo stracił skupienie, chwilowo się rozproszył. Wykorzystała to ciemnowłosa kobieta, której zaklęcie poszybowało w jego kierunku. Nie znał go, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek usłyszał inkantację tego zaklęcia, nie potrafił też dopasować go do tego, co wywoływało. Nie miał pojęcia co w niego leci, co się stanie, gdy tym dostanie. Podejrzewał jedynie, że znów ma do czynienia z czarną magią. To dlatego właśnie nie znał tego zaklęcia.
Wyciągnął różdżkę, czując jak gardło zaczyna ściskać mu strach. Dłoń wyciągnął przed siebie, nadgarstkiem ruszył szybko, ale starał się zrobić to również starannie. Magiczna tarcza była jego jedyną szansą.
- Protego!
Od niej wszystko zależało, to ona miała go uchronić. Nie wiedział nawet czym oberwie, co się stanie, gdy tarcza zawiedzie. Wiedział jednak, że nie będzie to nic dobrego.
Alan nie mógł zobaczyć osłabienia, które nagle targnęło Deidre. Nie widział również, że to samo stało się z Tristanem, u którego krew stała się widocznym dowodem na to, że nawet czarna magia nie była im dziś łaskawa. Widział natomiast jak magia ulatuje z jego różdżki i, tym razem prawdopodobnie celnie, leci w stronę przeciwnika. Wstrzymał oddech gdy zobaczył, jak zaklęcie sięga sego celu. Radość nie była długa, Tristan znieruchomiał tylko na chwilę, by szybko przezwyciężyć moc zaklęcia i zwrócić się znów przeciwko Bennettowi. Całe szczęście - nie trafił.
Chwilowo stracił skupienie, chwilowo się rozproszył. Wykorzystała to ciemnowłosa kobieta, której zaklęcie poszybowało w jego kierunku. Nie znał go, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek usłyszał inkantację tego zaklęcia, nie potrafił też dopasować go do tego, co wywoływało. Nie miał pojęcia co w niego leci, co się stanie, gdy tym dostanie. Podejrzewał jedynie, że znów ma do czynienia z czarną magią. To dlatego właśnie nie znał tego zaklęcia.
Wyciągnął różdżkę, czując jak gardło zaczyna ściskać mu strach. Dłoń wyciągnął przed siebie, nadgarstkiem ruszył szybko, ale starał się zrobić to również starannie. Magiczna tarcza była jego jedyną szansą.
- Protego!
Od niej wszystko zależało, to ona miała go uchronić. Nie wiedział nawet czym oberwie, co się stanie, gdy tarcza zawiedzie. Wiedział jednak, że nie będzie to nic dobrego.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alan Bennett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 37
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 37
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
190/220, -5
W milczeniu i zastygłym bezruchu obserwował ciśniętą przez Deirdre klątwę, klątwę, której - oczywiście - mężczyzna nie zdołał obronić; rzekomego aurora oplótł silny palący łańcuch, który ściągnął do ciała jego ramiona, uniemożliwiając jakikolwiek ruch pozwalający na rzucenie zaklęć. Znajdował się przed nimi bezbronny, gotowy do spowiedzi, po co i dlaczego przerwał ich zabawę. Jego słodka Czarna Orchidea zasłużyła sobie na tę chwilę radości - niszczył ją bez powodu i okrutnie, Tristan pokręcił głową z dezaprobatą, kiedy, z opuszczoną różdżką, przestąpił parę kroków przed siebie, podchodząc bliżej napastnika - przyglądając się jego twarzy, obcej, nieznajomej, sylwetce, na której zaczynały otwierać się blizny - miał go tuż u swoich stóp; zapominając przez to o dziewczynie, która skąpana nocnym całunem ciemności zniknęła gdzieś w pobliskich krzewach.
- Po dobroci zapewne nam się nie przedstawi - mruknął, unosząc wzrok na Deirdre, na krótko, prędko powrócił spojrzeniem ku mężczyźnie, mierząc go od stóp po samą głowę. Za dużo widział, rozmowa i tak nie miała większego sensu - zabiją go - kogo, to nie miało znaczenia. Potrzebował ludzkiej kości - i zabawy dla swojej kochanki. Mimo oczywistego cierpienia ofiary na twarzy Tristana malował się jedynie obojętny wyraz, kimkolwiek był ten człowiek, nie był nikim istotnym, niebawem zostanie z niego tylko proch zgubiony gdzieś na tej romantycznej ziemi, proch, z którego powstał i proch, w który się obróci. - A to niegrzecznie - kontynuował, usiłując znaleźć spojrzenie źrenic tego człowieka - powiesz nam coś o sobie, nieznajomy? Spędzimy razem czas, którego nigdy nie zapomnisz, dobrze byłoby się lepiej poznać. Wiemy już, że lubisz się bawić w księcia na białym koniu. - I właśnie trafiłeś na swojego pierwszego smoka, dzielny błędny rycerzu.
- Dziewczyna - rzucił nagle, szorstko, kątem oka dostrzegając, dopiero teraz, pustą przestrzeń, ich ofiara zniknęła - nie mogła być daleko, nie byłaby w stanie odpełznąć tak szybko, ale udając się na poszukiwania dogorywającej dziewczyny, musieliby porzucić oplecionego łańcuchami mężczyznę - co w tym momencie jeszcze bardziej nie wchodziło w grę, uczynił więcej złego, niż mu się początkowo wydawało. Odnalazł dłonią różdżkę, jej rękojeść, z wolna oplatając ją palcami, tak naprawdę nie powinien się wtrącać - dzisiejsza zabawa była dla niej, nie potrafił się jednak powstrzymać od wymierzania mu kary. Zniszczył wieczór, na który nie został zaproszony - wolał złotowłosą ślicznotkę od niego, jej jęk bólu brzmiał milej dla uszu, a wykrzywione w cierpiętniczym grymasie usta były znacznie piękniejsze.
- Crepito - powtórzył więc wypowiedzianą wcześniej inkantację, teraz, kiedy ten człowiek był właściwie bezbronny, znajdował się na wyciągnięcie ręki i nie mógł się poruszyć, zaklęcie musiało sięgnąć celu - zasłużył sobie na to.
W milczeniu i zastygłym bezruchu obserwował ciśniętą przez Deirdre klątwę, klątwę, której - oczywiście - mężczyzna nie zdołał obronić; rzekomego aurora oplótł silny palący łańcuch, który ściągnął do ciała jego ramiona, uniemożliwiając jakikolwiek ruch pozwalający na rzucenie zaklęć. Znajdował się przed nimi bezbronny, gotowy do spowiedzi, po co i dlaczego przerwał ich zabawę. Jego słodka Czarna Orchidea zasłużyła sobie na tę chwilę radości - niszczył ją bez powodu i okrutnie, Tristan pokręcił głową z dezaprobatą, kiedy, z opuszczoną różdżką, przestąpił parę kroków przed siebie, podchodząc bliżej napastnika - przyglądając się jego twarzy, obcej, nieznajomej, sylwetce, na której zaczynały otwierać się blizny - miał go tuż u swoich stóp; zapominając przez to o dziewczynie, która skąpana nocnym całunem ciemności zniknęła gdzieś w pobliskich krzewach.
- Po dobroci zapewne nam się nie przedstawi - mruknął, unosząc wzrok na Deirdre, na krótko, prędko powrócił spojrzeniem ku mężczyźnie, mierząc go od stóp po samą głowę. Za dużo widział, rozmowa i tak nie miała większego sensu - zabiją go - kogo, to nie miało znaczenia. Potrzebował ludzkiej kości - i zabawy dla swojej kochanki. Mimo oczywistego cierpienia ofiary na twarzy Tristana malował się jedynie obojętny wyraz, kimkolwiek był ten człowiek, nie był nikim istotnym, niebawem zostanie z niego tylko proch zgubiony gdzieś na tej romantycznej ziemi, proch, z którego powstał i proch, w który się obróci. - A to niegrzecznie - kontynuował, usiłując znaleźć spojrzenie źrenic tego człowieka - powiesz nam coś o sobie, nieznajomy? Spędzimy razem czas, którego nigdy nie zapomnisz, dobrze byłoby się lepiej poznać. Wiemy już, że lubisz się bawić w księcia na białym koniu. - I właśnie trafiłeś na swojego pierwszego smoka, dzielny błędny rycerzu.
- Dziewczyna - rzucił nagle, szorstko, kątem oka dostrzegając, dopiero teraz, pustą przestrzeń, ich ofiara zniknęła - nie mogła być daleko, nie byłaby w stanie odpełznąć tak szybko, ale udając się na poszukiwania dogorywającej dziewczyny, musieliby porzucić oplecionego łańcuchami mężczyznę - co w tym momencie jeszcze bardziej nie wchodziło w grę, uczynił więcej złego, niż mu się początkowo wydawało. Odnalazł dłonią różdżkę, jej rękojeść, z wolna oplatając ją palcami, tak naprawdę nie powinien się wtrącać - dzisiejsza zabawa była dla niej, nie potrafił się jednak powstrzymać od wymierzania mu kary. Zniszczył wieczór, na który nie został zaproszony - wolał złotowłosą ślicznotkę od niego, jej jęk bólu brzmiał milej dla uszu, a wykrzywione w cierpiętniczym grymasie usta były znacznie piękniejsze.
- Crepito - powtórzył więc wypowiedzianą wcześniej inkantację, teraz, kiedy ten człowiek był właściwie bezbronny, znajdował się na wyciągnięcie ręki i nie mógł się poruszyć, zaklęcie musiało sięgnąć celu - zasłużył sobie na to.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Widocznie zaufanie swym gorzkim emocjom i poddanie się im, przynajmniej w pewien skryty dla świata sposób, sprzyjało opanowaniu magii. Paradoksalnie w momencie, w którym działania nieznajomego najbardziej się jej nie spodobały - zaatakował Tristana, porywając się na niemalże świętość - różdżka w końcu zaczęła jej słuchać, i to w sposób więcej niż zadowalający. Już po wypowiedzeniu ostatniej sylaby klątwy czuła, że ta z sukcesem pomknie w stronę czającego się nieopodal cienia: drewno jakarandy rozgrzało się a przyjemne ciepło zaczęło promieniować wzdłuż smukłych palców i nadgarstka, ciepło nierównające się jednak z tym, które objęło wrzącym uściskiem łańcuchów ciało przeciwnika. Deirdre uśmiechnęła się lekko, gdy rozżarzony metal zalśnił w półmroku, wyłaniając z niego wyraźniejsze zarysy mężczyzny. Poczucie władzy, wyrównanie szkód, słodka zemsta, bawienie się z innymi tak, jak zabawiano się z nią samą - czarna magia znów roztoczyła nad nią troskliwą opiekę, czule pozwalając na wymierzenie sprawiedliwości. Niezrozumiałej dla postronnych, głupich, nieświadomych; nieważne, liczyło się tylko spokojniejsze bicie serca i coraz silniejsza wdzięczność, jaką odczuwała wobec mocy i tych, którzy pozwolili zgłębić jej tajniki.
Odruchowo ruszyła tuż za wymijającym ją Tristanem, zmniejszając odległość od spętanej ofiary, nieco łatwiejszej już do rozpoznania, nawet pomimo grymasu bólu, wykrzywiającego twarz. Deirdre nie traciła czujności, już raz zdołał ich zaskoczyć, nie wypuszczała więc różdżki z dłoni, przystając tuż za plecami Rosiera - zza barczystego ramienia w końcu mogła spojrzeć na nieznajomego...okazującego się jednak kimś, kogo już kiedyś widziała. Miała niezłą pamięć a szpitalne okoliczności sprzyjały wyryciu się znaków szczególnych w głowie: nie myliła się, słyszała już ten niski, teraz drżący, głos, lecz nie w dusznych komnatach Wenus a w sterylnej sali. Nie obawiała się rozpoznania, wydawało się jej mało prawdopodobne, przez gabinet przebiegało wielu przypadkowych pacjentów, azjatyckie rysy twarzy zlewały się w jedno - lecz nawet jeśli, w tej chwili nie czuła strachu.
- To uzdrowiciel - powiedziała nagle, spokojnie, miękko: Tristan miał rację, napotkali bohaterskiego rycerza, pragnącego uratować z opresji...swoją współpracownicę? Znali się? Deirdre oparła policzek o ramię Tristana, nie odrywając wzroku od szamoczącego się z bólu Bennetta. - Wyrwaliśmy z twych objęć kochankę? Mieliście spędzić razem romantyczną noc? Dlatego tu jesteś? - pytała prawie smutno, dobrze odgrywając przejętą tą wspaniałą historią - więź między dwójką uzdrowicieli tłumaczyłaby szaleństwo mężczyzny, podającego się za aurora i spacerującego tymi samymi ścieżkami, którymi niedawno kroczyła złotowłosa magomedyczka: pozwalałaby także wzbogacić tę noc o dodatkowe przyjemności. Spytałaby o coś więcej, drążąc temat, lecz ciszę przerwała krótka inkantacja. Jedna z najsłodszych, które mogła usłyszeć, od razu przypominająca pierwsze spotkanie Rycerzy, potęgę Czarnego Pana, tortury, do jakich był zdolny, nowy porządek, jaki ustalił - i którego częścią się stała. Instynktownie wbiła palce w bark Rosiera: wtedy zaciskała palce na oparciu jego krzesła, teraz na jego skórze, drapieżnie, już nie ze strachem i szokiem, a zadowoleniem i fascynacją. Krzyk, soczysty dźwięk pękającej gałki ocznej, maź spływająca po twarzy wraz z krwią - drgnęła gwałtownie, nabierając głębiej powietrza z wyraźną rozkoszą: brunet nie musiał widzieć jej twarzy, by poczuć, jak się rozluźnia, przylegając ściślej do jego pleców. Niezdrowo spiętych, ale złożyła to na karb zirytowania nowym towarzystwem, na razie nie wiedząc o przenikającym go bólu. Zdawała się też nie słyszeć szorstkiego przypomnienia o dziewczynie, na razie straciła nią zainteresowanie - nie mogła odpełznąć daleko, zresztą, tylko szlochała, pozbawiona różdżki i siły: Alan stanowił znacznie ciekawszą rozrywkę.
- Sectumsempra - szepnęła ponownie, kierując różdżkę na klatkę piersiową uzdrowiciela; lubiła to zaklęcie, chciała znów poczuć krew, tym razem bliżej, intensywniej: lecz tuż po wypowiedzeniu inkantacji odsunęła się od Tristana, niechętnie zerkając w stronę poruszających się nieopodal krzewów, skąd dochodziło żałosne łkanie. Należało zająć się słodką heroiną nocnej opowiastki o bohaterze i damie w opałach.
Odruchowo ruszyła tuż za wymijającym ją Tristanem, zmniejszając odległość od spętanej ofiary, nieco łatwiejszej już do rozpoznania, nawet pomimo grymasu bólu, wykrzywiającego twarz. Deirdre nie traciła czujności, już raz zdołał ich zaskoczyć, nie wypuszczała więc różdżki z dłoni, przystając tuż za plecami Rosiera - zza barczystego ramienia w końcu mogła spojrzeć na nieznajomego...okazującego się jednak kimś, kogo już kiedyś widziała. Miała niezłą pamięć a szpitalne okoliczności sprzyjały wyryciu się znaków szczególnych w głowie: nie myliła się, słyszała już ten niski, teraz drżący, głos, lecz nie w dusznych komnatach Wenus a w sterylnej sali. Nie obawiała się rozpoznania, wydawało się jej mało prawdopodobne, przez gabinet przebiegało wielu przypadkowych pacjentów, azjatyckie rysy twarzy zlewały się w jedno - lecz nawet jeśli, w tej chwili nie czuła strachu.
- To uzdrowiciel - powiedziała nagle, spokojnie, miękko: Tristan miał rację, napotkali bohaterskiego rycerza, pragnącego uratować z opresji...swoją współpracownicę? Znali się? Deirdre oparła policzek o ramię Tristana, nie odrywając wzroku od szamoczącego się z bólu Bennetta. - Wyrwaliśmy z twych objęć kochankę? Mieliście spędzić razem romantyczną noc? Dlatego tu jesteś? - pytała prawie smutno, dobrze odgrywając przejętą tą wspaniałą historią - więź między dwójką uzdrowicieli tłumaczyłaby szaleństwo mężczyzny, podającego się za aurora i spacerującego tymi samymi ścieżkami, którymi niedawno kroczyła złotowłosa magomedyczka: pozwalałaby także wzbogacić tę noc o dodatkowe przyjemności. Spytałaby o coś więcej, drążąc temat, lecz ciszę przerwała krótka inkantacja. Jedna z najsłodszych, które mogła usłyszeć, od razu przypominająca pierwsze spotkanie Rycerzy, potęgę Czarnego Pana, tortury, do jakich był zdolny, nowy porządek, jaki ustalił - i którego częścią się stała. Instynktownie wbiła palce w bark Rosiera: wtedy zaciskała palce na oparciu jego krzesła, teraz na jego skórze, drapieżnie, już nie ze strachem i szokiem, a zadowoleniem i fascynacją. Krzyk, soczysty dźwięk pękającej gałki ocznej, maź spływająca po twarzy wraz z krwią - drgnęła gwałtownie, nabierając głębiej powietrza z wyraźną rozkoszą: brunet nie musiał widzieć jej twarzy, by poczuć, jak się rozluźnia, przylegając ściślej do jego pleców. Niezdrowo spiętych, ale złożyła to na karb zirytowania nowym towarzystwem, na razie nie wiedząc o przenikającym go bólu. Zdawała się też nie słyszeć szorstkiego przypomnienia o dziewczynie, na razie straciła nią zainteresowanie - nie mogła odpełznąć daleko, zresztą, tylko szlochała, pozbawiona różdżki i siły: Alan stanowił znacznie ciekawszą rozrywkę.
- Sectumsempra - szepnęła ponownie, kierując różdżkę na klatkę piersiową uzdrowiciela; lubiła to zaklęcie, chciała znów poczuć krew, tym razem bliżej, intensywniej: lecz tuż po wypowiedzeniu inkantacji odsunęła się od Tristana, niechętnie zerkając w stronę poruszających się nieopodal krzewów, skąd dochodziło żałosne łkanie. Należało zająć się słodką heroiną nocnej opowiastki o bohaterze i damie w opałach.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
|Żywotność: 220 - 30 - 74 - 82 = 34 (- 60 do rzutów)
Tarcza - ta, która powinna go obronić, która powinna pojawić się przed nim, błysnąć magią i odbić zaklęcie - zawiodła go. Czy to zbyt późna reakcja, zły ruch nadgarstka, a może anomalia - nie wiedział. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać, jak w zwolnionym tempie obserwował jak magia błyszczy, jak promień złowrogiego zaklęcia przebija się bez trudu, ugadzając go nagle, bezlitośnie. Przez ułamek sekundy nie wiedział nawet co się stało, czym oberwał. A potem poczuł jak coś ciężkiego oplata jego ramiona, ściskając go tak, że poczuł dyskomfort przy oddychaniu. Ułamek sekundy potem poczuł gorąc, jaki bił od łańcuchów, które teraz zdawały się niemalże topić jego skórę. Nie pamiętał czy doświadczył kiedyś takiego bólu. A jednak, przyspieszone tętno, wyostrzony wzrok, adrenalina; każdy jego zmysł, każda komórka na ciele krzyczały, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nauczony pracą w szpitalu umiał zachować zdrowy rozsądek w stresujących sytuacjach. A jego "rozsądek" podpowiadał mu tylko jedno...
Uciekaj.
Nie wiedział kiedy ruszył z miejsca, dość nieporadnie biegnąc przed siebie. Unieruchomienie kończyn górnych, ból i ciemność sprawiały, że bieg był trudny, trudniejszy niż normalnie. Żarzące się łańcuchy pobłyskiwały w mroku, czyniąc go widocznym w ciemności, robiąc z niego łatwy cel. Przez chwilę nawet zdawało mu się, że nie czuł już bólu od łańcuchów, jakby jego ciało zobojętniało na to, pragnąć po prostu uciec. Kolejne zaklęcie ugodziło go nagle, w plecy. I znów ułamki sekund oddzieliły go od tego, co miało nastąpić. Jeżeli myślał, że ból od gorących, topiących skórę łańcuchów jest najgorszy, to znacznie się mylił...
Gwałtowny ból sprawił, że stracił równowagę i padł na ziemię. Kuląc się i jęcząc, resztkami sił powstrzymując się przed krzykiem. Zapomniał o łańcuchach, zapomniał o bożym świecie, przeżywając prawdopodobnie najgorszą chwilę w swoim życiu. Nie umiał poradzić sobie z takim bólem, nie miał tyle wytrzymałości czy silnej woli, więc po prostu kulił się na ziemi, drżąc i wydając z siebie stłumione okrzyki próbował przyzwyczaić się do bólu, jakoś go zneutralizować, zmniejszyć. Nic nie pomagało. Był uzdrowicielem, a nie mógł pomóc nawet samemu sobie. Bez różdżki, bez sprawnych rąk, teraz bez oka. Przytłumione przez ból myśli nie miały czasu na zastanawianie się nad tym, czy kiedykolwiek jeszcze je odzyska.
Gdy podeszli do niego, kulił się na ziemi, jęcząc z bólu. Miał jednak siłę, by spojrzeć na nich, a drugie oko - choć sprawne - dawało mu jedynie rozmazany obraz. Drżał, napinając mięśnie do granic możliwości, jak gdyby to miało mu pomóc, dodać mu sił. Obraz nieco sie wyostrzył, a wzrok prześliznął się od twarzy mężczyzny (którego nie rozpoznał), do twarzy kobiety, której azjatyckie rysy wydawały mu się znajome. Przez chwilę nawet myślał, że jest to zasługą tylko i wyłącznie azjatyckich rysów twarzy, że z kimś ją myli, że nigdy jej nie widział; jej słowa jednak wyprowadziły go z błędu. Skupił się na tyle na ile mógł, skupiając swe myśli wokoło tego. Znał ją, prawdopodobnie była jego pacjentką, ale... nic więcej nie mógł sobie przypomnieć. Zbyt wielu pacjentów miał każdego dnia, by zapamiętać kogoś, kto był u niego raz.
Nie odezwał się jednak nic. Nie odpowiedział na pytanie, nie kiwnął, ani też nie pokręcił głową. Po prostu wpatrywał się w nich z twarzą pełną bólu i zmęczenia, ale też ze swego rodzaju uporem. Nie wiedział co ma odpowiedzieć. Początkowo chciał skłamać, powiedzieć, że dziewczyna rzeczywiście była jego kochanką, a jednak powstrzymał się - nie wiedział jaka odpowiedź była tą "dobrą". Nie chciał pogarszać sprawy, bo mimo jego beznadziejnej sytuacji, cały czas tkwiła w nim ta głupia, naiwna cząstka bohaterstwa - miał nadzieję, że dziewczyna zdoła uciec.
To chyba milczenie znów ich rozzłościło. A może po prostu lubowali się w cierpieniu innych? Kolejne zaklęcie trafiło w jego klatkę piersiową, ból znów przeszedł jego ciało, z ran zaczęła sączyć się krew, która plamiła jego ubranie, choć w ciemności nie było to widoczne. Jęk bólu wydobył się z jego gardła samoistnie, gdy on znów kulił się na ziemi. Drżął, trząsł się, gdy komórki jego ciała błagały o litość. Utrata krwi i ból go osłabiały, nie miał siły się podnieść, nie miał siły też udawać bohatera. Podniósł jedynie wzrok jednego oka i utkwił go w stojącej nad nim Deidre, gdy olśnienie przyszło do niego, przynosząc odpowiedź, której poszukiwał.
- Czy... Twój malutki brat jest dumny z posiadania siostry, którą cieszy cierpienie innych? - Głos był dziwnie zachrypnięty, a jednocześnie słabowity. Utrzymanie przytomności również przychodziło mu z trudem. A może lepiej by było z tym nie walczyć i pozwolić, by ciemność przyszła po niego przynosząc błogie ukojenie? Ten głupi upór nie pozwalał mu na poddanie się temu. A może to nie upór a strach przed tym, że ciemność porwie go już na zawsze?
Tarcza - ta, która powinna go obronić, która powinna pojawić się przed nim, błysnąć magią i odbić zaklęcie - zawiodła go. Czy to zbyt późna reakcja, zły ruch nadgarstka, a może anomalia - nie wiedział. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać, jak w zwolnionym tempie obserwował jak magia błyszczy, jak promień złowrogiego zaklęcia przebija się bez trudu, ugadzając go nagle, bezlitośnie. Przez ułamek sekundy nie wiedział nawet co się stało, czym oberwał. A potem poczuł jak coś ciężkiego oplata jego ramiona, ściskając go tak, że poczuł dyskomfort przy oddychaniu. Ułamek sekundy potem poczuł gorąc, jaki bił od łańcuchów, które teraz zdawały się niemalże topić jego skórę. Nie pamiętał czy doświadczył kiedyś takiego bólu. A jednak, przyspieszone tętno, wyostrzony wzrok, adrenalina; każdy jego zmysł, każda komórka na ciele krzyczały, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nauczony pracą w szpitalu umiał zachować zdrowy rozsądek w stresujących sytuacjach. A jego "rozsądek" podpowiadał mu tylko jedno...
Uciekaj.
Nie wiedział kiedy ruszył z miejsca, dość nieporadnie biegnąc przed siebie. Unieruchomienie kończyn górnych, ból i ciemność sprawiały, że bieg był trudny, trudniejszy niż normalnie. Żarzące się łańcuchy pobłyskiwały w mroku, czyniąc go widocznym w ciemności, robiąc z niego łatwy cel. Przez chwilę nawet zdawało mu się, że nie czuł już bólu od łańcuchów, jakby jego ciało zobojętniało na to, pragnąć po prostu uciec. Kolejne zaklęcie ugodziło go nagle, w plecy. I znów ułamki sekund oddzieliły go od tego, co miało nastąpić. Jeżeli myślał, że ból od gorących, topiących skórę łańcuchów jest najgorszy, to znacznie się mylił...
Gwałtowny ból sprawił, że stracił równowagę i padł na ziemię. Kuląc się i jęcząc, resztkami sił powstrzymując się przed krzykiem. Zapomniał o łańcuchach, zapomniał o bożym świecie, przeżywając prawdopodobnie najgorszą chwilę w swoim życiu. Nie umiał poradzić sobie z takim bólem, nie miał tyle wytrzymałości czy silnej woli, więc po prostu kulił się na ziemi, drżąc i wydając z siebie stłumione okrzyki próbował przyzwyczaić się do bólu, jakoś go zneutralizować, zmniejszyć. Nic nie pomagało. Był uzdrowicielem, a nie mógł pomóc nawet samemu sobie. Bez różdżki, bez sprawnych rąk, teraz bez oka. Przytłumione przez ból myśli nie miały czasu na zastanawianie się nad tym, czy kiedykolwiek jeszcze je odzyska.
Gdy podeszli do niego, kulił się na ziemi, jęcząc z bólu. Miał jednak siłę, by spojrzeć na nich, a drugie oko - choć sprawne - dawało mu jedynie rozmazany obraz. Drżał, napinając mięśnie do granic możliwości, jak gdyby to miało mu pomóc, dodać mu sił. Obraz nieco sie wyostrzył, a wzrok prześliznął się od twarzy mężczyzny (którego nie rozpoznał), do twarzy kobiety, której azjatyckie rysy wydawały mu się znajome. Przez chwilę nawet myślał, że jest to zasługą tylko i wyłącznie azjatyckich rysów twarzy, że z kimś ją myli, że nigdy jej nie widział; jej słowa jednak wyprowadziły go z błędu. Skupił się na tyle na ile mógł, skupiając swe myśli wokoło tego. Znał ją, prawdopodobnie była jego pacjentką, ale... nic więcej nie mógł sobie przypomnieć. Zbyt wielu pacjentów miał każdego dnia, by zapamiętać kogoś, kto był u niego raz.
Nie odezwał się jednak nic. Nie odpowiedział na pytanie, nie kiwnął, ani też nie pokręcił głową. Po prostu wpatrywał się w nich z twarzą pełną bólu i zmęczenia, ale też ze swego rodzaju uporem. Nie wiedział co ma odpowiedzieć. Początkowo chciał skłamać, powiedzieć, że dziewczyna rzeczywiście była jego kochanką, a jednak powstrzymał się - nie wiedział jaka odpowiedź była tą "dobrą". Nie chciał pogarszać sprawy, bo mimo jego beznadziejnej sytuacji, cały czas tkwiła w nim ta głupia, naiwna cząstka bohaterstwa - miał nadzieję, że dziewczyna zdoła uciec.
To chyba milczenie znów ich rozzłościło. A może po prostu lubowali się w cierpieniu innych? Kolejne zaklęcie trafiło w jego klatkę piersiową, ból znów przeszedł jego ciało, z ran zaczęła sączyć się krew, która plamiła jego ubranie, choć w ciemności nie było to widoczne. Jęk bólu wydobył się z jego gardła samoistnie, gdy on znów kulił się na ziemi. Drżął, trząsł się, gdy komórki jego ciała błagały o litość. Utrata krwi i ból go osłabiały, nie miał siły się podnieść, nie miał siły też udawać bohatera. Podniósł jedynie wzrok jednego oka i utkwił go w stojącej nad nim Deidre, gdy olśnienie przyszło do niego, przynosząc odpowiedź, której poszukiwał.
- Czy... Twój malutki brat jest dumny z posiadania siostry, którą cieszy cierpienie innych? - Głos był dziwnie zachrypnięty, a jednocześnie słabowity. Utrzymanie przytomności również przychodziło mu z trudem. A może lepiej by było z tym nie walczyć i pozwolić, by ciemność przyszła po niego przynosząc błogie ukojenie? Ten głupi upór nie pozwalał mu na poddanie się temu. A może to nie upór a strach przed tym, że ciemność porwie go już na zawsze?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wibrujący pisk, przedzierający się przez uszy bolesnym grotem, pulsująca skroń, szum krwi, uścisk, jakby ktoś objął nagle jego czaszkę niewidzialną obręczą, pieprzone anomalie. Głowa nie bolała go często, wierzył, że to domena kobiet, ale migrena, która właśnie go dopadła, wywołała u niego lekkie zachwianie, przeniósł ciężar ciała na lekko wysuniętą w przód nogę, odnajdując równowagę. Wiedział, że to nic niegroźnego - ale osłabiało go, obniżało czujność, zaburzało koncentrację, było jak burza, która wdarła się do harmonijnego, perfekcyjnie ułożonego wnętrza. Niestabilność magii wydawała się tak potężna, że mógłby ochrzcić ją mianem piątego żywiołu.
Dopiero miękki głos Deirdre zmusił go do uniesienia wzroku znad leżącego Alana. Z zawahaniem, bynajmniej nie spowodowanym jej słowami, profesja uzdrowiciela wydawała się znacznie adekwatniejsza dla tego człowieka aniżeli profesja aurora, wahał się raczej, czy zadbawszy o ostrożność nie powinien zapytać, skąd właściwie to wie - odstąpił jednak, nie chcąc, by rozmowa między nimi dwojgiem ukazała zbyt wiele. Zamiast tego, przymknął lekko oczy, może przyjmując przyjemny wiosenny podmuch wiatru, a może rozkoszując się przedstawioną przez Deirdre historią. Iście szekspirowską, romantyczną, dramatyczną i ostatecznie krwawą jak Romeo i Julia. Nie mógł na nią spojrzeć, znajdowała się za jego plecami i wpijała w jego bark palce w słodkiej, przynoszącej ulgę od bólu głowy i osłabienia pieszczocie, z mieszaniną morderczej pasji i kociego zadowolenia, to na tym się skupił, nie na pękającej tuż przed nim gałce ocznej i krwi, i mazi, powoli zalewającej twarz uzdrowiciela, jego cierpienie było mu obojętne. Otrzymał karę, na którą sobie zasłużył - śmierć, którą miał dla niego zaplanowaną, nie była wszakże karą, była oczywistością i jedynym rozsądnym wyjście po tym, kiedy ten ujrzał zbyt wiele.
Bliskość Deirdre zawsze go rozpraszała - ale i inspirowała jednocześnie, jej ciało tuż przy jego plecach pobudzało zmysły i wyobraźnię, sprawiając, że Tristan zaczynał czuć się tą nocą... zniecierpliwiony. Nie cofnął się, słysząc wypowiedzianą przez nią inkantację, choć wiedział, że oznaczała ona rychły rozbryzg krwi - zatamowany tym razem przez ubranie Alana. Pokręcił głową, wciąż na niego patrząc: prosto w oczy, jak drapieżnik wyzywający drugie zwierzę, jak drapieżnik polujący i rozszarpujący ofiarę.
- Wiesz już, jaki będzie finał tego spektaklu? - zapytał bardziej tonem pogawędki aniżeli groźby, nieukontentowanym jego zawziętym milczeniem. W milczeniu nie było nic ciekawego, gdyby chciał go milczącego, wyrwałby mu język. Bez zrozumienia powiódł spojrzeniem za jego okiem, wsłuchując się w wypowiadane przezeń słowa - które skwitował rozbawionym złowrogim prychnięciem, niskim, wilczym, w żaden sposób tak naprawdę nie śmiesznym. Był naiwny, sądząc, że obudzi w ten sposób u Deirdre podszepty sumienia, nie miała go. Nie martwił się, wiedział, że ta ckliwa prowokacja wzbudzi u niej najwięcej wzruszenie ramion, najmniej całkowitą ignorancję. - Nie wiesz - odpowiedział więc sam sobie, z lekkim zawodem, wodząc wzrokiem wzdłuż palących linii silnego łańcucha, który nieprzerwanie pętał uzdrowiciela. Zatrzyma go w tej pozycji jeszcze na jakiś czas, czas, w trakcie którego ból nie przestanie się nasilać, rany nie przestaną krwawić, a oczodół nie przestanie się zapadać. Byłby z niego dobry inferius - nazwałby go cyklopem. - Więc patrz uważnie, bohaterze - zaproponował, to było ważne, żeby się skupił - miał połowę mniej oczu, więc musiał skoncentrować połowę więcej uwagi. Postawił większy krok, obchodząc zwłoki - błędny rycerz nie wykonał dzisiaj swojej popisowej szarży, był prawie martwy - śladem Deirdre koncentrując się na nieodległych krzakach, w kierunku których wyciągnął różdżkę; na ślepo posłał w dziewczynę zaklęcie:
- Ictusosio - wartkim krokiem podchodząc bliżej, długo szukał tak ślicznej magomedyczki, nie mogła tak po prostu uciec, winna celebrować tę noc z nimi wszystkimi. Czwarta osoba na tej krwawej uroczystości nie tyle przeszkadzała, co otwierała im nowe możliwości, być może słodcy kochankowie - prawdziwi, czy nie, to nie miało znaczenia, senna rzeczywistość imaginarium bywała znacznie ciekawsza od tego, co działo się naprawdę. A każde z nich - odegra role, które napisze dla nich los. Mieli pecha, że ich losem stali się właśnie Tristan i Deirdre. Zaklęcie winno powstrzymać tę poczwarkę od dalszego przemieszczania się.
170/220, -10
Dopiero miękki głos Deirdre zmusił go do uniesienia wzroku znad leżącego Alana. Z zawahaniem, bynajmniej nie spowodowanym jej słowami, profesja uzdrowiciela wydawała się znacznie adekwatniejsza dla tego człowieka aniżeli profesja aurora, wahał się raczej, czy zadbawszy o ostrożność nie powinien zapytać, skąd właściwie to wie - odstąpił jednak, nie chcąc, by rozmowa między nimi dwojgiem ukazała zbyt wiele. Zamiast tego, przymknął lekko oczy, może przyjmując przyjemny wiosenny podmuch wiatru, a może rozkoszując się przedstawioną przez Deirdre historią. Iście szekspirowską, romantyczną, dramatyczną i ostatecznie krwawą jak Romeo i Julia. Nie mógł na nią spojrzeć, znajdowała się za jego plecami i wpijała w jego bark palce w słodkiej, przynoszącej ulgę od bólu głowy i osłabienia pieszczocie, z mieszaniną morderczej pasji i kociego zadowolenia, to na tym się skupił, nie na pękającej tuż przed nim gałce ocznej i krwi, i mazi, powoli zalewającej twarz uzdrowiciela, jego cierpienie było mu obojętne. Otrzymał karę, na którą sobie zasłużył - śmierć, którą miał dla niego zaplanowaną, nie była wszakże karą, była oczywistością i jedynym rozsądnym wyjście po tym, kiedy ten ujrzał zbyt wiele.
Bliskość Deirdre zawsze go rozpraszała - ale i inspirowała jednocześnie, jej ciało tuż przy jego plecach pobudzało zmysły i wyobraźnię, sprawiając, że Tristan zaczynał czuć się tą nocą... zniecierpliwiony. Nie cofnął się, słysząc wypowiedzianą przez nią inkantację, choć wiedział, że oznaczała ona rychły rozbryzg krwi - zatamowany tym razem przez ubranie Alana. Pokręcił głową, wciąż na niego patrząc: prosto w oczy, jak drapieżnik wyzywający drugie zwierzę, jak drapieżnik polujący i rozszarpujący ofiarę.
- Wiesz już, jaki będzie finał tego spektaklu? - zapytał bardziej tonem pogawędki aniżeli groźby, nieukontentowanym jego zawziętym milczeniem. W milczeniu nie było nic ciekawego, gdyby chciał go milczącego, wyrwałby mu język. Bez zrozumienia powiódł spojrzeniem za jego okiem, wsłuchując się w wypowiadane przezeń słowa - które skwitował rozbawionym złowrogim prychnięciem, niskim, wilczym, w żaden sposób tak naprawdę nie śmiesznym. Był naiwny, sądząc, że obudzi w ten sposób u Deirdre podszepty sumienia, nie miała go. Nie martwił się, wiedział, że ta ckliwa prowokacja wzbudzi u niej najwięcej wzruszenie ramion, najmniej całkowitą ignorancję. - Nie wiesz - odpowiedział więc sam sobie, z lekkim zawodem, wodząc wzrokiem wzdłuż palących linii silnego łańcucha, który nieprzerwanie pętał uzdrowiciela. Zatrzyma go w tej pozycji jeszcze na jakiś czas, czas, w trakcie którego ból nie przestanie się nasilać, rany nie przestaną krwawić, a oczodół nie przestanie się zapadać. Byłby z niego dobry inferius - nazwałby go cyklopem. - Więc patrz uważnie, bohaterze - zaproponował, to było ważne, żeby się skupił - miał połowę mniej oczu, więc musiał skoncentrować połowę więcej uwagi. Postawił większy krok, obchodząc zwłoki - błędny rycerz nie wykonał dzisiaj swojej popisowej szarży, był prawie martwy - śladem Deirdre koncentrując się na nieodległych krzakach, w kierunku których wyciągnął różdżkę; na ślepo posłał w dziewczynę zaklęcie:
- Ictusosio - wartkim krokiem podchodząc bliżej, długo szukał tak ślicznej magomedyczki, nie mogła tak po prostu uciec, winna celebrować tę noc z nimi wszystkimi. Czwarta osoba na tej krwawej uroczystości nie tyle przeszkadzała, co otwierała im nowe możliwości, być może słodcy kochankowie - prawdziwi, czy nie, to nie miało znaczenia, senna rzeczywistość imaginarium bywała znacznie ciekawsza od tego, co działo się naprawdę. A każde z nich - odegra role, które napisze dla nich los. Mieli pecha, że ich losem stali się właśnie Tristan i Deirdre. Zaklęcie winno powstrzymać tę poczwarkę od dalszego przemieszczania się.
170/220, -10
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k10' : 4
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
| 175/205, -5 do kości
Ciemność nagle wydała się lżejsza, łagodniejsza, bardziej przejrzysta - zaczynała im sprzyjać, już nie kryjąc w mroku niespodziewanego towarzystwa, a wyraźnie akcentując żarzące się łańcuchy, opinające drżącą na ziemi sylwetkę. Nie zdołał uciec, obydwie klątwy dosięgnęły celu, rzucając nim o wilgotną ziemię - dotarcie do mężczyzny nie stanowiło już żadnego problemu, kulił się przed nimi z bólu, cały w błocie i krwi, lecz to zapach tej drugiej uderzał w nozdrza Deirdre coraz mocniej, wprawiając ją w doskonały nastrój. W dalszym ciągu nasłuchiwała odgłosów, dobiegających z głębi lasu, popełnienie drugi raz grzechu nieostrożności skazywałoby ją na piekielne męki perfekcjonistki, ale uzdrowiciel naprawdę przypałętał się tutaj samotnie - coraz bardziej przychylała się do romantycznej wersji wieczoru, w innym, pozbawionym uczuciowych sentymentów, wypadku po cóż rzucałby się na ratunek złotowłosej, doskonale wiedząc, że będzie to wybryk samobójcy? Zapewne mieli spotkać się nieopodal, skuszeni dyskrecją lasu i miłosną aurą posągu kochanki; kto wie, może któreś z nich ciągle trzymało w zakamarkach płaszcza nadgryzione jabłko, mające gwarantować uczuciową pomyślność. Głupcy. Głupia naiwna ślicznotka i głupi rycerz, skazujący ich oboje na agonalne męki - i sądzący, że aluzją do młodszego rodzeństwa zdoła wywołać na twarzy Deirdre grymas wstydu bądź rozpaczy.
A więc jednak ją pamiętał; zapewne nie z imienia i nazwiska, zapewne z powodu egzotycznej urody, cóż, niezbyt ją to kłopotało. Uśmiechnęła się jedynie lekko na wspomnienie młodszego brata: coraz bardziej separowała się od rodziny, stając się pusta i martwa, odcięta od słabych korzeni. - Nie przypominam sobie, bym miała brata - odparła w teatralnym zastanowieniu, chcąc zasiać w Alanie wątpliwość: czy na pewno rozpoznawał w półmroku tę konkretną pacjentkę o orientalnych rysach? Czy potrafił ją zidentyfikować, spętany potwornym bólem? Mogła zabawić się kłamstwem w inny sposób, rozszlochać się gwałtownie lub błagać go o wybaczenie, lecz wolała rozrywkę przyjemniejszego kalibru: dziś nie musiała udawać, mogła być w pełni sobą, rozluźniając się i pozbywając choć na kilka godzin ciężaru wątpliwości i strachu przed czekającą ją misją. Czas pracy, czas zabawy - poświęcała się im z taką samą pasją, spokojnie krocząc w kierunku poruszających się krzewów. Niechętnie odsunęła się od Tristana, z podobnym niezadowoleniem tracąc z oczu wykrwawiającego się, półślepego uzdrowiciela, rozumiała jednak chęć połączenia romantycznych kochanków w namiętnym uścisku śmierci. Zaklęcie Rosiera pomknęło gdzieś obok niej, chybiając celu, lecz błysk oświetlił jej złoty pukiel włosów. Kobieta nie odpełzła daleko, pozostając także przytomną. Dobrze, przesuwanie bezwładnego ciała sprawiłoby Deirdre duży kłopot, fizyczna siła zdecydowanie należała do jej słabości, ale odruchowo wierzgająca blondynka pomagała w ponownym przeciągnięciu jej bliżej pomnika.
- Miłość silniejsza od śmierci - szepnęła, ponownie z przesadnym, drżącym przejęciem.
Wenus, bogini uczuć, powinna być im wdzięczna: mogli sprawić, by kochankowie już na zawsze pozostali razem, złączeni w pośmiertnym tańcu, wskrzeszeni do zniszczenia. Czy istniało coś piękniejszego? Nie mieli pojęcia, że mają do czynienia z kimś w pewien sposób istotnym, Bennett był pionkiem, uzdrowicielem, przypadkowym bohaterem, dodatkową zabawką. Milczącą - co faktycznie wywoływało niezadowolenie Deirdre, liczyła na potok słów, obelg, może błagań: ale kto wie, może rozpoczęcie konwersacji było jedynie kwestią czasu lub odpowiednio silnych bodźców. Porzuciła dziewczynę mało delikatnie, puszczając wyłamaną rękę, za którą ją ciągnęła - ciało bezwładnie upadło u stóp Tristana, a Dei wyprostowała się, odgarniając czarne włosy z bladej, wilgotnej - od potu, wywołanego słabością i wysiłkiem, oraz krwi- twarzy. - Imperio - szepnęła prawie bezgłośnie, kierując różdżkę na Bennetta. Wątpiła, by zechciał współpracować po dobroci, zresztą dawno już nie czuła słodkiej, manipulacyjnej zależności, budowanej czarną magią. Powietrze wokół nich drżało coraz wyraźniej a początkowe niepowodzenia powinny nakazać Deirdre ostrożność, lecz ostry zapach krwi osłabiał zdrowy rozsądek.
Ciemność nagle wydała się lżejsza, łagodniejsza, bardziej przejrzysta - zaczynała im sprzyjać, już nie kryjąc w mroku niespodziewanego towarzystwa, a wyraźnie akcentując żarzące się łańcuchy, opinające drżącą na ziemi sylwetkę. Nie zdołał uciec, obydwie klątwy dosięgnęły celu, rzucając nim o wilgotną ziemię - dotarcie do mężczyzny nie stanowiło już żadnego problemu, kulił się przed nimi z bólu, cały w błocie i krwi, lecz to zapach tej drugiej uderzał w nozdrza Deirdre coraz mocniej, wprawiając ją w doskonały nastrój. W dalszym ciągu nasłuchiwała odgłosów, dobiegających z głębi lasu, popełnienie drugi raz grzechu nieostrożności skazywałoby ją na piekielne męki perfekcjonistki, ale uzdrowiciel naprawdę przypałętał się tutaj samotnie - coraz bardziej przychylała się do romantycznej wersji wieczoru, w innym, pozbawionym uczuciowych sentymentów, wypadku po cóż rzucałby się na ratunek złotowłosej, doskonale wiedząc, że będzie to wybryk samobójcy? Zapewne mieli spotkać się nieopodal, skuszeni dyskrecją lasu i miłosną aurą posągu kochanki; kto wie, może któreś z nich ciągle trzymało w zakamarkach płaszcza nadgryzione jabłko, mające gwarantować uczuciową pomyślność. Głupcy. Głupia naiwna ślicznotka i głupi rycerz, skazujący ich oboje na agonalne męki - i sądzący, że aluzją do młodszego rodzeństwa zdoła wywołać na twarzy Deirdre grymas wstydu bądź rozpaczy.
A więc jednak ją pamiętał; zapewne nie z imienia i nazwiska, zapewne z powodu egzotycznej urody, cóż, niezbyt ją to kłopotało. Uśmiechnęła się jedynie lekko na wspomnienie młodszego brata: coraz bardziej separowała się od rodziny, stając się pusta i martwa, odcięta od słabych korzeni. - Nie przypominam sobie, bym miała brata - odparła w teatralnym zastanowieniu, chcąc zasiać w Alanie wątpliwość: czy na pewno rozpoznawał w półmroku tę konkretną pacjentkę o orientalnych rysach? Czy potrafił ją zidentyfikować, spętany potwornym bólem? Mogła zabawić się kłamstwem w inny sposób, rozszlochać się gwałtownie lub błagać go o wybaczenie, lecz wolała rozrywkę przyjemniejszego kalibru: dziś nie musiała udawać, mogła być w pełni sobą, rozluźniając się i pozbywając choć na kilka godzin ciężaru wątpliwości i strachu przed czekającą ją misją. Czas pracy, czas zabawy - poświęcała się im z taką samą pasją, spokojnie krocząc w kierunku poruszających się krzewów. Niechętnie odsunęła się od Tristana, z podobnym niezadowoleniem tracąc z oczu wykrwawiającego się, półślepego uzdrowiciela, rozumiała jednak chęć połączenia romantycznych kochanków w namiętnym uścisku śmierci. Zaklęcie Rosiera pomknęło gdzieś obok niej, chybiając celu, lecz błysk oświetlił jej złoty pukiel włosów. Kobieta nie odpełzła daleko, pozostając także przytomną. Dobrze, przesuwanie bezwładnego ciała sprawiłoby Deirdre duży kłopot, fizyczna siła zdecydowanie należała do jej słabości, ale odruchowo wierzgająca blondynka pomagała w ponownym przeciągnięciu jej bliżej pomnika.
- Miłość silniejsza od śmierci - szepnęła, ponownie z przesadnym, drżącym przejęciem.
Wenus, bogini uczuć, powinna być im wdzięczna: mogli sprawić, by kochankowie już na zawsze pozostali razem, złączeni w pośmiertnym tańcu, wskrzeszeni do zniszczenia. Czy istniało coś piękniejszego? Nie mieli pojęcia, że mają do czynienia z kimś w pewien sposób istotnym, Bennett był pionkiem, uzdrowicielem, przypadkowym bohaterem, dodatkową zabawką. Milczącą - co faktycznie wywoływało niezadowolenie Deirdre, liczyła na potok słów, obelg, może błagań: ale kto wie, może rozpoczęcie konwersacji było jedynie kwestią czasu lub odpowiednio silnych bodźców. Porzuciła dziewczynę mało delikatnie, puszczając wyłamaną rękę, za którą ją ciągnęła - ciało bezwładnie upadło u stóp Tristana, a Dei wyprostowała się, odgarniając czarne włosy z bladej, wilgotnej - od potu, wywołanego słabością i wysiłkiem, oraz krwi- twarzy. - Imperio - szepnęła prawie bezgłośnie, kierując różdżkę na Bennetta. Wątpiła, by zechciał współpracować po dobroci, zresztą dawno już nie czuła słodkiej, manipulacyjnej zależności, budowanej czarną magią. Powietrze wokół nich drżało coraz wyraźniej a początkowe niepowodzenia powinny nakazać Deirdre ostrożność, lecz ostry zapach krwi osłabiał zdrowy rozsądek.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k10' : 7
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k10' : 7
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
|Żywotność: 220 - 30 - 15 - 74 - 82 = 19 (- 70 do rzutów)
Próbował wmówić sobie, że do bólu da się przyzwyczaić, że da się go odrzucić i w ten sposób unicestwić. Próbował z całych sił, napinając obolałe mięśnie do granic możliwości, aż drżał - nie działało. Nie był pewien co boli bardziej - gorące łańcuchy, które wrzynały się w jego ciało, topiąc ubranie, a także skórę, przez co smród spalonej skóry roznosił się dookoła i mieszał ze smrodem krwi i błota; oczodół, w którym u każdego, normalnego człowieka powinna być gałka oczna, zaś u niego była tylko żałosna mieszanina białka i krwi; a może rany na ciele, które pojawiły się nagle, obficie barwiąc jego ciemne ubranie, które nie pozwoliło im na zobaczenie skali szkód, które wyrządziło ich zaklęcie. Nie przyzwyczaił się, nie pokonał bólu - cierpiał w ciszy, gdy pierwsza i najgorsza fala bólu przeminęła. Nie pozwolił sobie na krzyki, lecz ból wyginający jego twarz, a także sprawiający jego ciało w drżenie mówiły wszystko. Ledwo utrzymywał przytomność, resztkami sił zmuszając się do tego, by nie dać się porwać ciemności. Choć jego całe ciało krzyczało, by poddał się, by pozwolił się objąć przez błogość i nieświadomość, jakiś głos rozsądku wrzeszczał, krzyczał i szarpał się konwulsywnie. Wiedział, że jeżeli straci przytomność - już się nie obudzi, wykończą gą, pławiąc się w swoim dziele i robiąc z niego swe osobiste trofeum. Nie miał pojęcia czemu właściwie trzymał się życia. Może lepiej było się poddać?
Dobrze wiedział jaki będzie finał spektaktlu. A jednak trzymał się życia kruczowo, zaciskając na jego resztkach swe drżące, pozbawione sił palce.
Które ześlizgiwały się w stronę krawędzi coraz bardziej. Zwłaszcza, gdy kobieta podważyła jego słowa sprawiając, że niczego jużnie był pewien. Zmęczony umysł nie pomyślał, że może go okłamywać, jej słowa traktując jako dowód na jego osobistą pomyłkę. Nie wiedział czemu traktował to jako swoistą boję ratunkową, nie wiedział czemu tak bardzo chciał wierzyć, że w jakiś sposób uda mu się dotrzeć do sumienia, które bez wątpienia miała, lecz ukrywała głęboko pod maską okrucieństwa, które przynosiło jej radość. Podświadomie w to wierzył, podświadomie traktował to jako ostatnią deskę ratunku, a gdy mu się posypała - nie wiedział już co ma robić. Czy to był czas na to, aby pogodzić się ze śmiercią, wyciągnąć ku niej ręce i powitać jak przyjaciela?
Nagle jednak zapomniał o sobie, wzrok pełen przerażenia przenosząc w stronę, w którą pomknęło zaklęcie. Jego serce - bijące w wariackim tempie - przyspieszyło jeszcze bardziej. Nie chciał mówić sobie, że jest naiwnym głupcem - dobrze wiedział, że nim jest; jednak myśl o tym, że mogli dorwać i ją sprawiała, że bał się jeszcze bardziej, że każda komórka w jego organizmie krzyczała jeszcze bardziej. Idiota - to nim był, z całą pewnością.
- Nie... - Wydusił z siebie zduszonym głosem prośbę, która zawisła między nim, Tristanem, Deidre i dziewczyną, którą tu znów przytargali. - Proszę. - Odrzucił swą godność (czy czasem nie stracił jej już kilka długich minut temu?), odrzucił wszystko, postanowił łapać się wszystkiego, co jeszcze pozostało. O ile pozostało.
- Zostawcie ją, proszę. Usuńcie jej wspomnienia, nikomu nic nie powie. Czyż nie jestem bardziej wytrzymałą zabawką? Ją wykończycie w mniej niż sekundę, jest już ledwo żywa, nie dostarczy wam zabawy. - Drżący głos idealnie zgrał się z drżącym ciałem. Co bardziej nim targało? Strach, ból, wykończenie? Był idiotą, który do końca chciał strugać bohatera. W pewien sposób nie bał się śmierci, bał się natomiast bólu, który czekał go przed nią. Nie wierzył, by dali mu odejść zbyt łatwo.
Nim zdążył cokolwiek zrobić, nim zdążył uchylić usta - zaklęcie ugodziło go w pierś. Nie minęła sekunda, a jego ogarnęła dziwna błogość, dziwny stan zawieszenia. Nie był w stanie poruszyć swoim ciałem, nie był w stanie normalnie myśleć. Czuł się jakby jego świadomość pokryta została gęstą mgłą. Imperius przyniósł ukojenie, lecz pewna cząstka świadomości, która ciągle w nim była (choć odsunięta na bok), drżała z przerażenia. Nie miał pojęcia co zamierzali z nim teraz zrobić i zaczął myśleć, że śmierć byłaby lepsza. Nie miał sił bronić się przed siłą, która zawładnęła nie tylko jego zmęczonym ciałem, ale również umysłem.
Ja przepraszam bardzo, ja poproszę k200, bo potrzebuję 176 oczek
Próbował wmówić sobie, że do bólu da się przyzwyczaić, że da się go odrzucić i w ten sposób unicestwić. Próbował z całych sił, napinając obolałe mięśnie do granic możliwości, aż drżał - nie działało. Nie był pewien co boli bardziej - gorące łańcuchy, które wrzynały się w jego ciało, topiąc ubranie, a także skórę, przez co smród spalonej skóry roznosił się dookoła i mieszał ze smrodem krwi i błota; oczodół, w którym u każdego, normalnego człowieka powinna być gałka oczna, zaś u niego była tylko żałosna mieszanina białka i krwi; a może rany na ciele, które pojawiły się nagle, obficie barwiąc jego ciemne ubranie, które nie pozwoliło im na zobaczenie skali szkód, które wyrządziło ich zaklęcie. Nie przyzwyczaił się, nie pokonał bólu - cierpiał w ciszy, gdy pierwsza i najgorsza fala bólu przeminęła. Nie pozwolił sobie na krzyki, lecz ból wyginający jego twarz, a także sprawiający jego ciało w drżenie mówiły wszystko. Ledwo utrzymywał przytomność, resztkami sił zmuszając się do tego, by nie dać się porwać ciemności. Choć jego całe ciało krzyczało, by poddał się, by pozwolił się objąć przez błogość i nieświadomość, jakiś głos rozsądku wrzeszczał, krzyczał i szarpał się konwulsywnie. Wiedział, że jeżeli straci przytomność - już się nie obudzi, wykończą gą, pławiąc się w swoim dziele i robiąc z niego swe osobiste trofeum. Nie miał pojęcia czemu właściwie trzymał się życia. Może lepiej było się poddać?
Dobrze wiedział jaki będzie finał spektaktlu. A jednak trzymał się życia kruczowo, zaciskając na jego resztkach swe drżące, pozbawione sił palce.
Które ześlizgiwały się w stronę krawędzi coraz bardziej. Zwłaszcza, gdy kobieta podważyła jego słowa sprawiając, że niczego jużnie był pewien. Zmęczony umysł nie pomyślał, że może go okłamywać, jej słowa traktując jako dowód na jego osobistą pomyłkę. Nie wiedział czemu traktował to jako swoistą boję ratunkową, nie wiedział czemu tak bardzo chciał wierzyć, że w jakiś sposób uda mu się dotrzeć do sumienia, które bez wątpienia miała, lecz ukrywała głęboko pod maską okrucieństwa, które przynosiło jej radość. Podświadomie w to wierzył, podświadomie traktował to jako ostatnią deskę ratunku, a gdy mu się posypała - nie wiedział już co ma robić. Czy to był czas na to, aby pogodzić się ze śmiercią, wyciągnąć ku niej ręce i powitać jak przyjaciela?
Nagle jednak zapomniał o sobie, wzrok pełen przerażenia przenosząc w stronę, w którą pomknęło zaklęcie. Jego serce - bijące w wariackim tempie - przyspieszyło jeszcze bardziej. Nie chciał mówić sobie, że jest naiwnym głupcem - dobrze wiedział, że nim jest; jednak myśl o tym, że mogli dorwać i ją sprawiała, że bał się jeszcze bardziej, że każda komórka w jego organizmie krzyczała jeszcze bardziej. Idiota - to nim był, z całą pewnością.
- Nie... - Wydusił z siebie zduszonym głosem prośbę, która zawisła między nim, Tristanem, Deidre i dziewczyną, którą tu znów przytargali. - Proszę. - Odrzucił swą godność (czy czasem nie stracił jej już kilka długich minut temu?), odrzucił wszystko, postanowił łapać się wszystkiego, co jeszcze pozostało. O ile pozostało.
- Zostawcie ją, proszę. Usuńcie jej wspomnienia, nikomu nic nie powie. Czyż nie jestem bardziej wytrzymałą zabawką? Ją wykończycie w mniej niż sekundę, jest już ledwo żywa, nie dostarczy wam zabawy. - Drżący głos idealnie zgrał się z drżącym ciałem. Co bardziej nim targało? Strach, ból, wykończenie? Był idiotą, który do końca chciał strugać bohatera. W pewien sposób nie bał się śmierci, bał się natomiast bólu, który czekał go przed nią. Nie wierzył, by dali mu odejść zbyt łatwo.
Nim zdążył cokolwiek zrobić, nim zdążył uchylić usta - zaklęcie ugodziło go w pierś. Nie minęła sekunda, a jego ogarnęła dziwna błogość, dziwny stan zawieszenia. Nie był w stanie poruszyć swoim ciałem, nie był w stanie normalnie myśleć. Czuł się jakby jego świadomość pokryta została gęstą mgłą. Imperius przyniósł ukojenie, lecz pewna cząstka świadomości, która ciągle w nim była (choć odsunięta na bok), drżała z przerażenia. Nie miał pojęcia co zamierzali z nim teraz zrobić i zaczął myśleć, że śmierć byłaby lepsza. Nie miał sił bronić się przed siłą, która zawładnęła nie tylko jego zmęczonym ciałem, ale również umysłem.
Ja przepraszam bardzo, ja poproszę k200, bo potrzebuję 176 oczek
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zawsze lubił teatr, miał w sobie wyjątkową nieuchwytną magię fałszu, łgarstwa i patosu. Aktorzy jako wytrawni kłamcy akcentowali słowa, których często nie rozumieli, głosząc serenady poetyckich wszechprawd; teatr marionetek był teatrem plebejskim, zbyt mało wykwintnym, by zaprzątał sobie nim głowę, przynajmniej do czasu, kiedy całkiem dobrze odnalazł się w roli władcy marionetek. Szarpanie za sznurki było przyjemne, wymuszanie własnej woli na postronnych bawiło go od zawsze, wymuszanie swojej woli w sposób ostateczny brzmiało jak spełnienie najskrytszych marzeń. Ze spokojem, nie oglądając się na uzdrowiciela, obserwował Deirdre ciągnącą w jego stronę dziewczynę; skinął głową kochance, dopiero po chwili przenosząc wzrok na złotowłosą. Doskonale odnajdywał się w symbolice aluzji, dwuznacznym dialogu, który prowadził z Deirdre, a którego najwyraźniej wciąż nie rozumieli towarzyszący im tego wieczoru magomedycy. Perfekcyjnie rzucone imperio zabrzmiało jak najsilniejszy tembr w żałobnym chórze, przerażająca nocna melodia, klejnot będący koronacją tej nocy. Jego zaklęcie nie trafiło celu - jedynie rozświetliło pobladłą twarz ich wciąż brylującej gwiazdy.
- Śmierć silniejsza od miłości - wtrącił dla kontrastu nieco bardziej ponuro, choć wciąż z teatralną manierą; jak sądzisz, błędny rycerzy, co dzisiaj wygra? Obejrzał się na niego tylko na krótko, pochylił się do dziewczyny, chwytając w prawą dłoń jej podbródek - może nieco zbyt obcesowo - kciukiem obmywając jej policzek z krwi, błota i potu, którymi była oblepiona i które niepotrzebnie przysłaniały jej rzeczywistą urodę. Wyduszone nie uzdrowiciela wywołało na jego twarzy jedynie wilczy uśmiech, zadarł jej podbródek wyżej, chcąc spojrzeć dziewczynie w oczy. Były wielkie i przerażone, jak oczy spłoszonej, zagonionej w kąt sarny.
- Spójrz, troszczy się o ciebie - szepnął, wystarczająco głośno, by usłyszeć go mogli wszyscy tu obecni. Naiwne drżące słowa mężczyzny brzmiały niemal wzruszająco, nie odejmując wzroku od dziewczyny - ostatecznie skinął głową, godząc się na prośbę magomedyka wciąż spiętego morderczymi łańcuchami. - My jej nie wykończymy - odparł spokojnie, jego głos ani drgnął, kontrolnie spojrzał na Deirdre, przenosząc dłoń z policzka na włosy dziewczyny, za które szarpnął, odchylając jej głowę mocniej do tyłu - i przystawiając do jej gardła różdżkę. Nie brzmiał, jakby składał uzdrowicielowi obietnicę, raczej jakby oznajmiał coś, na co wpływ mógł mieć tylko los, przebiegłe fatum tak ściśle związane z teatrem. - Zatańczmy - szepnął do niej - imperio - Stanowczy uścisk dłoni na rękojeści różdżki, uważnie wypowiedziana inkantacja, poprawny akcent, wypowiedział w tym miesiącu brzmienie tego zaklęcia więcej razy, niż własne nazwisko. Nie unosząc się znad podmokłej ziemi rozejrzał się na boki, upewniając się, że wokół nich wciąż nie było nikogo więcej, w tym momencie bardziej niefortunnie jeszcze niż wcześniej byłoby napotkać nieproszone towarzystwo.
-5, st mojego imperiusa to 75
- Śmierć silniejsza od miłości - wtrącił dla kontrastu nieco bardziej ponuro, choć wciąż z teatralną manierą; jak sądzisz, błędny rycerzy, co dzisiaj wygra? Obejrzał się na niego tylko na krótko, pochylił się do dziewczyny, chwytając w prawą dłoń jej podbródek - może nieco zbyt obcesowo - kciukiem obmywając jej policzek z krwi, błota i potu, którymi była oblepiona i które niepotrzebnie przysłaniały jej rzeczywistą urodę. Wyduszone nie uzdrowiciela wywołało na jego twarzy jedynie wilczy uśmiech, zadarł jej podbródek wyżej, chcąc spojrzeć dziewczynie w oczy. Były wielkie i przerażone, jak oczy spłoszonej, zagonionej w kąt sarny.
- Spójrz, troszczy się o ciebie - szepnął, wystarczająco głośno, by usłyszeć go mogli wszyscy tu obecni. Naiwne drżące słowa mężczyzny brzmiały niemal wzruszająco, nie odejmując wzroku od dziewczyny - ostatecznie skinął głową, godząc się na prośbę magomedyka wciąż spiętego morderczymi łańcuchami. - My jej nie wykończymy - odparł spokojnie, jego głos ani drgnął, kontrolnie spojrzał na Deirdre, przenosząc dłoń z policzka na włosy dziewczyny, za które szarpnął, odchylając jej głowę mocniej do tyłu - i przystawiając do jej gardła różdżkę. Nie brzmiał, jakby składał uzdrowicielowi obietnicę, raczej jakby oznajmiał coś, na co wpływ mógł mieć tylko los, przebiegłe fatum tak ściśle związane z teatrem. - Zatańczmy - szepnął do niej - imperio - Stanowczy uścisk dłoni na rękojeści różdżki, uważnie wypowiedziana inkantacja, poprawny akcent, wypowiedział w tym miesiącu brzmienie tego zaklęcia więcej razy, niż własne nazwisko. Nie unosząc się znad podmokłej ziemi rozejrzał się na boki, upewniając się, że wokół nich wciąż nie było nikogo więcej, w tym momencie bardziej niefortunnie jeszcze niż wcześniej byłoby napotkać nieproszone towarzystwo.
-5, st mojego imperiusa to 75
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Posąg kochanki
Szybka odpowiedź