Ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulica
Śmiertelny Nokturn ściśle sąsiaduje z ulicą Pokątną, przecinając się z nią opodal banku Gringotta. Z początku wąska, klaustrofobiczna, kamienna uliczka, z wieloma odnogami i ślepymi zaułkami, z pustostanami i zabitymi deskami oknami; dalej rozszerzająca się, skupiająca więcej czarnomagicznych sklepów, lokali wątpliwej jakości - ciągle jednak tak samo przygnębiająca, przerażająca i zapuszczona. Mało nań latarni czy umocowanych ścian budynków lamp, jeszcze mniej działających. Niewielu również przechodniów.
Śmiertelny Nokturn to nie tylko ulica; to serce nielegalnego półświatka, ostoja życiowych wykolejeńców. To prawdziwe życie.
Śmiertelny Nokturn to nie tylko ulica; to serce nielegalnego półświatka, ostoja życiowych wykolejeńców. To prawdziwe życie.
Hjalmara ciągnęło do morza i chętnie potowarzyszyłby ojcu w jakimś rejsie. No ale to było póki co nierealne. Powody były dwa. Pierwszym faktycznie było unikanie morza przez Cadana, ale drugim i do tego ważniejszym były anomalie. Nikt o zdrowych zmysłach nie wsadziłby dzieciaka na jakikolwiek statek. Równie dobrze możnaby wystawić beczkę z prochem na słońce. Hjalmar póki co musiał zadowolić się lądem. Chociaż jeśli miałby wybierać wolałby siedzieć gdzieś na dalekiej północy, a nie w zapyziałym Londynie. Nie przepadał za tym miastem. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że to właśnie będąc w Londynie można być w centrum wydarzeń i w pewnym sensie trzymać rękę na pulsie.
No ale wróćmy do Nokturnu i sklepu Paliczki.
-No tak... ale w sumie to wciąż kości mugoli...- mruknął. Nie był do końca przekonany co do tego, że mugole mogą być w jakikolwiek sposób przydatni. Nawet jako meble. No ale dyskusję przerwała anomalia. Minęła na szczęście dość szybko. Hjalmar przez moment siedział na ziemi nieco oszołomiony, a potem nieco ostrożnie, tak jakby bał się, że ból z nienacka powróci podniósł się na nogi z pomocą swojego ojca.
-Wszystko gra... - oznajmił przy okazji przestępując z nogi na noge i sprawdzając czy faktycznie już jest wszystko w porządku.
-Nie...- pokręcił głową - chodźmy dalej... -zadecydował. - jakbyśmy wrócili tak wcześnie do domu to potem musielibyśmy odpowiedzieć na pytania mamy co się stało... - zauważył. Wydawało mu się, że lepiej żeby Eir nie wiedziała o dzisiejszych psikusach magii. Po co miałaby się dodatkowo denerwować? Do tego pewnie Hjalmar jeszcze bardziej byłby uziemiony w domu. Nie... lepiej żeby nie wiedziała. Nawet dobrze nie ruszyli spod Paliczków gdy w stronę małego czarodzieja pomknęła chmara ciem. Hjalmar raczej robali się nie bał, ale pewnie po czymś takim będzie trochę podejrzliwie patrzeć na wszelkie motyle nocne. Odruchowo osłonił głowę rękami, nie uciekał, nie machał rękami, czekał aż się od niego odczepią, albo aż ojciec coś wymyśli. Na szczęście po chwili wszystkie owady padły, więc nie musieli kombinować co zrobić.
-Widziałeś kiedyś takie ćmy? - zapytał Cadana, chwytając jednego martwego owada za skrzydełka i podnosząc na wysokość oczu. Teraz mógł się mu przyjrzeć na spokojnie.
-Dobrze, że zdechły- mruknął pod nosem. Rzucił trupka na ziemię i kopnął w jakąś większą stertę ciem. Paskudztwo.
No ale wróćmy do Nokturnu i sklepu Paliczki.
-No tak... ale w sumie to wciąż kości mugoli...- mruknął. Nie był do końca przekonany co do tego, że mugole mogą być w jakikolwiek sposób przydatni. Nawet jako meble. No ale dyskusję przerwała anomalia. Minęła na szczęście dość szybko. Hjalmar przez moment siedział na ziemi nieco oszołomiony, a potem nieco ostrożnie, tak jakby bał się, że ból z nienacka powróci podniósł się na nogi z pomocą swojego ojca.
-Wszystko gra... - oznajmił przy okazji przestępując z nogi na noge i sprawdzając czy faktycznie już jest wszystko w porządku.
-Nie...- pokręcił głową - chodźmy dalej... -zadecydował. - jakbyśmy wrócili tak wcześnie do domu to potem musielibyśmy odpowiedzieć na pytania mamy co się stało... - zauważył. Wydawało mu się, że lepiej żeby Eir nie wiedziała o dzisiejszych psikusach magii. Po co miałaby się dodatkowo denerwować? Do tego pewnie Hjalmar jeszcze bardziej byłby uziemiony w domu. Nie... lepiej żeby nie wiedziała. Nawet dobrze nie ruszyli spod Paliczków gdy w stronę małego czarodzieja pomknęła chmara ciem. Hjalmar raczej robali się nie bał, ale pewnie po czymś takim będzie trochę podejrzliwie patrzeć na wszelkie motyle nocne. Odruchowo osłonił głowę rękami, nie uciekał, nie machał rękami, czekał aż się od niego odczepią, albo aż ojciec coś wymyśli. Na szczęście po chwili wszystkie owady padły, więc nie musieli kombinować co zrobić.
-Widziałeś kiedyś takie ćmy? - zapytał Cadana, chwytając jednego martwego owada za skrzydełka i podnosząc na wysokość oczu. Teraz mógł się mu przyjrzeć na spokojnie.
-Dobrze, że zdechły- mruknął pod nosem. Rzucił trupka na ziemię i kopnął w jakąś większą stertę ciem. Paskudztwo.
The member 'Hjalmar Goyle' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Dni były chłodne, noce zaś — zjawiskowo ciepłe. I ten poranek nie był inny. Temperatura zamiast rosnąć, spadała, ale przejaśniało się. Słońce przedzierało się przez gęste chmury, które niczym gruba pierzyna z gęsich piór okrywała niebo. Ale nad Nokturnem wciąż unosił się dym, który powstrzymywał przebijające się promienie, jak kurtyna, jak gruby płaszcz, który nie dopuszczał ni chłodni nu zimna do środka. Nie padało, a jednak robiło się wilgotno. Nocne, suche powietrze odchodziło wraz z wysoką temperaturą, po świcie kocie łzy, pełne brudu i krwi robiły się mokre i śliskie — łatwo było o upadek. I tego poranka, jak wszystkich innych, odkąd diametralnie zmienił kierunek, zmierzał do starego, niezachęcającego budynku, w którym niegdyś handlowano przyborami służącymi nekromancji. Było pusto, wokół unosiła się mgła. Gęsta, duszna i niezbyt przyjemna. Przedzierał się przez nią, kotłowała się za długim, gdy obracał się z powłóczystym płaszczem. Ale nie był sam. W bielejącym poranku towarzyszyła mu para mądrych oczu, która śledziła każdy jego ruch, każdy krok. Słyszał odbijający się echem tupot małych stóp po śliskim chodniku, jak trzepot małych, nierozwiniętych jeszcze skrzydeł w cichym, budzącym się do życia lesie. Nie odwracał się przez pewien czas — ale nie mógł tak kroczyć długo, aż do samego Proroka. Nie mogła iść tam za nim, by ujrzeć małe, pokrzywdzone dzieci. Nawet jeśli w głębi czarnej jak paciorkowe krucze oczy duszy byłaby gotowa zabawić się z nimi jak należy. Skręcił więc wcześniej, w wąską, ślepą aleję i zatrzymał się za gzymsem, przywierając do mokrej ściany. Czekał chwilę, nasłuchując. I kiedy tylko znalazła się w zasięgu, wyskoczył na nią, łapiąc i zatykając jej usta dłonią, chwytając ją — małą, bezbronną i wierzgającą w szerokie ramiona i wciągając ją w ciemny zakamarek.
— Śledzisz mnie, młoda damo?— spytał surowo, stawiając ją pod przeciwną ścianą, obracając ku sobie i powoli, odrywając dłoń od jej małej twarzyczki; nim postanowi go ugryźć. Nie chciał kusić losu. Nim rzeczywiście oderwał rękę od jej ust, drugim palcem nakazał jej być cicho. Wokół pełno było dziwów, nie potrzebne było im zamieszanie. Puścił ją powoli i kucnął przed nią, schodząc do jej poziomu — mając jej twarz na wysokości własnej.
Przyglądał jej się uważnie. Jej szmaragdowym oczom, bladej twarzy, wąskim usteczkom i długim, potarganym włosom w kolorze smoły. Mały kocmołuch, który wszędzie wiecznie się wałęsał. Westchnął ciężko. Gdzieś z boku zaczęły ujadać psy.
Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął papierową torebkę i wystawił w jej kierunku. Była prawie pusta, ale w środku znajdowało się jeszcze kilka słodko-kwaśnych landrynek w kolorze najpiękniejszego złota. Cukier błyszczał na nich, ale w środku znajdował się kwaśny syrop z cytryn.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Na niebie mignęła sylwetka sroki. Szerokim ogonem przecięła powietrze, by za chwilę złożyć go niczym wachlarz i wylądować na szczątkowym płocie. Ciemne pióra zatrzepotały, łeb obrócił się, podrywał spazmatycznie, ogniskując paciorkowe ślepia na małej dziewczynce w czarnej sukience skaczącej po zniszczonym chodniku między budynkami.
Trzy czarownice stały na stosie, raz-dwa-trzy.
Ziemia zadrżała, zmieniając ułożenie wyrysowanych linii, ćwicząc dziecięcy refleks i uniemożliwiając jej powrót z pomocą tych samych skoków. Jedna nóżka obuta w stary trzewik zawisła nad ziemią zgięta w pół, dłonie rozstawiły się jak u ptaka podrywającego się do lotu.
Jedna aurorom zagrała na nosie i dwoje dzieci zamieniła w prosie, raz-dwa-trzy.
Biało-czarny ptak zleciał nieco niżej, nastroszył pióra na karku i zeskoczył na ziemię, całkiem nieświadomy tego, że schowany pod zgniłą beczką kot tylko na to czekał. Widziała, że Licho postanowił wyjść przez okno i poszukać obiadu gdzieś indziej, nie wśród szczurzych nor – te najwyraźniej już mu się znudziły. Zatrzymała się na chwilę, zerkając tylko na srokę, wyczuwając jednak obecność jej kociego chowańca. Współpracowali. Bez słów, bez niepotrzebnego szeptu. Skoczyła do tyłu na jednej nodze, opuściła drugą, pokonała kolejną łamigłówkę.
Druga beczkę rzuciła w tłum, wino wylała na głowę dwóm, raz i dwa.
Licho wyskoczyło ze swojej nory, rozwarło łapy i zatopiło ostre pazury w miękkim ciele otoczonym przez puszyste pióra. Igłami w swoich szczękach złamał jej kark, żeby się nie szamotała. To już nie był jej czas.
– Nigdy nie były dobrymi lotnikami – mruknęła, zaplatając za sobą drobne paluszki. Nie dotknęła drapieżnika. Wiedziała, że nie należy denerwować zwierząt, kiedy jedzą.
Gdy usłyszała kroki, skryła się w cieniu zniszczonych skrzyń. Bezgłośnie. Jak wrona opadająca zgrabnie na gałąź. Dostrzegła jego sylwetkę znikającą za murowaną, starą ścianą. Rozpoznała go od razu, płaszcz przypominał kołyszący się z każdym krokiem ogon, czarny jak noc, teraz przebijający się między mgłą a porankiem jak ścinający głowę topór. Czuła znajome łaskotanie w mięśniach, dotąd nieznane, umykające jednak z każdym krokiem, który stawiała, żeby za nim nadążyć. Mnóstwo wody w rzece upłynęło, odkąd po raz ostatni mogła bawić się blisko lecznicy. Anomalie mogły zaatakować ją w każdej chwili, ale teraz nie chciała o nich myśleć. Smak świeżego powietrza za bardzo nęcił, przywiązywał do siebie. I popychał do głupich pomysłów.
Mały podlot wkraczający na wilczą ścieżkę nie mógł skończyć dobrze. Tak jak sroka zlatująca na niebezpieczny grunt, kocie terytorium. Nie latała jeszcze tak sprawnie, więc poruszała się na szczupłych, ptasich nóżkach, kryjąc się w cieniu budynków, pod grubą watą opadającej mgły. Sądziła, że była sprytna i szybka; że mogłaby uciec, gdyby tylko chciała. Chwila nieuwagi mogła kosztować ją życie.
Instynkt zareagował, migając ostrzegawczymi tonami przy dniu, kiedy ogar o kłach skropionych krwią próbował złapać ją w ten sam sposób. Szarpnęła głową, wroni puch włosów rozsypał się po jego dłoni szarpnęła ramionami i nogą, kopnęła go w łydkę. Mądrze odciągnął od jej ust dłoń – zdążył zobaczyć jak kłapnęła dziobem, żeby go zranić. Przestraszyła się, rozedrgane spojrzenie zatrzymywało się najpierw na nim, by za chwilę szukać drogi ucieczki. Najłatwiejszej i najszybszej. Od razu pod skrzydła matki. Oddychała przez usta. Czując, że jego uścisk staje się lżejszy, wymknęła się spod jego ręki i zrobiła krok do tyłu.
– Nie jestem damą, tylko Wroną – poprawiła go ostrym tonem, niemal przypominającym ten, którym posługiwała się Cassandra, gdy trzeba było doprowadzić pacjenta do porządku. – Sprawdzam, którędy chadzają wilki. I czemu chadzają same – dopowiedziała, z nieufnością zerkając w stronę wysuniętej torebki. Coś w niej zabłyszczało. Poznała ten kształt. Smaczny, rozpływający się w ustach rozkoszą, gdy z odpowiednią siłą ząb przebijał błyszczącą powierzchnię. Rzadko jednak spotykany.
– Są zatrute? – obdarzyła Ramseya tym samym nieufnym spojrzeniem, które sprezentowała niewinnym landrynkom.
Trzy czarownice stały na stosie, raz-dwa-trzy.
Ziemia zadrżała, zmieniając ułożenie wyrysowanych linii, ćwicząc dziecięcy refleks i uniemożliwiając jej powrót z pomocą tych samych skoków. Jedna nóżka obuta w stary trzewik zawisła nad ziemią zgięta w pół, dłonie rozstawiły się jak u ptaka podrywającego się do lotu.
Jedna aurorom zagrała na nosie i dwoje dzieci zamieniła w prosie, raz-dwa-trzy.
Biało-czarny ptak zleciał nieco niżej, nastroszył pióra na karku i zeskoczył na ziemię, całkiem nieświadomy tego, że schowany pod zgniłą beczką kot tylko na to czekał. Widziała, że Licho postanowił wyjść przez okno i poszukać obiadu gdzieś indziej, nie wśród szczurzych nor – te najwyraźniej już mu się znudziły. Zatrzymała się na chwilę, zerkając tylko na srokę, wyczuwając jednak obecność jej kociego chowańca. Współpracowali. Bez słów, bez niepotrzebnego szeptu. Skoczyła do tyłu na jednej nodze, opuściła drugą, pokonała kolejną łamigłówkę.
Druga beczkę rzuciła w tłum, wino wylała na głowę dwóm, raz i dwa.
Licho wyskoczyło ze swojej nory, rozwarło łapy i zatopiło ostre pazury w miękkim ciele otoczonym przez puszyste pióra. Igłami w swoich szczękach złamał jej kark, żeby się nie szamotała. To już nie był jej czas.
– Nigdy nie były dobrymi lotnikami – mruknęła, zaplatając za sobą drobne paluszki. Nie dotknęła drapieżnika. Wiedziała, że nie należy denerwować zwierząt, kiedy jedzą.
Gdy usłyszała kroki, skryła się w cieniu zniszczonych skrzyń. Bezgłośnie. Jak wrona opadająca zgrabnie na gałąź. Dostrzegła jego sylwetkę znikającą za murowaną, starą ścianą. Rozpoznała go od razu, płaszcz przypominał kołyszący się z każdym krokiem ogon, czarny jak noc, teraz przebijający się między mgłą a porankiem jak ścinający głowę topór. Czuła znajome łaskotanie w mięśniach, dotąd nieznane, umykające jednak z każdym krokiem, który stawiała, żeby za nim nadążyć. Mnóstwo wody w rzece upłynęło, odkąd po raz ostatni mogła bawić się blisko lecznicy. Anomalie mogły zaatakować ją w każdej chwili, ale teraz nie chciała o nich myśleć. Smak świeżego powietrza za bardzo nęcił, przywiązywał do siebie. I popychał do głupich pomysłów.
Mały podlot wkraczający na wilczą ścieżkę nie mógł skończyć dobrze. Tak jak sroka zlatująca na niebezpieczny grunt, kocie terytorium. Nie latała jeszcze tak sprawnie, więc poruszała się na szczupłych, ptasich nóżkach, kryjąc się w cieniu budynków, pod grubą watą opadającej mgły. Sądziła, że była sprytna i szybka; że mogłaby uciec, gdyby tylko chciała. Chwila nieuwagi mogła kosztować ją życie.
Instynkt zareagował, migając ostrzegawczymi tonami przy dniu, kiedy ogar o kłach skropionych krwią próbował złapać ją w ten sam sposób. Szarpnęła głową, wroni puch włosów rozsypał się po jego dłoni szarpnęła ramionami i nogą, kopnęła go w łydkę. Mądrze odciągnął od jej ust dłoń – zdążył zobaczyć jak kłapnęła dziobem, żeby go zranić. Przestraszyła się, rozedrgane spojrzenie zatrzymywało się najpierw na nim, by za chwilę szukać drogi ucieczki. Najłatwiejszej i najszybszej. Od razu pod skrzydła matki. Oddychała przez usta. Czując, że jego uścisk staje się lżejszy, wymknęła się spod jego ręki i zrobiła krok do tyłu.
– Nie jestem damą, tylko Wroną – poprawiła go ostrym tonem, niemal przypominającym ten, którym posługiwała się Cassandra, gdy trzeba było doprowadzić pacjenta do porządku. – Sprawdzam, którędy chadzają wilki. I czemu chadzają same – dopowiedziała, z nieufnością zerkając w stronę wysuniętej torebki. Coś w niej zabłyszczało. Poznała ten kształt. Smaczny, rozpływający się w ustach rozkoszą, gdy z odpowiednią siłą ząb przebijał błyszczącą powierzchnię. Rzadko jednak spotykany.
– Są zatrute? – obdarzyła Ramseya tym samym nieufnym spojrzeniem, które sprezentowała niewinnym landrynkom.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Starał się o tym nie rozmyślać. O rejsach, przygodach, powiewie morskiej bryzy na nieogolonej twarzy. Ciągnęło go w tamte rejony oraz odpychało jednocześnie. Kiedy zbyt mocno zaplątywał się w rajskie wyobrażenia przyszłego rejsu, przypominał sobie o krwi. Krwi w wodzie, krwi na statku, wszędzie, mnóstwo. Roztrzaskana kość przyjaciela oraz wirujące w żołądku jedzenie. Te koszmary nie nawiedzały Cadana już tak często, lecz sam musiał je niekiedy przywoływać - paradoksalnie po to, żeby szaleństwo nie wyciągnęło po niego swoich szponów. Zresztą, kiedyś musiał pokazać synowi statek. Tak szczegółowiej, na dłużej niż do tej pory. Tego wymagała odwieczna tradycja, chociaż to właśnie przez nią Hjalmar nie zasmakował w norweskiej ziemi. Nie mieli tam wstępu - drwiący, brawurowi Goyle'owie. Nie mogli osiąść się na tamtejszych terenach na dłużej. Blondyn czasem za tym tęsknił. A surowością krajobrazu oraz wiatrem wspomnień.
Jednakże musiał przeżyć swoje życie najlepiej jak potrafił. Miał tylko jedno. Na razie poświęcał się klątwom oraz rodzinie - na resztę przyjdzie czas. Ten goił rany niczym najlepszy magomedyk, zatem i jemu na pewno się poszczęści. Musiał jedynie cierpliwie czekać. Chociaż cierpliwość nigdy nie była najwyższą cnotą Cadana.
- Wiesz, to dobrze, że się na coś przydają. Bezużyteczność to prawdziwie obrzydliwa cecha - stwierdził na odpowiedź chłopca. Pasowała akurat do profilu szlam, lecz co tu dużo mówić, podobały mu się meble z kości mugoli. Wyglądały naprawdę dystyngowanie, pomimo dość znaczącej wady jakim było pochodzenie. Mógłby mieć taki stół. Wyżywałby się na nim w chwilach frustracji, żeby później kupić nowy. - Każdy z tych przedmiotów to zamordowana szlama. Sam pożytek - dodał ostatecznie. Tak, sprawiałby sobie nowy mebel, za każdym razem.
- Na pewno? - spytał go, patrząc nań podejrzliwie. Wreszcie Goyle pokiwał głową. - Tak, lepiej, żeby matka nie zaczęła drążyć tematu - mruknął ugodowo. Bowiem czarownica miała niezwykły dar węszenia kłamstw oraz spisków, zaś honor Hjala był teraz najważniejszy!
Jednakże nadlatujące ćmy rozeźliły Cadana na tyle, że gotów był to wszystko rzucić oraz skierować się do domu. Chciał coś załatwić, lecz kapryśna magia uwięziona w ciele chłopca była nie do zniesienia. Odetchnął głęboko - najważniejsze, że nic mu nie było. - Nie - przyznał zgodnie z prawdą. Takich bydlaków to nie widział. - Dobrze - przytaknął, nieco przyspieszając kroku. - Muszę zdobyć parę ingrediencji dla matki, chcesz iść ze mną czy zaczekasz tu niedaleko? - spytał kiedy zbliżali się do miejsca spotkania z pewnym podejrzanym typkiem.
Jednakże musiał przeżyć swoje życie najlepiej jak potrafił. Miał tylko jedno. Na razie poświęcał się klątwom oraz rodzinie - na resztę przyjdzie czas. Ten goił rany niczym najlepszy magomedyk, zatem i jemu na pewno się poszczęści. Musiał jedynie cierpliwie czekać. Chociaż cierpliwość nigdy nie była najwyższą cnotą Cadana.
- Wiesz, to dobrze, że się na coś przydają. Bezużyteczność to prawdziwie obrzydliwa cecha - stwierdził na odpowiedź chłopca. Pasowała akurat do profilu szlam, lecz co tu dużo mówić, podobały mu się meble z kości mugoli. Wyglądały naprawdę dystyngowanie, pomimo dość znaczącej wady jakim było pochodzenie. Mógłby mieć taki stół. Wyżywałby się na nim w chwilach frustracji, żeby później kupić nowy. - Każdy z tych przedmiotów to zamordowana szlama. Sam pożytek - dodał ostatecznie. Tak, sprawiałby sobie nowy mebel, za każdym razem.
- Na pewno? - spytał go, patrząc nań podejrzliwie. Wreszcie Goyle pokiwał głową. - Tak, lepiej, żeby matka nie zaczęła drążyć tematu - mruknął ugodowo. Bowiem czarownica miała niezwykły dar węszenia kłamstw oraz spisków, zaś honor Hjala był teraz najważniejszy!
Jednakże nadlatujące ćmy rozeźliły Cadana na tyle, że gotów był to wszystko rzucić oraz skierować się do domu. Chciał coś załatwić, lecz kapryśna magia uwięziona w ciele chłopca była nie do zniesienia. Odetchnął głęboko - najważniejsze, że nic mu nie było. - Nie - przyznał zgodnie z prawdą. Takich bydlaków to nie widział. - Dobrze - przytaknął, nieco przyspieszając kroku. - Muszę zdobyć parę ingrediencji dla matki, chcesz iść ze mną czy zaczekasz tu niedaleko? - spytał kiedy zbliżali się do miejsca spotkania z pewnym podejrzanym typkiem.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Choć była mała, zwinna; choć jej skrzydełka szamotały się w sieci jego rąk, trzymających ją mocno w miejscu, a dziób, nie, mały dziobek próbował kłapnąć jego palce i przedrzeć trzymającą ją w pułapce siatkę, nie mogłaby się oswobodzić. Bo jak Licho dopadł ją szybko i zwinnie i gdyby tylko chciał, gdyby tylko głód nim kierował, samczy instynkt zamiast rozumu, już dawno miałaby skręcony kark lub poderżnięte gardło, a jej słodka jak miód posoka splamiłaby wilgotny bruk. Nie chciał myśleć, że była wyjątkowa. Że przez lata traktowania jej instrumentalnie — jako droga do odpowiedniego sojuszu z uzdrowicielką, uczyniły z nią kogoś więcej; że zamiast małego bachora była już młodą i mądrą czarownicą, intelektem i sprytem znacznie przewyższającą swoich rówieśników; że nie mógłby postrzegać jej inaczej, jeśli jej większą i doroślejszą kopię darzył szacunkiem, którego nie chciał okazać i troską, której nie zamierzał nigdy objawić. Szarymi, posępnymi oczami patrzył na nią, szarpiącą się przez chwilę. Ale i on chciał być sprytny. Puścił ją, pozwalając jej podejmować własne, mądre decyzje. Przedstawił jej warunki ugody i propozycję współpracy, choć przewyższał ją siłą, wzrostem i doświadczeniem. Dał jej szansę, zapominając o tym, że nawet niewielki kontakt z nią mógł przypłacić życiem. Pracował z dziećmi w Gwiezdnym Proroku od wielu dni. I nie raz już doświadczył szaleńczej mocy anomalii, która z ofiar robiła oprawców, a z niego — silnego i potężnego czarodzieja; bezbronną przed dzieckiem, słabnącą z każdym oddechem zabawkę.
Odsunął się, choć wierzgała jak zarzynane prosię. W przeciwieństwie do małego Dolohova nie zamierzał jej porównywać do niego. Nie musiał jej lubić, a ona nie musiała lubić jego. Jej matki też nie lubił. A jednak myśly ku niej biegły jak oszalałe za każdym razem, kiedy pozwalał sobie na odrobinę swobody. Kontrola. Stała, pełna i bezwzględna. Wobec siebie najbardziej — po wielu latach okazało się, że potrzebował własnych ograniczeń bardziej niż ludzie, z którymi współpracował.
— Na razie jesteś tylko pisklęciem, wroną staniesz się, jeśli przeżyjesz, a gdybyś trafiła na kocura, już dawno byłabyś martwa — skarcił ją bezwiednie, ucząc, zamiast grozić. Nie planował tego. Nie myślał o tym, by ją wychowywać. Cassandra sama powinna dbać o córkę — ale przecież przyrzekł jej, że małej wronie nic się nie stanie. Dlatego nie szczerząc kłów, nie wwiercając jej wygłodniałego spojrzenia obserwował ją przez chwilę. Nie miała pojęcia pewnie nawet, jak bardzo jej ton głosu, ostre spojrzenie i każdy gest przypominają matkę. Być może to był powód, dla którego jego spojrzenie roziskrzyło się i nie złagodniało, choć ton głosu zniżył się.
— Nie wszystkie wilki trzymają się watahy — odpowiedział jej w podobny sposób. —Szczególnie te, którym życie niemiłe — dodał z uśmiechem, podsuwając jej torebkę z cukierkami bliżej. Wilk — wiedział, że już tym dla niej był w dziecięcych snach o przyszłości. Samotnym, pozbawionym swojego stada, miejsca, hierarchii, a więc i przywództwa. Zimny, wiecznie głodny, goniący coś i uciekający przed czymś innym.
Uśmiechnął się. Bo jej rozsądek i trzeźwe spojrzenie na sytuacje mogłyby przyprawić o dumę. Nie jego, nie była z nim związana. Ale mogłaby. Matka słusznei jej strzegła. Mogła wyrosnąć na wyjątkowego czarodzieja.
— Możesz je wziąć i sprawdzić lub nie podjąć ryzyka i obejść się smakiem — mruknął, ale już zaraz po tym, czuł, że magia na niego oddziałuje. Paczka cukierków wypadła mu z dłoni. Podniósł się, ale chwiejnie, zatoczył się na wilgotną ścianę, o którą się podparł ręką. Obejrzał się za siebie, ale wszystko, co widział zaszło mgłą. Obecność dziecka nie po raz pierwszy wysysała z niego całą energię, wiedział, co go czeka. Był na Nokturnie. Choć w zaułku, wciąż na ulicy, wciąż narażony na to, by zostać nie tylko okradzionym, ale i zamordowanym. Poczynił krok, potem kolejny, ale nogi łamały mu się w połowie. Runął na ziemię, wzdłuż ściany na bruk. Chciał odejść, chciał zaszyć się gdzieś, ale nie zdołał.
Odsunął się, choć wierzgała jak zarzynane prosię. W przeciwieństwie do małego Dolohova nie zamierzał jej porównywać do niego. Nie musiał jej lubić, a ona nie musiała lubić jego. Jej matki też nie lubił. A jednak myśly ku niej biegły jak oszalałe za każdym razem, kiedy pozwalał sobie na odrobinę swobody. Kontrola. Stała, pełna i bezwzględna. Wobec siebie najbardziej — po wielu latach okazało się, że potrzebował własnych ograniczeń bardziej niż ludzie, z którymi współpracował.
— Na razie jesteś tylko pisklęciem, wroną staniesz się, jeśli przeżyjesz, a gdybyś trafiła na kocura, już dawno byłabyś martwa — skarcił ją bezwiednie, ucząc, zamiast grozić. Nie planował tego. Nie myślał o tym, by ją wychowywać. Cassandra sama powinna dbać o córkę — ale przecież przyrzekł jej, że małej wronie nic się nie stanie. Dlatego nie szczerząc kłów, nie wwiercając jej wygłodniałego spojrzenia obserwował ją przez chwilę. Nie miała pojęcia pewnie nawet, jak bardzo jej ton głosu, ostre spojrzenie i każdy gest przypominają matkę. Być może to był powód, dla którego jego spojrzenie roziskrzyło się i nie złagodniało, choć ton głosu zniżył się.
— Nie wszystkie wilki trzymają się watahy — odpowiedział jej w podobny sposób. —Szczególnie te, którym życie niemiłe — dodał z uśmiechem, podsuwając jej torebkę z cukierkami bliżej. Wilk — wiedział, że już tym dla niej był w dziecięcych snach o przyszłości. Samotnym, pozbawionym swojego stada, miejsca, hierarchii, a więc i przywództwa. Zimny, wiecznie głodny, goniący coś i uciekający przed czymś innym.
Uśmiechnął się. Bo jej rozsądek i trzeźwe spojrzenie na sytuacje mogłyby przyprawić o dumę. Nie jego, nie była z nim związana. Ale mogłaby. Matka słusznei jej strzegła. Mogła wyrosnąć na wyjątkowego czarodzieja.
— Możesz je wziąć i sprawdzić lub nie podjąć ryzyka i obejść się smakiem — mruknął, ale już zaraz po tym, czuł, że magia na niego oddziałuje. Paczka cukierków wypadła mu z dłoni. Podniósł się, ale chwiejnie, zatoczył się na wilgotną ścianę, o którą się podparł ręką. Obejrzał się za siebie, ale wszystko, co widział zaszło mgłą. Obecność dziecka nie po raz pierwszy wysysała z niego całą energię, wiedział, co go czeka. Był na Nokturnie. Choć w zaułku, wciąż na ulicy, wciąż narażony na to, by zostać nie tylko okradzionym, ale i zamordowanym. Poczynił krok, potem kolejny, ale nogi łamały mu się w połowie. Runął na ziemię, wzdłuż ściany na bruk. Chciał odejść, chciał zaszyć się gdzieś, ale nie zdołał.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Była na niego zła, że ją złapał, chwycił jak worek kartofli – i chociaż za chwilę puścił, pozostawiając z przestrogą i życiową mądrością, złość tak szybko nie minęła. Miał rację – była zaledwie pisklęciem – ale wytrwale rosła, puch zamieniała na pióra, który mogły utrzymać ją w powietrzu, nad drzewami, nad polaną, na której wciąż trawa była zdolna grać swoją melodię. Nie była od niego zależna, była samodzielna i doskonale ten talent rozwijała. Nie była jego, nie miał prawa tak po prostu ją łapać i częstować cukierkami. Zaufanie zdobywało się wyjątkowo opornie w jej przypadku.
A zniszczyć można było go tak, jak niszczy się domki z kart – wystarczył jeden gest.
– Potrafię sobie tutaj poradzić – stała przy swoim wyjątkowo twardo. Mieszkała tutaj od maleńkości, jako wspomniane przez niego zaledwie pisklę, uczyła się tu żyć i przetrwać, uczyła się na pamięć miejsc, gdzie mogłaby uciec, schować się przed zagrożeniem. – Nie przestraszysz mnie!
Chciała wiedzieć, że jest mądrzejsza od niego – nie był w jej skórze, nie wiedział, z czym sobie radziła, kiedy jego jeszcze nie było obok; kiedy nie widziała go chowającego się pod krzakiem czerwonego głogu. Kiedy nie czuła, że pojawił się znikąd nie bez przyczyny.
Dostrzegła jego wzrok, ale zamiast struchleć pod jego ciężarem, napuszyła pióra, wystawiając do przodu pierś. Bała się, ale nauczyła się, że okazywanie strachu dawało jej przeciwnikowi i zagrożeniu szansę na zwycięstwo, które mogło kosztować ją zbyt wiele, nawet jej własne życie. Musiał czuć się wyjątkowo pewnie, chadzając krętymi ścieżkami Nokturnu zupełnie sam, bez swojej watahy, bez innych wilków, które mogłyby mu pomóc w chwili zagrożenia i osaczyć ofiarę. A być może to nie był pokaz odwagi. Może to rezygnacja. Może to znajomy zapach końca.
– Ty najpierw spróbuj – chciał go podejść, zapewnić sobie bezpieczną pozycję. Jeśli nic mu nie będzie, to poczęstuje się. Ale jeśli zobaczy, jak z jego ust toczy się piana, ucieknie.
Ale to nie do końca było to, czego się spodziewała. Zamiast piany, torebka wypadła mu z dłoni, a on cały upadł na ziemię. Chciała uciec, widziała to, uciec przed nią, przed jej mocą, która będąc poddaną jej emocjom, zareagowała zdecydowanie zbyt gwałtownie. Matka zawsze powtarzała jej, że wyrośnie na potężną czarownicę. On powiedział jej kiedyś, że jej babcia nią była – utrzymywana z tyłu głowy tajemnica potęgowała świadomość drzemiącej w niej mocy. Anomalie te moc rozbudzały z dnia na dzień coraz bardziej, a ona pragnęła ofiar, pragnęła pożerać coraz więcej żyć. Przeraziła się jej ingerencją w życie, które do tej pory znała. Ktoś już raz stracił w podobny sposób przytomność w lazarecie, szmaragdowe oczy matki jako pierwsze spoczęły wtedy na Lysandrze. Była przerażona tym, co widziała. Niewielką dłonią dotknęła jego szyi – kiedy upadł, serce jeszcze mocno tłoczyło krew, napędzając szaloną machinerię ciała, wyczuła więc puls. Wtedy zaczęła biec, pędzić w stronę nokturnowej uzdrowicielki, po raz pierwszy w celu proszenia o pomoc w zwróceniu komuś sił. Drzwi otworzyły się szeroko, w panice zaczęła wypluwać z ust słowa – że zobaczyła go w uliczce i poszła za nim, bo go znała, ale on chwycił ją mocno, a potem padł jak długi, ale wciąż był żywy. Nie chciała być winna śmierci czarodzieja – nie na tym to wszystko miało polegać.
A zniszczyć można było go tak, jak niszczy się domki z kart – wystarczył jeden gest.
– Potrafię sobie tutaj poradzić – stała przy swoim wyjątkowo twardo. Mieszkała tutaj od maleńkości, jako wspomniane przez niego zaledwie pisklę, uczyła się tu żyć i przetrwać, uczyła się na pamięć miejsc, gdzie mogłaby uciec, schować się przed zagrożeniem. – Nie przestraszysz mnie!
Chciała wiedzieć, że jest mądrzejsza od niego – nie był w jej skórze, nie wiedział, z czym sobie radziła, kiedy jego jeszcze nie było obok; kiedy nie widziała go chowającego się pod krzakiem czerwonego głogu. Kiedy nie czuła, że pojawił się znikąd nie bez przyczyny.
Dostrzegła jego wzrok, ale zamiast struchleć pod jego ciężarem, napuszyła pióra, wystawiając do przodu pierś. Bała się, ale nauczyła się, że okazywanie strachu dawało jej przeciwnikowi i zagrożeniu szansę na zwycięstwo, które mogło kosztować ją zbyt wiele, nawet jej własne życie. Musiał czuć się wyjątkowo pewnie, chadzając krętymi ścieżkami Nokturnu zupełnie sam, bez swojej watahy, bez innych wilków, które mogłyby mu pomóc w chwili zagrożenia i osaczyć ofiarę. A być może to nie był pokaz odwagi. Może to rezygnacja. Może to znajomy zapach końca.
– Ty najpierw spróbuj – chciał go podejść, zapewnić sobie bezpieczną pozycję. Jeśli nic mu nie będzie, to poczęstuje się. Ale jeśli zobaczy, jak z jego ust toczy się piana, ucieknie.
Ale to nie do końca było to, czego się spodziewała. Zamiast piany, torebka wypadła mu z dłoni, a on cały upadł na ziemię. Chciała uciec, widziała to, uciec przed nią, przed jej mocą, która będąc poddaną jej emocjom, zareagowała zdecydowanie zbyt gwałtownie. Matka zawsze powtarzała jej, że wyrośnie na potężną czarownicę. On powiedział jej kiedyś, że jej babcia nią była – utrzymywana z tyłu głowy tajemnica potęgowała świadomość drzemiącej w niej mocy. Anomalie te moc rozbudzały z dnia na dzień coraz bardziej, a ona pragnęła ofiar, pragnęła pożerać coraz więcej żyć. Przeraziła się jej ingerencją w życie, które do tej pory znała. Ktoś już raz stracił w podobny sposób przytomność w lazarecie, szmaragdowe oczy matki jako pierwsze spoczęły wtedy na Lysandrze. Była przerażona tym, co widziała. Niewielką dłonią dotknęła jego szyi – kiedy upadł, serce jeszcze mocno tłoczyło krew, napędzając szaloną machinerię ciała, wyczuła więc puls. Wtedy zaczęła biec, pędzić w stronę nokturnowej uzdrowicielki, po raz pierwszy w celu proszenia o pomoc w zwróceniu komuś sił. Drzwi otworzyły się szeroko, w panice zaczęła wypluwać z ust słowa – że zobaczyła go w uliczce i poszła za nim, bo go znała, ale on chwycił ją mocno, a potem padł jak długi, ale wciąż był żywy. Nie chciała być winna śmierci czarodzieja – nie na tym to wszystko miało polegać.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Kiedy Lysandra pojawiła się u jej boku, szyła ranę nieprzytomnego mężczyzny; srebrna igła przenikała gładko przez skórę, pozostawiając sobie ciasno spleciony szlak sznura. Zaniepokoiła się stanem dziewczynki: nie tylko zaspana ciągłym biegiem, ale i wyraźnie w emocjach; emocjach, które wystarczyły, by roztrzaskać znajdującą się tuż obok glinianą misę, w której trzymała wodę do obmycia rany. Skończyła, więc nie była już potrzebna, na wybuch nie zwróciła większej uwagi - wiedziała, że ignorowanie przejawów anomalii było jedynym sposobem, w jaki mogła choćby spróbować wesprzeć w tym wszystkim Lysandrę. Musiała się do tego przyzwyczaić - jak do deszczu, gradu lub śniegu. Nie miała na to wpływu, to tylko zjawisko - silniejsze od człowieka i jakiekolwiek czarodzieja, który stąpał po świecie.
Zjawisko, które niekiedy wydawało się przydatne. Nigdy jeszcze nie zraniło samej Lysandry - oddziaływało na ludzi wokół niej, czasem zagrażających jak dzisiaj. Nie wstała wcale od razu - nie mogła zresztą, musiała skończyć ścieg.
- Napij się wody, za długo biegłaś - odparła wpierw spokojnie, chcąc epatować tym spokojem na nią - nic się nie stało, Mulcibera nikt nie tknie na ulicy. Za dużo ludzi wiedziało, kim był, za mało wrogów mogło wejść tutaj bezkarnie. - A potem odetchnij i opowiedz mi tę historię jeszcze raz, tym razem wolniej - Co miała na myśli, mówiąc chwycił mocno? Czy Mulciber postradał resztkę rozumu, zamierzając straszyć jej dziecko na ulicy? Brew ściągnęła się w dół, usta skrzywiły z niesmakiem, gdyby nie fakt, że oczekiwała wyjaśnień, zostawiłaby go tam, gdzie leżał - z nadzieją, że jednak natrafi na kogoś, kto nie rozpozna jego twarzy. Jego brat stanowił niegdyś dla Lysandry zagrożenie - dziś był martwy - czy Mulciber zamierzał wejść w jego buty? Nie podobało jej się to - i zamierzała się z nim rozmówić. Dopiero, gdy skończyła opatrzenie ramienia pacjenta, odłożyła je ostrożnie ku jemu ciału i wstała, zrzucając z kolan obkrwawiony fartuch. Przerzuciła jego materiał przez belkę łóżka nie zważając na lokatora - i w końcu, zatrzymawszy się po drodze przed zaśniedziałym lustrem, by poprawić splecione w warkocz włosy - podążyła za córką, dając jej się doprowadzić do nieprzytomnego Mulcibera. Leżał tam, gdzie go zostawiła, choć ułożenie szaty zdradzało, że mógł zostać okradziony. Zacisnęła dłoń na krańcu spódnicy, unosząc ją lekko w górę i przykucnęła przy nim, wysuwając ku jego skroni różdżkę:
- Surigitio - mruknęła, nie zamierzając - póki co - robić więcej, miał jej parę spraw do wytłumaczenia. - Nic mu nie będzie - zwróciła się do córki, choć dopiero teraz wysunęła dłoń ku jego szyi, sprawdzając obecność pulsu- był zbyt barwny, by mógł być martwy. Serce wciąż biło, oddech był obecny. Stanie na nogi.
nie rzucam na anomalie bo jeszcze nie ma burzy a nie ma starych kostek
Zjawisko, które niekiedy wydawało się przydatne. Nigdy jeszcze nie zraniło samej Lysandry - oddziaływało na ludzi wokół niej, czasem zagrażających jak dzisiaj. Nie wstała wcale od razu - nie mogła zresztą, musiała skończyć ścieg.
- Napij się wody, za długo biegłaś - odparła wpierw spokojnie, chcąc epatować tym spokojem na nią - nic się nie stało, Mulcibera nikt nie tknie na ulicy. Za dużo ludzi wiedziało, kim był, za mało wrogów mogło wejść tutaj bezkarnie. - A potem odetchnij i opowiedz mi tę historię jeszcze raz, tym razem wolniej - Co miała na myśli, mówiąc chwycił mocno? Czy Mulciber postradał resztkę rozumu, zamierzając straszyć jej dziecko na ulicy? Brew ściągnęła się w dół, usta skrzywiły z niesmakiem, gdyby nie fakt, że oczekiwała wyjaśnień, zostawiłaby go tam, gdzie leżał - z nadzieją, że jednak natrafi na kogoś, kto nie rozpozna jego twarzy. Jego brat stanowił niegdyś dla Lysandry zagrożenie - dziś był martwy - czy Mulciber zamierzał wejść w jego buty? Nie podobało jej się to - i zamierzała się z nim rozmówić. Dopiero, gdy skończyła opatrzenie ramienia pacjenta, odłożyła je ostrożnie ku jemu ciału i wstała, zrzucając z kolan obkrwawiony fartuch. Przerzuciła jego materiał przez belkę łóżka nie zważając na lokatora - i w końcu, zatrzymawszy się po drodze przed zaśniedziałym lustrem, by poprawić splecione w warkocz włosy - podążyła za córką, dając jej się doprowadzić do nieprzytomnego Mulcibera. Leżał tam, gdzie go zostawiła, choć ułożenie szaty zdradzało, że mógł zostać okradziony. Zacisnęła dłoń na krańcu spódnicy, unosząc ją lekko w górę i przykucnęła przy nim, wysuwając ku jego skroni różdżkę:
- Surigitio - mruknęła, nie zamierzając - póki co - robić więcej, miał jej parę spraw do wytłumaczenia. - Nic mu nie będzie - zwróciła się do córki, choć dopiero teraz wysunęła dłoń ku jego szyi, sprawdzając obecność pulsu- był zbyt barwny, by mógł być martwy. Serce wciąż biło, oddech był obecny. Stanie na nogi.
nie rzucam na anomalie bo jeszcze nie ma burzy a nie ma starych kostek
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
To już nie był bieg – to był galop w pełnej świadomości. W czasie drogi potknęła się o wystający kamień, ale jakimś cudem nie wywróciła się, boleśnie raniąc sobie ciało, drąc sukienkę – ocalała, zachowała równowagę, przypłacając to jednak włosami, które stanęły dęba na chudych rączkach. Dopadła do drzwi lecznicy i pchnęła je, nie zdając sobie sprawy z zadry, która weszła przez skórę niczym igła. Jeszcze nie czuła bólu, choć drażniący impuls przebiegł przez jej ciało z niebywałą precyzją wprost do głowy, która odrzuciła go natychmiast. I wtedy znów to się stało – wszechogarniająca jej ciało magia szarpnęła, tuż obok glina rozpadła się na małe fragmenty, woda zalała podłogę. Odnalazła wzrokiem matkę i nie czekając na jakikolwiek bodziec zachęcający, wyrzuciła z siebie historię, która stała się zaledwie chwilę temu. Szybko zerknęła w stronę nieznajomego, bladego, zranionego. Kim był?
Pokręciła głową, nie chciała pić wody, dystans był krótki, a jej za bardzo zależało na tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do Wilka.
Lysandra ufała swoim wizjom – były dla niej drogowskazem, często ostrzeżeniem, były zapowiedziami przyszłości. Każde zwierzę miało swój udział w tworzonym przez nią obrazie życia, Wrona oczywiście stała na pierwszym miejscu i to z jej pomocą ich interpretacje stawały się łatwiejsze, klarowniejsze. Widziała do tej pory jeden z obrazów, który dotyczył tragicznych wydarzeń z życia czarnego Wilka.
– Śniło mi się, jak małe zwierzęta zadziobały, zakąsały go na śmierć. Nie bały się go, on ujadał, ale one wcale się go nie bały – mówiła szybko, wciąż w strachu. Musiała poczekać, aż Wrona skończy swoją pracę, szycie ran należało do tych czynności, nad którymi musiała się skupić. – Ale nie było mnie tam. Nie śniłam o jego śmierci z mojego powodu. – była na tyle blisko, gdy to się stało, i na tyle często doświadczała podobnych zdarzeń, że mogła z powodzeniem zrzucić winę na siebie. To samo przecież stało się z Wroną. Dokładnie to samo.
Chwyciła ją za dłoń i ciągnąc za sobą, poprowadziła do miejsca, gdzie leżało ciało Wilka. A tuż obok rozsypane, złote drobiny.
– Chciał mnie poczęstować cukierkami. Rita zawsze mówiła, że zatruć można wszystko, co jemy. Przestraszyłam się, że te cukierki są zatrute. – chroniła się za Wroną, choć wcale nie miała powodu. Uparcie trzymała jej dłoń w swoich drobnych palcach, ale gdy ukucnęła przy nim, puściła ją. – To nie moja wina. To on mnie chwycił.
Pokręciła głową, nie chciała pić wody, dystans był krótki, a jej za bardzo zależało na tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do Wilka.
Lysandra ufała swoim wizjom – były dla niej drogowskazem, często ostrzeżeniem, były zapowiedziami przyszłości. Każde zwierzę miało swój udział w tworzonym przez nią obrazie życia, Wrona oczywiście stała na pierwszym miejscu i to z jej pomocą ich interpretacje stawały się łatwiejsze, klarowniejsze. Widziała do tej pory jeden z obrazów, który dotyczył tragicznych wydarzeń z życia czarnego Wilka.
– Śniło mi się, jak małe zwierzęta zadziobały, zakąsały go na śmierć. Nie bały się go, on ujadał, ale one wcale się go nie bały – mówiła szybko, wciąż w strachu. Musiała poczekać, aż Wrona skończy swoją pracę, szycie ran należało do tych czynności, nad którymi musiała się skupić. – Ale nie było mnie tam. Nie śniłam o jego śmierci z mojego powodu. – była na tyle blisko, gdy to się stało, i na tyle często doświadczała podobnych zdarzeń, że mogła z powodzeniem zrzucić winę na siebie. To samo przecież stało się z Wroną. Dokładnie to samo.
Chwyciła ją za dłoń i ciągnąc za sobą, poprowadziła do miejsca, gdzie leżało ciało Wilka. A tuż obok rozsypane, złote drobiny.
– Chciał mnie poczęstować cukierkami. Rita zawsze mówiła, że zatruć można wszystko, co jemy. Przestraszyłam się, że te cukierki są zatrute. – chroniła się za Wroną, choć wcale nie miała powodu. Uparcie trzymała jej dłoń w swoich drobnych palcach, ale gdy ukucnęła przy nim, puściła ją. – To nie moja wina. To on mnie chwycił.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Ściągnęła brew, skrzywiła lekko usta, gdy po odczekaniu stosownej chwili Mulciber wciąż nie otworzył oczu; anomalia, włożyła w zaklęcie za mało siły - a może chęci? Spoglądając na leżącego przed nią mężczyznę mogła jedynie zagryźć zęby i spróbować ponownie. Blady, nieprzytomny, bezwładny, ciśnięty na pastwę nokturnowych drabów i bezdomnych, mogła go takiego zostawić - kusiło - złamał dane jej obietnice, nie dbał o jej dzieci, nie miała celu w postawieniu go na nogi. Przynajmniej innego, niż trauma Lysandry - nie chciała puścić jej przez życie z ciężarem spowodowania śmierci u tego człowieka. Jeśli potrzebowała przywrócić go do zdrowia, zamierzała to zrobić. Dla córki - i tylko dla niej. Mogła ją odesłać do domu, ale nie chciała puszczać jej samej, krótka wycieczka do apteki mogła się dla niej skończyć fatalnie. Nadeszły trudniejsze czasy, musiała wzmożyć środki ostrożności - została przecież z nimi sama.
- Śmierć, na jaką zasłużył - skwitowała krótko jej wizję, przenosząc zatroskany wzrok na córkę; niemal czuła, jak jej maleńkie serduszko biło w rozemocjonowaniu. Nie powinna przez to przechodzić - zwłaszcza teraz, gdy anomalie i tak zatruwały jej rozum. Wiedziała, że magia dzieci potrafiła wywabić je z najstraszliwszych kłopotów, chroniła je, anomalia tego stanu rzeczy nie zmieniła. Nie krzywdziła dziecka - krzywdziła wszystkich wokół. Z potężniejszą mocą, niż kiedykolwiek wcześniej. - Jesteś bardzo dzielna - powiedziała w końcu, otaczając córkę ramieniem - przyciągając ku sobie i całując jej rozgrzaną skroń. Przygładziła jej włosy. - Nie wolno brać słodyczy od nieznajomych - zgodziła się z nią, z uśmiechem - była w końcu dumna z posłusznie odebranej lekcji. Chwyciła jeden z cukierków do lewej ręki, przyglądając mu się pod światło - krytycznym okiem. Nie, nie sądziła, by Mulciber naprawdę zamierzał otruć jej dziecko, nie był aż tak subtelny. Ale zamierzała wepchnąć mu te słodycze do gardła niezależnie od tego. - Nie powinnaś też już sama wychodzić. Robi się zbyt niebezpiecznie. - W zamyśleniu wzmocniła uścisk na różdżce, ponawiając formułę zaklęcia:
- Surigitio - Jej głos był opanowany, spokojny i zdecydowany, robiła to znacznie więcej niż jeden raz. - To nie twoja wina, broniłaś się przed nim. I obroniłaś się. Pamiętasz tę bajkę o kózce? Gdyby nie skakała, nie złamałaby nóżki - ale dziś kozą jest on, nie ty. Mężczyźni uwielbiają przeceniać swoje siły, mała wieszczko, a ten leżący przed nami w szczególności. Wydaje im się, że wtedy są odbierani poważniej. Musisz być ostrożniejsza i mniej ufna. - Odnalazła ją poważnym spojrzeniem szmaragdowych oczu, to strach, czujność i ostrożność było tym, co zapewniało przetrwanie - musiała się tego nauczyć.
- Śmierć, na jaką zasłużył - skwitowała krótko jej wizję, przenosząc zatroskany wzrok na córkę; niemal czuła, jak jej maleńkie serduszko biło w rozemocjonowaniu. Nie powinna przez to przechodzić - zwłaszcza teraz, gdy anomalie i tak zatruwały jej rozum. Wiedziała, że magia dzieci potrafiła wywabić je z najstraszliwszych kłopotów, chroniła je, anomalia tego stanu rzeczy nie zmieniła. Nie krzywdziła dziecka - krzywdziła wszystkich wokół. Z potężniejszą mocą, niż kiedykolwiek wcześniej. - Jesteś bardzo dzielna - powiedziała w końcu, otaczając córkę ramieniem - przyciągając ku sobie i całując jej rozgrzaną skroń. Przygładziła jej włosy. - Nie wolno brać słodyczy od nieznajomych - zgodziła się z nią, z uśmiechem - była w końcu dumna z posłusznie odebranej lekcji. Chwyciła jeden z cukierków do lewej ręki, przyglądając mu się pod światło - krytycznym okiem. Nie, nie sądziła, by Mulciber naprawdę zamierzał otruć jej dziecko, nie był aż tak subtelny. Ale zamierzała wepchnąć mu te słodycze do gardła niezależnie od tego. - Nie powinnaś też już sama wychodzić. Robi się zbyt niebezpiecznie. - W zamyśleniu wzmocniła uścisk na różdżce, ponawiając formułę zaklęcia:
- Surigitio - Jej głos był opanowany, spokojny i zdecydowany, robiła to znacznie więcej niż jeden raz. - To nie twoja wina, broniłaś się przed nim. I obroniłaś się. Pamiętasz tę bajkę o kózce? Gdyby nie skakała, nie złamałaby nóżki - ale dziś kozą jest on, nie ty. Mężczyźni uwielbiają przeceniać swoje siły, mała wieszczko, a ten leżący przed nami w szczególności. Wydaje im się, że wtedy są odbierani poważniej. Musisz być ostrożniejsza i mniej ufna. - Odnalazła ją poważnym spojrzeniem szmaragdowych oczu, to strach, czujność i ostrożność było tym, co zapewniało przetrwanie - musiała się tego nauczyć.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Ulica
Szybka odpowiedź