Wydarzenia


Ekipa forum
Wzgórza rezerwatu
AutorWiadomość
Wzgórza rezerwatu [odnośnik]04.06.16 23:34
First topic message reminder :

Wzgórza rezerwatu

Rozległe tereny rezerwatu rozciągają się także na pobliskie wzgórza. Cała przestrzeń trzech najbliższych wzniesień została odpowiednio zabezpieczona zarówno przed mugolami jak i przed nieproszonymi gośćmi, którzy mogliby zabłąkać się na te tereny. Potężne zaklęcia chronią Peak District, nie pozwalając dotrzeć na jego teren nikomu niepowołanemu: dostać się do rezerwatu można jedynie główną bramą, znajdującą się tuż przy głównych zabudowaniach. Stamtąd najszybciej przeteleportować się na wzgórza, choć większość pracowników woli po prostu - dla kondycji i możliwości przyglądania się zachwycającym okazom smoków - wejść na wzgórza, gdzie znajduje się punkt widokowy oraz miejsce żerowania trójogonów edalskich. One także nie mogą uciec poza teren wzgórza. Na swobodne loty wypuszczane są tylko osobniki wychowane w rezerwacie, czyli te, które nie sprawiają zagrożenia... chociaż i tak przebywanie tutaj podczas ich lotów nie należy do najbezpieczniejszych zadań a punkt widokowy, przeznaczony dla gości rezerwatu, chroniony jest silnymi zaklęciami.

W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 08.12.17 7:06, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Wzgórza rezerwatu - Page 4 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]17.08.17 22:17
Nie skomentowałam słów Samuela, nie chciałam. Miał rację, jak zawsze. Świat nie zwariował wczoraj, nie zwariował też z dnia na dzień. Szaleństwo to długotrwały proces, niczym choroba toczył nasz świat już od dłuższego czasu - po prostu byliśmy zbyt ślepi, by dostrzec to wcześniej. Teraz, kiedy nasze oczy pozbawione zostały już klapek, desperacko wierzymy, że jeszcze nie wszystko stracone. Zerknęłam w stronę swego towarzysza i nagle poczułam, jak wzdłuż ciała przebiega mnie zimny dreszcz - o dziwo nie wywołany szalejącą anomalią. Zastanawiałam się, jak będziemy wyglądać, jeśli wyjdziemy z tej walki cało. Wzdrygnęłam się dopiero na dźwięk słów bruneta.
- Ślinotrujka? - powtórzyłam za nim, zaglądając mu przez ramię. Na pomiętym kawałku pergaminu, oprócz nakreślonych ciemnym atramentem wskazówek słownych, widniał obraz rośliny. Dopiero teraz zauważyłam, że z ziemi wydobywają się drażniące gardło opary. Westchnęłam cicho, mierzwiąc dłonią swe ciemne włosy. Właśnie w takich momentach żałowałam, że mój zakres wiedzy o ziołach ograniczał się do podstawowego. - Jak u Merlina mamy to tu znaleźć - mruknęłam tylko, rozglądając się po spopielałych roślinach. Wszystko pokrywał pył, zastygła lawa lub po prostu - były martwe. Ruszyłam wolnym krokiem w przeciwnym kierunku, uważnie przyglądając się każdemu napotkanemu mniej martwemu listkowi czy źdźbłu trawy, starając się rozpoznać w nim ślinotrujkę. W końcu notatki Pani Profesor były dokładne a ona sama zdawała się być kimś na wzór podpory całego Zakonu. Jeśli więc Samuel darzył ją zaufaniem i pokładał w niej swoje nadzieje, nie pozostało mi nic innego, niż iść jego śladem.
Prowizoryczna osłona twarzy, jaką stanowił grubszy element kołnierza szaty był rozwiązaniem jedynie tymczasowym. Musiałam się skupić i wytężyć swój wzrok, w czym usilnie przeszkadzało mi pulsowanie, jakie odczuwałam w skroniach. Starałam się jednak zignorować ból i skupić na tym co istotne, zegar tykał, czasu było coraz mniej a brak leczniczego zioła mógł przynieść opłakane skutki.

PŻ 160/220 (-15 do rzutu)
I poziom zielarstwa +5 do rzutu
Gość
Anonymous
Gość
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]17.08.17 22:17
The member 'Madeline Levine' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 92
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Wzgórza rezerwatu - Page 4 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]19.08.17 18:38
Działali po omacku. W burzy, która rozgorzała na dobre, albo oni - wciąż w swoim zaślepieniu, upatrywali jej ogrom jako apogeum. I trwali w jej środku, zmagając się z jej szaleństwem, z napływającymi szaleńczo falami. W obliczu anomalii, stali jak dzieci naprzeciw napierających, sztormowych wzniesień. Walczyli, pokonując od czasu do czasu jej zmamione, ale gdy tylko minęli jedną, na horyzoncie pojawiała się druga, śmielsza, potężniejsza. Czy mieli jeszcze szansę wytrwania? Kalejdoskop zdarzeń, który rzucił na kolana większość zakonników nie mógł obejść się bez echa. Umysły zalała bezradność, czyszcząca z oczu ślepotę budowaną od tylu dni - nadzieją. Upadła na kolana razem z nimi. Pytanie więc brzmiało, dlaczego wciąż walczyli? Dlaczego Samuel uparcie podnosił się z ziemi? Czuł światło, nawet w ciemności, która tuliła coraz głębszą nocą ich magiczny świat. Blask nie gasł. W nim, w jego  dłoniach, które mógł unosić, w sercu, w tych za których było warto walczyć. I dla których warto było walczyć. I z kim walczyć.
Pospiesznie kiwnął głową, potwierdzając wcześniej postawione słowa. jeśli miało im się udać, musieli znaleźć zioło. Parująca ziemia wydawała się być coraz bardziej czysta, ale ledwie wyczuwalna w powietrzu trucizna, miała być równie zabójcza. Nasunięta już na nos chusta była kiepską ochroną, ale trzymał się jej uparcie - Musi tutaj być, nawet nadpalona - zadziała - mówił już z zakrytymi ustami, nie wiedząc, czy towarzysząca mu aurorka usłyszała go. Widział, ze skierowała się w drugą stronę. Miała rację, mieli większą szansę na znalezienie celu.
Kucnął przy kruszącym się fragmencie lawy, która szczęśliwie ominęła kępkę zasuszonych traw. Wśród nich rozpoznał charakterystycznie wygięte liście. Nie było mowy o pomyłce, więc w pospiechu złapał zioło z łatwością oddzielając nadpaloną łodygę od ziemi. Wiatr rozdmuchiwał wszędobylski pył, ale Samuel już wiedział, że się udało. Roślina miała zapewnić odporność na unoszącą się w oparach truciznę. Czuł w ustach nieprzyjemny zgrzyt popiołu pod zębami, ale ignorował wrażenia. Tak jak zawroty głowy, które zaatakowały, gdy podnosił się do pionu, szukając Madeline. W ręku trzymała podobny fragment flory. Dziś nie dopadnie ich szaleństwo. Przynajmniej to fizyczne - Wynośmy się stąd, zanim wpadnie ta policyjna banda - odetchnął pewniej, wciąż pamiętając antymugolską formację, która działała na Samuela jak płachta na byka. Zaczekał na kobietę i ruszył w drogę powrotną. Wiedział którędy kierować kroki, by najszybciej umknąć z rezerwatu. Dostali wystarczające wskazówki.

| zt


Darkness brings evil things
the reckoning begins
Samuel Skamander
Samuel Skamander
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I've come too far, to go back now
I'll never close my eyes
OPCM : 51 +3
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej
Wzgórza rezerwatu - Page 4 9l89Y7Y
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1272-samuel-skamander https://www.morsmordre.net/t1372-filozof#10888 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f186-harley-street-5-3 https://www.morsmordre.net/t3509-skrytka-bankowa-nr-358#61242 https://www.morsmordre.net/t1597-samuel-skamander#280340
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]20.08.17 16:45
Zaciskałam palce na kawałku materiału, przytykając go szczelnie do ust, a przynajmniej starałam się, żeby tak było. Rozwiązanie to było jednak krótkotrwałe, przynoszące jedynie chwilową ulgę w oddychaniu. Wydzielająca się z ziemi substancja dokuczała coraz mocniej, gryzła w gardło, w nos, szczypała w oczy. Bez wątpienia była wysoce trująca. Przemierzałam kolejne metry, doszukując się rośliny w każdej, mniej nadpalonej kępce trawy. W końcu jednak udało mi się natrafić na szukane zioło, lekko nadpalone, jednak ciągle zdatne do użytku. Specyficzny, gorzki smak rozszedł się wzdłuż całego języka, wykrzywiając usta w lekkim grymasie. Była niedobra, ale czy jakiekolwiek lekarstwo było ucztą dla podniebienia? Zazwyczaj cechował je inny smak. Nie miały smakować, miały być skuteczne. I były. Pomimo zgrzytającego między zębami piasku i resztek osiadłego popiołu, udało mi się ją przełknąć i zaoszczędzić sobie ataku szaleństwa. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowaliśmy, to to, by któreś z nas postradało zmysły pośrodku tego pustkowia. Podniosłam się z kolan, wciąż nie czując się najlepiej; piekąca skóra i pulsujący ból, wsparły również lekkie zawroty w głowy. Wiedziałam jednak, że to j u ż niegroźny objaw wdychania trujących oparów. Samuelowi również się powiodło, co wywołało drobny uśmiech na mojej twarzy.
- Wygląda na to, że dzień w którym postradamy zmysły, znów odwlecze się w czasie - rzuciłam lekko, spoglądając w kierunku swego towarzysza, kiedy ten znalazł się już u mego boku. Może nie była to odpowiednia chwila na żarty ale nie mogłam się powstrzymać, by nie poczęstować Sama kawałkiem czarnego humoru. Być może żarty to jedyne co nam zostało.
- Racja - kiwnęłam przytakująco głową na słowa przyjaciela. - Jeszcze ich nam tu brakuje do szczęścia - dodałam, posępniejąc nieco. Stróże prawa, którzy zapomnieli o tym, komu naprawdę służą. Na usta cisnęło się wiele epitetów pod ich adresem, jednak nie pozwoliłam sobie na ich wypowiedzenie. Zaciskając usta w wąską linię, ruszyłam żwawym krokiem za mężczyzną. Z tej potyczki wyszliśmy zwycięsko.

zt!
Gość
Anonymous
Gość
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]24.08.17 14:43
Samuelowi i Madeline udało się zamrozić buchający kopiec, ustabilizowac magię w tym miejscu i ochronić się przed oparami szkodliwego gazu — choć nie całkiem bez draśnięcia. Madeline doznała lekkich poparzeń(tracąc 40 PŻ). Zaczerwienienia zejdą samoistnie po tygodniu, lecz jeśli czarownica nie skorzysta z pomocy uzdrowiciela będzie borykać się z bólem i ropnymi pęcherzami do tego czasu.

Od tej pory to ustabilizowane za pomocą białej magii miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich członków Zakonu Feniksa. Sukces zagwarantował bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów podczas kolejnych gier w tej lokacji.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Wzgórza rezerwatu - Page 4 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]05.05.19 14:36
| 1 grudnia

List, który otrzymał od Percivala, początkowo wzbudził jego irytację. Prychnął głośno: miał nadzieję, że Blake przywlecze swój już nie arystokratyczny tyłek do głównego budynku administracji, oszczędzając mu spaceru wśród piorunów i pod rzęsistą ulewą, zamieniającą ścieżki w bagniste zjeżdżalnie. Odpowiedź smokologa brzmiała odmownie, ba, co gorsza, zasugerował on jednak pewne plusy tej wędrówki - na tyle sugestywnie, że siedzący w ciepłym gabinecie Benjamin zaczął poważnie rozważać rozpoczęcie tej straceńczej wyprawy. Ogień miło skwierczał w kominku, grube mury chroniły go przed podmuchami lodowatego wiatru, miał też wygodny fotel oraz święty spokój, lecz mimo tego przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wykaligrafowane - po szlachecku, to jedno się nie zmieniło - słowa. Kilka minut później już wrzucał pergamin w ogień, narzucał na ramiona skórzaną kurtkę i opuszczał bezpieczną przystań gabinetu, zbiegając po krętych, kamiennych schodach do sieni.
A później - walczył z załamaniem pogody, tysiąc razy żałując podjętej w przypływie emocji decyzji o wyruszeniu do znajdującego się na wzgórzach rezerwatu magazynu. To tam, w podziemiach kamiennej wieży, trzymano cały niezbędny do smoczych wypraw sprzęt, składowany tam od niepamiętnych czasów. Bliższe głównemu wejściu pomieszczenia zawierały najświeższy sprzęt, lecz to w głębi ukrytego pod ziemią labiryntu można było odnaleźć prawdziwe skarby. Benjamin zdawał sobie z tego sprawę, lecz to osoba Percivala dodawała mu sił podczas męczeńskiej drogi, trwającej zdecydowanie dłużej niż to zaplanował.
W końcu, zupełnie przemoczony - pomimo kikukrotnie rzucanego Caleum - pchnął barkiem drewniane, ciężkie drzwi do magazynu i wsparł się o nie plecami, drżąc z zimna. - Psidwacza mać - zaklął pod nosem, odgarniając z czoła zupełnie przemoczone włosy; tupnął kilka razy, pozbywając się wody i błota z wysokich butów, a później - skierował się wgłąb zagraconego pomieszczenia, pochylając głowę przy przechodzeniu pod łukowatymi sklepieniami. - Percy? - krzyknął, mając nadzieję, że odpowiedź - albo odbijające się w specyficzny sposób echo - doprowadzi go do krzątającego się gdzieś pomiędzy kuframi, skrzynami i szafami smokologa. Do mężczyzny, dla którego gotów był ryzykować mordercze przeziębienie, byle tylko spędzić z nim kilka urywanych chwil w wypełnionym kurzem i pleśnią miejscu, odwiedzanym wyłącznie przed większymi wyprawami.
Do mężczyzny, jakiego w końcu ujrzał, stojącego nad krzywym stołem, trzymającego w ręku studiowany ze skupieniem pergamin. Może nie usłyszał jego wołania, zbyt skupiony nad sprawdzaniem niezbędnego asortymentu - nieistotne; Benjamin zatrzymał się w progu, patrząc na oświetlony świecami profil, na lekko zmarszczone czoło, na mocne dłonie przytrzymujące pergamin. Percy, tutaj, w Peak District, tak niedorzecznie blisko. Powstrzymał szczękanie zębami i starając się nie robić hałasu, podszedł do niego, od razu opierając dłonie na blacie stołu, a brodę - na jego prawym ramieniu, drapiąc go szorstkim zarostem w policzek. - Co jeszcze ci zostało? - wychrypiał prosto do jego ucha, zezując na trzymaną w górze listę. Zapomniał już, jak wspaniale było coś planować razem, budować coś z niczego, przygotowywać się do przeżycia prawdziwej przygody, dzikiej, nieokiełznanej; do spotkania na swej drodze wyjątkowego zwierzęcia.
Przysunął się jeszcze bliżej niego, mokry i zziębnięty, pochylając głowę, tak, by móc musnąć ustami jego szyję - pulsującą gorącym tętnem. Nie obawiał się przypadkowych widzów, w taką pogodę nikt nie wyściubiał nosa poza główne zabudowania, a oddalony magazyn odwiedzali wyłącznie ludzie związani z dchodzącą wyprawą. Czyli - oni. - Wybieramy namiot razem? Czy może wolisz spędzać niespokojne noce w towarzystwie jakieś uroczej alchemiczki lub uzdrowicielki? - spytał ochryple, po czym wyprostował się i ominął Percivala, stając obok niego. Ciągle stęskniony jego bliskości, ognistego spojrzenia, rzeczowego tonu głosu, porządkującego niepoukładane w sensownym szyku. Uśmiechnął się do niego z ukosa, rozglądając się po poustawianych pod ścianami kufrach. - Niezły tu burdel. Czego mam zacząć szukać? - spytał konkretnie, bowiem naprawdę pojawił się tutaj po to, by pomóc w przygotowaniach do wyprawy. Perspektywa zobaczenia się z Percivalem i dotknięcia ciepłego, męskiego ciała, była tylko miłym dodatkiem; bonusem, który zmotywowal go do opuszczenia ciepłego fotela w gabinecie i przebrnięcia kilku mil, skazując się na podwyższone ryzyko złapania magicznego przeziębienia.


Make my messes matter, make this chaos count.


Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 12.05.19 8:30, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wzgórza rezerwatu - Page 4 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]11.05.19 23:28
Denerwował się.
Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni czuł się w ten sposób: podekscytowany, ale podszyty paniką, niecierpliwy, ale przesycony niekończącą się ilością niewypowiedzianych obaw; owszem, jego ostatnie tygodnie nie należały do najłatwiejszych, w samym październiku otarł się o śmierć co najmniej kilka razy – tamten strach nie miał jednak nic wspólnego z tym niepowtarzalnym uczuciem towarzyszącym mu nieodzownie przed każdą wyprawą, a przed tą konkretną osiągającym swoje absolutne apogeum. Z powodów zarówno oczywistych, jak i bardziej subtelnych, kąsających go znienacka za każdym razem, gdy czytał nowy raport nadesłany ze Szkocji, uświadamiający go, że to nie tylko miała być jego pierwsza wyprawa od feralnej katastrofy w Peru – ale również była to misja rozgrywająca się w okolicznościach tak podobnych, że aż trudno było mu uwierzyć z przewrotność wiszącego nad nim losu.
Po części właśnie dlatego subtelnie sugerował Benowi w liście, żeby mimo wszystko pofatygował się do magazynu; nie przeszkadzałby mu spacer w zacinającym deszczu (no, prawie), a jego przedwyjazdowa nadgorliwość i tak kazałaby mu sprawdzić kompletność całego ekwipunku samodzielnie, ale prawda była taka, że potrzebował stabilnej, niezawodnie ściągającej go na ziemię obecności Wrighta. Żeby odnaleźć się w panującym w wieży bałaganie, i żeby samemu nie oszaleć, zapędziwszy się najpierw w najpaskudniejszy i najbardziej paranoiczny kąt własnych myśli, z którego tylko Jaimie potrafił go skutecznie wyciągnąć, bez względu na to, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy też robił to w sposób całkowicie nieświadomy. Kiedy więc przyjaciel zapewnił go, że pojawi się w magazynie, Percival właściwie tylko już czekał, w międzyczasie po raz piąty odczytując ten sam list i segregując wszystko to, co w ciągu ostatnich godzin udało mu się zgromadzić, starannie odhaczając każdy podpunkt na skrupulatnie sporządzonej liście. Zawsze podchodził do organizacji wypraw dokładnie, mimo zaufania, jakim darzył swoich współpracowników, każdy aspekt sprawdzając na własną rękę (czym niejednokrotnie budził wśród innych irytację). Nie zwracał jednak uwagi na złośliwe komentarze, na tym jednym polu nie próbując nawet powstrzymać palącego przekonania, że jeżeli nie zrobi czegoś sam, to nie zostanie to zrobione właściwie – a po ostatniej porażce ta cecha jeszcze się u niego nasiliła, prawdopodobnie gwarantując mu opinię kogoś, o kim szeptano za plecami, pukając się przy tym w czoło albo kręcąc kółka zawieszonym tuż przy skroni palcem wskazującym.
Skupiony na studiowaniu najświeższego opisu zarysowującego (w wyjątkowo ciemnych barwach) aktualnie panującą w Szkocji sytuację, nie usłyszał nawoływania Bena, wyczuwając jego obecność dopiero, gdy ten znalazł się tuż za nim, wnosząc ze sobą zapach deszczu i siebie. Kiedyś zaalarmowałaby go ta nagła bliskość, głos rozlegający się tuż przy uchu, drapiący dotyk zarostu na skórze; tym razem nie spiął jednak wszystkich mięśni w mimowolnym odruchu, nie rozejrzał się kontrolnie na boki, nie odskoczył, pytając Jaimiego, co wyprawia; zamiast tego uśmiechnął się bezwiednie, czując głównie napływ wspaniale znajomego spokoju i przyjemnego ciepła, rozgrzewającego go od środka mimo wyjątkowo niskiej temperatury, ogniskującego gdzieś w dole brzucha. – Nie mogłem znaleźć sprzętu wspinaczkowego. I wciąż muszę skompletować eliksiry – odpowiedział, zerkając na niego z ukosa i dopiero wtedy odkładając trzymany w ręce pergamin na blat stolika; w jego głosie dało się wyczuć lekkie napięcie.
Wzdrygnął się nieznacznie, gdy Ben przysunął się jeszcze bliżej, a kilka lodowatych kropel deszczu spłynęło po jego odsłoniętym karku za kołnierz swetra; nieprzyjemne doznania zostały jednak niemal natychmiast starte przez gorący oddech na skórze i muśnięcie spierzchniętych warg na szyi. – Przyszedłeś, żeby mi pomóc, czy żeby mnie rozpraszać? – mruknął, ale w jego pytaniu próżno byłoby szukać nagany; zamiast tego odchylił głowę niemal odruchowo, wzdychając z niezadowoleniem, kiedy chwilowa bliskość rozwiała się w chłodnym powietrzu, a Jaimie rzeczowo przeszedł do konkretów. Odchrząknął, również przywracając się do porządku. – Muszę to przemyśleć – odpowiedział na uwagę o namiocie, zerkając na niego z ukosa, zaraz po tym jednak wróciło zdenerwowanie, typowe dla ostatnich chwil przed wyprawą. Tym gorsze, że tym razem nie tylko mieli w planach schwytanie zagubionego smoka, ale również uratowanie ludzi przed czyhającymi na nich na górze niebezpieczeństwami.
Odsunął się od stolika, podchodząc do jednego ze stojących pod ścianą kufrów, który przed przyjściem Bena zdążył opróżnić już do połowy. – Najpierw to czegoś suchego, z zapaleniem płuc nigdzie nie pojedziesz. – Wskazał na jego przemoczoną kurtkę. – A potem... Podobno gdzieś tutaj są fiolki z antidotum na niepowszechne trucizny, ale połowa nie jest w ogóle opisana – odpowiedział, głową wskazując ku drugiej, prawie identycznej skrzyni; sięgnął do swojej, wyciągając z niej zakurzone naczynie i przyglądając mu się przez moment, ale zupełnie go nie widząc, mieląc w ustach niewypowiedziane słowa. – Wiesz, może ty powinieneś dowodzić – powiedział w końcu, głosem, w którym niepewność przelewała się między głoskami; przy nikim innym nie pozwoliłby sobie na zwerbalizowanie targających nim wątpliwości, Wright widział go już jednak w najgorszej możliwej wersji i nie wykorzystał tego przeciwko niemu – ufał mu więc bezwarunkowo.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]12.05.19 9:30
Właściwie nie powinien zakradać się w ten sposób do kogoś, kto niedawno zdradził swych plugawych kompanów i żył niejako na kredyt, skutecznie unikając czujnych spojrzeń rycerskich kamratów - ale Benjamin rzadko kiedy kierował się w potrzebie bliskości Percivala rozsądkiem. Już w szkole wiele ryzykował, obdarzając Ślizgona zbyt częstymi kuksańcami, wpychaniem do schowków na miotły i teatralnie odgrywanych potrąceń podczas mijania się na hogwarckich korytarzach. Pozornie wyglądało to na typowo gryfońskie zaczepki, lecz tak naprawdę było to sposobem wykradzenia choć kilkusekundowego dotyku, pozwalającego jakoś okiełznać młodzieńcze zakochanie do czasu, gdy mogli wymknąć się do Pokoju Życzeń. Z biegiem lat przyjacielski brak respektowania fizycznych granic nie utracił na tym chłopięcym podekscytowaniu, lekceważącym ryzyko wbicia różdżki w oko - w naturalnym odruchu niespodziewanego pojawienia się nieznajomej osoby tuż za plecami.
Benjamin nie doświadczył takiego traktowania ze strony Percivala ani razu, nie kłopotał się więc ostrożnością, przez moment po prostu wdychając zapach męskiej skóry - i grzejąc się nieco o ciepłe, muskularne plecy czarodzieja. - O eliksirach nie mam bladozielonego pojęcia, ale sprzęt - chyba wiem, gdzie jest - mruknął w odpowiedzi, uśmiechając się lekko, wyczuwalnie, dalej z ustami przytkniętymi do szyi szlachcica. - Oczywiście, że pomóc, sir. Panie Blake? A może szefie? Właściwie, jak się powinienem do ciebie zwracać? - spytał całkiem serio, chociaż w przesadnie szybkim i pełnym szacunku odsunięciu się od męskiej sylwetki kryła się odrobina przyjacielskiej kpiny. W odróżnieniu od Percivala nie odczuwał zdenerwowania: ufał mu w stu procentach.
- Dobra, a więc - sprzęt techniczny - powtórzył na głos, ciągle drżąc nieco z zimna, po czym wyminął drewniany stół z drugiej strony, podchodząc do jednej z kamiennych wnęk. Z tego, co pamiętał, to tutaj ostatnia ekipa wyjazdowa pod przewodnictwem starego Henry'ego wyrzuciła resztki sprzętu, niespopielonego przez krnąbrnego pasibrzucha ukraińskiego. - Haki, uprzęże...liny. Są. Dla ilu osób będziemy potrzebować tych zabezpieczeń? - rzucił przez ramię, bez problemu podnosząc jedną ze skrzyń, by przenieść ją do głównego stołu. Zawartość kufra szczękała przyjemnie. - Myślisz, że będziemy musieli wspinać się do legowiska? Lub gniazda? - spytał, coraz mniej zmarznięty, a coraz bardziej podekscytowany perspektywą zbliżającej się wyprawy. Już dawno nie przeżywał przygody związanej ze smokami a nie z bezpośrednim zagrożeniem życia.
Gdy postawił już skrzynię ze sprzętem spinaczkowym na drewnianym blacie, skrzywił się, słysząc okrągłą odpowiedź Percivala. Prychnął pod nosem, spoglądając spode łba na grzebiącego w innej części podziemi mężczyznę. - Już nie musisz. Wezmę namiot z tym młodym smokologiem, co dopiero ukończył Hogwart - odpowiedział prawie obrażonym tonem, tak naprawdę nie chcąc mieć nic wspólnego z tym stażystą, zbyt gadatliwym i dziewczęco przejętym pierwszym wyjazdem poza bezpieczne mury rezerwatu.
- Nie złapię zapalenia płuc od jednego deszczowego spaceru, nie jestem jakimś wymoczkiem - odburknął, odrobinę urażony sugestią dotyczącą wątłego zdrowia: musiał jednak przyznać Percivalowi rację, przemoczona kurtka nie była zbyt przyjemnym odzieniem, zdjął więc ją z siebie, strzepnął z niej krople wody, wywołując małą, wewnętrzną ulewę, i przewiesił ją przez oparcie bujanego, zakurzonego krzesła, zapewne przyniesionego tutaj z gabinetu ponad stuletniego zarządcy drugiej części rezerwatu tuż po jego zgonie. Przesadne urażenie szybko zostało zastąpione przez lekki chichot starego wyjadacza, znającego już od podszewk chaos, rządzący rezerwatem Peak District. - Tu mało co jest dobrze opisane, mieliśmy za sobą ciężkie lata oraz niegramotnych zarządców...Ale czekaj, antidota i serum przeciwko smoczemu jadowi powinny być tam... - mruknął, przechodząc tym razem na drugą stronę nisko sklepionego pomieszczenia. Pchnął skrzypiące, boczne drzwiczki prowadzące do chłodniejszej części podziemnej wieży, specjalnie ochronionej zaklęciami, by wahania temperatury nie zaszkodziły przechowywanym tutaj eliksirom oraz innym, alchemicznym specyfikom, niezbędnym podczas smoczych wypraw. - Tutaj są świeższe elikisry, nie ufałbym temu badziewiu, zamkniętemu w skrzyni - zawołał przez otwarte drzwi, spoglądając przez próg do jaśniejszego, głównego pomieszczenia. Zakurzonego, ale przytulnego, oświetlonego nisko lewitującymi świecami, wyłuskującymi z brązowych włosów Percivala jaśniejsze pasemka. Zagapił się na moment na tą uroczą łunę, prawie nie słysząc niepewnego, ochrypłego głosu, wyrażającego niepewność. - Co? - spytał niekulturalnie, unosząc wysoko krzaczaste, niesforne brwi, które po przemoczeniu deszczem wyglądały jak nieuczesane gąsienice, z włoskami sterczącymi we wszystkie strony. Podobnie prezentowała się schnąca krzywo broda, ale na szczęście w magazynie nie było żadnych luster. - O nie, mam dowodzenia po dziurki w nosie - odparł od razu, wzruszając ramionami. Władza i odpowiedzialność nigdy go nie kusiły; stronił od nich póki tylko mógł, przyjmując je z dumą tylko w zakresie Zakonu Feniksa, gdzie właściwie przez splot tragicznych zdarzeń, uśmiercających Garretta, oraz własną, ciężką pracę, stał się jednym z najdłuższych stażem Gwardzistów. - I się do tego niezbyt nadaję. W odróżnieniu od ciebie. Jesteś średnim pałkarzem i tragicznym majsterkowiczem, ale za to świetnym organizatorem - odparł prostolinijnie, przyglądając się Percivalowi z lekkim uśmiechem. Sympatii a później podejrzliwości. - Myślałem, że cieszysz się na tę wyprawę, na powrót w teren - zagadnął pytająco, mimowolnie wyczuwając lekką niepewność Blake'a: zupełnie dla niego niezrozumiałą i pozbawioną argumentów. - Chodź, wybierz jakieś eliksiry i włożymy je do tej skrzyni z przegródkami, żeby się nie potłukły - dodał po chwili dziarsko, próbując obrócić się w wąskim pomieszczeniu z eliksirami na tyle zwinnie, by nie postrącać z półek fiolek, kolb i innych, szklanych naczyń.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wzgórza rezerwatu - Page 4 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]18.05.19 19:34
Uspokajała go ta nieskrępowana bliskość, niemal od zawsze nieodzownie kojarząca mu się ze stanem, w którym wszystko było w porządku; i nic dziwnego – najpiękniejsze, najszczęśliwsze chwile, jakie zdarzyło mu się do tej pory przeżyć, w jakimś niewyjaśnionym zbiegu okoliczności były jednocześnie momentami, w których on i Jaimie znajdowali się obok siebie, niepodzieleni przez konwenanse, zdradę, wstyd, ani żadną z reszty paskudnych przeszkód, przez które musieli się przeczołgać, żeby dotrzeć do tego punktu. Mimo szalejącej wokół nich wojny dziwnie stałego; uśmiechnął się mimowolnie, czując dokładnie ten sam gest na wrażliwej na dotyk skórze szyi – nie tylko z oczywistych względów, gorący oddech zamiast pełnego odrazy spojrzenia przypominał mu, że dostał kolejną szansę, że miał okazję naprawić błędy, że znów mógł myśleć o budowaniu, nawet jeśli jego – ich – przyszłość była jeszcze bardziej niepewna niż teraźniejszość.
Prawie nie zarejestrował pierwszej wypowiedzi Bena, bo jego uwaga podstępnie skupiła się zupełnie gdzieś indziej; dopiero gdy następne słowa dotarły do jego uszu, a on nie mógł już dłużej opierać się plecami o twarde ciało mężczyzny, skrzywił się teatralnie, wywracając oczami i odwracając w jego stronę, w instynktownej próbie odszukania pary orzechowych oczu. – Kretynie – mruknął przez zęby, unosząc wyżej jedną brew – zapomniałeś, jak mam na imię? – zapytał, wlewając w to pytanie wszystkie posiadane pokłady ironii; nie podobało mu się, jak jego nowe nazwisko brzmiało w ustach Benjamina, najprawdopodobniej dlatego, że jego posiadanie nie podobało mu się w ogóle – suche Blake nic dla niego nie znaczyło, będąc jedynie zlepkiem liter, który musiał wybrać, bo tego wymagało od niego prawo. Nie miał pojęcia, kim właściwie był Percival Blake; kiedy przedstawiał się w ten sposób, miał wrażenie, że mówi o kimś innym, obcym; zupełnie jakby razem z rodowym nazwiskiem zniknęła również część jego tożsamości, pozostawiając po sobie nieprzyjemną pustkę, z którą nie wiedział, co zrobić. Miał nadzieję, że to uczucie kiedyś go opuści. – Nie wyrzuciłem przez okno wszystkich tytułów po to, żeby teraz wymyślać nowe – burknął jeszcze, ale chwilowe naburmuszenie szybko z niego wyparowało. Zrobił krok do przodu, niwelując na powrót dystans oddzielający go od Wrighta i niby mimochodem zaciskając palce na klapie jego kurtki. – Ale w każdym razie – szkoda – powiedział ciszej, zatrzymując twarz o centymetry od jego twarzy; jego spojrzenie na ułamek sekundy pomknęło w kierunku spierzchniętych warg, zanim powróciło do oczu – nie pogardziłbym też rozproszeniem – dokończył, po czym cofnął rękę, a zaraz potem sam się cofnął – o krok i drugi, obracając się na pięcie i zatrzymując dopiero przed regałem, z którego ściągnął kilka par rękawic ze smoczej skóry.
Trzech albo czterech, ale weź zapasowy komplet – odpowiedział Benowi, zerkając przez ramię na pochyloną nad wnęką sylwetkę; ich wyprawa miała liczyć znacznie więcej osób, ale nie miał zamiaru wysyłać wszystkich w miejsca wymagające trudnej wspinaczki – z tego, co słyszał na temat góry, niektóre podejścia były niebezpieczne, ale na szczęście mieli do przeszukania również niższe partie. – Nie wiem – przyznał szczerze. – Wciąż nie wiadomo, w którym dokładnie miejscu rozbił się transport ze żmijoząbką, a od listopada połowa góry jest schowana w burzowych chmurach. Boję się, że jedziemy tam kompletnie w ciemno – dodał, teraz już otwarcie spoglądając w kierunku Jaimiego, chcąc sprawdzić, jak zareaguje na wspomnianą przez niego nazwę gatunku. Była to informacja, którą dopiero co otrzymał – i częściowo dlatego zmagał się desperacko z uciekającą pewnością siebie.
O czym po chwili zapomniał, uśmiechając się pod nosem w reakcji na obrażony ton Bena. Pokręcił głową, przykucając przy kolejnym regale (na którym nie było nic ciekawego) i starając się ukryć w ten sposób rozbawiony wyraz twarzy. – Nie weźmiesz – odpowiedział po prostu, z nieco większą stanowczością, niż pierwotnie zamierzał, po czym zamilkł, chcąc dać przyjacielowi do zrozumienia, że temat był ucięty.
Westchnął głośno, słysząc jego następną odpowiedź. – Jak chcesz. Ale jak już je złapiesz, nie omieszkam powiedzieć a nie mówiłem – rzucił, prostując się i podchodząc do blatu, na którym Jaimie zostawił skrzynię ze sprzętem. Pochylił się nad nią na dłuższy moment, ostrożnie wyciągając z niej po kolei każdy element wspinaczkowego zestawu i sprawdzając, w jakim znajdował się stanie. Nie miał zamiaru pozostawić niczego przypadkowi; nie tym razem. – Jeśli tamte są przestarzałe, to trzeba je wyrzucić – zauważył, podnosząc na moment spojrzenie znad stołu – akurat żeby zawiesić wzrok na znikającej w sąsiednim pomieszczeniu męskiej postaci, teraz ubranej tylko w gruby sweter. – Albo poproszę Charlene, żeby je przejrzała, na pewno będzie w stanie ocenić, czy się do czegoś nadają. – Nie mogli pozwolić sobie na marnotrawstwo – nie było wiadomo, jak długo jeszcze będą narażeni na paskudne anomalie, odbijające się na rezerwacie okrutnym piętnem.
Wypowiedzenie na głos dręczących go wątpliwości przyniosło mu tylko chwilową ulgę; zaraz po tym poczuł się jednak zwyczajnie głupio, nie odpowiedział więc Benowi od razu, przez dłuższą chwilę w milczeniu udając, że w zafascynowaniu sprawdza stabilność sprzączki przy jednej z uprzęży. – Cieszę się – powiedział w końcu, bo naprawdę tak było. – Po prostu… Nie chcę, żeby było jak poprzednim razem – wyrzucił szybko, wciąż uparcie wpatrując się w plątaninę skórzanych pasów, we własnym zażenowaniu zapominając nawet oburzyć się na ten ewidentny przytyk w stronę jego umiejętności miotlarskich. Zresztą – całkowicie uzasadniony.
Odrzucił uprząż na blat. – Już idę – powiedział, obchodząc stół dookoła i kierując się w stronę pokoju, w którym chwilę wcześniej zniknął Ben. Wąskiego i ciemnego, wpisującego się niemal idealnie w obszar jego nowoodkrytego lęku przed zamkniętymi pomieszczeniami, niwelowanego jedynie przez obecność Wrighta. Nieco problematyczną, jeśli chodziło o odszukanie eliksirów (we dwóch zajmowali niemal całą dostępną przestrzeń między drewnianymi półkami), ale bynajmniej wcale nie niechcianą. – Potrzebujemy maści na oparzenia i antidotum na niepowszechne trucizny – powiedział, wsuwając się jeszcze dalej między regały, zatrzymując się dopiero, gdy dalszą drogę zablokowała mu barczysta postać Bena. – Widzisz je gdzieś tam? – zapytał, sprawdzając w międzyczasie najbliższy sobie rząd szklanych pojemników, zawierających jednak jedynie najprostsze maści i mikstury.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]22.05.19 7:04
Doskonale słyszał przeciskający się przez zęby Percivala epitet, ale w ogóle nie przejął się podejrzeniem, że mógł on dotyczyć jego skromnej osoby. Ba, sądził, że była to kolejna porcja samoudręczania się w wykonaniu najbliższego przyjaciela. – Tak mam do ciebie mówić? To chyba zagraniczne imię, ale w porządku, panie Kretynie– podjął z werwą typową dla szczeniackich przepychanek, gdy podobne chwytanie za słówka wydawało się szczytem wyrafinowanej wesołości. Właściwie, Benjamin ciągle tak uważał, uwielbiając śmiać się z własnych żartów, które w otoczeniu budziły co najwyżej grymas zażenowania bądź nerwowe parsknięcia – o ile nie znajdował się wśród Wrightów posiadających podobne podejście do prowadzenia ambitnych, słownych przepychanek. Lub, gdy nie towarzyszył mu Nott, arystokrata z niesforną grzywką, nonszalanckim spojrzeniem i niezwykłą wrażliwością na przeróżne odcienie rozmów z Jaimiem. – Tak przecież działa życie, Percy. Tracisz tytuły, zdobywasz tytuły, które ci pasują; burzą ci dom, budujesz nowy; grzebiesz przyjaciół, zyskujesz innych, w walce – dodał, szczerze zdziwiony burknięciem Blake’a, ale jego słowa pozbawione były podniosłości czy też powagi. Podchodził do każdego dnia z pokorą i nadzieją, mocując się z wyrzutami sumienia, ale każda godzina walki czyniła go silniejszym. Nie na tyle, by zyskać pewność, że przetrwa wszystko – lecz na tyle, by wiedzieć, że przetrwa wystarczająco długo, by odpokutować swe błędy i uczynić świat choć odrobinę lepszym miejscem. A w międzyczasie – cieszyć się z małych rzeczy; z wdychania zapachu Percivala, zmieszanego z jego ciepłym oddechem; z spoglądania na jego lekki uśmiech; ze świadomości, że gdy już uporają się z pakowaniem, wrócą do domu, razem.
Westchnął ciężko, gdy tym razem to Blake go rozproszył a później zwiększył dystans, lecz na mokrej od deszczu twarzy Jaimiego nie widać było smutku: wręcz przeciwnie, uśmiechnął się cwaniacko, bez słowa wpatrując się w przyjaciela, pewien, że ten czuje wzrok  na sobie niemal fizycznie. W półmroku piwnicy nie mógł dokładnie docenić estetyki płynącej z barczystej sylwetki i nieco zakurzonych włosów mężczyzny, ale i tak chwytał tą chwilę i chował ją w pamięci,  na później, gdy ta pełna pracy beztroska będzie mu potrzebna. – Dobrze, a więc cztery komplety tego ratującego kark ustrojstwa– potwierdził oficjalnie, wyrywając się z zamyślenia. Haki, liny i różne inne metalowe elementy: nie znał się na wspinaczce, liczył więc, że na wysoką półkę dostanie się przy pomocy zaklęcia albo własnych  mięśni. W te wszystkie pomoce najpewniej by się zaplątał, i to w najlepszym przypadku.  Pochylił się nad jedną ze skrzyń i zapakował sprzęt, upewniając się, że jest on w dobrym stanie, bez rdzy czy naderwanych węzłów. – Skoro tam są chmury, to faktycznie jedziemy w ciemno. Zwłaszcza, jeśli dotrzemy tam w nocy – odparł rzeczowo, nie okazując poruszenia na wypowiedzenie nazwy gatunku, który przyniósł tak wiele cierpienia i zła. – Ale czy kiedykolwiek jechałeś na smoczą wyprawę z stuprocentową, ba, osiemdziesięcioprocentową pewnością, że odnajdziesz tam łuskowatego jegomościa bądź jegomościnę? –s pytał wprost, znając jednak odpowiedź. Smoki były nieprzewidywalne, dzikie – i dlatego piękne. Podróżowały szybko, gonitwa za nimi trwała więc długo, lecz satysfakcja z ujrzenia stworzenia w naturalnym środowisku wynagradzała wszystkie trudy.
Przeniósł skrzynię ze sprzętem wspinaczkowym na główny stół, gdzie mieli składować zapakowane już przedmioty i wywrócił oczami na stanowcze zaprzeczenie, niezbyt udanie kryjąc, że potencjalna zazdrość mile połechtała jego ego. Urażone sugestią choroby, nie zamierzał się przecież rozłożyć, nie w przededniu ważnej wyprawy. – To przez żmijozęba się tak denerwujesz? – zagadnął po chwili, wprost, jak zwykle niezwykle delikatnie obchodząc się z bolesnymi tematami. Był jednak buchorożcem w składziku eliksirów, nic nie mógł na to poradzić – ba, w tym momencie był nim dosłownie. Kiwnął głową, choć Percy nie mógł go jeszcze wyżej, po czym wcisnął się do składziku. – Nigdy nie jest tak, jak poprzednim razem. Nawet jeśli próbujesz tej samej ognistej whisky – znów wygłosił niezwykle filozoficzną myśl. Długi spacer w deszczu widocznie zamieniał go w brodatego mędrca. Rozumiał lęk Blake’a, nie lekceważył go, po prostu umieszczał w odpowiedniej perspektywie. – A teraz jesteśmy przygotowani. To znaczy, będziemy, kiedy skończymy z tym wszystkim – machnął ręką, przy okazji prawie zrzucając z półek kilka fiolek oraz odmalowując na skroni wchodzącego do składziku Percy’ego siny ślad. – Myślę, że przydałyby się też eliksiry dla smoka, jak myślisz? Gdyby został ranny. Jakieś wzmacniające. I uspokajające? – podsunął, ściągając z najwyższej półki wspomniane przez dowódcę wyprawy specyfiki. Ułożył je w przegródkach. – Damy je jeszcze do sprawdzenia Charlene, nie wiem, czy etykiety są tożsame z zawartością – postanowił, marszcząc brwi. – Weź tamte, z trzeciej półki – to na oparzenia – polecił, a gdy spakowali już wszystko, przecisnął się obok Blake’a, spoglądając mu wyzywająco w twarz. – A teraz, namioty. Większe? Mniejsze? Dla ilu ludzi? Doliczmy namiot techniczny. No i namiot dla smoka, z odpowiednimi zabezpieczeniami i klatką – zastanowił się na głos, ruszając w bok, w kolejną, nisko sklepioną nawę, gdzie zaczął przerzucać sterty brezentowych worków w poszukiwaniu tych najlepszych, oznaczonych odpowiednimi cyframi – wewnętrznym systemem oznaczania rezerwatu Peak District.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wzgórza rezerwatu - Page 4 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]25.05.19 11:56
Spodziewał się, że Jaimie nie omieszka wykorzystać okazji do wytknięcia mu jego drobnej, słownej niejednoznaczności, i bynajmniej wcale się nie pomylił; wywrócił teatralnie oczami, prychając cicho pod nosem, ale nie odnajdując na padające z ust przyjaciela zdanie odpowiednio ciętej riposty. Jedynie zerknął na niego z ukosa, zezując pod niewygodnym kątem na brodatą twarz widoczną ponad jego ramieniem, rekompensując sobie tym widokiem – i ciepłem męskiego ciała tuż za swoimi plecami – przegranie kolejnej werbalnej przepychanki. Co, paradoksalnie, nie stanowiło żadnego zaskoczenia; mimo że, dzięki starannemu wychowaniu i doświadczeniu w dowodzeniu nad grupą, władał słowem mówionym wcale nie najgorzej, to w obecności Wrighta niepokojąco często zdarzało mu się zawieszać broń, przekuwając naburmuszoną powagę w szczere rozbawienie – albo podejmując karkołomną decyzję o zdradzie, z pełną świadomością, że najprawdopodobniej miał ów manewr przypłacić własnym życiem. – Wiem, wiem – mruknął w odpowiedzi na otrzymaną życiową radę, z jednej strony zdając sobie sprawę z tego, że była prawdziwa, z drugiej – nie do końca jeszcze wiedząc, jak powinien przełożyć ją na praktykę. Nie był przyzwyczajony do prowadzenia rozważań nad rzeczami oczywistymi, a to, kim był, zawsze do tej pory do nich należało: był Nottem, szlachcicem, wspinającym się po ministerialnej drabinie smokologiem, Rycerzem Walpurgii, mężem, przyszłym ojcem. A później został zdrajcą, w jednej sekundzie przekreślającym wszystko to, co uważał za pewnik; podejrzewał, że w przyszłości z tego chaosu miał wynurzyć się jakiś głębszy sens, jakaś pewność, obecnie jednak jej nie dostrzegał, tkwiąc gdzieś na wąskim pasie ziemi niczyjej. – Po prostu – nie chcę dopisywać sobie do imienia jakichś pustych wyrazów. A na żaden jeszcze nie zasłużyłem – dokończył myśl, wzruszając ramionami. – No, może oprócz tego kretyna, ale nie mów tak do mnie przy ludziach – dodał jeszcze, już lżejszym tonem, starając się odjąć wcześniejszym słowom nieco nieumyślnej, grobowej powagi. Wbrew pozorom aktualny stan rzeczy nie wadził mu aż tak bardzo; minął dla niego przykry i przesiąknięty szokiem czas użalania się nad sobą, przechodząc płynnie w coś w rodzaju spokojnej akceptacji i kiełkującej dopiero nadziei; nie, nie wybaczył sobie własnych błędów, przestał jednak uporczywie kopać się za nie mentalnie, zamiast tego przelewając siły na próbę zbudowania czegoś nowego, lepszego – i to obawa przed ewentualną porażką wprawiała go w zdenerwowanie.
Skutecznie zniwelowane bliską obecnością Jaimiego; uśmiechnął się pod nosem, czując na sobie jego wzrok, ale skutecznie powstrzymując się przed obejrzeniem się przez ramię. Pochylił się nad skrzynią, przez moment segregując sprzęt w milczeniu, wyrwany z niego dopiero komentarzem Bena. – Nie będziemy na pewno wyruszać w nocy, ale słyszałem, że pogoda tam potrafi wariować. Wiesz, śnieżyce, temperatura obniżająca się nagle o dwadzieścia stopni, zmrok zapadający w środku dnia – tego typu cuda – odpowiedział, dzieląc się z mężczyzną garstką najświeższych wiadomości. Trochę z przezorności, trochę z chęci usłyszenia jego opinii; zawsze cenił sobie jego rzeczowe spojrzenie na rzeczywistość.
Nie odpowiedział na jego następne pytanie, bo odpowiedź wydawała się oczywista: gonitwy za smokami nigdy nie odbywały się w atmosferze pewnej i kontrolowanej, bo skrzydlate bestie same w sobie stanowiły czynnik nieprzewidywalny i dziki, nie mówiąc już o pracy na nieznanym terenie, ale nie zmieniało to faktu, że Percival nie znosił poruszania się po omacku w sytuacji, gdy w te same ciemności miał wciągnąć kogoś jeszcze. Sam mógł rzucać się w nieznane głową naprzód, to samo mógł robić też zresztą w towarzystwie Bena, którego darzył zaufaniem stuprocentowym, ale tym razem na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za znacznie więcej osób; jeżeli komuś stanie się krzywda, będzie to wyłącznie jego wina. – Nie – powiedział niepewnie, gdy padło pytanie o żmijozęba, stawiając na stole wygrzebane z kufra pudło, kryjące w sobie parę brzękadeł. – Tak. Nie wiem. – Westchnął. – Nie jestem przesądny, nie wierzę, że ten gatunek jest przeklęty ani nic z tych rzeczy. – Zawahał się na moment; prawdę mówiąc wiedział, dlaczego nadchodząca wyprawa budziła w nim takie zdenerwowanie. Zależało mu – na tej pracy i na tej grupie, na tym, żeby wszystko poszło właściwie; Greengrassowie obdarowali go nieskończenie dużym kredytem zaufania, udzielając mu schronienia pod swoimi skrzydłami, i nie zniósłby, gdyby to wszystko spieprzył. Ale nie wiedział, jak zwerbalizować swoje myśli, postawił więc na formę uproszczoną. – Za długo już nie byłem w terenie – stwierdził, tak, na pewno chodziło o to – gdy tylko dotrze na miejsce, pokręcone ścieżki czarodziejsko się rozplączą.
Wszedł za Jaimiem do schowka, uchylając się odruchowo na widok wystrzeliwującej w jego kierunku ręki, instynktownie starając się uchronić przed upadkiem popchnięte fiolki – ale na szczęście nie było takiej konieczności, zamaszysty gest przyjaciela tylko zmusił szklane naczynia do gwałtownego zagrzechotania, popychając je bliżej krawędzi półki, ale ich z niej nie strącając. – Tak, zdecydowanie, nie wiemy, w jakim jest stanie – przytaknął, z trudem robiąc krok do tyłu, żeby pochylić się mocniej nad regałem, sięgając ku tyłowi – gdzie, jak mu się wydawało, dostrzegł smocze mikstury. – Trzeba też wziąć poprawkę na to, że już od kilku dni kisi się w tych przeklętych anomaliach. Mogły jej zaszkodzić – zauważył. Smoki były potężnymi stworzeniami, przepełnionymi starożytną magią – ale widzieli już przecież, że nie zawsze była to magia odporna na działanie niestabilnej energii; to właśnie anomalie powołały do życia wyspiarkę rybojadkę.
Wyprostował się w samą porę, by skrzyżować wzrok z próbującym przecisnąć się obok niego Benem; uniósł brwi, odwzajemniając spojrzenie, ale nie potrafił powstrzymać mknącego w górę kącika ust. Koniec końców odsunął się z ociąganiem, przepuszczając go między sobą, a półkami. – Na oparzenia. Jasne – mruknął, sięgając po wskazane fiolki. – Tylko dla nas, większość obozu jest już rozstawiona. Więc potrzebujemy jeszcze – dokonał w myślach kilku kalkulacji – trzech? Czwartego dostosowanego do żmijoząbki, no i piątego dla reszty tych biedaków, o ile udało im się przetrwać – dodał, myśląc głównie o magicznych stworzeniach, które miały trafić do londyńskiego ogrodu.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]30.05.19 11:05
Wright parsknął zdławionym śmiechem – coraz bardziej podobał mu się ten nowy Percival, a właściwie: Percival odkryty na nowo, bo przecież on widział go takiego od lat. Odważnego, łaknącego wolności, niecierpliwie wyczekującego przygód, pragnącego od życia więcej, badającego z ciekawością wszelkie chropowate powierzchnie i niecodzienne ślady, mogące doprowadzić go ku nowemu gatunkowi smoka. Lub nowemu doświadczeniu, napełniającego go witalnością. Podświadomie kojarzył go z rasowym, wymuskanym gatunkiem psa, który odkrywa przyjemność płynącą z włóczenia się po lasach i łąkach, zamiast sztywnego stania na podium podczas rywalizacji z innymi wyfiokowanymi reprezentantami szlacheckiej stajni. Zdawał sobie sprawę z tego, że idealizuje obecną sytuację Blake’a, ślepo demonizując arystokratyczne ramy, ale naprawdę wierzył w to, że przyjaciel uwolnił się od cienia Notta. I że w tej wolności odnajdzie jeśli nie szczęście – czy w ogóle osiągalne w tych czasach? – to spokój ducha oraz zgodę z samym sobą. Taka dogłębna analiza ludzkiej psychiki rzadko kiedy roiła się w głowie Jaimiego, jednak Percy był wyjątkiem; kimś, kto burzył krew, burzył też wrodzoną niedelikatność. Względnie, bowiem brodacz odnajdywał w zmaganiu się Blake’a z nowym życiem pewną rozrywkę, podszytą dumą, nie sadystycznym obserwowaniem potknięć na krętej ścieżce. – W porządku, postaram się zachować ten epitet dla siebie. Tak jak robię to od dwudziestu lat – obiecał z ciężkim westchnieniem, jakby powstrzymanie się od wypowiadania tego magicznego słowa kosztowało go potwornie wiele. Nazywanie kogoś kretynem było mocno niegrzeczne, lecz na przestrzeni ponad dwóch dekad znajomości Jaimie zbyt często kierował tę obelgę w stronę Ślizgona, by móc traktować ją poważnie. Uwielbiał mu dogryzać, prowokować, denerwować; tak samo na szkolnym korytarzu, z cwaniackim uśmiechem na nieporośniętej jeszcze brodą twarzy, jak i w dorosłym życiu.
- Brzmi wspaniale – mruknął z najszczerszym uśmiechem. Już czuł fantomowe odmrożenia, ale jeśli nie było ryzyka, nie było satysfakcji ani trwałych wspomnień. – Mam nadzieję, że wszyscy znają zaklęcia chroniące przed nieprzychylną pogodą. No i przydałyby się magicznie wzmocnione ubrania – powiedział po chwili, nagle kierując się w zupełnie inną stronę, do skrzyni zastawionej starymi brzękadłami. Chwilę się z nią mocował, ale finalnie wydobył z niej kilka juchtowych worków, z których wystawały rękawy oraz sznury. – Nie wyglądają ładnie, ale powinny zapewnić nam względny komfort termiczny – z dumą wypowiedział trudne słowo, zastępujące prostolinijne wspomnienie o odmarzniętym tyłku. Anomalie mogły sprawić, że chłód przeniknie nawet przez specjalne włókna, ale na to nie mogli nic poradzić. Podczas smoczych wypraw działy się rzeczy, które nie śniły się najwprawniejszym smokologom; te potężne, czarodziejskie istoty, rozchwiane niespokojnym chaosem, stawały się jeszcze bardziej nieprzewidywalne.
Kiwnął głową, niejednoznaczna odpowiedź Percivala paradoksalnie wiele wyjaśniała: on też nie czuł się za dobrze, gdy wkładał dawno nieużywane obuwie, musząc wybrać się na daleką wędrówkę. Lata przebywania za biurkiem mogły nadwyrężyć nie tylko mięśnie, ale głównie pewność siebie mężczyzny – niepotrzebnie. – Wiesz, że nie zgodziłbym się wziąć udział w twojej wyprawie, gdybym miał choć cień podejrzeń, że nie jesteś gotowy do jej przeprowadzenia? – spytał, spoglądając na Blake’a z ukosa, z uwagą; kochał go, kochał jak przyjaciela, jak mężczyznę, jak brata, jak kogoś bliskiego, ale nie okłamywałby go: nie w takiej sprawie, nie ze świadomością, co wydarzyło się w niedalekiej przeszłości, do dziś pachnącej ostrym dymem. Przesłaniającym tamten ból i zawód: teraz otrzymali szansę, by to naprawić, by uratować zaginione zwierzęta oraz pobliskie wioski. Ta pewność przebijała się z czekoladowych tęczówek, wpatrzonych ze spokojem w bruneta. Dzielnie zajmującego się eliksirami oraz przepuszczającego go w wąskim przejściu. Ben najchętniej inaczej skonsumowałby tę przerwę w pracy, mieli jednak wiele do zrobienia. Odłożył już spakowaną skrzynkę z eliksirami na stół, a później dociągnął do drewnianego blatu worki z namiotami. – Weźmy jeden na zapas, nigdy nie wiadomo, co się stanie a reperowanie ich w czasie wichury i ze smokiem latającym dookoła może nie być możliwe – zaproponował, przewidując problemy – zawsze przy planowaniu wyprawy włączała mu się dotąd nieistniejąca przezorność. – Myślisz, że ta lodowata aura może żmijoząbkę trochę spowolnić? Wprowadzić w jakiś zimowy letarg? – zastanowił się na głos, pakując namioty i porządkując zgromadzone już na stole skrzynie. Jeszcze raz przejrzał ich zawartość, upewniając się, że eliksiry nie są zmętniałe a ubrania i namioty podziurawione lub, co gorsza, pełne nargli lub bahanek. W powietrzu unosił się zapach kurzu oraz lekkiej wilgoci, burze nie dawały rezerwatowi spokoju, ale znajdowali się w ciepłych podziemiach wieży, w przytulnym i cichym magazynie. – Dobra, coś jeszcze? Wolałbym nie brać brzękadeł – podzielił się swą opinią, dość kontrowersyjną: dzikie, oszalałe bestie należało jakoś pacyfikować, także dla ich dobra, ale Jaimie z ciężkim sercem odwoływałby się do najgorszych wspomnień każdego mającego kontakt z ludźmi smoka. Wolał zarobić kilka poważnych oparzeń niż krzywdzić te piękne, wielkie istoty – ale czasem nie mieli innego wyjścia. To jednak Percival dowodził i nie zamierzał podważać podjętych przez niego decyzji, świadom, że Blake wie więcej na temat smoków niż on: a na pewno lepiej zarządza ludźmi i zasobami podczas wypraw.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wzgórza rezerwatu - Page 4 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]09.06.19 14:09
Uśmiechnął się pod nosem, słysząc stłumiony nieco śmiech Jaimiego, docierający jednak do niego bez problemu i rezonujący gdzieś we wnętrzu jego klatki piersiowej; uwielbiał ten dźwięk, szczery, ciepły, pozbawiony fałszu – tak różny od grzecznego chichotu czy perlistych wybuchów wymuszonego entuzjazmu, niosących się zazwyczaj po arystokratycznych salonach. Zerknął jednak na mężczyznę z ukosa, wywracając teatralnie oczami; wciąż jeszcze uczył się funkcjonowania w tym nowym, dziwnym świecie, stawiając chwiejne kroki na ścieżce, na której nikt nie karcił go za przyznawanie się do własnych słabości – a chociaż nauka ta niejednokrotnie przypominała czołganie się na zmianę przez błoto i rozżarzone węgle, to musiał przyznać, że towarzystwo Bena czyniło ją nieporównywalnie prostszą. Nie, nie pozbył się zupełnie szlacheckiej, pielęgnowanej latami dumy ani durnego czasami uporu, ale powoli zaczynał dopuszczać też do siebie zdobywaną w trudach pokorę, która – o dziwo – zdawała się nie tyle równać z ziemią inne cechy jego charakteru, co przekształcać je i formować na nowo. W całym procesie było z kolei coś wyzwalającego; chociaż wciąż jeszcze miał wrażenie, że stoi na dymiących gruzach swojego poprzedniego życia, zaopatrzony jedynie w siłę własnych rąk, wiedzę i magiczne umiejętności, to jednocześnie po raz pierwszy towarzyszyło mu poczucie, że to on był niejako panem sytuacji – i to on miał zadecydować, co powstanie na tym dogasającym pobojowisku. Może to właśnie była ta mityczna wolność, o którą od dziecka walczył; słodko-gorzka, trudna i wymagająca poświęceń, ale nieporównywalna z niczym innym, co do tej pory znał.
Tym razem o on parsknął cicho. – Merlinie, naprawdę jesteśmy już tacy starzy? – rzucił; dwadzieścia lat brzmiało jak wieczność, choć w rzeczywistości wydawało mu się, że minęła zaledwie chwila, odkąd uścisnął dłoń szczerbatemu chłopcu w pociągu mknącym do wymarzonego Hogwartu. Zamknięcie tego wszystkiego w jednym zdaniu z jakiegoś powodu wywołało u niego nagłe rozrzewnienie, odchrząknął więc głośno, odwracając się w stronę zakurzonych kufrów, bo szeroki, rozjaśniający poznaczoną bliznami twarz uśmiech skutecznie go rozpraszał, odciągając myśli od kwestii istotnych, a zamiast tego posyłając je już ku nadchodzącemu wieczorowi, który spędzą razem, zapewne snując przypuszczenia co do nadchodzącej wyprawy – jak wtedy, gdy mieli po siedemnaście lat i zero pojęcia co do czyhających w terenie niebezpieczeństw. – Tak, wspaniale. Dawno nic sobie nie odmroziłem – odpowiedział z przekąsem; już niemal zapomniał, że podekscytowanie Jaimiego miało w zwyczaju rosnąć wraz ze stopniem trudności majaczących na horyzoncie zmagań. Zerknął w jego kierunku, zatrzymując spojrzenie na juchtowych workach. – O, świetnie, dołóż je do rzeczy, które zabierzemy ze sobą – powiedział, wskazując gdzieś w stronę rosnącego na stole stosu przydatnych przedmiotów, tylko nieznacznie unosząc brwi, gdy Ben wspomniał o komforcie termicznym.
Westchnął cicho, słysząc słowa przyjaciela i zatrzymując się na moment w połowie segregowania ściągniętych z półki eliksirów. Naprawdę działał na niego ten spokój, to pewne spojrzenie czekoladowych oczu, oprócz kilku słów zapewnienia przekazujących mu coś jeszcze, czego nie potrafił nazwać ani uchwycić; zawiesił spojrzenie na wpatrzonych w niego tęczówkach, spoglądając na Bena ze szczerością, powolną akceptacją – i miłością, odkrywaną na nowo, bo dla odmiany nie tłamszoną przez wyrzuty sumienia, dezorientację, narzucone urodzeniem obowiązki, czy wyrastającą między nimi, wojenną barykadę, przez którą niedawno nie tyle co przeskoczył, co przeczołgał się, spadając z hukiem po jej drugiej stronie; łamiąc kości, nabijając sobie siniaki, ale wreszcie znajdując się dokładnie tam, gdzie znajdować się powinien. – To… dobrze – odpowiedział cicho; nie potrzebował litości, nie chciał jej, zwłaszcza od niego.
Skinął głową na propozycję wzięcia dodatkowego namiotu, przez chwilę zastanawiając się też nad następnymi słowami Jaimiego. Odstawił na bok wypełnioną już po brzegi skrzynię z przegródkami, ramieniem opierając się o nierówną framugę i przez kilka egoistycznych sekund zwyczajnie obserwując uwijającego się przy namiotach mężczyznę. – Myślę, że tak. Jej naturalne warunki to wysoka temperatura, suche powietrze i słońce, w Szkocji nie znajdzie żadnej z tych rzeczy. Możliwe, że będzie zwyczajnie starać się ochronić jaja – o ile przetrwały upadek – powiedział. Taki rozwój wypadków mógł dać im przewagę lub odbić się czkawką, bo samice broniące jaj bywały znacznie bardziej agresywne, atakując okrutniej i walcząc zacieklej. Odbił się od ściany, zrównując się z Benem i odstawiając na blat zapakowane bezpiecznie eliksiry. – My ich nie potrzebujemy, ale alchemik i uzdrowiciel powinni je mieć. Na wszelki wypadek – odparł ostrożnie. Szanował smoki i inne magiczne stworzenia, czasami bardziej nawet, niż ludzi – ale szanował też ludzkie życie, i nie chciał pozostawiać pozostałych członków grupy zupełnie bezbronnymi. – Prawdopodobnie i tak nawet nie zbliżą się do smoczycy – dodał po chwili, trochę uciekając w myślenie życzeniowe; nie planował celowo narażać na bezpośrednie starcie nikogo, kto nie był przygotowany, by je zwyciężyć, ale nie był też w stanie wszystkiego przewidzieć. Smoki były wspaniałe, ale były też dzikie – i wielce nieprzewidywalne.
Przemknął spojrzeniem po całym zgromadzonym na blacie ekwipunku, przeliczając go w myślach i odhaczając kolejne pozycje nieistniejącej listy. – Myślisz, że mamy już wszystko? – zapytał, bezwiednie trącając Jaimiego ramieniem. Wydawało mu się, że tak – ale jak to mówią, co dwóch łowców smoków, to nie jeden.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]12.06.19 7:00

Wright pokiwał ze śmiertelną – także i dosłownie, czyż nie zbliżali się coraz szybciej do granicznego wieku stu lat, będącego dla czarodziejów początkiem starości? – powagą głową, mimowolnie powracając do lat dzieciństwa. Wcale nie tak beztroskich, jak mogłoby się to wydawać, doskonale pamiętał jeszcze targający drobnym ciałkiem żal, gdy nie pozwalano mu sięgać po siekierę, by wraz z ojcem ścinać drzewo na beczki ognistej whisky Macmillanów; pamiętał palącą tęsknotę za wioską pełną krewnych; pamiętał też wszystkie te nienaturalnie potężne emocje, jakie targały nim na przestrzeni szkolnej znajomości z Percivalem. Niedowierzanie, niepokój, lęk, zwiększający się tylko, gdy odważył się przekroczyć opisaną w kodeksach moralności granice i sięgnąć po to, co nieznane, a tak upragnione. Z perspektywy czasu tamte małe, chłopięce dramaty wcale nie wydawały się śmieszne, zawsze posiadał w sobie dużo wyrozumiałości i empatii wobec młodszego siebie, bez brody, bez blizn i bez zielonego pojęcia o tym, jak piękne i bolesne przeżycia przyniesie mu dorosłość.
Pełna obowiązków, także tych pozornie nudnych, choć przecież przygotowywanie wyprawy sprawiało Benjaminowi dużo frajdy. Porządki były mu obce, tak samo jak ład i chłodne planowanie, lecz uzupełniali się z Percivalem: mógł więc znosić na stół wszelkie przydasie, dumny ze swego wkładu w dbanie o zaplecze magicznego obozowiska. – Dobra, trochę ciepła w ubraniach i śpiworach…i zabrałbym też siekierę, dobrze byłoby mieć drewno do ogniska, a przy tych anomaliach wolałbym nie ścinać drzew zaklęciami- szybko pomknął myślowym ciągiem ku nieprzyjemnej, górskiej aurze. – Może też przydać się w innych okolicznościach, to naprawdę wielofunkcyjne cudo – dodał, zapobiegawczo obronnym tonem, jakby chciał uprzedzić ewentualne wątpliwości kierownika wyprawy. Ruszył także w stronę najmniej zakurzonego kufra, wyciągając z niego podstawowy sprzęt każdego drwala, z radością kładąc zadbaną, niepełnowymiarową siekierę wśród eliksirów, lin oraz innego sprzętu. – Myślisz, że powinniśmy zabrać jakieś specjalne skrzynie na jaja? Wzmocnione zaklęciami, wypełnione ciepłymi materiałami, podlane tym eliksirem, co zwiększa temperaturę? Kiepsko by było, gdyby te maluchy wykluły się przed czasem w górach – podrzucił, pewien, że Blake i tak już zajął się tym tematem, chciał jednak zabłysnąć swą niedawno odkrytą przezornością.
Westchnął ciężko słysząc o brzękadłach – Percival miał wiele racji, dlatego z ciężkim sercem machnął dłonią w stronę stojącej za plecami mężczyzny szafy. – Są tam, na dolnych półkach. Weź te z góry, są lepiej naoliwione – mruknął, samemu nie chcąc przykładać ręki do pakowania tych budzących lęk wśród smoków przedmiotów. – W ogóle kto z nami jedzie? Rozmawiałeś już z chłopakami z rezerwatu, pomogą nam zawieźć to całe ustrojstwo do obozu? – zerknął na niego z ukosa, zastanawiając się, kogo Percy wybrał do swej drużyny nieustraszonych smokologów i równie niestrudzonych tragarzy. Dobrze było znać kogoś, kto chronił twoje plecy, gdy ty narażałeś głowę dla rozwścieczonego, zagubionego smoka. – A później: będziemy dbać o nią tutaj, prawda? – dodał szybko, bez związku z poprzednim pytaniem. Podekscytowanie smoczą wyprawą udzielało mu się coraz bardziej. Układy z Rosierami i rezerwatem w Kent się pogorszyły a Wright wątpił, czy kiedykolwiek będą mogli ponownie ujrzeć mityczną wyspiarkę rybojadkę, chociaż to oni w większym stopniu przyczynili się do jej schwytania. Na Merlina, uratował wtedy życie temu śmierdzącemu Yaxleyowi z bagien – do dziś nie wiedział, co tym myśleć, gniewem przykrywając dziwne poczucie, że zrobił dobrze. Choćby dlatego, by w końcu Morgoth zgnił na resztę życia w więzieniu, gdy w końcu złapią go za zbrodnie, jakich się dopuścił. Szybka śmierć przez uduszenie byłaby zbyt łagodna.
Lekkie szturchnięcie w ramię przywróciło go do rzeczywistości: odpowiedział tym samym, jednak znacznie silniejszym gestem, prawie wprowadzając umięśnione ciało przyjaciela w stan nierównowagi. – Tak, wydaje mi się, że tak. Odznacz te rzeczy na swojej liście, żebyś miał pewność i mógł spać spokojnie, bez wiercenia się – polecił jednak, szczerząc zęby, po czym wspaniałomyślnie przeszedł na drugi kraniec stołu, by móc szybciej sprawdzać, czy w miejscu pakowania znajduje się wszystko, co musieli zabrać ze sobą na tą wyjątkową wyprawę. Mającą być poniekąd spełnieniem ich chłopięcych marzeń sprzed wielu lat.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wzgórza rezerwatu - Page 4 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wzgórza rezerwatu [odnośnik]15.06.19 17:25
Wysłuchiwał każdej jego sugestii z uwagą, bez względu na to, czy wypowiadane były z pełną stanowczością, czy rzucane mimochodem; cenił sobie jego zdanie – od zawsze, czy może – odkąd pamiętał, już w zamierzchłych czasach niejednokrotnie dając się wbrew rozsądkowi namówić na szalone łamanie szkolnego regulaminu. I nie, nie chodziło tu o skomplikowaną naturę intensywnych uczuć, które już wtedy im towarzyszyły, bo chociaż Percivalowi zdarzało się podejmować decyzje pod wpływem emocji, to w sprawach istotnych i ważnych, częściej niż sercem, kierował się chłodną logiką. Podpowiadającą mu teraz, by skorzystał z posiadanej przez przyjaciela mądrości – tej życiowej, niepłynącej z książek czy przestróg, a z doświadczenia; tej, której w dużej mierze brakowało jemu, przez wiele lat chowanemu pod przejrzystym kloszem, chroniącym go przed bolesnymi upadkami. Nie wszystkimi – ale przeważającą większością. – Masz rację – przyznał, kiwając głową i zawieszając spojrzenie na lśniącym ostrzu siekiery. Nie widział jej po raz pierwszy, na ogół podobne narzędzia wprawiano jednak w ruch prostym zaklęciem, nie siłą ludzkich mięśni. – Wolałbym nie oberwać fulgoro przy próbie podgrzania wody na herbatę – dodał jeszcze, anomalie – zwłaszcza z burzą grzmiącą groźnie nad górami – nie powinny być traktowane lekko.
Pochylił się nad blatem stołu, mrucząc bezwiednie pod nosem i segregując wstępnie wszystko, co udało im się zebrać. Cieszył się, że mimo wszystko namówił Bena na pofatygowanie się do wieży; w pojedynkę musiałby spędzić tutaj trzy razy więcej czasu. – Tak, koniecznie – odpowiedział, unosząc spojrzenie znad skrzyni z eliksirami, gdy raz jeszcze przeliczył wszystkie fiolki. – Z tego, co wiem, to na czas podróży były zamknięte właśnie w takiej skrzyni, ale musimy brać pod uwagę, że może być zniszczona albo uszkodzona, i jaja są narażone na mróz. W takim wypadku liczy się każda godzina, one nie powinny być trzymane w zimowych warunkach – dodał. Osobiście miał nadzieję, że znajdą kufer w stanie nienaruszonym, ale musiał myśleć realistycznie: przy upadku z dużej wysokości było to mało prawdopodobne. Wystawienie jaj na działanie niskich temperatur i wyładowań miałoby katastrofalne skutki, wyklucie się smoków w górach – jeszcze gorsze; młode pisklęta, pozbawione ochrony w postaci twardej skorupy, nie przeżyłyby dłużej niż parę dni.
Kiwnął głową w odpowiedzi na słowa przyjaciela, kierując się w stronę wskazanych przez niego półek i przez chwilę wybierając ze sterty brzękadeł te wyglądające na najbardziej sprawne. Rozumiał dźwięczącą w głosie Wrighta niechęć i sam czuł się dziwnie źle choćby biorąc do ręki brzęczące narzędzia, ale musieli brać pod uwagę każdą ewentualność – nawet tę najbardziej niespodziewaną i trudną. – Tak, mają wyruszyć na kilka godzin przed nami – odparł, odpowiadając najpierw na drugie z pytań, po czym podniósł się z powrotem do pionu, wracając do stołu i kładąc na nim parę brzękadeł. Miał nadzieję, że nigdy nie będą zmuszeni do ich użycia. – Oprócz nas – Matthew, ale chyba go jeszcze nie znasz, bo pracuje tu od niedawna. Poprosiłem też o pomoc Sprouta, pracowałem z nim kiedyś – teraz jest magiweterynarzem, ale ma doświadczenie ze smokami. Ogród Magizoologiczny też wysyła kogoś od siebie, Lovegood? No i Charlene z Roselyn też jadą, przyda nam się alchemik i magomedyk – wyliczył, spoglądając z ukosa na Bena i zastanawiając się mimowolnie, jak to się stało, że ich wyprawa liczyła równo dwa i pół Wrighta. – Tak – przytaknął, nie wyobrażał sobie innego scenariusza; żmijoząbka należała do Peak District, to tutaj miała trafić – i miał zamiar dopilnować, by tak właśnie było. – Trzeba będzie się jej uważnie przyglądać, boję się, czy te anomalie jakoś poważniej jej nie zaszkodziły. Wiesz, w sposób, którego może nie być widać na pierwszy rzut oka – dodał; tak wiele jeszcze nie rozumieli w temacie niestabilnej magii, że czasami budziło to w nim nieokreślony lęk.
Nie spodziewał się zdecydowanie zbyt energicznego szturchnięcia, dlatego zachwiał się gwałtownie, odzyskując równowagę tylko dzięki stabilności obciążonego ekwipunkiem stołu. Prychnął pod nosem, ignorując uwagę o liście – choć oczywiście miał zamiar to zrobić. – Nie wiercę się – burknął, niezbyt zgodnie z prawdą: wciąż niemal noc w noc dręczyły go koszmary, z których budził się gwałtownie, niejednokrotnie przez przypadek sprzedając śpiącemu tuż obok mężczyźnie bolesne uderzenie łokciem, ale na ogół unikał jak ognia wszelkich rozmów na ten temat, uznając swoją słabość za żenującą i wstydliwą. Teraz też odchrząknął głośno, myśląc intensywnie nad szybką zmianą tematu. – Ale no, chyba mamy wszystko. Biegniemy uporać się z papierami okupującymi twoje biurko, czy mogą poczekać jeszcze kilka minut? – rzucił, odwracając się w stronę Jaimiego i robiąc krok do przodu, podczas gdy jego brew powędrowała do góry, niemal chowając się pod nieznośnie opadającymi na czoło włosami.

| zt x2 :pwease:




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott

Strona 4 z 7 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Next

Wzgórza rezerwatu
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach