Opuszczony amfiteatr
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczony amfiteatr
Ostatnie przedstawienie w tym amfiteatrze odbyło się tak dawno, że nie pozostali już żadni żywi, którzy byliby w stanie je pamiętać. Niektórzy szczęśliwcy mogą jednak na którejś z licznych ławek dostrzec jasną poświatę, która po przyjrzeniu okazuje się duchem młodego, przystojnego mężczyzny. Z chęcią opowiada on historię teatru, który spłonął w trakcie jednego z przedstawień, a ogień zabił całą obsadę i połowę widowni. Wkrótce to miejsce zostało zapomniane i przypomina teraz cmentarzysko Melpomene; widownia porosła kępami wysokich traw, po ścianach garderoby pną się winorośla, a pojedyncze i przepiękne, nieprzeżarte zębem czasu rekwizyty ukryte wśród chwastów przypominają o chwilach świetności opuszczonego amfiteatru.
Nie potrafił jej rozgryźć. Zdawała zachowywać się swobodnie – nie umknął mu niknący pośród świstu wiatru śmiech, zauważał też wargi raz po raz rozciągające się w uśmiechu – a z drugiej strony nie mógł oprzeć się wrażeniu, że każdemu jej gestowi towarzyszyła ostrożność; zauważył, że ani na moment nie odwróciła się do niego plecami, klucząc tak, by zawsze mieć go przed sobą – i zastanawiał się mimowolnie, ile było w tym dzieła przypadku, a ile niewypowiedzianych podejrzeń. Czy spodziewała się, że mimo wszystko ich zdradzi – rzucając tym samym na szalę własne życie, na zawsze związane już przysięgą z Zakonem? Kiedy ją obserwował, rzucającą raz po raz to samo zaklęcie, w myślach bezwiednie składał wszystkie informacje, jakie miał na jej temat; była kiedyś uzdrowicielką – lub ratowniczką, Ben wspomniał, że leczyła ludzi, ale z tego, co wywnioskował, porzuciła to zajęcie na rzecz aurorstwa. Był ciekaw, czy skłoniła ją do tego wojna; jeśli tak – to być może mieli ze sobą więcej wspólnego niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, oboje podejmując decyzję o porzuceniu starannie ułożonego życia w imię walki; czy o to samo?
Póki co nie znajdował odpowiedzi na wypowiadane w myślach pytania, rozproszony znajomo brzmiącą inkantacją – niespodziewanie wyciągającą na wierzch wspomnienie z łąki pamięci, Bena z wyciągniętą różdżką, w ostatniej chwili rezygnującego z ataku – i zamiast tego rozciągającego wokół nich szczelną barierę niewidzialności, za którą poczuł się na tyle bezpiecznie, by odrzucić od siebie wszystko, co owe bezpieczeństwo mogło mu zapewnić.
Potrząsnął głową, to nie był czas ani miejsce na mentalne tarzanie się w przeszłości; tej nie mógł zresztą cofnąć, a nawet gdyby mógł – na pewno by tego nie zrobił. W żadnym punkcie, wszystkie błędy i potknięcia doprowadziły go tutaj: do miejsca, do którego dotarł drogą tak krętą i kamienistą, jak tylko się dało, ale w którym koniec końców być powinien. – Myślałem, że Grindelwald zniknął – odpowiedział, prawie wchodząc w jej słowo. To od niego wszystko się zaczęło – od przeklętego Grindelwalda, odpowiedzialnego za tragedię na zeszłorocznym sabacie; tę samą, która popchnęła go prosto w szeregi Rycerzy Walpurgii, w idiotycznej nadziei na to, że uda mu się powstrzymać zagrażającą jego rodzinie siłę. Jak mógł tak bardzo się pomylić? – Żywego? – powtórzył, marszcząc brwi i przypominając sobie swoje wcześniejsze starcia ze źródłami niestabilnej mocy; czasami, oplatając szczelnie przestrzeń, rzeczywiście przypominały żywą tkankę, uparcie opierającą się jego działaniom; nigdy jednak nie poszedłby w swoich skojarzeniach tak daleko, by uznać ją za prawdziwy organizm. – Co to oznacza? Porozumiewają się ze sobą? Myślą? – Zawahał się. – Czują? – Nie mieściło mu się to w głowie – i właściwie nie starał się objąć tego umysłem, świadomy, że nie posiadał odpowiedniej wiedzy; był pewien, że nawet wprawieni w sztuce numerologii badacze głowili się nad zrozumieniem istoty anomalii – gdyby było inaczej, już dawno udałoby się je powstrzymać. – Czego potrzeba, by pokonać to największe? – Nie był pewien, na ile z tych pytań była w stanie mu odpowiedzieć – ale skoro pozwoliła mu je zadawać, miał zamiar skorzystać z tej możliwości.
Słysząc jej następne słowa kiwnął głową – by sekundę później zmarszczyć brwi w wyrazie niezrozumienia. Gotowy – na co? Opuścił spojrzenie niżej, na ściskaną w szczupłych palcach różdżkę, by ponownie unieść ją ku jej twarzy; na jego własnej musiała malować się dezorientacja. – Tak myślę, tylko – co właściwie robimy? – zapytał, po raz pierwszy czując się zwyczajnie głupio. – To znaczy, nie potrzebujemy do tego anomalii? – Czy planowała w jakiś sposób ją wywołać? Przyjął czujną postawę, czekając na jakikolwiek ruch z jej strony.
Póki co nie znajdował odpowiedzi na wypowiadane w myślach pytania, rozproszony znajomo brzmiącą inkantacją – niespodziewanie wyciągającą na wierzch wspomnienie z łąki pamięci, Bena z wyciągniętą różdżką, w ostatniej chwili rezygnującego z ataku – i zamiast tego rozciągającego wokół nich szczelną barierę niewidzialności, za którą poczuł się na tyle bezpiecznie, by odrzucić od siebie wszystko, co owe bezpieczeństwo mogło mu zapewnić.
Potrząsnął głową, to nie był czas ani miejsce na mentalne tarzanie się w przeszłości; tej nie mógł zresztą cofnąć, a nawet gdyby mógł – na pewno by tego nie zrobił. W żadnym punkcie, wszystkie błędy i potknięcia doprowadziły go tutaj: do miejsca, do którego dotarł drogą tak krętą i kamienistą, jak tylko się dało, ale w którym koniec końców być powinien. – Myślałem, że Grindelwald zniknął – odpowiedział, prawie wchodząc w jej słowo. To od niego wszystko się zaczęło – od przeklętego Grindelwalda, odpowiedzialnego za tragedię na zeszłorocznym sabacie; tę samą, która popchnęła go prosto w szeregi Rycerzy Walpurgii, w idiotycznej nadziei na to, że uda mu się powstrzymać zagrażającą jego rodzinie siłę. Jak mógł tak bardzo się pomylić? – Żywego? – powtórzył, marszcząc brwi i przypominając sobie swoje wcześniejsze starcia ze źródłami niestabilnej mocy; czasami, oplatając szczelnie przestrzeń, rzeczywiście przypominały żywą tkankę, uparcie opierającą się jego działaniom; nigdy jednak nie poszedłby w swoich skojarzeniach tak daleko, by uznać ją za prawdziwy organizm. – Co to oznacza? Porozumiewają się ze sobą? Myślą? – Zawahał się. – Czują? – Nie mieściło mu się to w głowie – i właściwie nie starał się objąć tego umysłem, świadomy, że nie posiadał odpowiedniej wiedzy; był pewien, że nawet wprawieni w sztuce numerologii badacze głowili się nad zrozumieniem istoty anomalii – gdyby było inaczej, już dawno udałoby się je powstrzymać. – Czego potrzeba, by pokonać to największe? – Nie był pewien, na ile z tych pytań była w stanie mu odpowiedzieć – ale skoro pozwoliła mu je zadawać, miał zamiar skorzystać z tej możliwości.
Słysząc jej następne słowa kiwnął głową – by sekundę później zmarszczyć brwi w wyrazie niezrozumienia. Gotowy – na co? Opuścił spojrzenie niżej, na ściskaną w szczupłych palcach różdżkę, by ponownie unieść ją ku jej twarzy; na jego własnej musiała malować się dezorientacja. – Tak myślę, tylko – co właściwie robimy? – zapytał, po raz pierwszy czując się zwyczajnie głupio. – To znaczy, nie potrzebujemy do tego anomalii? – Czy planowała w jakiś sposób ją wywołać? Przyjął czujną postawę, czekając na jakikolwiek ruch z jej strony.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Obcy. Właśnie taki był. Gdyby spotkała go na ulicy, w barze, jednym ze sklepów, pewnie zawiesiłąby na nim na kilka chwil ciekawe spojrzenie. Spokojna, nawet przyjazna twarz i oczy, które skrywała tak wiele sekretów o których w tamtych miejscach nigdy by się nie dowiedziała. Teraz jednak sprawy miały się inaczej. Poznać, zbadać, możliwe że zrozumieć. Wykonać polecenie Skamandera i… co dalej? Nie miała zielonego pojęcia, ale nie widziała problemów by rozmowa nie mogła dać jej kilku innych odpowiedzi. Wzrok lustrował dokładnie sylwetkę mężczyzny który stał przed nią. Nie umiała nie zadawać sobie kolejnych pytań. Tych, które oscylowały wokół niego i wyborów które podjął, ale i wokół niej samej. Czy gdyby ona wybrała choć raz inaczej stałaby właśnie tutaj? Czy może jednak wszystkie drogi prowadziły ją tylko w jedną i tą samą stronę. Widziała potrząśnięcie głową, a kolejne pytanie sprawiło że zmarszczyła lekko brwi i wydęła usta biorąc wdech w płuca.
- Zniknął. Właściwie na dobre. Z naszych informacji wynika, że zginął z rąk Voldemorta. - badawcze spojrzenie prześlizgnęło się po Percivalu. Nie wiedział o tym? Tą informację przekazał im Brendan jeszcze w październiku. Kolejne pytania sprawiły, że zmarszczka na jej czole pogłębiła się bardziej. Dłoń uniosła się i założyła za uszy kosmyki jasnych włosów. Charakterystyczny nawyk, który powtarzała nawet wtedy kiedy włosy znajdowały się już za uszami. - Zadajesz trudne pytania. - stwierdziła ze spokojem nie przestając marszczyć brwi, zbierając słowa by odpowiedzieć na pytania, na które mogła i była w stanie. - Anomalie są ze sobą połączone. Choć nie jestem pewna, czy mogą się ze sobą porozumiewać i myśleć. - wzruszyła lekko ramionami. Nie miała umysłu tak wielkiego jak ludzie z ich jednostki badawczej. Zawierzała ich osądom. - To niszczycielska siła i właśnie to jest jej głównym celem - zniszczenie. - nigdy nie zastanawiała się nad tym dokładniej - co czuły i co potrafiły. Teraz wiedzieli już, że te posiadają nośnik. I tak długo, jak on będzie istniał, tak długo nie pokonają anomalii. Przestąpiła, ściągając ciężar z nogi do której przyczepioną miała protezę. Jasne spojrzenie prześlizgnęła się po otoczeniu sprawdzając czy widok na horyzoncie przypadkiem się nie zmienił. - Sposobu, wytrwałości, siły i odpowiednich przygotowań. - wzrok na powrót powrócił do niego. Zmarszczka zniknęła z czoła, a dłonie wydały cichy dźwięk świadczący o jej zadowoleniu. Szybkie potwierdzenie po której nastąpiły kolejne pytania sprawiły że kąciki jej ust uniosły się do góry, a ona zaśmiała się lekko przez kilka krótkich chwil.
- Możemy to nazwać treningiem, możemy sprawdzianem. Wybór pozostawiam tylko tobie. - zastrzegła już ze spokojem wzruszając ramionami.. Uśmiech z jej twarzy znikł całkowicie. Bystre spojrzenie na kilka chwil opuściło się na białą różdżkę, a później uniosło ku górze znów na niego. - Nie ufam ci. - stwierdziła prostolinijnie nie uciekając błękitnymi tęczówkami w bok. - Choć zdaje sobie sprawę, że po części jest to irracjonalne przez przysięgę. - kolejne wzruszenie ramion, poruszyło krótkimi dziś, jasnymi włosami. Nie ufała i nie zamierzała udawać, że jest inaczej. - Chcę zobaczyć na własne oczy co potrafisz. - nie na słowa wypowiadane z innych ust, przekazywane dalej. Na jej własne. Należące tylko do niej. Przekonać się, o sile. Bo jeszcze nie o powodach. Te wyjawił wcześniej, choć Just nie umiała po prostu przejść nad tym, co niósł ze sobą. Uniosła płaszcz, pokazując pas w który wetknięte były eliksiry. Nabytek, bez którego właściwie nie ruszała się z domu. - Oczywiście możesz odmówić. - dodała na sam koniec zastygając w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Zniknął. Właściwie na dobre. Z naszych informacji wynika, że zginął z rąk Voldemorta. - badawcze spojrzenie prześlizgnęło się po Percivalu. Nie wiedział o tym? Tą informację przekazał im Brendan jeszcze w październiku. Kolejne pytania sprawiły, że zmarszczka na jej czole pogłębiła się bardziej. Dłoń uniosła się i założyła za uszy kosmyki jasnych włosów. Charakterystyczny nawyk, który powtarzała nawet wtedy kiedy włosy znajdowały się już za uszami. - Zadajesz trudne pytania. - stwierdziła ze spokojem nie przestając marszczyć brwi, zbierając słowa by odpowiedzieć na pytania, na które mogła i była w stanie. - Anomalie są ze sobą połączone. Choć nie jestem pewna, czy mogą się ze sobą porozumiewać i myśleć. - wzruszyła lekko ramionami. Nie miała umysłu tak wielkiego jak ludzie z ich jednostki badawczej. Zawierzała ich osądom. - To niszczycielska siła i właśnie to jest jej głównym celem - zniszczenie. - nigdy nie zastanawiała się nad tym dokładniej - co czuły i co potrafiły. Teraz wiedzieli już, że te posiadają nośnik. I tak długo, jak on będzie istniał, tak długo nie pokonają anomalii. Przestąpiła, ściągając ciężar z nogi do której przyczepioną miała protezę. Jasne spojrzenie prześlizgnęła się po otoczeniu sprawdzając czy widok na horyzoncie przypadkiem się nie zmienił. - Sposobu, wytrwałości, siły i odpowiednich przygotowań. - wzrok na powrót powrócił do niego. Zmarszczka zniknęła z czoła, a dłonie wydały cichy dźwięk świadczący o jej zadowoleniu. Szybkie potwierdzenie po której nastąpiły kolejne pytania sprawiły że kąciki jej ust uniosły się do góry, a ona zaśmiała się lekko przez kilka krótkich chwil.
- Możemy to nazwać treningiem, możemy sprawdzianem. Wybór pozostawiam tylko tobie. - zastrzegła już ze spokojem wzruszając ramionami.. Uśmiech z jej twarzy znikł całkowicie. Bystre spojrzenie na kilka chwil opuściło się na białą różdżkę, a później uniosło ku górze znów na niego. - Nie ufam ci. - stwierdziła prostolinijnie nie uciekając błękitnymi tęczówkami w bok. - Choć zdaje sobie sprawę, że po części jest to irracjonalne przez przysięgę. - kolejne wzruszenie ramion, poruszyło krótkimi dziś, jasnymi włosami. Nie ufała i nie zamierzała udawać, że jest inaczej. - Chcę zobaczyć na własne oczy co potrafisz. - nie na słowa wypowiadane z innych ust, przekazywane dalej. Na jej własne. Należące tylko do niej. Przekonać się, o sile. Bo jeszcze nie o powodach. Te wyjawił wcześniej, choć Just nie umiała po prostu przejść nad tym, co niósł ze sobą. Uniosła płaszcz, pokazując pas w który wetknięte były eliksiry. Nabytek, bez którego właściwie nie ruszała się z domu. - Oczywiście możesz odmówić. - dodała na sam koniec zastygając w oczekiwaniu na odpowiedź.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że – choć oboje niemal nieruchomi – poruszali się powoli po szerokim okręgu, lustrując się nawzajem uważnymi spojrzeniami i wsłuchując w każde wypowiadane słowo. Niby swobodni, ale jednak czujni, z wysoko podniesionymi barierami, utkanymi z dystansu i wcześniejszych doświadczeń, a być może i z odzywającego się echem cierpienia. Zaczynał rozumieć: że zupełnie się nie znali, wychowani w zupełnie odmiennych światach i przeciwstawnych wartościach, zmuszeni do zmagania się z innymi przeciwnościami, do niedawna rozdzieleni pozornie nieprzekraczalną barykadą, krwawo wzrastającą coraz wyżej i wyżej, zbudowaną z martwych ciał tych, którzy na niej polegli. Łatwo było mówić o współpracy z bezpiecznego oddalenia, z pachnącego rumiankiem zacisza przytulnej kuchni; znacznie trudniej przychodziło wprowadzenie jej w życie, gdy po drugiej stronie miało się człowieka z krwi i kości, posiadającego nieznaną przeszłość i kompletnie niedostępną teraźniejszość.
Momentami miał ochotę się poddać, wycofać, wrócić do działania w pojedynkę – ale nie mógł i tak naprawdę nie chciał, słuchał więc uważnie, kiwając głową, kiedy potwierdziła zniknięcie Grindelwalda. Nie wiedział o tym – ostatnią styczność z Rycerzami Walpurgii miał w lipcu, kiedy jeszcze czarnoksiężnik pozostawał nieuchwytny – ale z jakiegoś powodu nie odczuł wcale oczekiwanej długo ulgi. – Nie zdawałem sobie sprawy – powiedział, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie, które jednak zdawało się zawisnąć w powietrzu. – Musiało się to stać później. – Po jego rozmowie z Benem; po tym, gdy już zdecydował się rzucić wszystko na jedną szalę. Zabawne; zdawałoby się, że to powinna być najtrudniejsza decyzja w jego życiu, ale gdy myślał o tym teraz, dochodził do wniosku, że trudno byłoby o łatwiejszą. To udawanie było trudne, przywdziewanie każdego dnia tej samej, niepasującej maski, działanie wbrew sobie – odrzucenie tego wszystkiego w porównaniu przypominało zaczerpnięcie oddechu po bardzo długim przebywaniu pod wodą.
Uśmiechnął się krzywo, podciągając wyżej kącik ust. – Na te łatwiejsze na ogół odpowiadam sobie sam – mruknął z przekąsem, ale bez złośliwości, po chwili ponownie poważniejąc. Justine mówiła o rzeczach ważnych, i robiła to bardziej otwarcie niż się tego spodziewał, choć nie umknęło mu, że jej odpowiedź na ostatnie pytanie raczej pozbawiona była konkretów. Być może ze względu na niewiedzę – lub tajemnicę, której była strażniczką, a której nie mogła wyjawić komuś niezaufanemu.
Bo w gruncie rzeczy przez cały czas właśnie o zaufanie tu chodziło – nawet pomimo rozlegającego się w amfiteatrze śmiechu, niosącego się echem po ławach; żadne z nich nie ufało drugiemu, Tonks przyznawała to otwarcie, darując mu szczerość, którą doceniał. W i tak już kruchym sojuszu nie było miejsca na niedopowiedzenia i nieporozumienia, i on również nie planował się za nimi chować, zamiast tego wychodząc jej wreszcie naprzeciw – nie mogli tańczyć wokół siebie w nieskończoność. – To nie jest ani trochę irracjonalne – zaprzeczył, kręcąc lekko głową. Nie wiedział, co zrobić z rękami, zaplótł je więc na klatce piersiowej, mimowolnie nadając swojej postawie dystansu. Pozornego, w jego głosie próżno było szukać chłodu czy wyższości, mówił spokojnie i prosto, tonem podobnym do tego, którego użyła Justine, mówiąc, że mu nie ufa. – Wprost przeciwnie, zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Zaufanie to przywilej, na który trzeba zapracować, i to nie w pojedynkę – nie można nim nikogo magicznie obdarować ani zastąpić sztucznym substytutem. – Przysięga na pewno stanowiła dla Zakonu Feniksa niezbędny bufor bezpieczeństwa, ale wątpił, by była czymś więcej. Nie chciał, by była czymś więcej, droga przebyta na skróty nie stanowiłaby dla niego żadnej wartości. – Jeśli pies ugryzie cię w rękę i uwiążesz go na łańcuchu, to czy ufasz psu, wierząc, że cię nie zaatakuje – czy temu, że łańcuch powstrzyma go, nim zdąży to zrobić? – Zamilkł na chwilę, pozwalając, by jego słowa wybrzmiały. Nie przychodziły mu łatwo, czuł jednak, że przyjść musiały; jeśli nie dla niej, to dla niego. – Rozumiem twoją – waszą – ostrożność. I też ci nie ufam, chciałbym jednak spróbować. – Bo komuś musiał, bo nie mógł pozwolić sobie na stawianie czoła wrogom samotnie; bo nie chciał w ten sposób umrzeć, a wiedział, że nie pozostało mu już dużo czasu.
Rozprostował ramiona, unosząc wyżej brew. – Nie znasz mnie jeszcze, nie wiesz więc, że nigdy nie odmawiam takim wyzwaniom – powiedział, uśmiechając się lekko. Perspektywa pojedynku przemawiała do niego znacznie trafniej niż konieczność przeprowadzenia trudnej rozmowy, pojedynkowanie się było czymś, co znał i rozumiał, i w czym czuł się zwyczajnie dobrze, nawet jeśli akurat wgniatano go brutalnie w ziemię. Sięgnął za pazuchę, z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągając wysłużoną różdżkę z palisandrowego drewna, nie unosząc jej jednak jeszcze. – Zasady? – zapytał; znajdowali się z dala od kontrolowanych warunków Domu Pojedynków, wolał więc zawczasu nakreślić, jak daleko zamierzali się posunąć. Sądząc po tkwiących za pasem Tonks eliksirach – daleko.
Momentami miał ochotę się poddać, wycofać, wrócić do działania w pojedynkę – ale nie mógł i tak naprawdę nie chciał, słuchał więc uważnie, kiwając głową, kiedy potwierdziła zniknięcie Grindelwalda. Nie wiedział o tym – ostatnią styczność z Rycerzami Walpurgii miał w lipcu, kiedy jeszcze czarnoksiężnik pozostawał nieuchwytny – ale z jakiegoś powodu nie odczuł wcale oczekiwanej długo ulgi. – Nie zdawałem sobie sprawy – powiedział, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie, które jednak zdawało się zawisnąć w powietrzu. – Musiało się to stać później. – Po jego rozmowie z Benem; po tym, gdy już zdecydował się rzucić wszystko na jedną szalę. Zabawne; zdawałoby się, że to powinna być najtrudniejsza decyzja w jego życiu, ale gdy myślał o tym teraz, dochodził do wniosku, że trudno byłoby o łatwiejszą. To udawanie było trudne, przywdziewanie każdego dnia tej samej, niepasującej maski, działanie wbrew sobie – odrzucenie tego wszystkiego w porównaniu przypominało zaczerpnięcie oddechu po bardzo długim przebywaniu pod wodą.
Uśmiechnął się krzywo, podciągając wyżej kącik ust. – Na te łatwiejsze na ogół odpowiadam sobie sam – mruknął z przekąsem, ale bez złośliwości, po chwili ponownie poważniejąc. Justine mówiła o rzeczach ważnych, i robiła to bardziej otwarcie niż się tego spodziewał, choć nie umknęło mu, że jej odpowiedź na ostatnie pytanie raczej pozbawiona była konkretów. Być może ze względu na niewiedzę – lub tajemnicę, której była strażniczką, a której nie mogła wyjawić komuś niezaufanemu.
Bo w gruncie rzeczy przez cały czas właśnie o zaufanie tu chodziło – nawet pomimo rozlegającego się w amfiteatrze śmiechu, niosącego się echem po ławach; żadne z nich nie ufało drugiemu, Tonks przyznawała to otwarcie, darując mu szczerość, którą doceniał. W i tak już kruchym sojuszu nie było miejsca na niedopowiedzenia i nieporozumienia, i on również nie planował się za nimi chować, zamiast tego wychodząc jej wreszcie naprzeciw – nie mogli tańczyć wokół siebie w nieskończoność. – To nie jest ani trochę irracjonalne – zaprzeczył, kręcąc lekko głową. Nie wiedział, co zrobić z rękami, zaplótł je więc na klatce piersiowej, mimowolnie nadając swojej postawie dystansu. Pozornego, w jego głosie próżno było szukać chłodu czy wyższości, mówił spokojnie i prosto, tonem podobnym do tego, którego użyła Justine, mówiąc, że mu nie ufa. – Wprost przeciwnie, zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Zaufanie to przywilej, na który trzeba zapracować, i to nie w pojedynkę – nie można nim nikogo magicznie obdarować ani zastąpić sztucznym substytutem. – Przysięga na pewno stanowiła dla Zakonu Feniksa niezbędny bufor bezpieczeństwa, ale wątpił, by była czymś więcej. Nie chciał, by była czymś więcej, droga przebyta na skróty nie stanowiłaby dla niego żadnej wartości. – Jeśli pies ugryzie cię w rękę i uwiążesz go na łańcuchu, to czy ufasz psu, wierząc, że cię nie zaatakuje – czy temu, że łańcuch powstrzyma go, nim zdąży to zrobić? – Zamilkł na chwilę, pozwalając, by jego słowa wybrzmiały. Nie przychodziły mu łatwo, czuł jednak, że przyjść musiały; jeśli nie dla niej, to dla niego. – Rozumiem twoją – waszą – ostrożność. I też ci nie ufam, chciałbym jednak spróbować. – Bo komuś musiał, bo nie mógł pozwolić sobie na stawianie czoła wrogom samotnie; bo nie chciał w ten sposób umrzeć, a wiedział, że nie pozostało mu już dużo czasu.
Rozprostował ramiona, unosząc wyżej brew. – Nie znasz mnie jeszcze, nie wiesz więc, że nigdy nie odmawiam takim wyzwaniom – powiedział, uśmiechając się lekko. Perspektywa pojedynku przemawiała do niego znacznie trafniej niż konieczność przeprowadzenia trudnej rozmowy, pojedynkowanie się było czymś, co znał i rozumiał, i w czym czuł się zwyczajnie dobrze, nawet jeśli akurat wgniatano go brutalnie w ziemię. Sięgnął za pazuchę, z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągając wysłużoną różdżkę z palisandrowego drewna, nie unosząc jej jednak jeszcze. – Zasady? – zapytał; znajdowali się z dala od kontrolowanych warunków Domu Pojedynków, wolał więc zawczasu nakreślić, jak daleko zamierzali się posunąć. Sądząc po tkwiących za pasem Tonks eliksirach – daleko.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Rozchwiana, nadal taka była i całkowicie nie potrafiła tego przełknąć. Wcześniej lubiła własne nieścisłości, niedopowiedzenia. Sprawiały, że świat był ciekawszy w tym i jej relacje. Jednak im mocniej jej kostki zatapiały się w bagniskach wojny, tym trudniej było jej powrócić do siebie z tamtego czasu. Nauczyła się ostrożności - choć może nie wagi niektórych słów. Nadal prowokowała - jednocześnie wynikało to z jej natury, ale i przekonania, że ludzie wzburzeni popełniają błędy. Pamiętała dokładnie co odpowiedziała Ramsyowi, gdy zagroził jej że wydłubie jej oczy. I zdawała sobie sprawę, że mówił poważnie. A jednak język świerzbił i powiedziała więcej. Rzuciła propozycją, która unosiła później brwi każdemu, któremu relacjonowała zdarzenie. Tutaj, z nim, wszystko jednak zdawało się inne. Wiele go krępowało przez przysięgę, którą złożył. I choć próbowała, naprawdę nie potrafiła zaufać tylko jej. Pamiętała przecież jeszcze żywo relację, która nie miała bytu a w której sama była częścią. Macnaira z dawnych lat, jeszcze niedoświadczonych i głupich. Czy teraz dałaby mu szansę? Nie. Nie po tym, jak w tym samym miejscu po raz pierwszy użył wobec niej czarnej magii. Nie, gdy miał na rękach krew. Nie, gdy nie widział w tym nic złego. Nie, gdy jego poglądy się nie zmieniały, jedynie dla niej robiąc wyjątek. Jej błękitne ślepia zawieszały się na nim spokojnie. Nie rozumiała szwajcarskiego podejścia Alexandra, nie rozumiała Foxa i Bena. Ale postanowiła spróbować. Nie dlatego, że oni tego chcieli, ale że on związał się z nimi dobrowolnie mogąc odmówić. Należało mu się chociaż to - szansa. Była nieufna. Niepewna. W ciągłej gotowości. Skinęła lekko głową na jego słowa. Pokazując, że je przyjmuje do wiadomości, nie znaczyło to jednak, że ufa im całkowicie. Zaufanie jednak, mimo wszystko było kluczem.
- Cóż, raz na jakiś czas ponoć wskazane jest porozmawiać z kimś inteligentnym. - mruknęła uśmiechając się półgębkiem. Badali się w każdej mijającej sekundzie. Poznawali, próbowali wybadać siebie wzajemnie. To było jak kroczenie po lodzie, jednak zdawała sobie sprawę, że bardziej dla niego, niż dla niej. Kiedy zaprzeczył jej brew pomknęła ku górze zawieszając się tam na chwilę, którą podtrzymały kolejne słowa.
- Wcześniej ufałam psu. - odpowiedziała wprost. Wcześniej - wcale nie tak dawno temu, choć teraz zdawało się, jakby to było całkiem inne życie. Odległe, istniejące już tylko w jej własnych wspomnieniach. Choć czasem zastanawiała się, czy ono kiedykolwiek istniało. Przesiąknęła wojną, stała się jej nieodłączną częścią i przysięgła walczyć tak długo, jak tylko świat będzie tego potrzebował, a jej serce pompować będzie krew. Skinęła lekko głową na kolejne słowa. I on pozostawał nieufny. Dobrze, nie mieli żadnych powodów, by ufać sobie wzajemnie. Je, wypracowywać się latami.
Uśmiech, leniwy, przypominający zadowolonego kocura, wpełzł na wąskie usta i rozciągnął je na twarzy. Liczyła na to, że nie odmówi. Nie spodziewała się jednak, że jej propozycje przyjmie w ten sposób. Spodziewała się bardziej zgody wymuszonej potrzebą akceptacji, nie zaś przyjemności. Pokręciła przecząco głową.
- Nie. - odrzekła od razu, to nie był Klub Pojedynków. Życie też nim nie było. Na polu walki, wszystkie chwyty były dozwolone. Ograniczenia nie były potrzebne. Cofnęła się jeszcze kilka kroków, mierząc odległość spojrzeniem. Horatio bywało przydatne - pokazał jej to Bertie - jednak nie chciała, by zepsuło im zbyt szybko zabawę, a wiedziała, że jego działanie ma ograniczony czas. - Ale radziłabym nie pozbawiać mnie całkowicie przytomności, jeśli nie wiesz jak dawkować eliksiry. - poradziła racjonalnie, uśmiech zszedł z jej twarzy. Wzrok lustrował spokojnie sylwetkę. Dłoń zacisnęła się mocniej na białej różdżce. - Mogę się okazać naszym jedynym ratunkiem. - przyznała wprost. Miała eliksiry lecznicze i patronusy, które również potrafiły uzdrawiać. Jeśli nie znał magii leczniczej i nie wiedział jak dawkować eliksiry prawdziwie mogła być ich jedyną szansą w tym miejscu. - Zaczynasz. - poleciła rozstawiając się szerzej na nogach w oczekiwaniu, na pierwszy atak, po który sięgnie.
idziemy do szafki
- Cóż, raz na jakiś czas ponoć wskazane jest porozmawiać z kimś inteligentnym. - mruknęła uśmiechając się półgębkiem. Badali się w każdej mijającej sekundzie. Poznawali, próbowali wybadać siebie wzajemnie. To było jak kroczenie po lodzie, jednak zdawała sobie sprawę, że bardziej dla niego, niż dla niej. Kiedy zaprzeczył jej brew pomknęła ku górze zawieszając się tam na chwilę, którą podtrzymały kolejne słowa.
- Wcześniej ufałam psu. - odpowiedziała wprost. Wcześniej - wcale nie tak dawno temu, choć teraz zdawało się, jakby to było całkiem inne życie. Odległe, istniejące już tylko w jej własnych wspomnieniach. Choć czasem zastanawiała się, czy ono kiedykolwiek istniało. Przesiąknęła wojną, stała się jej nieodłączną częścią i przysięgła walczyć tak długo, jak tylko świat będzie tego potrzebował, a jej serce pompować będzie krew. Skinęła lekko głową na kolejne słowa. I on pozostawał nieufny. Dobrze, nie mieli żadnych powodów, by ufać sobie wzajemnie. Je, wypracowywać się latami.
Uśmiech, leniwy, przypominający zadowolonego kocura, wpełzł na wąskie usta i rozciągnął je na twarzy. Liczyła na to, że nie odmówi. Nie spodziewała się jednak, że jej propozycje przyjmie w ten sposób. Spodziewała się bardziej zgody wymuszonej potrzebą akceptacji, nie zaś przyjemności. Pokręciła przecząco głową.
- Nie. - odrzekła od razu, to nie był Klub Pojedynków. Życie też nim nie było. Na polu walki, wszystkie chwyty były dozwolone. Ograniczenia nie były potrzebne. Cofnęła się jeszcze kilka kroków, mierząc odległość spojrzeniem. Horatio bywało przydatne - pokazał jej to Bertie - jednak nie chciała, by zepsuło im zbyt szybko zabawę, a wiedziała, że jego działanie ma ograniczony czas. - Ale radziłabym nie pozbawiać mnie całkowicie przytomności, jeśli nie wiesz jak dawkować eliksiry. - poradziła racjonalnie, uśmiech zszedł z jej twarzy. Wzrok lustrował spokojnie sylwetkę. Dłoń zacisnęła się mocniej na białej różdżce. - Mogę się okazać naszym jedynym ratunkiem. - przyznała wprost. Miała eliksiry lecznicze i patronusy, które również potrafiły uzdrawiać. Jeśli nie znał magii leczniczej i nie wiedział jak dawkować eliksiry prawdziwie mogła być ich jedyną szansą w tym miejscu. - Zaczynasz. - poleciła rozstawiając się szerzej na nogach w oczekiwaniu, na pierwszy atak, po który sięgnie.
idziemy do szafki
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
wracamy z szafki
Wybrała zaklęcie, po raz kolejny nie przebierając w środkach. W momencie pełnej żywotności, bez innych czynników wpływających na zdarzenia, mogła pozwolić sobie na czysty atak, bez większych rozmyślań taktycznych. Nawet z nimi - był on najlepszą opcją, zwłaszcza, gdy zrozumiała, że wystarczył jeden odpowiednio silny atak, zdolny przebić się przez jego obronę. I tak stało się i tym razem, gdy tarcza choć pojawiła się przed nim rozmyła się, pozwalając by jej zaklęcie dotarło do celu. Nie sprawiało jej to przyjemności. Patrzenie jak uroki trafiają w niego, jak wykrwawia się. Nadal postrzegała go bardziej w kategorii wroga, niźli sojusznika, ale podjęli decyzję wspólnie i ona sama na nią przystała. Nie rozumiała czym przekonał do siebie Bena, nie rozumiała czy Foxa czy Alexandra. Ne potrafiła tego dostrzec, a może zasłaniaj jej to własny osąd. Z zaciśniętymi wargami obserwowała jak jej urok posyła go na kolana. Ile razy, ona sama wcześniej znalazła się na swoich? Ile razy wcześniej podnosiła się by iść dalej? Nie była w stanie już zliczyć. Każde doświadczenie przyniosło jej wiedzę, której nie posiadała wcześniej. Stawała się silniejsza, choć cena za to była równie wysoka. Gdy z jego ust wypadło pytanie, zrozumiała, że to koniec pojedynku. Wygrała po raz kolejny. Choć tym razem pokazał, że rzeczywiście potrafił sięgnąć po trudne uroki. Fluguro udawało jej się niezwykle rzadko. Więc wiedziała, jak trudnym jest to urok. Schowała różdżkę w rękaw, odsuwając materiał płaszcza. Pochyliła się nad fiolkami przesuwając po nich spojrzeniem. W końcu zatrzymała palce na jednej z nich, wyciągając z kieszonki. Ruszyła w kierunku mężczyzny. Wzruszyła lekko ramionami.
- Od ratowników wymagano nie tylko magii leczniczej, ale i ochronnej. Jedna z zasad która nami kierowała polegała na tym, żeby zawsze sprawdzić, czy miejsce interwencji jest bezpieczne. - zaczęła odpowiedź, chociaż nie była pewna, czy to to. - Po przesłuchaniach mugolaków w kwietniu, po tym co zobaczyłam w Złotej Wieży zrozumiałam, że będę walczyć. Stanie z boku, nie było dla mnie. - kolejny krok w jego kierunku. Zimny wiatr barwił policzki, ale nie zmieniał poważnego wyrazu twarzy - Ale walczyć, nauczyłam się głównie praktykując z twoimi byłymi znajomymi. - jasne oczy obserwowały go uważnie. Sprawdzając reakcje i zachowania. - Mulciber obiecał, że wydłubie mi oczy i pozbawi wszystkich kończyn. I próbował, - uśmiechnęła się drapieżnie, krzywo. - ale to Rookwood pozbawiła mnie nogi. - przyznała bez ogródek wskazując na protezę. - Choć sądzę, że ich uwaga głównie teraz skupi się na tobie. Nie pozwolą ci żyć. - stwierdziła ponuro znajdując się prawie przed nim. Zginie, jeśli w konfrontacji z którym z nich, będzie miał takie luki w obronie. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku z buteleczką eliksiru. - Złoty eliksir, wypij całość. - poleciła z pewnością. - Normalnie sięgnęłabym po różdżkę, ale przy anomaliach bezpieczniej jest korzystać z nich. - zawyrokowała unosząc na niego spojrzenie jasnych oczu.
Wybrała zaklęcie, po raz kolejny nie przebierając w środkach. W momencie pełnej żywotności, bez innych czynników wpływających na zdarzenia, mogła pozwolić sobie na czysty atak, bez większych rozmyślań taktycznych. Nawet z nimi - był on najlepszą opcją, zwłaszcza, gdy zrozumiała, że wystarczył jeden odpowiednio silny atak, zdolny przebić się przez jego obronę. I tak stało się i tym razem, gdy tarcza choć pojawiła się przed nim rozmyła się, pozwalając by jej zaklęcie dotarło do celu. Nie sprawiało jej to przyjemności. Patrzenie jak uroki trafiają w niego, jak wykrwawia się. Nadal postrzegała go bardziej w kategorii wroga, niźli sojusznika, ale podjęli decyzję wspólnie i ona sama na nią przystała. Nie rozumiała czym przekonał do siebie Bena, nie rozumiała czy Foxa czy Alexandra. Ne potrafiła tego dostrzec, a może zasłaniaj jej to własny osąd. Z zaciśniętymi wargami obserwowała jak jej urok posyła go na kolana. Ile razy, ona sama wcześniej znalazła się na swoich? Ile razy wcześniej podnosiła się by iść dalej? Nie była w stanie już zliczyć. Każde doświadczenie przyniosło jej wiedzę, której nie posiadała wcześniej. Stawała się silniejsza, choć cena za to była równie wysoka. Gdy z jego ust wypadło pytanie, zrozumiała, że to koniec pojedynku. Wygrała po raz kolejny. Choć tym razem pokazał, że rzeczywiście potrafił sięgnąć po trudne uroki. Fluguro udawało jej się niezwykle rzadko. Więc wiedziała, jak trudnym jest to urok. Schowała różdżkę w rękaw, odsuwając materiał płaszcza. Pochyliła się nad fiolkami przesuwając po nich spojrzeniem. W końcu zatrzymała palce na jednej z nich, wyciągając z kieszonki. Ruszyła w kierunku mężczyzny. Wzruszyła lekko ramionami.
- Od ratowników wymagano nie tylko magii leczniczej, ale i ochronnej. Jedna z zasad która nami kierowała polegała na tym, żeby zawsze sprawdzić, czy miejsce interwencji jest bezpieczne. - zaczęła odpowiedź, chociaż nie była pewna, czy to to. - Po przesłuchaniach mugolaków w kwietniu, po tym co zobaczyłam w Złotej Wieży zrozumiałam, że będę walczyć. Stanie z boku, nie było dla mnie. - kolejny krok w jego kierunku. Zimny wiatr barwił policzki, ale nie zmieniał poważnego wyrazu twarzy - Ale walczyć, nauczyłam się głównie praktykując z twoimi byłymi znajomymi. - jasne oczy obserwowały go uważnie. Sprawdzając reakcje i zachowania. - Mulciber obiecał, że wydłubie mi oczy i pozbawi wszystkich kończyn. I próbował, - uśmiechnęła się drapieżnie, krzywo. - ale to Rookwood pozbawiła mnie nogi. - przyznała bez ogródek wskazując na protezę. - Choć sądzę, że ich uwaga głównie teraz skupi się na tobie. Nie pozwolą ci żyć. - stwierdziła ponuro znajdując się prawie przed nim. Zginie, jeśli w konfrontacji z którym z nich, będzie miał takie luki w obronie. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku z buteleczką eliksiru. - Złoty eliksir, wypij całość. - poleciła z pewnością. - Normalnie sięgnęłabym po różdżkę, ale przy anomaliach bezpieczniej jest korzystać z nich. - zawyrokowała unosząc na niego spojrzenie jasnych oczu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie był dumny z tego pojedynku, zdecydowanie nie należał w jego wykonaniu do tych lepszych – pozwolił sobie na rozproszenia, popełniał błędy, umysł, wykończony dobrowolnie przyjmowanymi atakami, zbyt często pogrążał się w chaosie – ale też nie rozpaczał; nie znosił przegrywać, powoli uczył się jednak przyjmować porażki z pokorą, szukając w nich okazji do czerpania wiedzy i doświadczeń. Nie było to łatwe, arystokratyczne wychowanie nie przygotowało go na konieczność schylania głowy i przyjmowania brutalnie szczerej krytyki, choć zrobiły to ostatnie wydarzenia, przeciągając go bez litości przez metaforyczne błoto, którym prawie się udusił – ale z którego finalnie się podniósł. Tak, jak teraz podnosił się z kolan, drżąc na ciele (osłabione utratą krwi zdawało się mieć problem z przeciwstawieniem się chłodnym podmuchom), chowając za szczelną ścianą niedojrzały gniew i frustrację, które zazwyczaj wywoływała u niego przegrana. Nie okazał ani jednego ani drugiego, nie był już rozpieszczonym chłopcem ze złością rozrzucającym pionki po szachownicy, ani młodzieńcem odrzucającym miotłę w trawę po przegranym meczu, chcąc jak najszybciej wyprzeć go z pamięci. Wprost przeciwnie, czekając, aż Justine się do niego zbliży, starał się zapamiętać każdą minutę minionej walki, żeby później, gdy już wróci do ciszy i spokoju domu w Sennen, zrobić samemu sobie skrupulatny rachunek sumienia.
Kiwnął głową, słuchając jej odpowiedzi, no tak – zdarzyło mu się już wcześniej współpracować z ratownikami medycznymi, pojawiali się w rezerwacie niejednokrotnie, wzywani do nagłych wypadków, z którymi nie był w stanie poradzić sobie stacjonujący na miejscu uzdrowiciel. Kolejne słowa stanowiły zaskoczenie, nie komentował ich jednak, nie wiedząc do końca, co mógłby powiedzieć. Nie znali się na tyle, by jakikolwiek żal i współczucie zabrzmiały szczerze, zresztą – wątpił, by oczekiwała tego akurat od niego. Wszystkiego, o czym mówiła, gróźb i utraty nogi, zastąpionej zwracającą uwagę protezą, na pewien sposób był współwinny; nie potrzebowali festiwalu hipokryzji – nie miało znaczenia, że to nie on podniósł na nią różdżkę. Robił to przeciwko innym, być może jej znajomym i przyjaciołom, może rodzinie; oboje o tym wiedzieli. – Ich uwaga jest raczej podzielna – odpowiedział cicho, cierpko; jego zdrada z całą pewnością umieściła go na celowniku, to nie oznaczało jednak, że Rycerze Walpurgii przestaną nagle z godną podziwu zaciekłością tropić członków Zakonu Feniksa. – Ale – wiem. Od początku o tym wiedziałem – dodał, unosząc na nią spojrzenie. Nie miał złudzeń wstając z kamiennej ławy w Stonehenge, nie miał ich też wtedy, kiedy na łące pamięci zgadzał się porzucić szeregi popleczników Czarnego Pana; jakiekolwiek resztki wątpliwości skutecznie rozwiały słowa Tristana, wypowiedziane wyraźnie w obecności całej arystokracji; wiesz, co to oznacza, Percivalu. Wiedział.
A jednak, z jakiegoś powodu, uznał, że było warto.
Wyciągnął dłoń po eliksir z wdzięcznością, nim jednak wychylił buteleczkę, zawahał się na moment. – Jesteś pewna? Zawsze mogę to rozchodzić – zapytał, pozwalając, by między ostatnie sylaby wkradły się nuty rozbawienia. Nie był, głębokie rany po utkanych z magii ostrzach nadal krwawiły i z całą pewnością goiłyby się paskudnie – ale gdyby został do tego zmuszony, poradziłby sobie na własną rękę. Eliksiry były cenne, zwłaszcza w trakcie wojny, kiedy liczyła się każda, nawet najmniejsza przewaga – dlatego zaczekał na potwierdzenie, nim wypił miksturę do dna. – Dzięki – powiedział, czując, jak powoli zaczynają powracać mu siły. – Nie tylko za eliksir – dodał po sekundowej chwili milczenia, na myśli mając oczywiście pojedynek.
Kiwnął głową, słuchając jej odpowiedzi, no tak – zdarzyło mu się już wcześniej współpracować z ratownikami medycznymi, pojawiali się w rezerwacie niejednokrotnie, wzywani do nagłych wypadków, z którymi nie był w stanie poradzić sobie stacjonujący na miejscu uzdrowiciel. Kolejne słowa stanowiły zaskoczenie, nie komentował ich jednak, nie wiedząc do końca, co mógłby powiedzieć. Nie znali się na tyle, by jakikolwiek żal i współczucie zabrzmiały szczerze, zresztą – wątpił, by oczekiwała tego akurat od niego. Wszystkiego, o czym mówiła, gróźb i utraty nogi, zastąpionej zwracającą uwagę protezą, na pewien sposób był współwinny; nie potrzebowali festiwalu hipokryzji – nie miało znaczenia, że to nie on podniósł na nią różdżkę. Robił to przeciwko innym, być może jej znajomym i przyjaciołom, może rodzinie; oboje o tym wiedzieli. – Ich uwaga jest raczej podzielna – odpowiedział cicho, cierpko; jego zdrada z całą pewnością umieściła go na celowniku, to nie oznaczało jednak, że Rycerze Walpurgii przestaną nagle z godną podziwu zaciekłością tropić członków Zakonu Feniksa. – Ale – wiem. Od początku o tym wiedziałem – dodał, unosząc na nią spojrzenie. Nie miał złudzeń wstając z kamiennej ławy w Stonehenge, nie miał ich też wtedy, kiedy na łące pamięci zgadzał się porzucić szeregi popleczników Czarnego Pana; jakiekolwiek resztki wątpliwości skutecznie rozwiały słowa Tristana, wypowiedziane wyraźnie w obecności całej arystokracji; wiesz, co to oznacza, Percivalu. Wiedział.
A jednak, z jakiegoś powodu, uznał, że było warto.
Wyciągnął dłoń po eliksir z wdzięcznością, nim jednak wychylił buteleczkę, zawahał się na moment. – Jesteś pewna? Zawsze mogę to rozchodzić – zapytał, pozwalając, by między ostatnie sylaby wkradły się nuty rozbawienia. Nie był, głębokie rany po utkanych z magii ostrzach nadal krwawiły i z całą pewnością goiłyby się paskudnie – ale gdyby został do tego zmuszony, poradziłby sobie na własną rękę. Eliksiry były cenne, zwłaszcza w trakcie wojny, kiedy liczyła się każda, nawet najmniejsza przewaga – dlatego zaczekał na potwierdzenie, nim wypił miksturę do dna. – Dzięki – powiedział, czując, jak powoli zaczynają powracać mu siły. – Nie tylko za eliksir – dodał po sekundowej chwili milczenia, na myśli mając oczywiście pojedynek.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wygrała, ale też nie o to chodziło w tym pojedynku. Wiedziała, że jej zdolności magiczne wystrzeliły jeszcze mocniej, po tym, jak rozpoczęła wyczerpujące ćwiczenia na kursie aurorskim. Nie było łatwo, ale efekty były wręcz namacalne. Uroki, o których wcześniej nawet by nie pomyślała znalazły się w jej zasięgu, a nawet zaczęły - z większym lub mniejszym sukcesem - wychodzić. Stawała się coraz lepsza, całkowicie poddała się rwącemu wirowi przygotowań i działań. Nie bała się zmierzyć z kimś na różdżki. Ale pierwszy z pojedynków ją rozczarował. A może nawet bardziej rozzłościł. Wszelkie zapewnienia o wsparciu, które mógł zagwarantować nagle stały się niczym więcej niźli tylko słowami. Ale była wyrozumiała - a przynajmniej starała się być. Tylko dlatego otrzymał drugą szansę. Odpowiedziała mu więc, prawdziwie, bo pierwsze starcia podejmowała jeszcze jako ratowniczka. Zbliżała się nieśpiesznie, wiedząc, że niezmiennie oddziela ich bariera przed niepożądanymi spojrzeniami. Mimo wszystko jednak jasne spojrzenie zlustrowało zniszczony amfiteatr. Czujna, zdolna zareagować w każdym momencie. Zaczynała się to przyzwyczajać i rozumieć.
Zwróciła spojrzenie na jego twarz, łagodną - zdawać by się mogło. Ale diabeł potrafił zachwycać pięknym obliczem. Nadal nie rozumiała, ale podjęła decyzję razem z nim, postanowili wspólnie. Choć to spotkanie nadal wracała ku niej, napełniając ją mieszanką różnorakich odczuć. Westchnęła lekko na wypowiedziane przez niego słowa.
- Niestety. - zgodziła się niechętnie z jego słowami. Byłoby zdecydowanie prościej, gdyby rzeczywiście zajęli się poszukiwaniem Percivala. Ich spojrzenia spotkały się. Przez chwilę spoglądała na niego dokładnie go lustrując, zadzierając lekko brodę do góry. W końcu skinęła głową. Wyciągnęła dłoń sięgając do pasa z eliksirami, tylko na chwilę spoglądając na niego, by w końcu wysunąć eliksir, który skierowała w jego stronę. Odebrał go, już miała się cofnąć i ruszyć po miotłę, którą zostawiła kawałek dalej, kiedy zatrzymały ją wypowiedziane słowa. Uniosła brwi, a później zaśmiała się krótko.
- Jestem. I nie możesz. Ale ciekawym byłoby zobaczyć jak próbujesz, więc nie kuś. - mruknęła, unosząc dłonie, żeby założyć za uszy kosmyki włosów, które niestrudzenie wyciągał zza nich wiatr. Ale nie przeszkadzało jej to. Wykonywała ten gest niemal mechanicznie, czasem nawet wtedy, gdy nie było ku niemu potrzeby. Uniosła różdżkę i machnęła nią kilka razy, przerywając postawione wcześniej bariery. Ruszyła w kierunku miotły a gdy schylała się po nią, do jej uszu dotarł kolejne słowa. Zamarła na chwilę, spoglądając w jego kierunku. Złapała za miotłę i wyprostowała się powoli, spoglądając na niego. - Gdyby nie drugie podejście, byłabym całkowicie rozczarowana. - powiedziała wprost, nie ściągając z niego spojrzenia. - Jeśli nie zadbasz o obronę, ktoś będzie musiał dbać o nią za ciebie. - ułożyła lewą dłoń na biodrze jasne tęczówki zdawały się czyste. Łatwiej było, polegać na sobie wzajemnie. Prościej też planować kolejne działania. Stojąc blisko, można było wspomagać się wzajemnie i zyskiwać atak. Problem zaczynał się, gdy trzeba było zacząć działać oddzielnie. Miał pomóc im w walce, poza tym, musiał zapracować na swoje uznanie. Na razie był i pokazał, że potrafi rzucić skomplikowane czary. To był jakiś początek. Przełożyła nogę nad trzonkiem miotły. - Do następnego. - wsadziła różdżkę w kieszeń płaszcza i objęła obiema dłońmi trzonek. Odbiła się nogami i wystartowała zostawiając go za sobą.
Miała chyba jeszcze więcej pytań niż odpowiedzi.
| zt
Zwróciła spojrzenie na jego twarz, łagodną - zdawać by się mogło. Ale diabeł potrafił zachwycać pięknym obliczem. Nadal nie rozumiała, ale podjęła decyzję razem z nim, postanowili wspólnie. Choć to spotkanie nadal wracała ku niej, napełniając ją mieszanką różnorakich odczuć. Westchnęła lekko na wypowiedziane przez niego słowa.
- Niestety. - zgodziła się niechętnie z jego słowami. Byłoby zdecydowanie prościej, gdyby rzeczywiście zajęli się poszukiwaniem Percivala. Ich spojrzenia spotkały się. Przez chwilę spoglądała na niego dokładnie go lustrując, zadzierając lekko brodę do góry. W końcu skinęła głową. Wyciągnęła dłoń sięgając do pasa z eliksirami, tylko na chwilę spoglądając na niego, by w końcu wysunąć eliksir, który skierowała w jego stronę. Odebrał go, już miała się cofnąć i ruszyć po miotłę, którą zostawiła kawałek dalej, kiedy zatrzymały ją wypowiedziane słowa. Uniosła brwi, a później zaśmiała się krótko.
- Jestem. I nie możesz. Ale ciekawym byłoby zobaczyć jak próbujesz, więc nie kuś. - mruknęła, unosząc dłonie, żeby założyć za uszy kosmyki włosów, które niestrudzenie wyciągał zza nich wiatr. Ale nie przeszkadzało jej to. Wykonywała ten gest niemal mechanicznie, czasem nawet wtedy, gdy nie było ku niemu potrzeby. Uniosła różdżkę i machnęła nią kilka razy, przerywając postawione wcześniej bariery. Ruszyła w kierunku miotły a gdy schylała się po nią, do jej uszu dotarł kolejne słowa. Zamarła na chwilę, spoglądając w jego kierunku. Złapała za miotłę i wyprostowała się powoli, spoglądając na niego. - Gdyby nie drugie podejście, byłabym całkowicie rozczarowana. - powiedziała wprost, nie ściągając z niego spojrzenia. - Jeśli nie zadbasz o obronę, ktoś będzie musiał dbać o nią za ciebie. - ułożyła lewą dłoń na biodrze jasne tęczówki zdawały się czyste. Łatwiej było, polegać na sobie wzajemnie. Prościej też planować kolejne działania. Stojąc blisko, można było wspomagać się wzajemnie i zyskiwać atak. Problem zaczynał się, gdy trzeba było zacząć działać oddzielnie. Miał pomóc im w walce, poza tym, musiał zapracować na swoje uznanie. Na razie był i pokazał, że potrafi rzucić skomplikowane czary. To był jakiś początek. Przełożyła nogę nad trzonkiem miotły. - Do następnego. - wsadziła różdżkę w kieszeń płaszcza i objęła obiema dłońmi trzonek. Odbiła się nogami i wystartowała zostawiając go za sobą.
Miała chyba jeszcze więcej pytań niż odpowiedzi.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 29 grudnia
Gdy tylko Maeve przebudziła się za sprawą gradu bezlitośnie atakującego parapet i, leżąc jeszcze w łóżku, skierowała wzrok ku pobliskiemu oknu, z pewnym zaskoczeniem dojrzała jaśniejsze, choć poznaczone niewyraźnymi strugami deszczu niebo. Czarne, złowróżbne chmury, które spowijały Londyn od Nocy Duchów w końcu zniknęły – lecz co to znaczyło i czym dokładnie została zapoczątkowana ta zmiana, nie miała najmniejszego pojęcia. Ciekawość wzięła górę nad słodkim lenistwem, chęcią nakrycia się kołdrą i ponownego zapadnięcia w pozbawiony koszmarów sen, dlatego też powoli, wciąż nie mogąc otworzyć do końca oczu, wstała i podeszła bliżej szyby nie tylko z zamiarem zerknięcia na rozciągającej się za nią ulicę, ale i uspokojenia wyraźnie poruszonej, miotającej się w swej klatce Artemizji.
Niewiele później, po założeniu na siebie wystarczająco ciepłych ubrań i nakarmieniu sówki, postanowiła wyjść przed kamienicę a w końcu – wybrać się na spacer, niewiele robiąc sobie z dość silnych opadów deszczu, śniegu i gradu. Nieśpiesznie przemierzała uliczki London Borough of Waltham Forest, co chwila poprawiając zsuwający się z głowy kaptur, wciskając dłonie w kieszenie płaszcza; nie zastanawiała się, gdzie idzie, bez większego zastanowienia wybierając kolejne zakręty. Niezależnie od tego, gdzie się znalazła, zalegające na chodnikach fragmenty lodu przyciągały wzrok, mieniąc się błękitnym blaskiem, roztaczając wokół siebie aurę... spokoju? Dopiero, gdy dotarła do opuszczonego amfiteatru, postanowiła przykucnąć i chwycić jeden z takich odłamków w dłoń, lekceważąc ewentualne zagrożenia; pragnienie, by bliżej mu się przyjrzeć, było zbyt silne. Jak mogłaby zignorować coś takiego, coś tak niezwykłego, gdy całe jej życie krążyło wokół tego, by wiedzieć? Bezwiednie rozchyliła wargi i uniosła wyżej brwi, gdy lód po zetknięciu ze skórą przemienił się w kryształ – twardy, o określonym kształcie, który nie powinien ulec zmianie po zabraniu go do domu – a zamiast niepożądanych skutków ubocznych poczuła w klatce piersiowej przyjemne ciepło, które stamtąd rozlało się po całym ciele falą ulgi. Przez krótką chwilę nie wątpiła, że kolejny rok będzie lepszy.
Nie została tam długo. Po dość dokładnych oględzinach znaleziska schowała je do kieszeni, powoli rozglądając się dookoła, a kąciki ust wzniosła w niewielkim uśmiechu. Następnie nieśpiesznie ruszyła w drogę powrotną. Musiała napisać kilka listów. Dowiedzieć się, co inni myślą na temat tej niespodziewanej zmiany pogody.
| zt
Gdy tylko Maeve przebudziła się za sprawą gradu bezlitośnie atakującego parapet i, leżąc jeszcze w łóżku, skierowała wzrok ku pobliskiemu oknu, z pewnym zaskoczeniem dojrzała jaśniejsze, choć poznaczone niewyraźnymi strugami deszczu niebo. Czarne, złowróżbne chmury, które spowijały Londyn od Nocy Duchów w końcu zniknęły – lecz co to znaczyło i czym dokładnie została zapoczątkowana ta zmiana, nie miała najmniejszego pojęcia. Ciekawość wzięła górę nad słodkim lenistwem, chęcią nakrycia się kołdrą i ponownego zapadnięcia w pozbawiony koszmarów sen, dlatego też powoli, wciąż nie mogąc otworzyć do końca oczu, wstała i podeszła bliżej szyby nie tylko z zamiarem zerknięcia na rozciągającej się za nią ulicę, ale i uspokojenia wyraźnie poruszonej, miotającej się w swej klatce Artemizji.
Niewiele później, po założeniu na siebie wystarczająco ciepłych ubrań i nakarmieniu sówki, postanowiła wyjść przed kamienicę a w końcu – wybrać się na spacer, niewiele robiąc sobie z dość silnych opadów deszczu, śniegu i gradu. Nieśpiesznie przemierzała uliczki London Borough of Waltham Forest, co chwila poprawiając zsuwający się z głowy kaptur, wciskając dłonie w kieszenie płaszcza; nie zastanawiała się, gdzie idzie, bez większego zastanowienia wybierając kolejne zakręty. Niezależnie od tego, gdzie się znalazła, zalegające na chodnikach fragmenty lodu przyciągały wzrok, mieniąc się błękitnym blaskiem, roztaczając wokół siebie aurę... spokoju? Dopiero, gdy dotarła do opuszczonego amfiteatru, postanowiła przykucnąć i chwycić jeden z takich odłamków w dłoń, lekceważąc ewentualne zagrożenia; pragnienie, by bliżej mu się przyjrzeć, było zbyt silne. Jak mogłaby zignorować coś takiego, coś tak niezwykłego, gdy całe jej życie krążyło wokół tego, by wiedzieć? Bezwiednie rozchyliła wargi i uniosła wyżej brwi, gdy lód po zetknięciu ze skórą przemienił się w kryształ – twardy, o określonym kształcie, który nie powinien ulec zmianie po zabraniu go do domu – a zamiast niepożądanych skutków ubocznych poczuła w klatce piersiowej przyjemne ciepło, które stamtąd rozlało się po całym ciele falą ulgi. Przez krótką chwilę nie wątpiła, że kolejny rok będzie lepszy.
Nie została tam długo. Po dość dokładnych oględzinach znaleziska schowała je do kieszeni, powoli rozglądając się dookoła, a kąciki ust wzniosła w niewielkim uśmiechu. Następnie nieśpiesznie ruszyła w drogę powrotną. Musiała napisać kilka listów. Dowiedzieć się, co inni myślą na temat tej niespodziewanej zmiany pogody.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
|stąd
Jedynie częściowo odetchną z ulgą będąc zaraz ponownie zmuszonym do podejmowania szeregu decyzji. Dźwigając nieprzytomnego gwardzistę przypieczętował prawdopodobną stratę ciała Bertiego. Zrobił to bez żalu i wyrzutu - żywi zawsze mieli pierwszeństwo przed martwymi. Bezwzględnie musieli oddalić się od portu. Informacja o tym, że lada chwila miało się tu zaroić od nadmiaru służb bezpieczeństwa jedynie mu w tym utwierdzała. Wątpił by kolejnym razem udałoby mu się tak wyłgać, a jeszcze bardziej wątpliwość ta zyskiwała na mocy kiedy to spoglądał w jasne, poddenerwowane, nieco spłoszone, lecz przede wszystkim niewinne tęczówki Tangie. Ona tym bardziej by ich nie wyłgała.
- Tooo... trochę skomplikowane. Później - odepchnął na razie na bok kołyszące się w powietrzu oburzenie runistki. Co prawda w jednym zdaniu potrafiłby zganić to na mistyczną moc pozwalającą im na czynienie nieraz cudów za pośrednictwem woli Dumbledora, lecz cos podpowiadało mu, że taka odpowiedź mogłaby zrodzić więcej pytań, niejasności, dociekliwości niż tego w chwili obecnej potrzebował.
Słuchał za to jej słów, a może bardziej pozwolił jej monologować odnosząc wrażenie, że pomaga jej to się uspokoić, wyciszyć, a takiej jej właśnie potrzebował w tym momencie. Co jakiś czas zmarszczył czoło czując, jak na usta wciska mu się wymowne "co" lub "że niby jak...?". Otaksował też pobieżnie jej obrażenia zastanawiając się na ile sposobów mogła umrzeć nim się tutaj szczęśliwie dotarabaniła. Wstrzymał na chwilę powietrze wypuszczając je całe na przydługim wydechu. Nie powinien się w tym momencie jeszcze rozstrajać.
- Opowiem ci w drodze. Teraz nie marnujmy czasu. Musimy stąd odejść nim zrobi się gęściej - zapowiedział, jak i obiecał, że powie więcej. Wciągnął ciało na barki z wyraźnym grymasem samozaparcia - Ehm... Nie wiem, wybite lub poszła któraś kość. Na razie dam radę. Chodźmy - zapewniła, a potem skinieniem głowy wskazując zdewastowane wyjście z budynku. Podążał za runistką wolnym krokiem podpowiadając i wskazując mniej lub bardziej sprytne skróty za pomocą których wymijali wykryte przez nią patrole egzekucyjne. W ten sposób infrastruktura wokół nich zaczęła się przerzedzać sprawiając, że były auror poczuł się na swobodnie na tyle by zacząć mówić
- W porcie miała miejsce większa akcja z udziałem naszych. Jak zresztą miałaś okazję zauważyć finał miała dość makabryczny. Razem z Alexem przyszliśmy sprawdzić jak to wygląda z bliska. Wycenić straty - czoło było wilgotne od wysiłku - Wśród poległych z naszej strony był bliski przyjaciel Farleya. Od tego momentu wszystko się właściwie zaczęło sypać - zmarszczył czoło zaskoczony tym jak bardzo mu uzdrowiciel ciążył - Mówiąc wcześniej, że mu momentalnie odbiło miałem dosłownie to na myśli. Jak gdyby nigdy nic zarzucił mi, że to moja sprawka. W pierwszej chwili nie wzbudziło to we mnie niepokoju - nieustannie wszyscy oskarżali go o wszystko - Uznałem, że być może to szok - śmierć wpływała na każdego inaczej. On jako auror miał możliwość studiowania tego jak makabrycznie jej świadomość odbijała się w innych - Zapierał się jednak przy swoimi tak właściwie to nie była kwestia wiary. Zdawał się być przekonany o swojej racji. Kompletnie się oderwał. Zapomniał, gdzie jest, w jakim celu i, że przyszedłem tu z nim. Zmusił mnie do walki. Bardzo chaotycznej z jego strony. Na moje szczęście... Zatrzymajmy się... - zmęczony, spocony zatrzymał się układając nieprzytomnego na ziemi. Przez zaciśnięte zęby jęknął z bólu, a zaraz potem z wyraźnej ulgą, kiedy wyprostował nieobciążoną sylwetkę samemu odnajdując oparcie w strzępku dziwie luksusowo wygodnych ruin - Przez krótką chwilę, jeszcze nim zaczął być... agresywny - to był eufemizm - wydawało mi się, że przez chwilę za pomocą festivo wykryłem coś w okolicy martwego przy którym Alexander się kręcił, lecz równie dobrze może mi się wydawać. Czarnomagicznych oparów było tam wszędzie - na ziemi i nad ziemią - zmasakrowane klątwami ciała i wiszący nad portem czarny znak robiły swoje - Nie wiem czy to może jednak mieć jakiś związek. Już bardziej dopatrywałbym się go w tym, że być może przelazła na niego jakaś klątwa. Jakiś czas temu, na ślubie mojej kuzynki jeden z gości został przeklęty - rzucił się na swoją żonę. Sytuacja została jednak w miarę szybko zażegnana. On przy niej asystował... mogło to na niego jakoś przejść...?[bylobrzydkobedzieladnie]
Jedynie częściowo odetchną z ulgą będąc zaraz ponownie zmuszonym do podejmowania szeregu decyzji. Dźwigając nieprzytomnego gwardzistę przypieczętował prawdopodobną stratę ciała Bertiego. Zrobił to bez żalu i wyrzutu - żywi zawsze mieli pierwszeństwo przed martwymi. Bezwzględnie musieli oddalić się od portu. Informacja o tym, że lada chwila miało się tu zaroić od nadmiaru służb bezpieczeństwa jedynie mu w tym utwierdzała. Wątpił by kolejnym razem udałoby mu się tak wyłgać, a jeszcze bardziej wątpliwość ta zyskiwała na mocy kiedy to spoglądał w jasne, poddenerwowane, nieco spłoszone, lecz przede wszystkim niewinne tęczówki Tangie. Ona tym bardziej by ich nie wyłgała.
- Tooo... trochę skomplikowane. Później - odepchnął na razie na bok kołyszące się w powietrzu oburzenie runistki. Co prawda w jednym zdaniu potrafiłby zganić to na mistyczną moc pozwalającą im na czynienie nieraz cudów za pośrednictwem woli Dumbledora, lecz cos podpowiadało mu, że taka odpowiedź mogłaby zrodzić więcej pytań, niejasności, dociekliwości niż tego w chwili obecnej potrzebował.
Słuchał za to jej słów, a może bardziej pozwolił jej monologować odnosząc wrażenie, że pomaga jej to się uspokoić, wyciszyć, a takiej jej właśnie potrzebował w tym momencie. Co jakiś czas zmarszczył czoło czując, jak na usta wciska mu się wymowne "co" lub "że niby jak...?". Otaksował też pobieżnie jej obrażenia zastanawiając się na ile sposobów mogła umrzeć nim się tutaj szczęśliwie dotarabaniła. Wstrzymał na chwilę powietrze wypuszczając je całe na przydługim wydechu. Nie powinien się w tym momencie jeszcze rozstrajać.
- Opowiem ci w drodze. Teraz nie marnujmy czasu. Musimy stąd odejść nim zrobi się gęściej - zapowiedział, jak i obiecał, że powie więcej. Wciągnął ciało na barki z wyraźnym grymasem samozaparcia - Ehm... Nie wiem, wybite lub poszła któraś kość. Na razie dam radę. Chodźmy - zapewniła, a potem skinieniem głowy wskazując zdewastowane wyjście z budynku. Podążał za runistką wolnym krokiem podpowiadając i wskazując mniej lub bardziej sprytne skróty za pomocą których wymijali wykryte przez nią patrole egzekucyjne. W ten sposób infrastruktura wokół nich zaczęła się przerzedzać sprawiając, że były auror poczuł się na swobodnie na tyle by zacząć mówić
- W porcie miała miejsce większa akcja z udziałem naszych. Jak zresztą miałaś okazję zauważyć finał miała dość makabryczny. Razem z Alexem przyszliśmy sprawdzić jak to wygląda z bliska. Wycenić straty - czoło było wilgotne od wysiłku - Wśród poległych z naszej strony był bliski przyjaciel Farleya. Od tego momentu wszystko się właściwie zaczęło sypać - zmarszczył czoło zaskoczony tym jak bardzo mu uzdrowiciel ciążył - Mówiąc wcześniej, że mu momentalnie odbiło miałem dosłownie to na myśli. Jak gdyby nigdy nic zarzucił mi, że to moja sprawka. W pierwszej chwili nie wzbudziło to we mnie niepokoju - nieustannie wszyscy oskarżali go o wszystko - Uznałem, że być może to szok - śmierć wpływała na każdego inaczej. On jako auror miał możliwość studiowania tego jak makabrycznie jej świadomość odbijała się w innych - Zapierał się jednak przy swoimi tak właściwie to nie była kwestia wiary. Zdawał się być przekonany o swojej racji. Kompletnie się oderwał. Zapomniał, gdzie jest, w jakim celu i, że przyszedłem tu z nim. Zmusił mnie do walki. Bardzo chaotycznej z jego strony. Na moje szczęście... Zatrzymajmy się... - zmęczony, spocony zatrzymał się układając nieprzytomnego na ziemi. Przez zaciśnięte zęby jęknął z bólu, a zaraz potem z wyraźnej ulgą, kiedy wyprostował nieobciążoną sylwetkę samemu odnajdując oparcie w strzępku dziwie luksusowo wygodnych ruin - Przez krótką chwilę, jeszcze nim zaczął być... agresywny - to był eufemizm - wydawało mi się, że przez chwilę za pomocą festivo wykryłem coś w okolicy martwego przy którym Alexander się kręcił, lecz równie dobrze może mi się wydawać. Czarnomagicznych oparów było tam wszędzie - na ziemi i nad ziemią - zmasakrowane klątwami ciała i wiszący nad portem czarny znak robiły swoje - Nie wiem czy to może jednak mieć jakiś związek. Już bardziej dopatrywałbym się go w tym, że być może przelazła na niego jakaś klątwa. Jakiś czas temu, na ślubie mojej kuzynki jeden z gości został przeklęty - rzucił się na swoją żonę. Sytuacja została jednak w miarę szybko zażegnana. On przy niej asystował... mogło to na niego jakoś przejść...?[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 03.10.20 10:20, w całości zmieniany 1 raz
Była rozedrgana z większością rzeczy, którym stawiła dzisiaj czoła, spotkała się pierwszy raz. To fakt, że serce miała odważne, ale nawet ono odczuwało strach. Pamiętała też ich rozmowę, o to gdy pytała czy da się tak, że po prostu się nie bać. Ale sam powiedział, że była do kwestia doświadczenia. A ona tego nie miała. W ogóle, ani trochę. Była tylko biała kartka. Spojrzała na Anthony’ego wysłuchując krótkiej odpowiedzi. Otworzyła usta, zamknęła je, by zaraz znów uchylić mierząc go jeszcze chwilę spojrzenie.
- Później. - zaznaczyła, bo tego to nie mogła zostawić tak po prostu ot tak. Zwyczajnie musiała się tego dowiedzieć, bo wiedziała że inaczej będzie o tym myśleć po nocach. Że co i że jak. Bo przecież, to było takie nowe, odżywcze i inne. Jej głowa już rozpatrywała mimowolnie to w różnych kwestiach. A ona sama musiała mocno się skupić na tym, by kontynuować opowieść że mu dokładnie, znaczy w skrócie bardziej, opowiedzieć co robiła.
- Dobrze, dobrze. Masz rację, tak. - zgodziła się nie protestując. Nie zamierzała i tak, właściwie od razu, naturalne oddając mu podejmowanie kolejnych decyzji. On wiedział więcej w kwestii tego ukrywania się i przemykania zdecydowanie więcej. Skoro mówił, że miał dać radę. To na pewno da. Prawda? Prawda. Skinęła głową, wzięła wdech w płuca i ruszyła. To nie była szybka droga, bo ręką nadal jej drżała i czasem rzucenie kolejnego zaklęcia zajmowało chwilę więcej niż powinno. Rzucała zaklęcia, wykrywające ludzi w pobliżu i potem te ukrywające ich obecność. Jedno za drugim i od nowa. W końcu zaczęli docierać na obrzeża, sama czuła się zmęczona ilością i użytej magii i ilości zaklęć, które rzuciła. Podparła się pod boki, opuszczając trochę głowę żeby wziąć kilka oddechów. A za chwilę dogoniła go, by działać dalej. Budynki zaczynały rzednąć, a Anthony mówić. Milczała, jedynie mamrocząc kolejne inkantacje. Jednocześnie słuchając kolejnych słów. O akcji o przyjacielu, o tym odbiciu, marszczyła do tego brwi. Lewa ręka znajdowała się w kieszeni płaszcza, palce zatapiały się w niewielkim woreczku który skrywała kieszeń i przesuwały po zdobionych runami kamieniach. Zgodnie z poleceniem zatrzymała się. A później pokrążyła trochę dookoła nich, żeby wyciszyć niewielki skrawek i jednak nadal ich ukryć, kiedy podjął ponownie opowieść. Dość duży, bo czasem lubiła łazić, jak zaczynała myśleć. Albo się denerwować. Albo jedno i drugie. Odwróciła się w końcu w jego stronę, układając ręce na biodrach zmarszczyła brwi i wyciągnęła z kieszeni wstążkę, którą związała ciemne włosy na czubku głowy. Wyprostowała plecy i uniosła dłoń ją, żeby przetrzeć jej wierzchem dłoni po nosie. A potem zaczęła krążyć. Po całej długości objętego barierą niewidzialności kwadracie. W jedną i w drugą.
- To zależy. - odpowiedziała mu znajdując jakiś długi patyk i ukucnęła. - Bo ten, klątwy mają trzy rodzaje, no nie? - zapytała, ale w sumie nie czekała na odpowiedź. Bardziej, stwierdzała fakt. - Są klątwy na miejsca - narysowała patykiem coś w kształcie kwadratu - i te którego nakłada się na ludzi - narysowała prostą linię - i te, na przedmioty. - dorysowała obok owal. - I teraz tak. Te na miejsca, są no na miejscu. Jak w nie wejdziesz, to bum trach, uderza w ciebie i tyle. Nic więcej. Nie wyniesiesz ich poza obszar. To rzadko kiedy są bardzo duże miejsca, bo one czas zajmują też więcej. On w tej tawernie tak zaczął być nie tak? - zapytała unosząc wzrok na byłego aurora. Po chwili stuknęła w prostą linię. - Te na ludzi, to musisz mieć krew. Mógł ktoś ją jego mieć? - zadała kolejne pytanie. - Te na przedmioty najbardziej są ten. Podstępne. Bo one przenoszą klątwę przez dotknięcie jej. Dotykał tam czegoś? Teraz albo wtedy bo…. Kiedy to pierwsze było? - zadała kolejne pytania, nie podnosząc się, zamiast tego wychyliła się do tyłu, usadzając na ziemi. Odetchnęła, opuściła ramiona. Nie mogła prezentować się dobrze, zdecydowanie prezentowała się raczej źle. Ale mogła myśleć. Myślenie było w tej chwili jak tlen, bo nie skupiała się na widokach, które miała przed sobą. - Festivo, Festivo powie ci gdzie czarna magia była, mogło coś wykryć, ale mogło też nie to wcale. - uniosła rękę, żeby potrzeć nią nos. - Najprościej, to Revelio, rzucić. - stwierdziła opuszczając rękę. - Ono nam powie, czy to załamanie czy nie. - przeniosła się na kolana, a potem podpierając się na dłoni dźwignęła do góry. Ręce otrzepując o swoje boki. - Bo nie rzucałeś go? - dopytała jeszcze, zawieszając na nim wzrok.
- Później. - zaznaczyła, bo tego to nie mogła zostawić tak po prostu ot tak. Zwyczajnie musiała się tego dowiedzieć, bo wiedziała że inaczej będzie o tym myśleć po nocach. Że co i że jak. Bo przecież, to było takie nowe, odżywcze i inne. Jej głowa już rozpatrywała mimowolnie to w różnych kwestiach. A ona sama musiała mocno się skupić na tym, by kontynuować opowieść że mu dokładnie, znaczy w skrócie bardziej, opowiedzieć co robiła.
- Dobrze, dobrze. Masz rację, tak. - zgodziła się nie protestując. Nie zamierzała i tak, właściwie od razu, naturalne oddając mu podejmowanie kolejnych decyzji. On wiedział więcej w kwestii tego ukrywania się i przemykania zdecydowanie więcej. Skoro mówił, że miał dać radę. To na pewno da. Prawda? Prawda. Skinęła głową, wzięła wdech w płuca i ruszyła. To nie była szybka droga, bo ręką nadal jej drżała i czasem rzucenie kolejnego zaklęcia zajmowało chwilę więcej niż powinno. Rzucała zaklęcia, wykrywające ludzi w pobliżu i potem te ukrywające ich obecność. Jedno za drugim i od nowa. W końcu zaczęli docierać na obrzeża, sama czuła się zmęczona ilością i użytej magii i ilości zaklęć, które rzuciła. Podparła się pod boki, opuszczając trochę głowę żeby wziąć kilka oddechów. A za chwilę dogoniła go, by działać dalej. Budynki zaczynały rzednąć, a Anthony mówić. Milczała, jedynie mamrocząc kolejne inkantacje. Jednocześnie słuchając kolejnych słów. O akcji o przyjacielu, o tym odbiciu, marszczyła do tego brwi. Lewa ręka znajdowała się w kieszeni płaszcza, palce zatapiały się w niewielkim woreczku który skrywała kieszeń i przesuwały po zdobionych runami kamieniach. Zgodnie z poleceniem zatrzymała się. A później pokrążyła trochę dookoła nich, żeby wyciszyć niewielki skrawek i jednak nadal ich ukryć, kiedy podjął ponownie opowieść. Dość duży, bo czasem lubiła łazić, jak zaczynała myśleć. Albo się denerwować. Albo jedno i drugie. Odwróciła się w końcu w jego stronę, układając ręce na biodrach zmarszczyła brwi i wyciągnęła z kieszeni wstążkę, którą związała ciemne włosy na czubku głowy. Wyprostowała plecy i uniosła dłoń ją, żeby przetrzeć jej wierzchem dłoni po nosie. A potem zaczęła krążyć. Po całej długości objętego barierą niewidzialności kwadracie. W jedną i w drugą.
- To zależy. - odpowiedziała mu znajdując jakiś długi patyk i ukucnęła. - Bo ten, klątwy mają trzy rodzaje, no nie? - zapytała, ale w sumie nie czekała na odpowiedź. Bardziej, stwierdzała fakt. - Są klątwy na miejsca - narysowała patykiem coś w kształcie kwadratu - i te którego nakłada się na ludzi - narysowała prostą linię - i te, na przedmioty. - dorysowała obok owal. - I teraz tak. Te na miejsca, są no na miejscu. Jak w nie wejdziesz, to bum trach, uderza w ciebie i tyle. Nic więcej. Nie wyniesiesz ich poza obszar. To rzadko kiedy są bardzo duże miejsca, bo one czas zajmują też więcej. On w tej tawernie tak zaczął być nie tak? - zapytała unosząc wzrok na byłego aurora. Po chwili stuknęła w prostą linię. - Te na ludzi, to musisz mieć krew. Mógł ktoś ją jego mieć? - zadała kolejne pytanie. - Te na przedmioty najbardziej są ten. Podstępne. Bo one przenoszą klątwę przez dotknięcie jej. Dotykał tam czegoś? Teraz albo wtedy bo…. Kiedy to pierwsze było? - zadała kolejne pytania, nie podnosząc się, zamiast tego wychyliła się do tyłu, usadzając na ziemi. Odetchnęła, opuściła ramiona. Nie mogła prezentować się dobrze, zdecydowanie prezentowała się raczej źle. Ale mogła myśleć. Myślenie było w tej chwili jak tlen, bo nie skupiała się na widokach, które miała przed sobą. - Festivo, Festivo powie ci gdzie czarna magia była, mogło coś wykryć, ale mogło też nie to wcale. - uniosła rękę, żeby potrzeć nią nos. - Najprościej, to Revelio, rzucić. - stwierdziła opuszczając rękę. - Ono nam powie, czy to załamanie czy nie. - przeniosła się na kolana, a potem podpierając się na dłoni dźwignęła do góry. Ręce otrzepując o swoje boki. - Bo nie rzucałeś go? - dopytała jeszcze, zawieszając na nim wzrok.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Udało im się umknąć z portu, lecz to wcale nie oznaczało, że wszystko się skończyło. Był to wyłącznie wątpliwie bezpieczny przystanek w drodze, którą musieli jeszcze pokonać. Nie pozwalał więc rozluźnieniu zawładnąć się w pełni. Wystarczyło, że te wślizgiwało się pod paznokcie, zakorzeniało się w ramionach i ciągnęło ku spoczynkowi. Po złożeniu bezwładnego, nieprzytomnego ciała Alexandra na trawie przysiadł na nie mniej zarośniętym, murowanym obrzeżu amfiteatru. Zdrową ręką przygarną do boku tą ranioną, nieporadnie zwisającą. Obserwował krzątającą się w specyficzne sposób po placu czarownicę wypuszczającą z ust kolejne inkantacje samemu snując swoje wrażenia, streszczając przebieg całej tej kabały której stał się przymusowym uczestnikiem. Choć nie palił od kwietnia tak dziś, gdyby tylko posiadał przy sobie papierośnicę zdecydowanie by to nadrobił.
- Nie, nie... wszystko zaczęło się na jednej z łodzi zacumowanej na głównym placu w porcie - sprostował. To wszystko zdecydowanie nie zaczęło się w Tawernie - Na pokład weszliśmy obaj, potem jak postradał zmysły zwabiłem go do Tawerny. Walcząc na placu rzucaliśmy się za bardzo w oczy - to nie było takie trudne. Farley'owi bardzo zależało na tym by go dopaść. Skamander odnosił wręcz wrażenie, że uzdrowiciel udałby się za nim na kraniec świata i byłoby to całkiem schlebiające, gdyby przy okazji nie planował go przy okazji zabić - Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Jest uzdrowicielem, częściej to on ma dostęp do cudzej krwi - uniósł jasne brwi wyżej - Miał epizod w swoim życiu, kiedy został...porwany przez wroga, lecz to było ponad rok temu - gdyby coś na niego mieli to by chyba już to wykorzystali wcześniej..? - Na statku dotykał ciała, tego jego martwego przyjaciela którego znaleźliśmy. A wtedy na ślubie... cóż, to był ślub więc ciężko było tam nie dotykać czegokolwiek. Było to jednak w maju. Mogła zadziałać z takim opóźnieniem..? - zamyślił się bo gdyby tak to w tym momencie powinni się szykować na prawdziwy wysyp opętań - Nie, nie mam wystarczających umiejętności by to zaklęcie cokolwiek mi powiedziało. Znam jedynie podstawy runoznastwa - choć białą magia posługiwał się biegle to to nie wystarczało w tym przypadku - Będzie trzeba wrócić do portu, na ten statek by go przeszukać...?
- Nie, nie... wszystko zaczęło się na jednej z łodzi zacumowanej na głównym placu w porcie - sprostował. To wszystko zdecydowanie nie zaczęło się w Tawernie - Na pokład weszliśmy obaj, potem jak postradał zmysły zwabiłem go do Tawerny. Walcząc na placu rzucaliśmy się za bardzo w oczy - to nie było takie trudne. Farley'owi bardzo zależało na tym by go dopaść. Skamander odnosił wręcz wrażenie, że uzdrowiciel udałby się za nim na kraniec świata i byłoby to całkiem schlebiające, gdyby przy okazji nie planował go przy okazji zabić - Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Jest uzdrowicielem, częściej to on ma dostęp do cudzej krwi - uniósł jasne brwi wyżej - Miał epizod w swoim życiu, kiedy został...porwany przez wroga, lecz to było ponad rok temu - gdyby coś na niego mieli to by chyba już to wykorzystali wcześniej..? - Na statku dotykał ciała, tego jego martwego przyjaciela którego znaleźliśmy. A wtedy na ślubie... cóż, to był ślub więc ciężko było tam nie dotykać czegokolwiek. Było to jednak w maju. Mogła zadziałać z takim opóźnieniem..? - zamyślił się bo gdyby tak to w tym momencie powinni się szykować na prawdziwy wysyp opętań - Nie, nie mam wystarczających umiejętności by to zaklęcie cokolwiek mi powiedziało. Znam jedynie podstawy runoznastwa - choć białą magia posługiwał się biegle to to nie wystarczało w tym przypadku - Będzie trzeba wrócić do portu, na ten statek by go przeszukać...?
Find your wings
Kiedy mówił kolejne słowa, słuchała uważnie, jednocześnie dbając o to, żeby nikt nie mógł ich zobaczyć, czy usłyszeć. Nie mieli za bardzo sił, żeby walczyć, bo ona walczyć nie umiała, a Anthony z tą ręką coś nie tak za bardzo. W końcu zasiadła, kreślą patykiem na podłodze. W końcu przekreśliła kwadrat słuchając jego słowa.
- To wątpliwe, żeby to miejscowa była. Jeszcze nie widziałam klątwy na miejsce tak duże. - stwierdziła unosząc dłoń, żeby nią znów potrzeć nos i zmarszczyć pokaźnych rozmiarów brwi. Dalej zamilkła, znów zamieniając się w słuch. Pokiwała krótko głową na informacje, że jest uzdrowicielem. A na informacje że był u wroga znów zmarszczył nos. - Trudno powiedzieć, jeśli ktoś klątwy rzuca, to mógł się zabezpieczyć i krew jakoś przechować. Pytanie wtedy ino, czy czekanie rok to taki w stylu ich jest. - kolejne krótkie słowa. Dla niej, wrogowie, to było pojęcie takie dość obszerne, zamazane, nie poznała żadnego z nich, nie mogła na ich temat też nic więcej powiedzieć. Nakreśliła przy kresce znak zapytania, a kolejne słowa przywołały u niej wcześniejszą minę. Uniosła rękę, żeby podrapać się po policzku. - Dość nie bardzo. - określiła. - W sensie to strasznie długo, ale nie mogę powiedzieć niemożliwie. Bo ci co klątwy nakładają, mogą też tworzyć nowe. Runy wiesz, kombinacji mogą mieć uf, tyle że no zliczyć trudno. - wyjaśniła, przy okręgu też stawiając znak zapytania. Przeniosła się na kolana i dźwignęła do pionu. Zawiesiła błękitne ślepia na Anthony słuchając jego wyjaśnień. No tak, jeśli wiedział za mało, to zaklęcie równie niewiele będzie w stanie mu powiedzieć. Sięgnęła do kieszeni żeby wyciągnąć z kieszeni cienkiego płaszczyka różdżkę. - Zobaczymy, zobaczymy. Najpierw to weźmy i sprawdźmy, czy on się wziął i załamał, czy ktoś mu dał paskudztwo jakieś- odpowiedziała mu tylko, biorąc wdech.
- Hexa Revelio. - wypowiedziała płynnie wykonując odpowiedni gest różdżką, skupiając się na zgłoskach i inkantacji. Nie było na razie co myśleć nad tym, czy będą się wracać musieli, albo czego dalej się podjąć trzeba, jak może to jemu jakiś psycholog potrzebny a nie runista.
- To wątpliwe, żeby to miejscowa była. Jeszcze nie widziałam klątwy na miejsce tak duże. - stwierdziła unosząc dłoń, żeby nią znów potrzeć nos i zmarszczyć pokaźnych rozmiarów brwi. Dalej zamilkła, znów zamieniając się w słuch. Pokiwała krótko głową na informacje, że jest uzdrowicielem. A na informacje że był u wroga znów zmarszczył nos. - Trudno powiedzieć, jeśli ktoś klątwy rzuca, to mógł się zabezpieczyć i krew jakoś przechować. Pytanie wtedy ino, czy czekanie rok to taki w stylu ich jest. - kolejne krótkie słowa. Dla niej, wrogowie, to było pojęcie takie dość obszerne, zamazane, nie poznała żadnego z nich, nie mogła na ich temat też nic więcej powiedzieć. Nakreśliła przy kresce znak zapytania, a kolejne słowa przywołały u niej wcześniejszą minę. Uniosła rękę, żeby podrapać się po policzku. - Dość nie bardzo. - określiła. - W sensie to strasznie długo, ale nie mogę powiedzieć niemożliwie. Bo ci co klątwy nakładają, mogą też tworzyć nowe. Runy wiesz, kombinacji mogą mieć uf, tyle że no zliczyć trudno. - wyjaśniła, przy okręgu też stawiając znak zapytania. Przeniosła się na kolana i dźwignęła do pionu. Zawiesiła błękitne ślepia na Anthony słuchając jego wyjaśnień. No tak, jeśli wiedział za mało, to zaklęcie równie niewiele będzie w stanie mu powiedzieć. Sięgnęła do kieszeni żeby wyciągnąć z kieszeni cienkiego płaszczyka różdżkę. - Zobaczymy, zobaczymy. Najpierw to weźmy i sprawdźmy, czy on się wziął i załamał, czy ktoś mu dał paskudztwo jakieś- odpowiedziała mu tylko, biorąc wdech.
- Hexa Revelio. - wypowiedziała płynnie wykonując odpowiedni gest różdżką, skupiając się na zgłoskach i inkantacji. Nie było na razie co myśleć nad tym, czy będą się wracać musieli, albo czego dalej się podjąć trzeba, jak może to jemu jakiś psycholog potrzebny a nie runista.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Tangwystl Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Wędrówka od portu do opuszczonego amfiteatru nie należała ani do krótkich, ani do prostych, ale im bardziej oddalaliście się do centrum miasta, tym mniej patroli magicznej policji mijaliście; robiło się ciszej, powietrze przestały przeszywać nawołujące się nawzajem okrzyki. Wśród pokruszonych ścian było spokojnie, nic nie zakłócało zalegającej tam ciszy ani nie rozpraszało ciemności; zaklęcia ochronne, rzucane po drodze przez Tangwystl, nie wykryły niczyjej obecności. Mogliście odpocząć, zebrać myśli – choć wciąż ze świadomością, że znajdowaliście się w granicach opanowanego przez wroga miasta.
Ciało Alexandra opadło na ziemię bezwładnie, a sam wygląd Gwardzisty był co najmniej niepokojący: skórę miał nienaturalnie bladą, jakby woskową, pokrytą warstewką potu, najmocniej zraszającego skronie i czoło tuż przy linii włosów. Jego oczy, ukryte pod zamkniętymi powiekami, cały czas niespokojnie się poruszały, zupełnie jakby mężczyzna obracał nimi na wszystkie strony – a na szyi skóra była miejscami czerwona i napuchnięta – tam, gdzie przebiły ją pająki. Nawet na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że czarodziej potrzebował pomocy uzdrowiciela.
Tangwystl sięgnęła po magię sobie znaną, która usłuchała jej od razu, objawiając się przed oczami czarownicy w postaci gęstniejącego ponad sylwetką Alexandra powietrza: najpierw przestrzeń ponad ciałem mężczyzny zadrżała, falując jak nad rozgrzanym kociołkiem, a następnie zaczęła jaśnieć, z bezbarwnej przekształcając się w mlecznobiałą. Mgła otoczyła Gwardzistę od stóp do głów, dla tak doświadczonej runistki jak Tangwystl stanowiąc jednoznacznie potwierdzenie istnienia ciążącej na nim klątwy.
Na odpis macie 48 godzin.
Żywotność Anthony'ego: 216/249 (-5) (33 - tłuczone, lewy bark)
Żywotność Tangwystl: 172/202 (-5) (silny ból promieniujący od lewego barku wzdłuż ramienia)
Żywotność Alexandra: -5/218 (utrata przytomności) (50 - psychiczne; 62 - tłuczone, 90 - kąsane, 21 - elektryczne)
Działające zaklęcia:
Esposas (Alexander)
Różdżka Alexandra znajduje się w posiadaniu Anthony'ego.
Ciało Alexandra opadło na ziemię bezwładnie, a sam wygląd Gwardzisty był co najmniej niepokojący: skórę miał nienaturalnie bladą, jakby woskową, pokrytą warstewką potu, najmocniej zraszającego skronie i czoło tuż przy linii włosów. Jego oczy, ukryte pod zamkniętymi powiekami, cały czas niespokojnie się poruszały, zupełnie jakby mężczyzna obracał nimi na wszystkie strony – a na szyi skóra była miejscami czerwona i napuchnięta – tam, gdzie przebiły ją pająki. Nawet na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że czarodziej potrzebował pomocy uzdrowiciela.
Tangwystl sięgnęła po magię sobie znaną, która usłuchała jej od razu, objawiając się przed oczami czarownicy w postaci gęstniejącego ponad sylwetką Alexandra powietrza: najpierw przestrzeń ponad ciałem mężczyzny zadrżała, falując jak nad rozgrzanym kociołkiem, a następnie zaczęła jaśnieć, z bezbarwnej przekształcając się w mlecznobiałą. Mgła otoczyła Gwardzistę od stóp do głów, dla tak doświadczonej runistki jak Tangwystl stanowiąc jednoznacznie potwierdzenie istnienia ciążącej na nim klątwy.
Na odpis macie 48 godzin.
Żywotność Anthony'ego: 216/249 (-5) (33 - tłuczone, lewy bark)
Żywotność Tangwystl: 172/202 (-5) (silny ból promieniujący od lewego barku wzdłuż ramienia)
Żywotność Alexandra: -5/218 (utrata przytomności) (50 - psychiczne; 62 - tłuczone, 90 - kąsane, 21 - elektryczne)
Działające zaklęcia:
Esposas (Alexander)
Różdżka Alexandra znajduje się w posiadaniu Anthony'ego.
Wypowiedziała inkantację pewnie, bez zawahania. Robiła to już wcześniej. Robiła to już nie raz. Zaklęcie, nawet udane, było jednak tylko początkiem. Podczas pracy, przez większość czasu dostawała zlecenia na łamanie klątw obejmujących miejsca. Do nich nawykła najmocniej. Rzadziej zdarzały się przedmioty, czy ludzie klątwą dotknięci. Zgłoski wypadły z jej ust, a magia odpowiedziała, obserwowała uważnie marszcząc pokaźne brwi. Przez kilka krótkich chwil milczała. Uniosła dłoń, żeby potrzeć nią czubek nosa. A później kucnęła ostrożnie obok mężczyzny, łapiąc za końcówkę płaszcza z jednej strony spróbowała wyrzucić wszystko, co miał w kieszeniach. Obeszła go ostrożnie i zrobiła to samo z drugiej strony.
- Właściwie, to bym go ściągnęła całkiem. Podtrzymasz go? - zapytała przenosząc wzrok na Skamandera. A kiedy Farley był już trochę w górze, przy okazji przy pomocy wingardium leviosa ściągnęła z niego biżuterię, jeśli nie powstrzymał jej Anthony. Płaszcz uniosła ku górze lewitacją, obracając go do góry nogami, by wszystko wypadło z kieszeni, a później kucała przy przedmiotach, krótko przesuwając je zaklęciami. Podniosła się i mamrocząc pod nosem zaczęła chodzić od jednego końca bariery, do drugiego. Zrobiła tak kilka długości by w końcu odwrócić się na pięcie i stanąć przed rozrysowanami wcześniej kształtami. Kucnęła przy nich marszcząc brwi, skreślając kilkukrotnie kwadrat. Uniosła głowę zawieszając niebieskie spojrzenie na Anthonym.
- Znam trzy. - zakomunikowała najpierw uderzając w prostą linię, którą narysowała. - Bo skoro mówisz, że mogli jego krew mieć, to nie możemy wykluczyć też tych co na niej bazują. Słuchaj, a ja gadać będę. Powiesz mi co myślisz, jak skończę i jak myślisz jak ja myślę, to powinno być dobrze. - wzięła wdech. - W sensie wiesz, widziałeś to na gołe oczy. - skinęła mu krótko głową. - Achlys, ta najmniej odpowiednia się wydaje, ale zachowanie zmienia. Nazywa się ją, klątwą smutku. A ten na kogo trafi wpada w przygnębienie, a ono ewoluuje w depresję, występować mogą samookaleczenia i nawet próby samobójcze. A zaatakowanie ciebie, to trochę jak taka próba, nie? - zapytała zapisując przy kresce mniejsze A. - Szaleniec. - podjęła dalej - z tego co spisane zostało, trzy etapy ma. Najpierw się kontrolę traci - nad sobą samym. Mówić może słowa, których normalnie by nie powiedział. Drugim etapem jest robienie rzeczy, których normalnie by nie zrobił. Trzecim zaś płacz i strach. - obok A zapisała podobnej wielkości S. Zabujała się na nogach, wydymając lekko usta. - I mamy jeszcze Opętanie. - stuknęła w okrąg który narysowała. - Podobno, kiedy ktoś to cholerstwo złapie, głosy słyszeć zaczyna. A te głosy do złego namawiają, do krzywdzenia bliskich i nasila się to z chwilą która mija a im więcej mija, tym trudniej oprzeć się żądaniom. W końcu wierzy się w to co spaczona wizja ci podpowiada i robi to, co mówi. - dopisała obok okręgu mniejsze O. - i uniosła wzrok na Skamandera.
- Szaleniec i Opętanie, jest w gruncie rzeczy podobne, ale różnią się między sobą. Chociażby sposobem nałożenia. Ale też tym, że ten pierwszy po ostatnim etapie sam zejść powinien. - dodała jeszcze w kwestii wyjaśnienia milknąc, żeby usłyszeć zdanie Skamandera.
- Właściwie, to bym go ściągnęła całkiem. Podtrzymasz go? - zapytała przenosząc wzrok na Skamandera. A kiedy Farley był już trochę w górze, przy okazji przy pomocy wingardium leviosa ściągnęła z niego biżuterię, jeśli nie powstrzymał jej Anthony. Płaszcz uniosła ku górze lewitacją, obracając go do góry nogami, by wszystko wypadło z kieszeni, a później kucała przy przedmiotach, krótko przesuwając je zaklęciami. Podniosła się i mamrocząc pod nosem zaczęła chodzić od jednego końca bariery, do drugiego. Zrobiła tak kilka długości by w końcu odwrócić się na pięcie i stanąć przed rozrysowanami wcześniej kształtami. Kucnęła przy nich marszcząc brwi, skreślając kilkukrotnie kwadrat. Uniosła głowę zawieszając niebieskie spojrzenie na Anthonym.
- Znam trzy. - zakomunikowała najpierw uderzając w prostą linię, którą narysowała. - Bo skoro mówisz, że mogli jego krew mieć, to nie możemy wykluczyć też tych co na niej bazują. Słuchaj, a ja gadać będę. Powiesz mi co myślisz, jak skończę i jak myślisz jak ja myślę, to powinno być dobrze. - wzięła wdech. - W sensie wiesz, widziałeś to na gołe oczy. - skinęła mu krótko głową. - Achlys, ta najmniej odpowiednia się wydaje, ale zachowanie zmienia. Nazywa się ją, klątwą smutku. A ten na kogo trafi wpada w przygnębienie, a ono ewoluuje w depresję, występować mogą samookaleczenia i nawet próby samobójcze. A zaatakowanie ciebie, to trochę jak taka próba, nie? - zapytała zapisując przy kresce mniejsze A. - Szaleniec. - podjęła dalej - z tego co spisane zostało, trzy etapy ma. Najpierw się kontrolę traci - nad sobą samym. Mówić może słowa, których normalnie by nie powiedział. Drugim etapem jest robienie rzeczy, których normalnie by nie zrobił. Trzecim zaś płacz i strach. - obok A zapisała podobnej wielkości S. Zabujała się na nogach, wydymając lekko usta. - I mamy jeszcze Opętanie. - stuknęła w okrąg który narysowała. - Podobno, kiedy ktoś to cholerstwo złapie, głosy słyszeć zaczyna. A te głosy do złego namawiają, do krzywdzenia bliskich i nasila się to z chwilą która mija a im więcej mija, tym trudniej oprzeć się żądaniom. W końcu wierzy się w to co spaczona wizja ci podpowiada i robi to, co mówi. - dopisała obok okręgu mniejsze O. - i uniosła wzrok na Skamandera.
- Szaleniec i Opętanie, jest w gruncie rzeczy podobne, ale różnią się między sobą. Chociażby sposobem nałożenia. Ale też tym, że ten pierwszy po ostatnim etapie sam zejść powinien. - dodała jeszcze w kwestii wyjaśnienia milknąc, żeby usłyszeć zdanie Skamandera.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Opuszczony amfiteatr
Szybka odpowiedź