Opuszczony amfiteatr
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczony amfiteatr
Ostatnie przedstawienie w tym amfiteatrze odbyło się tak dawno, że nie pozostali już żadni żywi, którzy byliby w stanie je pamiętać. Niektórzy szczęśliwcy mogą jednak na którejś z licznych ławek dostrzec jasną poświatę, która po przyjrzeniu okazuje się duchem młodego, przystojnego mężczyzny. Z chęcią opowiada on historię teatru, który spłonął w trakcie jednego z przedstawień, a ogień zabił całą obsadę i połowę widowni. Wkrótce to miejsce zostało zapomniane i przypomina teraz cmentarzysko Melpomene; widownia porosła kępami wysokich traw, po ścianach garderoby pną się winorośla, a pojedyncze i przepiękne, nieprzeżarte zębem czasu rekwizyty ukryte wśród chwastów przypominają o chwilach świetności opuszczonego amfiteatru.
Złote pierścienie, ciążące na dość dużych dłoniach markiza, odbijały blask świec, podkreślając tylko każdy detal przesadnie strojnej biżuterii. Doskonale uzupełniającej resztę ubrania, z najdroższych tkanin, niedopasowanych jednak do siebie stylistycznie: widać było, że Markiz de Balzac posiada wielki majątek, którym niezwykle lubi epatować - w najmniej elegancki ze sposobów - ale niekoniecznie potrafi robić z niego użytek. Wypomadowane włosy sięgały mu do ramion, a gęsta broda porastała większą niż zazwyczaj część męskiej twarzy: może był to wynik ciążącej na nim klątwie likantropa? Może chęć ukrycia blizn, które szpeciły go odkąd został wygnany? Głęboko osadzone, małe oczka mężczyzny śledziły uważnie sytuację zastaną w pomieszczeniu; dość łakomym, nieprzyjemnie lepkim spojrzeniem przemknął po krągłej sylwetce lady Wendeliny, zatrzymując się na jej twarzy jedynie na sekundę, by znów wbić spojrzenie w pierś. Oblizał się powoli, lecz finalnie przeniósł wzrok na towarzyszącego jej czarodzieja. Zmrużył oczy, przez dłuższa, napiętą chwilę przyglądając się Rosierowi z uwagą jeszcze większą od tej, jaką poświęcił niemoralnemu kontemplowaniu wdzięków czarownicy. - No proszę, proszę, sam zaufany sługa Lorda Voldemorta mnie odwiedził - zaczął ochrypłym, niskim tonem, przypominającym nieco nieprzyjemne pomruki wydawane czasem przez psy czekające na kość. Markiz na pewno nie powitałby tak spokojnie kogokolwiek innego, trzymał jednak rękę na politycznym pulsie Anglii, a pozycja Czarnego Pana w ciągu ostatnich miesięcy urosła na tyle, by zrobić na Markizie wielkie wrażenie. Lubił nie tylko drogie stroje, ale i równie bogate towarzystwo; a skoro sam zamaskowany śmierciożerca pofatygował się aż tutaj, by go odnaleźć, mile połechtało to wrażliwe ego wilkołaka. - Co cię do mnie sprowadza? Masz jakiś interes? A może przyprowadziłeś prezent? - zaplótł dłonie na szerokiej piersi, by jeszcze lepiej było widać złotą biżuterie, po czym mrugnął zawadiacko do Wendeliny, ciągle jednak skupiając wzrok tylko na Rosierze. Czarownice były głupie, a on nie zamierzał marnować czasu na pogawędki bez pokrycia. - O co chodzi? - dorzucił już konkretniej, pocierając wierzchem dłoni zmierzwioną brodę.
I show not your face but your heart's desire
Wierząc nader głęboko w swoje talenty, lady Selwyn była przekonana, że jako znawczyni alchemii perfekcyjnie wyczuje, kiedy należy eliksir wprawić w ruch. Mogła się wszak nie znać na walce, ale zdawała sobie sprawę, jak działają kreowane przez nią samą specyfiki. Wprawdzie ten znała raczej z teorii, niż praktyki, nie odważając się testować wybuchającego eliksiru w rodzinnych włościach, ale to przecież nie miało większego znaczenia.
– Wilk to nie kot, lordzie Rosier. Słychać, gdy się zbliża – rzekła więc tylko. W końcu słyszeli ich wycie, prawda? Gdyby istniały mutacje lub klątwy związane z kotami: tego mogliby się obawiać, fakt był faktem. Ale wilki? Te głośne, wyjące do księżyca psy? Jeśli lady Selwyn miała zamiar akceptować jakiekolwiek zwierzę poza sowami to raczej byłyby to właśnie koty. Są czystsze i bardziej zwinne i gdyby ich rozmiary były większe bez wątpienia byłyby o wiele bardziej groźne od sfory wilków czy wilkołaków. Nawet w pojedynkę.
Rzecz jasna, było to rozważanie czysto hipotetyczne, jednak Wendelina mimo wszystko miała na tyle wolnego czasu, aby móc pozwolić sobie czasem na tego typu rozważania.
Napotkani mężczyźni dopiero zaczynali orientować się z kim mają do czynienia. Lady Selwyn, krocząc za Tristanem, przyglądała się ich twarzom. Najpierw butni, teraz coraz bardziej niepewni, rzucali krótkie spojrzenia sobie nawzajem.
Gdy z amfiteatru wyszedł człowiek, Wendelina nie zwracała na niego większej uwagi, spojrzeniem poszukując zgubionego gdzieś alchemika. Tego, który wytarzał ten zapach, ten, który zdawał się prowadzić jej duszę ku prawdziwemu szczęściu i...
Lord Rosier nie zwracał na nią uwagi, toteż dłoń lady Selwyn dotknęła delikatnie ramienia jasnowłosego czarodzieja, ponawiając pytanie:
– Nie czuje tego lord? Och, to jak widok słońca nocą, zaiste, cud niemożliwy, ale istniejący – mruczała rozanielonym tonem, jednak gdy sens tych słów dotarł do jej uszu, zatrzymała się niepewnie, rozszerzyła źrenice i zamarła na chwilę, przełykając głośno ślinę. Miała przecież już wcześniej doczynienia z amortencją; wiedziała, jak pachnie i ten anielski zapach to było właśnie to.
Cofnęła dłoń, zbierając naprędce myśli, po czym spojrzała bystrym okiem na markiza, z którym właśnie rozpoczął rozmowę Tristan.
– Lordzie Rosier, markiz zaiste musi pragnąć współpracy z nami, skoro jego ludzie rozpylili tu amortencję. Spodziewał się nas szanowny pan w tym miejscu? – spytała unosząc brew. – Ktoś musiał uprzedzić o naszym spotkaniu, a wiedziała o nim jedynie niewielka garstka osób – rzekła. – To nie było zbyt mądre posunięcie z markiza strony, przyznam szczerze; nietrudno będzie wytropić zdrajcę, czyż nie, lordzie Rosier? – spytała, unosząc brew. Uśmiechnęła się w duchu, widząc, że chyba musiała trafić lepiej niż się spodziewała. W ciemności nie widziała jego oczu, jednak gwałtowne ruchy sugerowały, że mężczyzna zareagował co najmniej nerwowo.
– Wilk to nie kot, lordzie Rosier. Słychać, gdy się zbliża – rzekła więc tylko. W końcu słyszeli ich wycie, prawda? Gdyby istniały mutacje lub klątwy związane z kotami: tego mogliby się obawiać, fakt był faktem. Ale wilki? Te głośne, wyjące do księżyca psy? Jeśli lady Selwyn miała zamiar akceptować jakiekolwiek zwierzę poza sowami to raczej byłyby to właśnie koty. Są czystsze i bardziej zwinne i gdyby ich rozmiary były większe bez wątpienia byłyby o wiele bardziej groźne od sfory wilków czy wilkołaków. Nawet w pojedynkę.
Rzecz jasna, było to rozważanie czysto hipotetyczne, jednak Wendelina mimo wszystko miała na tyle wolnego czasu, aby móc pozwolić sobie czasem na tego typu rozważania.
Napotkani mężczyźni dopiero zaczynali orientować się z kim mają do czynienia. Lady Selwyn, krocząc za Tristanem, przyglądała się ich twarzom. Najpierw butni, teraz coraz bardziej niepewni, rzucali krótkie spojrzenia sobie nawzajem.
Gdy z amfiteatru wyszedł człowiek, Wendelina nie zwracała na niego większej uwagi, spojrzeniem poszukując zgubionego gdzieś alchemika. Tego, który wytarzał ten zapach, ten, który zdawał się prowadzić jej duszę ku prawdziwemu szczęściu i...
Lord Rosier nie zwracał na nią uwagi, toteż dłoń lady Selwyn dotknęła delikatnie ramienia jasnowłosego czarodzieja, ponawiając pytanie:
– Nie czuje tego lord? Och, to jak widok słońca nocą, zaiste, cud niemożliwy, ale istniejący – mruczała rozanielonym tonem, jednak gdy sens tych słów dotarł do jej uszu, zatrzymała się niepewnie, rozszerzyła źrenice i zamarła na chwilę, przełykając głośno ślinę. Miała przecież już wcześniej doczynienia z amortencją; wiedziała, jak pachnie i ten anielski zapach to było właśnie to.
Cofnęła dłoń, zbierając naprędce myśli, po czym spojrzała bystrym okiem na markiza, z którym właśnie rozpoczął rozmowę Tristan.
– Lordzie Rosier, markiz zaiste musi pragnąć współpracy z nami, skoro jego ludzie rozpylili tu amortencję. Spodziewał się nas szanowny pan w tym miejscu? – spytała unosząc brew. – Ktoś musiał uprzedzić o naszym spotkaniu, a wiedziała o nim jedynie niewielka garstka osób – rzekła. – To nie było zbyt mądre posunięcie z markiza strony, przyznam szczerze; nietrudno będzie wytropić zdrajcę, czyż nie, lordzie Rosier? – spytała, unosząc brew. Uśmiechnęła się w duchu, widząc, że chyba musiała trafić lepiej niż się spodziewała. W ciemności nie widziała jego oczu, jednak gwałtowne ruchy sugerowały, że mężczyzna zareagował co najmniej nerwowo.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Więc rzeczywiście: markiz znajdował się pośród nich, prędko ściągnął na siebie uwagę, bezbłędną, obraz tego człowieka doskonale wpisywał się w jego wyobrażenia o nim. Tytuł markiza był jedynie przydomkiem, oznaczeniem, może bogactwa, a może nadmuchanego ego - na tym etapie nie potrafił tego ocenić. Umizgi do Wendeliny w zasadzie zignorował, nie był tu od tego, żeby uczyć tego człowieka manier, tym bardziej nie był tu od tego, by ich wymagać; był tylko psem, zapchlonym kundlem, wilkołakiem, który miał przysłużyć się sprawie. A Wendelina... A Wendelina nie była dla niego prezentem, ale niewątpliwie trzymała kość, na którą czekał. Albo - mogła ją w każdej chwili zabrać.
- Zapewne mi się tylko zdaje, że spogląda pan na lady Selwyn nieco zbyt natarczywie, markizie - podkreślił, przyglądając mu się zza zdobionej maski. Sądził, że spuści z tonu - dużą część swojego bogactwa zawdzięczał przecież Morganie, Tristan był to w stanie wyczytać z ksiąg ofiarowanych mu przez Wendelinę wcześniej. Interesy z Selwynami były dużą częścią jego biznesu. Istotną częścią, spodziewał się, że nie będzie chciał ich utracić samych w sobie. - Lady Morgana Selwyn posiada interesujące informacje odnośnie pana działalności. - Uniósł pochodnię nieznacznie wyżej, gdy usłyszał nieodległe wycie wilków. - Pana kontrahenci nie byliby zachwyceni tymi oszustwami, ale to tylko kropla w morzu całości, znacznie bardziej niepocieszone byłoby Ministerstwo Magii. Kojarzy pan nazwisko Mohay, markizie? Trzynaście tysięcy galeonów, byłoby to doprawdy niefortunne, gdyby ich prawowity właściciel zwrócił się o nie ponownie, czyż nie? Albo, co za okrutny pech, gdyby prawda odnośnie tamtej wymiany wyszła na jaw. - Spojrzał na niego z pobłażliwością. - Jak zakładam, chciałby prowadzić ten interes dalej, unikając zamrożenia nadchodzących transakcji, co niewątpliwie uczyniłaby Komisja Nadzoru Magicznego Handlu, gdyby powzięła informacje odnośnie tamtych transakcji. Szczęśliwie, istnieje wyjście, które zadowoli obydwie strony, a Ministerstwo Magii przekona, że warto nie robić panu kłopotów, markizie. - Obrócił się przez ramię na Wendelinę; nie brała dotychczas udziału w podobnych rozmowach, więc tej - mogła się tylko przysłuchać. Sam ruszył w jego stronę, niewiele robiąc sobie ze strzegących go czarodziejów. Nie wyglądali wcale na głupich na tyle, by mogli usiłować go przed tym powstrzymać. - Przychodzę z propozycją współpracy. Będzie pan na wezwanie Czarnego Pana. Nie trzeba nam pana pieniędzy ani informacji, chcemy, żeby pomógł nam pan przekonać do tej idei innych... takich jak pan. Nieprzepadających za jasnym księżycem, czy mam mówić o tym głośno, czy może pana współpracownicy nie w pełni zdają sobie sprawę z pana problemów? Jest pan kim jest, markizie, a my zamierzamy skorzystać z pana zdolności. Ufam, że wykaże się pan rozsądkiem i zezwoli nam skorzystać z pełni pana potencjału. - Spojrzał na niego wyczekująco, nie opuszczając trzymanej w ręku różdżki. Żadnych numerów, stary draniu.
- Zapewne mi się tylko zdaje, że spogląda pan na lady Selwyn nieco zbyt natarczywie, markizie - podkreślił, przyglądając mu się zza zdobionej maski. Sądził, że spuści z tonu - dużą część swojego bogactwa zawdzięczał przecież Morganie, Tristan był to w stanie wyczytać z ksiąg ofiarowanych mu przez Wendelinę wcześniej. Interesy z Selwynami były dużą częścią jego biznesu. Istotną częścią, spodziewał się, że nie będzie chciał ich utracić samych w sobie. - Lady Morgana Selwyn posiada interesujące informacje odnośnie pana działalności. - Uniósł pochodnię nieznacznie wyżej, gdy usłyszał nieodległe wycie wilków. - Pana kontrahenci nie byliby zachwyceni tymi oszustwami, ale to tylko kropla w morzu całości, znacznie bardziej niepocieszone byłoby Ministerstwo Magii. Kojarzy pan nazwisko Mohay, markizie? Trzynaście tysięcy galeonów, byłoby to doprawdy niefortunne, gdyby ich prawowity właściciel zwrócił się o nie ponownie, czyż nie? Albo, co za okrutny pech, gdyby prawda odnośnie tamtej wymiany wyszła na jaw. - Spojrzał na niego z pobłażliwością. - Jak zakładam, chciałby prowadzić ten interes dalej, unikając zamrożenia nadchodzących transakcji, co niewątpliwie uczyniłaby Komisja Nadzoru Magicznego Handlu, gdyby powzięła informacje odnośnie tamtych transakcji. Szczęśliwie, istnieje wyjście, które zadowoli obydwie strony, a Ministerstwo Magii przekona, że warto nie robić panu kłopotów, markizie. - Obrócił się przez ramię na Wendelinę; nie brała dotychczas udziału w podobnych rozmowach, więc tej - mogła się tylko przysłuchać. Sam ruszył w jego stronę, niewiele robiąc sobie ze strzegących go czarodziejów. Nie wyglądali wcale na głupich na tyle, by mogli usiłować go przed tym powstrzymać. - Przychodzę z propozycją współpracy. Będzie pan na wezwanie Czarnego Pana. Nie trzeba nam pana pieniędzy ani informacji, chcemy, żeby pomógł nam pan przekonać do tej idei innych... takich jak pan. Nieprzepadających za jasnym księżycem, czy mam mówić o tym głośno, czy może pana współpracownicy nie w pełni zdają sobie sprawę z pana problemów? Jest pan kim jest, markizie, a my zamierzamy skorzystać z pana zdolności. Ufam, że wykaże się pan rozsądkiem i zezwoli nam skorzystać z pełni pana potencjału. - Spojrzał na niego wyczekująco, nie opuszczając trzymanej w ręku różdżki. Żadnych numerów, stary draniu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Markiz starał się sprawiać wrażenie osoby nienagannie pewnej siebie, ale przesadna pyszałkowatość tylko podkreślała fakt, że mężczyzna tak naprawdę czuł się zestresowany całą tą sytuacją. Próbował nadrabiać miną oraz samczym zachowaniem, pod powłoczką arogancji (oraz pozłotką taniego luksusu) krył się jednak wystraszony kundel. Węszący smaczną kość, owszem, wszak widział w powiązaniach ze śmierciożercą korzyści dla siebie, lecz boleśnie świadomy, że tą samą kością może nieprzyjemnie oberwać w łeb, śmiertelnie, w najlepszym przypadku. – Mój wzrok to przecież komplement, nie natarczywość, sir – wyjaśnił szybko, bynajmniej zażenowany; Markiz nie traktował czarownic poważnie, nawet tych, które pochodziły z rodu związanego z nim poniekąd koneksjami. Zanim jednak zdołałby dalej bajać bez sensu, coraz bardziej zapętlając się w udawane przekonanie o tym, że panuje nad sytuacją. Nie panował, zwłaszcza po serii trafnych argumentów – ciosów? – trafiających centralnie w napompowane ego likantropa. Markiz odkaszlnął kilka razy nerwowo i jeszcze mocniej zacisnął przed sobą ramiona, by się nie wzdrygnąć na wieść o nazwisku Mohaya. – Przecież się jakoś dogadamy, sir, nie ma powodu, by uderzać do Komisji czy do innych moich umiłowanych kontrahentów… – mruknął niemrawo, gdzieś w tle perory Rosiera, garbiąc się coraz bardziej. Zagryzł wargi, wzdychając w końcu rozdzierająco, po czym uniósł uspokajająco dłoń, by jego współtowarzysze nie zareagowali w żaden sposób na zbliżającego się ku nim czarodzieja. Głośno przełknął ślinę, słysząc propozycję współpracy, lecz uczynił to z ulgą. Bał się wymierzenia sprawiedliwości, więc szansa na kontynuowanie swych występków była miłym zaskoczeniem. Przerażającym – aż sapnął słysząc o Czarnym Panu – ale ciągle lepszym niż skończenie jako zewłok w jakimś rowie. – Dobrze, już dobrze – wymamrotał, kolejnym gestem odsyłając zbędnych ludzi dalej; chciał porozmawiać z śmierciożercą na tyle dyskretnie, na ile było to możliwe; stojąca za nim czarownica i tak zdawała się go ignorować. – Zgadzam się na tę propozycję, jest…interesująca – powiedział w końcu, próbując choć odrobinę zachować twarz, chociaż wiedział, że była to propozycja nie do odrzucenia. – Czego Czarny Pan oczekuje ode mnie i moich, powiedzmy, zaufanych przyjaciół? Chcę się przygotować jak najlepiej do naszych, yy, współprac – spytał ostrożnie, starając się dostrzec cokolwiek pod maską i nie zezować strachliwie na trzymaną przez czarnoksiężnika różdżkę.
I show not your face but your heart's desire
Markiz dobrego wrażenia wcale nie sprawiał i lady Selwyn, słuchając wymiany słów między mężczyznami, coraz to bardziej przyznawała rację Tristanowi. Ten człowiek szlachetnie urodzonego co najwyżej udawał. Jej zdaniem jednak należałoby mu to wytknąć i jeśli zmuszać do posłuszeństwa to jedynie przez strach lub przez czarnomagiczne zaklęcia, na które nie chciał zgodzić się lord Rosier. Winni go wykorzystać, a następnie ukarać, gdy tylko jego pomoc będzie potrzebna. Dumna Wendelina uważała z resztą, że ich sprawa powinna obronić się bez współudziału tego typu psich śmieci, ale z drugiej strony... jeśli ktoś miał walczyć z szlamiastym motłochem to raczej nie szlachta, a właśnie wynajęte przez nich psy. Być może to była jedyna dobra rzecz wynikająca z istnienia takich oprychów?
Dziękując w duchu Merlinowi za swoją błękitną krew i bogactwo, dzięki którym nie musiała nigdy wchodzić w bliższe relacje z kimś taki jak szanowny markiz zmarszczyła brwi, widząc jego spojrzenie.
– Pozwoli pan, że o tym, czy to będzie komplement zadecyduje dama – powiedziała, robiąc krok w przód i unosząc głowę: – A jeśli nie potrafi pan nad sobą zapanować, polecam wbicie wzroku w posadzkę; tak byłoby z pana strony nawet grzeczniej. Nie wie pan, kto przez panem stoi? – Brew Wendeliny poszybowała w górę.
Na całe szczęście lord Rosier skutecznie przemówił markizowi do rozsądku i ten chyba poszedł po rozum do głowy, przynajmniej częściowo. Wendelina słuchała dokładnie słów Tristana, próbując nauczyć się na przyszłość, jak tego typu sprawunki załatwiać. Wprawdzie to winna być przecież rola mężczyzny, ale co, jeśli któregoś zabraknie? Poza tym jeśli kiedyś zajęłaby miejsce swojej cioteczki musiała znać życie, a powoli zaczynała się orientować, że cała ta sprawa mogła być przecież zacną lekcją. Niezbyt przyjemną, to fakt, ale dama nieczęsto może przebywać w takich okolicznościach jak te, jednocześnie czując się w pełni bezpiecznie. A nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się przecież podnieść ręki na najwierniejszego ze sług Czarnego Pana.
Powinna pozwolić Tristanowi mówić, czy jednak sama mogła zabrać głos? Czuła, że opary amortencji powoli się ulatniają, a jej towarzysz chyba nawet jej nie odczuł. Czyżby był odporny? Nie wiedziała, czy to było w ogóle możliwe, ale przecież „nigdy” i „zawsze” nie były określeniami przystającymi do alchemii.
– Mój szanowny towarzysz na pewno panu wszystko dogłębnie wyjaśni – postanowiła się odezwać Wendelina: – I radziłabym słuchać go uważnie, markizie. Pana współprace z moją rodziną były wszak... nadzwyczaj bliskie, prawda? Trzynaście tysięcy galeonów to wszak nie jedyny pana problem.
Zamilkła, nie mając więcej do dodania. To lord Rosier musiał wyjaśnić markizowi, czego chce od niego Czarny Pan. Ona nie była dopuszczana do takich informacji. Przynajmniej na razie nie.
Dziękując w duchu Merlinowi za swoją błękitną krew i bogactwo, dzięki którym nie musiała nigdy wchodzić w bliższe relacje z kimś taki jak szanowny markiz zmarszczyła brwi, widząc jego spojrzenie.
– Pozwoli pan, że o tym, czy to będzie komplement zadecyduje dama – powiedziała, robiąc krok w przód i unosząc głowę: – A jeśli nie potrafi pan nad sobą zapanować, polecam wbicie wzroku w posadzkę; tak byłoby z pana strony nawet grzeczniej. Nie wie pan, kto przez panem stoi? – Brew Wendeliny poszybowała w górę.
Na całe szczęście lord Rosier skutecznie przemówił markizowi do rozsądku i ten chyba poszedł po rozum do głowy, przynajmniej częściowo. Wendelina słuchała dokładnie słów Tristana, próbując nauczyć się na przyszłość, jak tego typu sprawunki załatwiać. Wprawdzie to winna być przecież rola mężczyzny, ale co, jeśli któregoś zabraknie? Poza tym jeśli kiedyś zajęłaby miejsce swojej cioteczki musiała znać życie, a powoli zaczynała się orientować, że cała ta sprawa mogła być przecież zacną lekcją. Niezbyt przyjemną, to fakt, ale dama nieczęsto może przebywać w takich okolicznościach jak te, jednocześnie czując się w pełni bezpiecznie. A nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się przecież podnieść ręki na najwierniejszego ze sług Czarnego Pana.
Powinna pozwolić Tristanowi mówić, czy jednak sama mogła zabrać głos? Czuła, że opary amortencji powoli się ulatniają, a jej towarzysz chyba nawet jej nie odczuł. Czyżby był odporny? Nie wiedziała, czy to było w ogóle możliwe, ale przecież „nigdy” i „zawsze” nie były określeniami przystającymi do alchemii.
– Mój szanowny towarzysz na pewno panu wszystko dogłębnie wyjaśni – postanowiła się odezwać Wendelina: – I radziłabym słuchać go uważnie, markizie. Pana współprace z moją rodziną były wszak... nadzwyczaj bliskie, prawda? Trzynaście tysięcy galeonów to wszak nie jedyny pana problem.
Zamilkła, nie mając więcej do dodania. To lord Rosier musiał wyjaśnić markizowi, czego chce od niego Czarny Pan. Ona nie była dopuszczana do takich informacji. Przynajmniej na razie nie.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przechylił spojrzenie ku czarownicy, zastanawiając się nad wypowiedznami przez nią słowami, rzeczywiście: czuł coś ponad zapach tego miejsca i choć plonąca w jego ręku pochodnia wydzielała gryzący zapach dymu, nie był to dym palonego drewna - był to dym opium, dym drewna palonego smoczym ogniem, siarka, popioły, piżmo, czy to mógł być zapach jego amortencji? Szlachetne nuty z pewnością nie były zapachem markiza. Ściągnął nos, oglądając się na Wendelinę i wycofując pół kroku, by wyjść poza działanie tajemniczej pułapki - zgodnie z jej podpowiedzią. Kilka rozpylonych w powietrzu kroplel nie mogło przynieść takiego efektu, jak wypicie eliksiru; czy chmura była wymierzona w samego markiza, czy jednak w nich? Jeśli w nich - zdołali się uchronić, jeśli w niego - nie był to ich problem.
Kwestię komplementów, czy też ich braku, zostawił do rozwiązania tej dwójce; dumna odpowiedź Wendeliny ukazywała, że była właściwą czarownicą na właściwym miejscu - nie wystraszyła się tego człowieka jak trusia i potrafiła odparować na jego końskie zaloty.
- Mój pan, Czarny Pan, poszukuje sprzymierzeńców wśród różnych ras magicznego świata, wierząc, że nawet najbardziej prymitywni pośród nas wiedzą, o jak ważną ideę walczymy. - Prymitywne, rzecz jasna, były olbrzymy, czyż nie, markizie? Czyż nie jesteś rozsądniejszy od nich? - Opowiedzieli się po jego stronie już olbrzymi i dementorzy. Teraz jego oko zwrócił się na takich jak ty, wilkołaków. Chcemy waszego wsparcia. Mój pan was zjednoczy, a zjednoczeni będziecie jego siłą. Przygotuj się do walki, markizie. Trwa wojna i szybko się nie skończy, a ty właśnie stałeś się jej częścią. To zaszczyt służyć mojemu panu - obyś o tym zawsze pamiętał. Dokumenty lady Morgany będą u mnie bezpieczne. Kiedy wojna się skończy, zostaną zniszczone. O ile, rzecz jasna, będziemy z pana zadowoleni - Proste warunki prostego układu, krótki szantaż, tak łatwy do ułożenia po przejrzeniu tamtej dokumentacji finansowej. Szach mat, nie było ucieczki - jeśli nie chciał stracić wszystkiego. Przyparcie do muru kogoś, kto żył z handlu, było zbyt proste. Chyba okrutniejsze, niż mniej wysublimowana groźba. - To wszystko. Koniec spotkania - oznajmił, skinąwszy głową markizowi - odszedł z tego miejsca wraz z Wendeliną, pożegnawszy kobietę w miejscu, z którego oboje mogli się bezpiecznie deportować.
/zt x2
Kwestię komplementów, czy też ich braku, zostawił do rozwiązania tej dwójce; dumna odpowiedź Wendeliny ukazywała, że była właściwą czarownicą na właściwym miejscu - nie wystraszyła się tego człowieka jak trusia i potrafiła odparować na jego końskie zaloty.
- Mój pan, Czarny Pan, poszukuje sprzymierzeńców wśród różnych ras magicznego świata, wierząc, że nawet najbardziej prymitywni pośród nas wiedzą, o jak ważną ideę walczymy. - Prymitywne, rzecz jasna, były olbrzymy, czyż nie, markizie? Czyż nie jesteś rozsądniejszy od nich? - Opowiedzieli się po jego stronie już olbrzymi i dementorzy. Teraz jego oko zwrócił się na takich jak ty, wilkołaków. Chcemy waszego wsparcia. Mój pan was zjednoczy, a zjednoczeni będziecie jego siłą. Przygotuj się do walki, markizie. Trwa wojna i szybko się nie skończy, a ty właśnie stałeś się jej częścią. To zaszczyt służyć mojemu panu - obyś o tym zawsze pamiętał. Dokumenty lady Morgany będą u mnie bezpieczne. Kiedy wojna się skończy, zostaną zniszczone. O ile, rzecz jasna, będziemy z pana zadowoleni - Proste warunki prostego układu, krótki szantaż, tak łatwy do ułożenia po przejrzeniu tamtej dokumentacji finansowej. Szach mat, nie było ucieczki - jeśli nie chciał stracić wszystkiego. Przyparcie do muru kogoś, kto żył z handlu, było zbyt proste. Chyba okrutniejsze, niż mniej wysublimowana groźba. - To wszystko. Koniec spotkania - oznajmił, skinąwszy głową markizowi - odszedł z tego miejsca wraz z Wendeliną, pożegnawszy kobietę w miejscu, z którego oboje mogli się bezpiecznie deportować.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Markiz nerwowo przestąpił z nogi na nogę, co przy jego posturze wyglądało dość wesoło, samemu zainteresowanemu nie było jednak do śmiechu. Coraz jaśniej zdawał sobie sprawę z podbramkowej sytuacji, w jakiej się znalazł, a postawienie pod ścianą bardzo mu się nie podobało. Cóż jednak mógł zrobić? Nie był kretynem, nawet nie myślał o sięgnięciu po różdżkę czy wezwaniu w jakikolwiek inny sposób dość mocno porośniętych sierścią posiłków; musiał grać kartami, które los wcisnął mu do ręki, a do tego z przeciwnikiem znacznie bardziej doświadczonym, wpływowym oraz po prostu - silniejszym. Mężczyzna odchrząknął, mierząc Wendelinę niezbyt przychylnym spojrzeniem. Nie podobała mu się ta czarownica, była dziwnie pyskata, lecz nie powinno go to dziwić, pochodziła wszak z płomiennego rodu Selwynów, z którym miewał czasem na pieńku. Nie chciał pogłębiać animozji ani rozpoczynać nowych niesnasek z stojącym przed nim śmierciożercą. Odruchowo postąpił krok do tyłu, znów odkaszlnął, czując, że włoski stają mu na karku dęba. A więc o to chodziło.
- Oczywiście, skontaktuję się ze swoimi przyjaciółmi, a współpraca z tak silnymi, wpływowymi czarodziejami będzie dla nas zaszczytem - zadeklamował szybciutko, nie chcąc ściągnąć na siebie gniewu zamaskowanego rozmówcy. - Wierzę, że razem osiągniemy ważne dla nas cele, a wspólna walka...cóż, jestem przecież bardzo zdolnym magiem, więc moje zdolności na pewno okażą się przydatne - dodał jeszcze, nagle przejęty strachem, że okaże się nie dość cenny, że spotkanie zakończy się błyskiem zielonego zaklęcia albo czymś jeszcze gorszym. Markiz bał się o własne życie, jeszcze bardziej jednak niepokoił się o dostatnią egzystencję. Był w stanie zrobić wszystko, by żyć tak, jak do tej pory, może nawet bardziej luksusowo - i wierzył, że współdziałanie z poplecznikami Czarnego Pana mu w tym pomoże. Skłonił pokornie głowę przez odchodzącymi czarodziejami, po czym wytarł spocone dłonie w przód szaty, oddychając głęboko. Musiał skontaktować się z resztą wpływowych likantropów i zacząć działać. Wojna nie mogła poczekać, tak samo jak spełnienie zadań, powierzonych mu przez śmierciożercę.
| zt
- Oczywiście, skontaktuję się ze swoimi przyjaciółmi, a współpraca z tak silnymi, wpływowymi czarodziejami będzie dla nas zaszczytem - zadeklamował szybciutko, nie chcąc ściągnąć na siebie gniewu zamaskowanego rozmówcy. - Wierzę, że razem osiągniemy ważne dla nas cele, a wspólna walka...cóż, jestem przecież bardzo zdolnym magiem, więc moje zdolności na pewno okażą się przydatne - dodał jeszcze, nagle przejęty strachem, że okaże się nie dość cenny, że spotkanie zakończy się błyskiem zielonego zaklęcia albo czymś jeszcze gorszym. Markiz bał się o własne życie, jeszcze bardziej jednak niepokoił się o dostatnią egzystencję. Był w stanie zrobić wszystko, by żyć tak, jak do tej pory, może nawet bardziej luksusowo - i wierzył, że współdziałanie z poplecznikami Czarnego Pana mu w tym pomoże. Skłonił pokornie głowę przez odchodzącymi czarodziejami, po czym wytarł spocone dłonie w przód szaty, oddychając głęboko. Musiał skontaktować się z resztą wpływowych likantropów i zacząć działać. Wojna nie mogła poczekać, tak samo jak spełnienie zadań, powierzonych mu przez śmierciożercę.
| zt
I show not your face but your heart's desire
25 października
Potrzebowała dziś tego miejsca.
Celine lgnęła do wszystkiego co było w stanie zaoferować jej wytchnienie, choć odczucia związane z możliwością opuszczenia Grimmauld Place numer dwanaście choćby na chwilę miała dość ambiwalentne. Najchętniej zaszyłaby się w bezpieczeństwie swojego pokoiku, wyściubiając nos za drzwi tylko na dźwięk dzwoneczka w dłoni lady Aquili - ale dziś na jej barki spadły kolejne obowiązki, kolejna wizyta w cenionym antykwariacie, a to wymagało zmierzenia się z rzeczywistością. Och, jakie to było trudne... Jaskrawe, kolorowe ubrania zaległy w szafie, z której dna wyciągnęła zaś szarawe, nijakie odzienie, typowe, takie, jakie na ulicach Londynu nosić mógł każdy - tylko nie Lovegood. Ale w tym czuła się bezpieczna, nie przyciągała wzroku, nie zwracała na siebie uwagi, ze spojrzeniem uparcie wlepionym w płyty chodnikowe, kiedy przemierzała stolicę w poszukiwaniu odpowiedniego adresu. Nie mógł zrobić tego Marudek, ona bowiem uważniej obchodziła się z cennymi księgami, miała tak delikatne, małe dłonie. A te dłonie... Ostatnio dotykały... Zawartość śniadania momentalnie podeszła jej do gardła, ale Celine odetchnęła głęboko, uspokajając organizm. Nie mogła tego pamiętać. Nie chciała. Tatko ostrzegał przed takimi jak Remy, ale wróżkowy pył zrobił wtedy swoje, sprowadził ją na manowce ludzkiej, namiętnej ciekawości, za co dziś przyszło jej płacić zbyt wysoką cenę.
Nie wyznał jej wiecznej miłości.
Ze ścieżki pośród ulic zboczyła tylko na moment, kierując się do opuszczonego amfiteatru w Waltham Forest, zmęczona dźwiganiem torby, którą mogła przecież zaczarować, zmusić do lewitacji w powietrzu - ale w pewien przedziwny sposób półwila czuła, że musiała się ukarać. Oczyścić bólem, zmęczeniem mięśni - czy dyktował to jej własny umysł, czy może otępienie spowodowane niedawnym narkotycznym uniesieniem, cóż, to nieistotne.
Liczył się jedynie fakt, że stało się to pewnym przymusem, a nie pomagały już paznokcie wbijane w kolana ani prowokowanie wymiotów w wyciszonej zaklęciem toalecie.
Celine usiadła na jednej z kamiennych ław i ułożyła pakunek obok siebie, wpatrzona w przewyższające mury drzewa upstrzone jesiennymi liśćmi. Jesień, nie przepadała za tą porą roku, widząc w niej powolne obumieranie tego, co szczęśliwe - ale tatko uczył, że tak musiało być, bo przyroda zdecydowała, że cykl regeneracji musiał być wieczny. Czy ona też pewnego dnia się zregeneruje? Czy właśnie przeżywała wewnętrzną jesień, trwającą od tak wielu miesięcy? Od czasu jego aresztowania, zabrania domu, wyrzucenia jej na ulicę? Coś ugrzęzło w jej gardle, coś ścisnęło je od środka, a półwila zadrżała, mocniej opatulając się szarym szalikiem z wyszywanymi błękitnymi kwiatkami. Jeśli to wszystko było tylko kwestią czasu... To kiedy nadejdzie wiosna?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wiedział co myśleć o porannym spotkaniu z Philippą, jednak nadszarpnięte poczucie sumienia zmusiło go do postawienia kroków ku kamienicy na Grimmauld Place o numerze 12. Częściowo nie był w stanie określić czy urywki obrazów były jego wyimaginowaną wyobraźnią, czy też rzeczywistością, która czyniła z niego potwora o najnormalniejszych ze zwierzęcych potrzeb. Stał tam godzinami, wypatrując drobnej blondynki, do której miał tyle pytań, co błagania o przebaczenie. Nigdy nie miał zamiaru nikogo skrzywdzić, a jednak wczoraj stało się coś... niespotykanego, czego nie był w stanie wyjaśnić, może nawet trochę nie chciał? Czystość intencji czy też niecodzienna ciągota do pięknej postaci służki zmusiła go do wypatrywania jej niczym nietoperz skryty w mroku.
Był już wieczór, a jego myśli ani szły w kierunku alkoholu, od którego wszystkie hamulce zostały odciągnięte, kiedy zjawiła się ona. Powiew powietrza rozwiewającego jej włosy przy każdym kroku, kiedy schodziła ze schodków przed kamienicą, zapierał dech w jego piersi, która była o wiele bardziej niż cięższa. Chciał odwrócić wzrok, jednocześnie trzymając go uporczywie w drobnej postaci, która... przestań.
Szarość jej ubrań kontrastowała z porą dnia, bo, pomimo że czuł się niczym mroczny cień nocy, wciąż słońce przebijało się przez chmury, zwiastując południe. Być może nie miała humoru, być może nie chciała stanąć naprzeciw jego skrytej za winklem postaci, a jednak wciąż była tak piękna. Nawet jako nijaki płatek kwiatu była wyjątkowa, a on zwyczajnie zbyt słaby, żeby odwrócić wzrok, a tym bardziej powstrzymać nogi od obrania kursu tuż za nią. Lata praktyk w Wiedźmiej Straży wyszkoliły go do poruszania się bez podejrzeń, samo doświadczenie z Oslo, kiedy towarzysz wykrwawiał się na jego rękach przez przyłapanie na śledztwie, wystarczyło, żeby przy każdym kroku nie skupiał się tylko i wyłącznie na swoim celu, ale również i otoczeniu. Wtapiał się w tłum, tak długo, jak tylko mógł, do czasu, aż nie weszła do smutnego, opuszczonego amfiteatru, choć w jej obecności również i on odżył blaskiem, którego nie miał zamiaru przegapić. Chciał zbyt wiele, jednocześnie chcąc odejść, a jednak wciąż stawiał kroki do przodu.
Twarz Remiego nigdy wcześniej nie była tak wygładzona, tak bardzo pozbawiona zmartwień i starości, która dla jego postaci jako bezdomnego stała się codziennością. Nie miał ochoty jej denerwować, niepewien jak zareaguje na jego brodatą postać, skrył się za jednym z filarów w pobliżu wejścia, obserwując z bezpiecznego dystansu drobną postać.
| Ukrywanie się (II), (Spostrzegawczość ST - przeciwstawny)
Był już wieczór, a jego myśli ani szły w kierunku alkoholu, od którego wszystkie hamulce zostały odciągnięte, kiedy zjawiła się ona. Powiew powietrza rozwiewającego jej włosy przy każdym kroku, kiedy schodziła ze schodków przed kamienicą, zapierał dech w jego piersi, która była o wiele bardziej niż cięższa. Chciał odwrócić wzrok, jednocześnie trzymając go uporczywie w drobnej postaci, która... przestań.
Szarość jej ubrań kontrastowała z porą dnia, bo, pomimo że czuł się niczym mroczny cień nocy, wciąż słońce przebijało się przez chmury, zwiastując południe. Być może nie miała humoru, być może nie chciała stanąć naprzeciw jego skrytej za winklem postaci, a jednak wciąż była tak piękna. Nawet jako nijaki płatek kwiatu była wyjątkowa, a on zwyczajnie zbyt słaby, żeby odwrócić wzrok, a tym bardziej powstrzymać nogi od obrania kursu tuż za nią. Lata praktyk w Wiedźmiej Straży wyszkoliły go do poruszania się bez podejrzeń, samo doświadczenie z Oslo, kiedy towarzysz wykrwawiał się na jego rękach przez przyłapanie na śledztwie, wystarczyło, żeby przy każdym kroku nie skupiał się tylko i wyłącznie na swoim celu, ale również i otoczeniu. Wtapiał się w tłum, tak długo, jak tylko mógł, do czasu, aż nie weszła do smutnego, opuszczonego amfiteatru, choć w jej obecności również i on odżył blaskiem, którego nie miał zamiaru przegapić. Chciał zbyt wiele, jednocześnie chcąc odejść, a jednak wciąż stawiał kroki do przodu.
Twarz Remiego nigdy wcześniej nie była tak wygładzona, tak bardzo pozbawiona zmartwień i starości, która dla jego postaci jako bezdomnego stała się codziennością. Nie miał ochoty jej denerwować, niepewien jak zareaguje na jego brodatą postać, skrył się za jednym z filarów w pobliżu wejścia, obserwując z bezpiecznego dystansu drobną postać.
| Ukrywanie się (II), (Spostrzegawczość ST - przeciwstawny)
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Nie znała smutnej historii zapomnianego przez czas amfiteatru, ale wyczuwała jego aurę. Przygnębiającą, zimną, jak deszczowy, jesienny poranek dudniący kroplami o szybę, formujący kałuże, w których tonęły brązowo-pomarańczowe liście. Półwila przymknęła na chwilę oczy, kiedy zawiał wiatr; głaskał ją czule ojcowskim dotykiem, mierzwił złote włosy i pozwalał odetchnąć głębiej, odrobinę spokojniej. Nie miała czego się bać, była tu przecież sama, bezpieczna, zagrażały jej jedynie szarawe chmury zbierające się na pozbawionym koloru niebie. Płacz, świecie, płacz, bo co ci pozostało?
W bezruchu trwała dłuższą chwilę, skupiona tylko na oddechu wypełniającym każdy skrawek jej ciała i opuszczającym je miarowo, w najwyższym skupieniu. Ostatnio wydarzyło się zbyt wiele, Celine musiała poukładać w głowie mnogość trosk i problemów objawionych po zrzuceniu kurtyny dziecięcej niewinności, naiwności; póki co wiedziała jedynie, że nie chciała już otępiać głowy wróżką. Nie w miejscu, którego nie była pewna, i nie w towarzystwie, które mogło skorzystać z jej chwilowego otępienia. Inaczej było robić to z Rain czy Bojczukiem, a inaczej oddawać się narkotycznym przyjemnościom na własną rękę, w zaciszu portowych uliczek przesiąkniętych alkoholem i zgnilizną. Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła nawet, że ktoś przygląda jej się zza kamiennych kolumn - że robił to już od jej wyjścia z Grimmauld Place numer dwanaście.
Powinnaś być uważniejsza, Celine.
Ale nie była, bogowie, nie była, dlatego kiedy otwarła w końcu oczy i zaczęła przeszukiwać materiałową torbę, wciąż tkwiła w słodkiej niewiedzy. W odmętach skromnych własności odnaleźć można było zapakowane w papier kanapki na wszelki wypadek, a ponad to parę nawet nowych puent, jakich nie zdążyła jeszcze do końca wytrzeć. Nosiła je zaledwie raz - a to wystarczyło, by mogła posłużyć się nimi dzisiaj, zdejmując z nóg czółenka i ściągając białe skarpetki. To na bose stopy założyła baletnicze buty, wiążąc je pieczołowicie i upewniając się, że dobrze leżały - przez ćwiczenie stóp na podłożu. Celine nie zamierzała tańczyć na ziemi, dostrzegła bowiem kawałek kamiennego podłoża pełniącego niegdyś rolę fragmentu sceny, do którego podeszła z łabędzią gracją, jednocześnie rozciągając się po drodze. Nie mogła tak po prostu zatańczyć bez odpowiedniego przygotowania mięśni.
- Odetto... - westchnęła przy kolejnym tchnieniu wiatru i wyciągnęła ręce ku górze, pragnąc sięgnąć nimi nieba - lub zamienić je w skrzydła; skryte pod materiałem ubrań łopatki poruszyły się łagodnie, głowa ptasio przechyliła do boku... I pomknęła. W objęcia znanego utworu odgrywanego jedynie w głowie: melodia niosła ją w gamie znanych figur, zapatrzona w świat wyobrażeń, nie to, co otaczało ją w realnym dominium, zrzucając przy tym z ramion płaszcz, kiedy wiatr przerodził się w gorąc.
| nie widzę reggiego...
ale jak dobrze się rozciągnęłam? i jak dobrze tańczę? gimnastyka na II, +60, balet na III, +120
W bezruchu trwała dłuższą chwilę, skupiona tylko na oddechu wypełniającym każdy skrawek jej ciała i opuszczającym je miarowo, w najwyższym skupieniu. Ostatnio wydarzyło się zbyt wiele, Celine musiała poukładać w głowie mnogość trosk i problemów objawionych po zrzuceniu kurtyny dziecięcej niewinności, naiwności; póki co wiedziała jedynie, że nie chciała już otępiać głowy wróżką. Nie w miejscu, którego nie była pewna, i nie w towarzystwie, które mogło skorzystać z jej chwilowego otępienia. Inaczej było robić to z Rain czy Bojczukiem, a inaczej oddawać się narkotycznym przyjemnościom na własną rękę, w zaciszu portowych uliczek przesiąkniętych alkoholem i zgnilizną. Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła nawet, że ktoś przygląda jej się zza kamiennych kolumn - że robił to już od jej wyjścia z Grimmauld Place numer dwanaście.
Powinnaś być uważniejsza, Celine.
Ale nie była, bogowie, nie była, dlatego kiedy otwarła w końcu oczy i zaczęła przeszukiwać materiałową torbę, wciąż tkwiła w słodkiej niewiedzy. W odmętach skromnych własności odnaleźć można było zapakowane w papier kanapki na wszelki wypadek, a ponad to parę nawet nowych puent, jakich nie zdążyła jeszcze do końca wytrzeć. Nosiła je zaledwie raz - a to wystarczyło, by mogła posłużyć się nimi dzisiaj, zdejmując z nóg czółenka i ściągając białe skarpetki. To na bose stopy założyła baletnicze buty, wiążąc je pieczołowicie i upewniając się, że dobrze leżały - przez ćwiczenie stóp na podłożu. Celine nie zamierzała tańczyć na ziemi, dostrzegła bowiem kawałek kamiennego podłoża pełniącego niegdyś rolę fragmentu sceny, do którego podeszła z łabędzią gracją, jednocześnie rozciągając się po drodze. Nie mogła tak po prostu zatańczyć bez odpowiedniego przygotowania mięśni.
- Odetto... - westchnęła przy kolejnym tchnieniu wiatru i wyciągnęła ręce ku górze, pragnąc sięgnąć nimi nieba - lub zamienić je w skrzydła; skryte pod materiałem ubrań łopatki poruszyły się łagodnie, głowa ptasio przechyliła do boku... I pomknęła. W objęcia znanego utworu odgrywanego jedynie w głowie: melodia niosła ją w gamie znanych figur, zapatrzona w świat wyobrażeń, nie to, co otaczało ją w realnym dominium, zrzucając przy tym z ramion płaszcz, kiedy wiatr przerodził się w gorąc.
| nie widzę reggiego...
ale jak dobrze się rozciągnęłam? i jak dobrze tańczę? gimnastyka na II, +60, balet na III, +120
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91, 99
'k100' : 91, 99
Przeprosić, nie - błagać o litość, dokładnie to powinien zrobić na pierwszym miejscu, zamiast tego czaił się za filarem, obserwując. Nie chciał wtrącać się w jej rutynę, wystarczająco już zepsuł własnym niepohamowaniem i jej urodą. Działała na niego w sposób niewytłumaczalny, jakby wszystkie pierwotne instynkty ruszyły do boju wtedy, kiedy tego najmniej potrzebował; był to jeden z momentów, gdy on liczył się bardziej niż reszta. Najgorszy dzień, a nawet i wieczór w jego życiu, choć wtedy zdecydowanie nie pogardziłby ani sekundą z jasnowłosą na kolanach... przestań.
Drobna postać wkładająca buty przypominała mu zbyt dużo siebie w roli tego, których chciał zatłuc na kwaśne jabłko, dlaczego więc wciąż stał oniemiały, zbyt nieśmiały, żeby pokazać się w całej okazałości w świetle dnia oczywiście z twarzą tego, który wyrządził najwięcej krzywdy. W tym momencie nie był w stanie nawet spojrzeć na własne ręce, które drżały. Nie był to zachwyt, choć zerkając zza filaru, nie był w stanie opisać tego inaczej jak nadzwyczajnym przedstawieniem, gdzie ona wyróżniała się nie tylko przez posturę, ale również ruchy nijak już kojarzone ze zgiełkiem nocy występku. Wydawała się postacią z baśni, czarodziejką, której nie brakowało niczego, była taka... kompletna. Nie próbował już spoglądać na nią niczym zagubioną narkomankę, przyjazną duszę Parszywego, czy też służkę lady Black, była prawdziwą gwiazdą wygaśniętego amfiteatru z czasów jego świetności. Łakomie spoglądał na każdą z figur, nie szczędząc nawet na szerokim spojrzeniu, które w niewyobrażalnym szoku obserwowało jak sunie po dawno zapomnianym parkiecie. Wydawało się, że otoczenie ożyło, może to ona sama poruszyła się w kierunku życia pełną piersią, tego, które już wieki temu zabrano. Widział jej młodość, widział jej piękno, widział wszystko, czego nie powinien widzieć uliczny diler. Dlaczego wciąż tam stał? Dlaczego nie pozwalała mu odejść w spokoju, zażegnać swoją sczerniałą duszę i zostawić wszystko gdzieś za plecami, obmywając się z grzechu na moralności? Była taneczną muzą, której występ w jego mniemaniu mógł trwać całe życie i całą śmierć. Dotknął bokiem czoła skrawka zimnego filaru. Nie miał pojęcia, czym był to uczucie, które kiełkowało gdzieś w umyśle, momentami przy poszczególnych figurach sprawiając, że było mu zbyt gorąco jak na tę porę roku. Był gotów w każdej chwili ponownie skryć się za swoim płaszczem z budulca trwalszego niż sama tkanina.
| Ukrywanie się (II) + 63, (Spostrzegawczość ST - przeciwstawny) - tańcz piękna panienko!
Drobna postać wkładająca buty przypominała mu zbyt dużo siebie w roli tego, których chciał zatłuc na kwaśne jabłko, dlaczego więc wciąż stał oniemiały, zbyt nieśmiały, żeby pokazać się w całej okazałości w świetle dnia oczywiście z twarzą tego, który wyrządził najwięcej krzywdy. W tym momencie nie był w stanie nawet spojrzeć na własne ręce, które drżały. Nie był to zachwyt, choć zerkając zza filaru, nie był w stanie opisać tego inaczej jak nadzwyczajnym przedstawieniem, gdzie ona wyróżniała się nie tylko przez posturę, ale również ruchy nijak już kojarzone ze zgiełkiem nocy występku. Wydawała się postacią z baśni, czarodziejką, której nie brakowało niczego, była taka... kompletna. Nie próbował już spoglądać na nią niczym zagubioną narkomankę, przyjazną duszę Parszywego, czy też służkę lady Black, była prawdziwą gwiazdą wygaśniętego amfiteatru z czasów jego świetności. Łakomie spoglądał na każdą z figur, nie szczędząc nawet na szerokim spojrzeniu, które w niewyobrażalnym szoku obserwowało jak sunie po dawno zapomnianym parkiecie. Wydawało się, że otoczenie ożyło, może to ona sama poruszyła się w kierunku życia pełną piersią, tego, które już wieki temu zabrano. Widział jej młodość, widział jej piękno, widział wszystko, czego nie powinien widzieć uliczny diler. Dlaczego wciąż tam stał? Dlaczego nie pozwalała mu odejść w spokoju, zażegnać swoją sczerniałą duszę i zostawić wszystko gdzieś za plecami, obmywając się z grzechu na moralności? Była taneczną muzą, której występ w jego mniemaniu mógł trwać całe życie i całą śmierć. Dotknął bokiem czoła skrawka zimnego filaru. Nie miał pojęcia, czym był to uczucie, które kiełkowało gdzieś w umyśle, momentami przy poszczególnych figurach sprawiając, że było mu zbyt gorąco jak na tę porę roku. Był gotów w każdej chwili ponownie skryć się za swoim płaszczem z budulca trwalszego niż sama tkanina.
| Ukrywanie się (II) + 63, (Spostrzegawczość ST - przeciwstawny) - tańcz piękna panienko!
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Zasłonięte za kurtyną szarych chmur słońce stawało się jej księżycem, kamień zaś - jeziorem, po którym oczarowany ułudą łabędź sunął w tanecznych, doskonale znanych krokach. Ta choreografia nie miała przed nią tajemnic. Przedstawiała zarówno Odettę, jak i jej siostrę Odylię na deskach scen niejednokrotnie, sięgała po łzy wzruszonej publiczności i tworzyła z nich swoje pierze, białe, aksamitne, formujące skrzydła, które mogłyby ponieść ją wprost w objęcia niebios. Tak było i teraz. Sunęła przed siebie w pełnym gracji rytmie, nieistotne, że nie towarzyszyła jej żadna melodia. Jej partnerem stał się wiatr i to niebo zapłakało jako pierwsze, roniąc kilka kropel zapowiadających nadchodzącą ulewę. To nic, to nie przeszkadzało Celine wyrzucającej z siebie myśli, rozważania i wnioski fizycznym zmęczeniem. Tego właśnie potrzebowała. Ruchu, prędkiego, wyciskającego z niej pot i toksynę. Pokoik na Grimmauld Place był zbyt mały by pomieścić na podłodze zamaszystość wyważonych, subtelnych ruchów, więc mogła robić to tutaj.
W opuszczonym amfiteatrze przecież nie było nikogo oprócz niej.
Celine wciąż nie dostrzegła czającego się gdzieś nieopodal mężczyzny, który tej nocy nawiedził jej koszmar. Pamiętała oczy wpatrujące się w nią z góry, pamiętała płomień igrający w tęczówkach, pamiętała ciężar dłoni spoczywającej na jej głowie i zachłanność palców wplecionych w złote włosy, które pchały ją naprzód, nie pozwalając złapać powietrza, kiedy tego potrzebowała. Nie, dość, dość, to ją rozpraszało, wprowadzało chaos do zwinnych, łabędzich ruchów, przemieniało biel piór w czerń bliźniaczej klątwy, odejdź, Odylio, odejdź, odejdź, odejdź...
Ale ona nie odeszła.
Zamiast tego sięgnęła po mięśnie półwili i zakleszczyła na nich zwieńczone szponami dłonie, zmuszając ciało do utraty grawitacji podczas kolejnego skoku do przodu; zachwiała się tylko na moment, tylko na chwileczkę, ale to wystarczyło, by następnym ruchem było upadnięcie na kamienne podłoże. Coś przecięło jej kolano okrutnym bólem; ostrawy odłamek pozostawił szramę na rajstopach i w jasnej skórze, która, rozcięta, zaczęła wypluwać z siebie krew zmieszaną z coraz to bardziej porywistymi kroplami deszczu. Celine odetchnęła w przestrachu i podniosła z ziemi na rękach, póki co jednak z niej nie wstając. Zgięła tylko nogę w kolanie i przyjrzała się obrażeniu, dotknąwszy go drżącą dłonią. Bolało, szczypało, dlaczego była tak nieostrożna?
| chyba czas założyć okularki...
W opuszczonym amfiteatrze przecież nie było nikogo oprócz niej.
Celine wciąż nie dostrzegła czającego się gdzieś nieopodal mężczyzny, który tej nocy nawiedził jej koszmar. Pamiętała oczy wpatrujące się w nią z góry, pamiętała płomień igrający w tęczówkach, pamiętała ciężar dłoni spoczywającej na jej głowie i zachłanność palców wplecionych w złote włosy, które pchały ją naprzód, nie pozwalając złapać powietrza, kiedy tego potrzebowała. Nie, dość, dość, to ją rozpraszało, wprowadzało chaos do zwinnych, łabędzich ruchów, przemieniało biel piór w czerń bliźniaczej klątwy, odejdź, Odylio, odejdź, odejdź, odejdź...
Ale ona nie odeszła.
Zamiast tego sięgnęła po mięśnie półwili i zakleszczyła na nich zwieńczone szponami dłonie, zmuszając ciało do utraty grawitacji podczas kolejnego skoku do przodu; zachwiała się tylko na moment, tylko na chwileczkę, ale to wystarczyło, by następnym ruchem było upadnięcie na kamienne podłoże. Coś przecięło jej kolano okrutnym bólem; ostrawy odłamek pozostawił szramę na rajstopach i w jasnej skórze, która, rozcięta, zaczęła wypluwać z siebie krew zmieszaną z coraz to bardziej porywistymi kroplami deszczu. Celine odetchnęła w przestrachu i podniosła z ziemi na rękach, póki co jednak z niej nie wstając. Zgięła tylko nogę w kolanie i przyjrzała się obrażeniu, dotknąwszy go drżącą dłonią. Bolało, szczypało, dlaczego była tak nieostrożna?
| chyba czas założyć okularki...
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obarczony poczuciem winy obserwował. Zaparty dech w piersi płonął niewygaszonym żarem, którego pochodzenie było zbyt dobrze kojarzone z tym niecodziennym uczuciem ulgi. Wiedział, że zrobi jej krzywdę i sama świadomość zabierała mu wszelkie nadzieje na naprawienie sytuacji. Znali się, chyba nawet lubili, choć jej zepsucie zdecydowanie odbierało możliwość spojrzenia pod innym kątem niż nieszczęśliwej narkomanki, która nie chce pomocy. On, zbyt onieśmielony, by wchodzić własnymi buciorami w życie nieznajomych, mógł jedynie przyglądać się z dystansu. Przybierając rolę Małego Jima, bo przecież nie było to nic więcej jak jeden z dobowych angaży, nie był w stanie odpowiednio zbliżyć się do dziewczyny, która na głodzie przychodziła do Jeremiego. Z początku było mu głupio, jednak bardzo szybko nauczył się pilnowania własnych spraw i nosa, a przede wszystkim – interesu. Nikt w porcie nie interesował się sobą wzajemnie, jeśli spotykało się przypadkiem, dlatego skrajnym głupstwem byłoby odstawanie ot, tak szeroko pojętej normy. Dobrze wiedział, że dziewczyna przyjaźni się z częstymi bywalcami Parszywego, a on? Musiał trzymać się na dystans. Nigdy nie był jednym z nich, a jednak czas spędzony na hazardowych gierkach przy przepysznej strawie wydawał się jednym z najspokojniejszych w ciągu ostatniego pół roku, od kiedy wrócił. Mimo to nie uznawał ich za rodzinę, szczególnie nie jej. Dziewczyny, przez którą jego serce kołatało w dziwacznym rytmie, a przez umysł zaczęło przewijać się wiele niecodziennych obrazów, coraz wyraźniejszych, coraz jaśniejszych, coraz bardziej upadlających jego wielotwarzową postać. Wykorzystał ją.
Wiedział, że nie powinien jej śledzić, patrzeć w kierunku lekkich, wręcz niebiańskich ruchów smukłej sylwetki, powracać myślami do tego momentu, kiedy cały świat stanął w rozkoszy niepamiętnego grzechu, gdzie granica fantazji została złamana przez jedną, bardzo prostą, acz nieumiejętnie wykonaną czynność.
Celine jej imię odbiło się echem w jego dotychczas nieco zbyt ciężkiej głowie.
Frunęła ponad ziemią, nieuchwytna, zbyt piękna, by być rzeczywistością. Mógł ją gonić jedynie wzrokiem, tak było lepiej, bezpieczniej. Grymas przeciął jej twarz, a może był to jego zakrzywiony obraz i nagle opadła. Nie próbował się zastanowić, a tym bardziej zrozumieć, dlaczego wybudził się ze stagnacji, długimi krokami pędząc w stronę upadłej anielicy. Ciemne tęczówki skupiły się na jej wspaniałej twarzy, która od zeszłego wieczoru pojawiła się bez wytłumaczenia w myślach.
- Celine! – krzyknął gardłowo, zaraz odczuwając skutki w ściśniętym gardle. Działała na niego niczym jedna z używek, które tak raźno sprzedawał w brodatej postaci Jeremiego. Masyw jego ciała nie zatrzymywał się nawet w połowie dystansu. Musiał sprawdzić, czy wszystko było w porządku, przecież dokładnie w tym samym celu przyszedł do Philippy tylko tam… tutaj była jasnowłosa panienka, na której myśl jego organizm pobudzał się w nieznajomym uczuciu, chciał jej dotknąć, mieć, skosztować, uspokój się!
Zwolnił kroku niecałe dwie mile od niej. Przerażony własnymi pragnieniami zastygł niby w bezruchu, próbując uspokoić gnające serce. Wydawało się, że tracił stały grunt.
Nieco zagubionym wzrokiem przebiegł po twarzy, barkach, ręce, by trafić na przyciągnięte do siebie, zakrwawione kolano. Nieprzyjemny chłód wdarł się do piersi metamorfomaga, zrobił ostrożny krok w jej stronę. Nigdy nie obchodził się ze zranioną zwierzyną, jednak oddawanie instynktom władzy zaczynało mu wchodzić w krew. Była ranna.
- Zajmę się tym – szepną niepewnie, ze skruchą i zdecydowanie zbyt nie w stylu Jeremiego, tak by zdołała usłyszeć.
Wiedział, że nie powinien jej śledzić, patrzeć w kierunku lekkich, wręcz niebiańskich ruchów smukłej sylwetki, powracać myślami do tego momentu, kiedy cały świat stanął w rozkoszy niepamiętnego grzechu, gdzie granica fantazji została złamana przez jedną, bardzo prostą, acz nieumiejętnie wykonaną czynność.
Celine jej imię odbiło się echem w jego dotychczas nieco zbyt ciężkiej głowie.
Frunęła ponad ziemią, nieuchwytna, zbyt piękna, by być rzeczywistością. Mógł ją gonić jedynie wzrokiem, tak było lepiej, bezpieczniej. Grymas przeciął jej twarz, a może był to jego zakrzywiony obraz i nagle opadła. Nie próbował się zastanowić, a tym bardziej zrozumieć, dlaczego wybudził się ze stagnacji, długimi krokami pędząc w stronę upadłej anielicy. Ciemne tęczówki skupiły się na jej wspaniałej twarzy, która od zeszłego wieczoru pojawiła się bez wytłumaczenia w myślach.
- Celine! – krzyknął gardłowo, zaraz odczuwając skutki w ściśniętym gardle. Działała na niego niczym jedna z używek, które tak raźno sprzedawał w brodatej postaci Jeremiego. Masyw jego ciała nie zatrzymywał się nawet w połowie dystansu. Musiał sprawdzić, czy wszystko było w porządku, przecież dokładnie w tym samym celu przyszedł do Philippy tylko tam… tutaj była jasnowłosa panienka, na której myśl jego organizm pobudzał się w nieznajomym uczuciu, chciał jej dotknąć, mieć, skosztować, uspokój się!
Zwolnił kroku niecałe dwie mile od niej. Przerażony własnymi pragnieniami zastygł niby w bezruchu, próbując uspokoić gnające serce. Wydawało się, że tracił stały grunt.
Nieco zagubionym wzrokiem przebiegł po twarzy, barkach, ręce, by trafić na przyciągnięte do siebie, zakrwawione kolano. Nieprzyjemny chłód wdarł się do piersi metamorfomaga, zrobił ostrożny krok w jej stronę. Nigdy nie obchodził się ze zranioną zwierzyną, jednak oddawanie instynktom władzy zaczynało mu wchodzić w krew. Była ranna.
- Zajmę się tym – szepną niepewnie, ze skruchą i zdecydowanie zbyt nie w stylu Jeremiego, tak by zdołała usłyszeć.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Opuszczony amfiteatr
Szybka odpowiedź