Ślepy zaułek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ślepy zaułek
Opodal podniszczonej knajpy, gdzieś koło wiecznie nieświecącej latarni znajduje się wąska, pogrążona w mroku uliczka - uliczka zakończona wysokim, masywnym murem, którego to nie sposób przeskoczyć, na którego nie sposób się wspiąć, nawet przy pomocy drugiej osoby. Ludzie szemrają, iż to właśnie tutaj, wśród wiecznie zalegających śmieci i odpadków, kamiennych ścian budynków poplamionych czerwienią, swe spotkania odbywają podejrzane typki Śmiertelnego Nokturnu. Paserzy, nieszkodliwi przemytnicy, handlarze ziela wiedźm, czy i gorsi, zepchnięci poza margines społeczny recydywiści umiłowali sobie ów ślepy zaułek do załatwiania swych szemranych interesów, ubijania targów, załatwiania między sobą zatargów. Obowiązuje ich chyba jakaś niepisana zasada, gdyż zaułkiem tym potrafią się dzielić, potrafią nie wchodzić sobie w paradę - a przynajmniej w większości przypadków. Jedynie czasem znaleźć tu można jakiegoś nieboszczyka.
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Nie był jeszcze taki stary, choć ręce zdradzały wiek. Wystarczyło na nie spojrzeć. Duże, silne, wyciosane jakby z drewna dłonie, pokryte cętkami plam wątrobowych. Ręce starzejącego się mężczyzny. To nie siwiejące włosy, nie naznaczona bruzdami zmarszczek, smagła od słońca i surowa twarzy człowieka, który większość czasu spędzał w podróży, ale te długie, sękate palce czyniły z niego starca.
Macnair nalał sobie whisky z kryształowej karafki, upił mały łyk. W jego gabinecie było ciemnawo, a grube zasłony walczyły z napierającym upałem wrześniowej nocy. Była nienaturalnie gorąca, wilgotna, akurat teraz, gdy nadeszła pora usychających liści i umierającej natury. Mężczyzna usiadł w głębokim, miękkim fotelu, machnął różdżką, a zapłonęło kilka świec, które przegnały ciemność. Odłożył szklankę na stolik i wziął do rąk księgę przywiezioną z podróży; Augustus powrócił do Anglii zaledwie kilka dni temu, a za następne kilka znów miał ją opuścić. Właściwie rzadko był obecny w tych czterech ścianach. Może wcale nie był potrzebny? Oderwał spojrzenie od tekstu dopiero, gdy trzasnęły drzwi. To Ophelia, jego szanowna małżonka, wróciła do domu; od razu zamknęła się we własnej komnacie, nie sprawdzając nawet, czy jest u siebie. Może to i lepiej. Niepotrzebne były mu kolejne pretensje i pytania o galeony, które miał przecież odnaleźć podczas ostatniej podróży; część rzeczywiście udało się zdobyć. Musiały jednak posłużyć do sfinansowania następnej. Czasu miał coraz mniej, nie młodniał przecież z każdym rokiem.
Kilka natrętnych ciem obijało się o szybę uparcie, próbując dotrzeć do źródła światła, a bzyczenie muchy pod sufitem burzyło spokój wieczoru; zamierzał spędzić go w ciszy, nad zdobytą książką i ze szklanką whisky. Nie szklanką, raczej butelką. Nie miał pojęcia, nie spodziewał się tego, co go czekało - a raczej tego, kto właśnie wspinał się po schodach prowadzących do ich domu. Odłożył księgę na biurko, wstał z fotela i podszedł do drzwi wejściowych.
Przez kilka pierwszych chwil był tak szczerze zdziwiony, że nie potrafił tego ukryć. Uniesione brwi, lekko zmrużone oczy, rozchylone usta. Dopiero po chwili uśmiechnął się kpiąco, wsuwając prawą dłoń do kieszeni.
- To ty - rzucił odkrywczo, zerkając na mężczyznę stojącego za jego synem - Czego tu szukasz? Galeonów? - spytał kpiąco, nie cofając się jednak, nie zapraszając ich do środka.
Macnair nalał sobie whisky z kryształowej karafki, upił mały łyk. W jego gabinecie było ciemnawo, a grube zasłony walczyły z napierającym upałem wrześniowej nocy. Była nienaturalnie gorąca, wilgotna, akurat teraz, gdy nadeszła pora usychających liści i umierającej natury. Mężczyzna usiadł w głębokim, miękkim fotelu, machnął różdżką, a zapłonęło kilka świec, które przegnały ciemność. Odłożył szklankę na stolik i wziął do rąk księgę przywiezioną z podróży; Augustus powrócił do Anglii zaledwie kilka dni temu, a za następne kilka znów miał ją opuścić. Właściwie rzadko był obecny w tych czterech ścianach. Może wcale nie był potrzebny? Oderwał spojrzenie od tekstu dopiero, gdy trzasnęły drzwi. To Ophelia, jego szanowna małżonka, wróciła do domu; od razu zamknęła się we własnej komnacie, nie sprawdzając nawet, czy jest u siebie. Może to i lepiej. Niepotrzebne były mu kolejne pretensje i pytania o galeony, które miał przecież odnaleźć podczas ostatniej podróży; część rzeczywiście udało się zdobyć. Musiały jednak posłużyć do sfinansowania następnej. Czasu miał coraz mniej, nie młodniał przecież z każdym rokiem.
Kilka natrętnych ciem obijało się o szybę uparcie, próbując dotrzeć do źródła światła, a bzyczenie muchy pod sufitem burzyło spokój wieczoru; zamierzał spędzić go w ciszy, nad zdobytą książką i ze szklanką whisky. Nie szklanką, raczej butelką. Nie miał pojęcia, nie spodziewał się tego, co go czekało - a raczej tego, kto właśnie wspinał się po schodach prowadzących do ich domu. Odłożył księgę na biurko, wstał z fotela i podszedł do drzwi wejściowych.
Przez kilka pierwszych chwil był tak szczerze zdziwiony, że nie potrafił tego ukryć. Uniesione brwi, lekko zmrużone oczy, rozchylone usta. Dopiero po chwili uśmiechnął się kpiąco, wsuwając prawą dłoń do kieszeni.
- To ty - rzucił odkrywczo, zerkając na mężczyznę stojącego za jego synem - Czego tu szukasz? Galeonów? - spytał kpiąco, nie cofając się jednak, nie zapraszając ich do środka.
I show not your face but your heart's desire
Nie potrzebował niańki, świadków i błysku świateł. Zbędne mu były słowa, dialog i próba zrozumienia. Obojętna była mu reakcja, próba kolejnego zrównania z ziemią i pragnienie znalezienia złotego środka. Prawdopodobnie to co robił nie miało najmniejszego sensu; czyn nie zwróci mu straconego czasu, nie naprawi wyrządzonych szkód i nie pomoże iść dalej przez ten parszywy świat. Śmierć rodziców nie położy mu na tacy sukcesów, nie zapewni gotówki, a spadek, który właściwie nie istnieje – nie wzbogaci jego podróży i nie otworzy nowych możliwości. Było to jedynie pragnienie, wewnętrzna, prymitywna rządza tląca się w jego umyśle od wielu lat. Stanowiło to tylko cel, prosty, a zarazem wybitnie trudny do osiągnięcia, budzący sprzeczności, ale przynoszący odpowiedź na jedno najważniejsze pytanie - jak wiele w nim umarło, a może tak naprawdę nigdy się nie narodziło?
Widział, że Ramseyowi towarzyszył wybitnie dobry nastrój i choć w pierwszej chwili sądził, że będzie takowy podzielać to jego serce znacznie przyspieszyło rytmu. Buzująca w żyłach krew napędzała do działania, torowała drogę, ale przy tym otwierała rany, które już dawno były zabliźnione. Miał wrażenie, że paliły go od środka, nawoływały wspomnienia i wywoływały obrazy – jeszcze do niedawna – perfekcyjnie skryte za wybudowanym murem obojętności oraz indywidualizmu. Skrajnie naruszały fundamenty pewności siebie, powodowały lekkie drżenie dłoni, jakie wcześniej było mu nieznane. Nie obudziły jednak strachu, nie były w stanie zatrzymać go w miejscu i zmusić do zrezygnowania z założonego planu, więc gdy tylko upewnił się, iż Mulciber wszedł do budynku tuż za nim przyspieszył nieznacznie kroku.
Schody, które przeszło dwadzieścia wiosen temu pokonywał w krótką chwilę, teraz zdawały się ciągnąć bez końca. Nic się nie zmieniło. Brudne, obdrapane ściany już dawno zapomniały o latach swej świetności stanowiąc przykry obraz owego miejsca – pozbawionego ciepła, komfortu i nadziei na lepsze jutro. Wilgoć przedzierała się przez nie pozostawiając gdzieniegdzie pleśń i powodując paskudny smród, który wyjątkowo intensywnie drażnił nozdrza. Rozścielone w kątach pajęczyny oblepione kurzem, cichy dźwięk, poruszonych obecnością mężczyzn, szczurów i mokre plamy od przeciekającego dachu – cały ten krajobraz tylko upewniał go w myśli, że to co chciał zrobić było słuszne, że tak naprawdę w szczególności im robił przysługę. Kamienica, w której mieszkał, wyglądała podobnie, ale nie była, aż tak bardzo przesiąknięta paskudnymi urokami mrocznego i bezwzględnego Nokturnu.
Nie spojrzał na Mulcibera, gdy ten porwał się na jakże taktowne pytanie. Nie czuł właściwie nic, buzujące w nim emocje zebrały się w tak ogromną, nieokiełznaną całość, iż nie był w stanie każdej z nich rozróżnić, a tym bardziej opisać. Cichy głos przypominał mu nieposkromionej sile, o wyjątkowej próbie sprawdzającej własne możliwości, stawiał na piedestał zamknięcie pewnych starych spraw, zupełnym zagłuszeniu i wzmocnieniu obojętności, jednak z drugiej strony towarzysząca mu pewność wobec tego znacznie zmalała – nie był już tak bardzo przekonany, że to co robił było słuszne. Miał być to pierwszy krok, nie było już odwrotu. -Wątpliwości.- przyznał otwarcie, choć to sytuacja zmusiła go do szczerości. Rzadko bywał wylewny, właściwie nigdy nie kierował rozmowy na własne wewnętrzne demony. Wbrew pozorom to nie śmierć rodziców stanowiła dla niego podstawę do rozterki, a fakt, czy takowa cokolwiek mu pomoże, choć trochę zmieni. W końcu to on w tym wszystkim był priorytetem, to on był najważniejszy. Oni byli niczym, marnymi robakami, podobnie jak szczur, którego właśnie zdeptał.
Uchylające się drzwi uwolniły zapach. Dym Stibbonsa mieszany z wonią ognistej whisky – tak mu znajomy, tak uwielbiany, choć w głębi znienawidzony. Wypuścił wolno powietrze z ust, choć starał się zachować na twarzy pozory obojętności, zupełnej ignorancji wobec całego otoczenia jak i… widoku tej paskudnej gęby. Mimowolnie zacisnął wężowe drewno w dłoni, a pewność jakoby wróciła, momentalnie wypełniła go swą siłą i napędziła do działania. Wątpliwości zniknęły – albo zostały zagłuszone – na rzecz ironicznego uśmiechu, który leniwie wpełznął na jego twarz. -Podobnie jak Ty i jak widzę nic się w tej kwestii nie zmieniło.- uniósł brew perfidnie badając wnętrze wzrokiem; te same cuchnące firanki w oknach, zakurzone kotary i obdrapane meble. -Gdzie Twoje maniery, nie przywitasz się z pierworodnym?- skupił wzrok na jego zmęczonych i ewidentnie przepitych oczach; nie sądził, że w końcu odstawi alkohol na bok i weźmie się do roboty. -Nie wspominając już o przywitaniu gościa. Czyżbyś zapomniał jak to jest takowych mieć?- skwitował słysząc krzątającą się w pokoju obok inną osobę, zapewne matkę. Rodzina w komplecie.
Widział, że Ramseyowi towarzyszył wybitnie dobry nastrój i choć w pierwszej chwili sądził, że będzie takowy podzielać to jego serce znacznie przyspieszyło rytmu. Buzująca w żyłach krew napędzała do działania, torowała drogę, ale przy tym otwierała rany, które już dawno były zabliźnione. Miał wrażenie, że paliły go od środka, nawoływały wspomnienia i wywoływały obrazy – jeszcze do niedawna – perfekcyjnie skryte za wybudowanym murem obojętności oraz indywidualizmu. Skrajnie naruszały fundamenty pewności siebie, powodowały lekkie drżenie dłoni, jakie wcześniej było mu nieznane. Nie obudziły jednak strachu, nie były w stanie zatrzymać go w miejscu i zmusić do zrezygnowania z założonego planu, więc gdy tylko upewnił się, iż Mulciber wszedł do budynku tuż za nim przyspieszył nieznacznie kroku.
Schody, które przeszło dwadzieścia wiosen temu pokonywał w krótką chwilę, teraz zdawały się ciągnąć bez końca. Nic się nie zmieniło. Brudne, obdrapane ściany już dawno zapomniały o latach swej świetności stanowiąc przykry obraz owego miejsca – pozbawionego ciepła, komfortu i nadziei na lepsze jutro. Wilgoć przedzierała się przez nie pozostawiając gdzieniegdzie pleśń i powodując paskudny smród, który wyjątkowo intensywnie drażnił nozdrza. Rozścielone w kątach pajęczyny oblepione kurzem, cichy dźwięk, poruszonych obecnością mężczyzn, szczurów i mokre plamy od przeciekającego dachu – cały ten krajobraz tylko upewniał go w myśli, że to co chciał zrobić było słuszne, że tak naprawdę w szczególności im robił przysługę. Kamienica, w której mieszkał, wyglądała podobnie, ale nie była, aż tak bardzo przesiąknięta paskudnymi urokami mrocznego i bezwzględnego Nokturnu.
Nie spojrzał na Mulcibera, gdy ten porwał się na jakże taktowne pytanie. Nie czuł właściwie nic, buzujące w nim emocje zebrały się w tak ogromną, nieokiełznaną całość, iż nie był w stanie każdej z nich rozróżnić, a tym bardziej opisać. Cichy głos przypominał mu nieposkromionej sile, o wyjątkowej próbie sprawdzającej własne możliwości, stawiał na piedestał zamknięcie pewnych starych spraw, zupełnym zagłuszeniu i wzmocnieniu obojętności, jednak z drugiej strony towarzysząca mu pewność wobec tego znacznie zmalała – nie był już tak bardzo przekonany, że to co robił było słuszne. Miał być to pierwszy krok, nie było już odwrotu. -Wątpliwości.- przyznał otwarcie, choć to sytuacja zmusiła go do szczerości. Rzadko bywał wylewny, właściwie nigdy nie kierował rozmowy na własne wewnętrzne demony. Wbrew pozorom to nie śmierć rodziców stanowiła dla niego podstawę do rozterki, a fakt, czy takowa cokolwiek mu pomoże, choć trochę zmieni. W końcu to on w tym wszystkim był priorytetem, to on był najważniejszy. Oni byli niczym, marnymi robakami, podobnie jak szczur, którego właśnie zdeptał.
Uchylające się drzwi uwolniły zapach. Dym Stibbonsa mieszany z wonią ognistej whisky – tak mu znajomy, tak uwielbiany, choć w głębi znienawidzony. Wypuścił wolno powietrze z ust, choć starał się zachować na twarzy pozory obojętności, zupełnej ignorancji wobec całego otoczenia jak i… widoku tej paskudnej gęby. Mimowolnie zacisnął wężowe drewno w dłoni, a pewność jakoby wróciła, momentalnie wypełniła go swą siłą i napędziła do działania. Wątpliwości zniknęły – albo zostały zagłuszone – na rzecz ironicznego uśmiechu, który leniwie wpełznął na jego twarz. -Podobnie jak Ty i jak widzę nic się w tej kwestii nie zmieniło.- uniósł brew perfidnie badając wnętrze wzrokiem; te same cuchnące firanki w oknach, zakurzone kotary i obdrapane meble. -Gdzie Twoje maniery, nie przywitasz się z pierworodnym?- skupił wzrok na jego zmęczonych i ewidentnie przepitych oczach; nie sądził, że w końcu odstawi alkohol na bok i weźmie się do roboty. -Nie wspominając już o przywitaniu gościa. Czyżbyś zapomniał jak to jest takowych mieć?- skwitował słysząc krzątającą się w pokoju obok inną osobę, zapewne matkę. Rodzina w komplecie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie wychodził dalej do przodu. Przystanął przy wejściu, nie był ani głównym prowodyrem ani gwiazdą tego spektaklu. Usunął się więc w cień, nie ściągając na siebie nadmiernej uwagi — większej niż to było konieczne w tym momencie. To Macnair miał tu zadanie do wykonania. Pierwsze morderstwo. Pierwsza umyślna i bezpośrednia zbrodnia, dokonana jego rękami, jego różdżką, nie przez klątwy, których skutków i rezultatów nigdy pewnie nie ujrzał. Przede wszystkim nie była to walka przypadkowa - walka z samym sobą, wewnętrznymi słabościami, demonami, które stopniowo wypełzały na wierzch— widział to w jego tęczówkach. Jego celem stali się jego rodzice. Znienawidzone istoty. Zerknął na niego, kiedy wszedł i pozostał za nim. Miał wrażenie, że od chwili, w której się spotkali na Alei Śmiertelnego Nokturnu bardzo się zmienił, choć przecież minęła ledwie chwila. Na jego twarzy pojawiało coraz więcej emocji — starał się je ukrywać, ale nie był w stanie. Wokół jego ust tańczyła lekka nerwowość — czy to stres, czy może zniecierpliwienie? Cokolwiek działo się we wnętrzu Drew widział w jego oczach, że nie było to zwykłe zadanie, zlecenie, do którego potrafił podejść zimno. Dlatego zamierzał być jego rozsądkiem, gdyby okazało się, że go straci. Tak jak rezon, w porywie emocji. To mogło się zdarzyć, nie umniejszając umiejętnościom i zimnej krwi Drew. Brał to pod uwagę. Nie oceniał go pod tym kątem - był inny. I inne miewał zalety. Dziś miał też wątpliwości, a Mulciber. Zawsze sądził, że to co ma i tak spaść należy popchnąć. Wątpliwości oznaczały jednak, że coś go powstrzymywało i jeśli tylko będzie potrzebował reakcji z zewnątrz - otrzyma ją. Adekwatną. Świadomy swojego wyboru to właśnie jego zaprosił na tą wyprawę po wyboistych i pełnych drżących emocji wspomnieniach. Znali się dobrze. Gdyby chciał zostać powstrzymany, przyszedłby tu z kimś innym.
Skinął mu lekko głową, kiedy wkraczał do własnego domu. Różdżkę trzymał w lewej dłoni, lekko uniesioną, ale nie skierowaną w nic i nikogo — w gotowości. Był przezorny, nie chciał ryzykować w tym wypadku. Rozejrzał się po mieszkaniu, które wyglądało na zaniedbane, zatęchłe. Pajęczyny, smród rozrastającej się pod farbą i tynkiem pleśń i grzyb. Zapachy, które niosły się w mieszkaniu przypomniały mu ich stare rozmowy z Hogwartu. Rozmowy o bliskich, o tym, jacy byli. O tym miejscu. W końcu mógł je ujrzeć na własne oczy, choć mimochodem przypomniał sobie wyraz twarzy Drew, kiedy o tym opowiadał. Później skupił wzrok na mężczyźnie, który ciepło ich powitał. Musiał być ojcem Drew. Zdawało mu się, że dostrzega w nim cień podobieństwa. Nie tylko w zapachu ognistej whisky i papierosów.
— Dzień dobry — przywitał się kulturalnie, jak kolega, którego najlepszy przyjaciel przyprowadził do domu, by się pobawić. I nie powiedział nic więcej. Czekał na Drew. Spojrzał na niego, a później na drzwi, zza których jak sądził — dochodziła krzątanina. Wolnym krokiem ruszył w tamtą stronę i przystanął przy ścianie, tuż obok. Na wypadek, gdyby postanowiła przeszkodzić Drew.
Skinął mu lekko głową, kiedy wkraczał do własnego domu. Różdżkę trzymał w lewej dłoni, lekko uniesioną, ale nie skierowaną w nic i nikogo — w gotowości. Był przezorny, nie chciał ryzykować w tym wypadku. Rozejrzał się po mieszkaniu, które wyglądało na zaniedbane, zatęchłe. Pajęczyny, smród rozrastającej się pod farbą i tynkiem pleśń i grzyb. Zapachy, które niosły się w mieszkaniu przypomniały mu ich stare rozmowy z Hogwartu. Rozmowy o bliskich, o tym, jacy byli. O tym miejscu. W końcu mógł je ujrzeć na własne oczy, choć mimochodem przypomniał sobie wyraz twarzy Drew, kiedy o tym opowiadał. Później skupił wzrok na mężczyźnie, który ciepło ich powitał. Musiał być ojcem Drew. Zdawało mu się, że dostrzega w nim cień podobieństwa. Nie tylko w zapachu ognistej whisky i papierosów.
— Dzień dobry — przywitał się kulturalnie, jak kolega, którego najlepszy przyjaciel przyprowadził do domu, by się pobawić. I nie powiedział nic więcej. Czekał na Drew. Spojrzał na niego, a później na drzwi, zza których jak sądził — dochodziła krzątanina. Wolnym krokiem ruszył w tamtą stronę i przystanął przy ścianie, tuż obok. Na wypadek, gdyby postanowiła przeszkodzić Drew.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Za wysoką sylwetką Macnaira stojący u jego progu czarodzieje dostrzegli wnętrze, jeszcze bardziej obdrapane i obskurne, niż to, które Drew widział we własnych wspomnieniach. Ophelia niespecjalnie przykładała się, by o nie zadbać, brakowało im na to funduszy, a za ich brak wina spoczywała na barkach Augustusa - to on wszak miał zapewnić byt rodzinie i nie wypełniał tego obowiązku od lat. Nawet, gdy w jego ręce wpadały sakiewki ze złotem, przepuszczał je na kolejne wyprawy, z których niewiele wynikało, albo alkohol - to było widać na pierwszy rzut oka. Po zaczerwienionych oczach, plamach na policzkach, jego zapachu.
- A kto to niby, że miałbym go witać, Minister Magii? Przyszedłeś przedstawić nam go jako swojego chłopaka? Wzruszające - wychrypiał szyderczo, a w tonie jego nieprzyjemnego, wyraźnie przepitego od lat nadużywania alkoholu głosu zabrzmiała wyraźna kpina. - Trzeba było się zapowiedzieć, matka może przygotowałaby kolację. Dzisiaj nie mamy czasu - stwierdził z udawanym żalem, wspierając się łokciem o framugę obdrapanych drzwi. Prawą dłoń wciąż trzymał w kieszeni spodni, zaciskając sękate palce na długim, giętkim drewienku swojej różdżki. - Głusi jesteście? - warknął, przenosząc spojrzenie ze swego pierworodnego syna na towarzyszącego mu mężczyznę i jego podejrzaną gębę. Ani trochę nie podobało mu się to spojrzenie stalowoszarych tęczówek. Po cóż Drew go tu przywlekł? Czego od nich chcieli? Nie utrzymywali kontaktu od tak dawna, że cała ta sytuacja zdawała się Augustusowi podejrzana. Wątpliwości były aż nadto widoczne w jego oczach, tak podobnych do piwnych oczu Drew. Choć obaj temu zaprzeczali, nie chcieli tego, gołym okiem widoczne było fizyczne podobieństwo.
- Mogę ci dać... niech pomyślę... dwa knuty, jak ci brakuje do czynszu, czy czego tam. Na więcej nie licz. Jesteś dorosły, radź sobie sam, nie zawracaj nam głowy - mówił dalej, niezadowolony, że wizyta niechcianego syna przerwała mu spokojny wieczór.
Za jego plecami skrzypnęły drzwi, zza których wyłoniła się drobna sylwetka pani Macnair.
- Drew, czy to ty? - cichy, kobiecy głos rozległ się w holu, a drobna dłoń odgarnęła kosmyk posiwiałych włosów z czoła.
- Zawołałem cię? Wracaj do siebie - warknął Augustus.
- A kto to niby, że miałbym go witać, Minister Magii? Przyszedłeś przedstawić nam go jako swojego chłopaka? Wzruszające - wychrypiał szyderczo, a w tonie jego nieprzyjemnego, wyraźnie przepitego od lat nadużywania alkoholu głosu zabrzmiała wyraźna kpina. - Trzeba było się zapowiedzieć, matka może przygotowałaby kolację. Dzisiaj nie mamy czasu - stwierdził z udawanym żalem, wspierając się łokciem o framugę obdrapanych drzwi. Prawą dłoń wciąż trzymał w kieszeni spodni, zaciskając sękate palce na długim, giętkim drewienku swojej różdżki. - Głusi jesteście? - warknął, przenosząc spojrzenie ze swego pierworodnego syna na towarzyszącego mu mężczyznę i jego podejrzaną gębę. Ani trochę nie podobało mu się to spojrzenie stalowoszarych tęczówek. Po cóż Drew go tu przywlekł? Czego od nich chcieli? Nie utrzymywali kontaktu od tak dawna, że cała ta sytuacja zdawała się Augustusowi podejrzana. Wątpliwości były aż nadto widoczne w jego oczach, tak podobnych do piwnych oczu Drew. Choć obaj temu zaprzeczali, nie chcieli tego, gołym okiem widoczne było fizyczne podobieństwo.
- Mogę ci dać... niech pomyślę... dwa knuty, jak ci brakuje do czynszu, czy czego tam. Na więcej nie licz. Jesteś dorosły, radź sobie sam, nie zawracaj nam głowy - mówił dalej, niezadowolony, że wizyta niechcianego syna przerwała mu spokojny wieczór.
Za jego plecami skrzypnęły drzwi, zza których wyłoniła się drobna sylwetka pani Macnair.
- Drew, czy to ty? - cichy, kobiecy głos rozległ się w holu, a drobna dłoń odgarnęła kosmyk posiwiałych włosów z czoła.
- Zawołałem cię? Wracaj do siebie - warknął Augustus.
I show not your face but your heart's desire
Ogarniając wzrokiem wnętrze mieszkania nie czuł nic, nie pozwalał na powrót wspomnień, które usilnie starały przebić się przez budowaną przez wiele długich lat barierę. Doskonale wiedział z jakiego powodu znalazł się w ów miejscu, pamiętał dręczące go pragnienie wyrównania pewnych rachunków, załatwienia spraw wiszących w powietrzu od ponad dekady. Mógł próbować je odgonić, mógł starać się wypędzić z głowy złe demony i dać spokój przeszłości, choć był zdania, iż to właśnie ona krępowała jego nadgarstki niczym paskudne kajdany.
Uśmiechnął się na jego słowa. Wykrzywił twarz w perfidnej drwinie, gdy Augustus porwał się tylko i wyłącznie na banalny, wręcz denny komentarz odnośnie jego samego, a także towarzyszącemu mu mężczyźnie. Nie wiedział z kim miał do czynienia, kompletnie nie zdawał sobie sprawy, iż to była w chwila, w której właśnie spisywał swój testament – nie był on stworzony z materialnych zapisków, a tych mogących wpłynąć na okazaną litość. Śmierć była prosta, śmierć nagła nie bolała i matka zapracowała sobie na nią, dlatego nie zamierzał nader długo jej dręczyć, natomiast z Augustusem było kompletnie odwrotnie. Czym więcej razy cuchnący oddech wypełniał powietrze, tym więcej czarnomagicznych zaklęć kreował w swojej głowie. Podobno praktyka czyniła mistrza, a on zdawał się stanowić idealny worek treningowy.
-Servio.- wypowiedział pewnie zaciskając palce na wężowym drewnie. Czar był bezbłędny, wypełniającą pustkę pragnął zmienić na siłę, mroczną energię i wyszło mu to. Wiedział o tym.
-Ukłoń się.- dodał nie zmieniając wyrazu twarzy. Cała ta sytuacja zaczęła go bawić, a wcześniejsze wątpliwości kompletnie zdusiły się w zarodku. Widok ojca, jego słowa i kolejna wymiana zdań tylko upewniła go w tym, że czynił dobrze – czynił dokładnie tak jak tego pragnął i nie robił tego dla nich, robił to dla siebie.
-Myślę, że nawet nie rozpoznałbyś Ministra Magii. Wychodziłeś z tego grajdołka, choć raz odkąd przepuściłeś cały majątek przez palce i pozwoliłeś swej matce oraz dziecku wstydzić się własnego nazwiska?- uniósł brew pytająco czując za sobą obecność Ramseya, ale musiał mu wybaczyć to drobne zignorowanie jego osoby. Szanował go, ale wówczas skupiony był tylko i wyłącznie na ów pijackiej mordzie; do czasu.
Głos matki dobiegł jego uszu. Przeniósł spojrzenie na szparę, przez którą zaglądała, a następnie posłał jej jeden ze swoich fałszywych uśmiechów przepełnionych rzekomą tęsknotą. Nie był dobrym aktorem, ale metamorfomagiczne zdolności zmusiły go do wytrenowania pewnych emocji i ich okazywania. -Matko.- skinął głową przenosząc różdżkę wprost na kobietę. -Radź sobie sam, cudownie to brzmi w twoich ustach. Mam małe deja vu.- zaśmiał się drwiąco. - Phalanges.- wypowiedział pewnie momentalnie wskazując ojca. Liczył, że czym prędzej czarnomagiczna klątwa złamie jego paliczki, a on poczuje przeszywający ciało i czaszkę ból. Zasługiwał na to. -Twe ręce i tak nigdy nie przynosiły niczego dobrego. Właśnie tak mi zależy na twoich knutach, ojcze.- wysyczał kładąc nacisk na ostatnie słowo.
-Skoro już jesteś zainteresowany celem mojej wizyty, to przyszedłem zabrać to, co mi odebraliście.- głos miał pewny, można powiedzieć, że nawet władczy. Był pewny, że nie mieli szans, matka nawet nie miała różdżki, a Augustus nigdy nie należał do silnych czarodziejów. To był początek końca.
Uśmiechnął się na jego słowa. Wykrzywił twarz w perfidnej drwinie, gdy Augustus porwał się tylko i wyłącznie na banalny, wręcz denny komentarz odnośnie jego samego, a także towarzyszącemu mu mężczyźnie. Nie wiedział z kim miał do czynienia, kompletnie nie zdawał sobie sprawy, iż to była w chwila, w której właśnie spisywał swój testament – nie był on stworzony z materialnych zapisków, a tych mogących wpłynąć na okazaną litość. Śmierć była prosta, śmierć nagła nie bolała i matka zapracowała sobie na nią, dlatego nie zamierzał nader długo jej dręczyć, natomiast z Augustusem było kompletnie odwrotnie. Czym więcej razy cuchnący oddech wypełniał powietrze, tym więcej czarnomagicznych zaklęć kreował w swojej głowie. Podobno praktyka czyniła mistrza, a on zdawał się stanowić idealny worek treningowy.
-Servio.- wypowiedział pewnie zaciskając palce na wężowym drewnie. Czar był bezbłędny, wypełniającą pustkę pragnął zmienić na siłę, mroczną energię i wyszło mu to. Wiedział o tym.
-Ukłoń się.- dodał nie zmieniając wyrazu twarzy. Cała ta sytuacja zaczęła go bawić, a wcześniejsze wątpliwości kompletnie zdusiły się w zarodku. Widok ojca, jego słowa i kolejna wymiana zdań tylko upewniła go w tym, że czynił dobrze – czynił dokładnie tak jak tego pragnął i nie robił tego dla nich, robił to dla siebie.
-Myślę, że nawet nie rozpoznałbyś Ministra Magii. Wychodziłeś z tego grajdołka, choć raz odkąd przepuściłeś cały majątek przez palce i pozwoliłeś swej matce oraz dziecku wstydzić się własnego nazwiska?- uniósł brew pytająco czując za sobą obecność Ramseya, ale musiał mu wybaczyć to drobne zignorowanie jego osoby. Szanował go, ale wówczas skupiony był tylko i wyłącznie na ów pijackiej mordzie; do czasu.
Głos matki dobiegł jego uszu. Przeniósł spojrzenie na szparę, przez którą zaglądała, a następnie posłał jej jeden ze swoich fałszywych uśmiechów przepełnionych rzekomą tęsknotą. Nie był dobrym aktorem, ale metamorfomagiczne zdolności zmusiły go do wytrenowania pewnych emocji i ich okazywania. -Matko.- skinął głową przenosząc różdżkę wprost na kobietę. -Radź sobie sam, cudownie to brzmi w twoich ustach. Mam małe deja vu.- zaśmiał się drwiąco. - Phalanges.- wypowiedział pewnie momentalnie wskazując ojca. Liczył, że czym prędzej czarnomagiczna klątwa złamie jego paliczki, a on poczuje przeszywający ciało i czaszkę ból. Zasługiwał na to. -Twe ręce i tak nigdy nie przynosiły niczego dobrego. Właśnie tak mi zależy na twoich knutach, ojcze.- wysyczał kładąc nacisk na ostatnie słowo.
-Skoro już jesteś zainteresowany celem mojej wizyty, to przyszedłem zabrać to, co mi odebraliście.- głos miał pewny, można powiedzieć, że nawet władczy. Był pewny, że nie mieli szans, matka nawet nie miała różdżki, a Augustus nigdy nie należał do silnych czarodziejów. To był początek końca.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Rodzice Drew byli dla niego tylko obcymi ludźmi, nie obcymi rodzicami, nie rodzicami w ogóle. Nauczył się myśli, że takie relacje i takie związki należy grzebać głęboko, o ile nie chce się w przyszłości podobnych scen, a to co targało teraz Drew było tego oczywistym przykładem. Chciał być zimny, obojętny na podobne sytuacje, ale skłamałby gdyby ktoś go kiedyś spytał, czy nie myślał o tym. Czy nie wracał czasem do planu odszukania matki, by wbić jej różdżkę w plecy, by podziękować za szansę, jaką mu dała zostawiając go, daleko od ojca i od brata bliźniaka. Nie żałował. Nie mógłby. Jego dzieciństwo było trudne, Rosier chował go jak twór, konsekwentnie. Rządził twardą ręką, wiele go nauczył, próbował jeszcze więcej, ale był oporny, złośliwy i buńczuczny. Gdyby się nie opierał — byłby mądrzejszy, bardziej uległy, podporządkowany i spokojny. Bo pod spokojną twarzą, w spokojnym ciele, czasem szalały demony.
Milczał długo, przyglądając się temu wszystkiemu co działo się wokół — niezadowolonemu ojcu, zaskoczonej matce, a na końcu Drew, który zdawał się być silniejszy, niż go o to podejrzewał. Na ciszę było już za późno.
— Panie Macnair — podjął w końcu, decydując się zabrać głos. — Myślę, że mają państwo mnóstwo czasu. — Podjął za niego i ruszył w kierunku kobiety wolnym krokiem. Uśmiechnął się czarująco. — Pani Macnair, wiele, wiele o pani słyszałem — szepnął szarmancko, nie spuszczając z niej wzroku. Jej siwe włosy opadały jej na twarz.
Kiedy padła pierwsza czarnomagiczna inkantacja, odwrócił się częściowo za siebie, zupełnie tak, jakby za jego plecami miało miejsce niebywałe wydarzenie, a oni siedzieli w pierwszym rzędzie. — Ma pani bardzo zdolnego syna. — Wycofał się, oparł plecami o ścianę i wyciągnął paczkę papierosów, po chwili częstując nimi kobietę. — Potrafi rzucać paskudne klątwy. Wyjąkowo paskudne— mruknął przez papierosa, po chili wyciągając go z ust. Potem zamilkł na chwilę, obserwując go. Było w nim tyle żalu, tyle gniewu. Jego ojciec był zaś głupcem. Nie miał pojęcia, jak silnym czarodziejem stał się jego syn, nie wiedział, co potrafił i do czego był zdolny. Ale Ramsey wiedział — i czekał na to wszystko, tuż obok jego matki. — Wyjdź — zwrócił się do niej sucho, cicho, wypuszczając z ust dym. Chciał, żądał, by wyszła po dobroci. Nie chciał się z nią szarpać, ale ganianie za nią po pokojach nie wchodziło w grę. Po chwili oparł się o drzwi, przez które wyglądała i pchnął je dalej.
Milczał długo, przyglądając się temu wszystkiemu co działo się wokół — niezadowolonemu ojcu, zaskoczonej matce, a na końcu Drew, który zdawał się być silniejszy, niż go o to podejrzewał. Na ciszę było już za późno.
— Panie Macnair — podjął w końcu, decydując się zabrać głos. — Myślę, że mają państwo mnóstwo czasu. — Podjął za niego i ruszył w kierunku kobiety wolnym krokiem. Uśmiechnął się czarująco. — Pani Macnair, wiele, wiele o pani słyszałem — szepnął szarmancko, nie spuszczając z niej wzroku. Jej siwe włosy opadały jej na twarz.
Kiedy padła pierwsza czarnomagiczna inkantacja, odwrócił się częściowo za siebie, zupełnie tak, jakby za jego plecami miało miejsce niebywałe wydarzenie, a oni siedzieli w pierwszym rzędzie. — Ma pani bardzo zdolnego syna. — Wycofał się, oparł plecami o ścianę i wyciągnął paczkę papierosów, po chwili częstując nimi kobietę. — Potrafi rzucać paskudne klątwy. Wyjąkowo paskudne— mruknął przez papierosa, po chili wyciągając go z ust. Potem zamilkł na chwilę, obserwując go. Było w nim tyle żalu, tyle gniewu. Jego ojciec był zaś głupcem. Nie miał pojęcia, jak silnym czarodziejem stał się jego syn, nie wiedział, co potrafił i do czego był zdolny. Ale Ramsey wiedział — i czekał na to wszystko, tuż obok jego matki. — Wyjdź — zwrócił się do niej sucho, cicho, wypuszczając z ust dym. Chciał, żądał, by wyszła po dobroci. Nie chciał się z nią szarpać, ale ganianie za nią po pokojach nie wchodziło w grę. Po chwili oparł się o drzwi, przez które wyglądała i pchnął je dalej.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Augustus patrzył na pierworodnego syna z wyraźnym zniecierpliwieniem, niechęcią, której syn nigdy nie powinien ujrzeć w oczach ojca. Nie tak powinno przecież być, zupełnie nie tak. Zawiódł jako ojciec, zawiódł jako mąż, zawiódł jako głowa rodziny - myśl ta była jednak tak paląca, tak mocno piekła dumę, że odsuwał ją od siebie, spychał za skraj świadomości, wypierał ją. Wmawiał sam sobie, że to nie on zawiódł, że to wina wszystkich naokoło - Drew, żony, córki - a nie jego. Wszyscy inni byli winni, tylko nie on. Łatwiej było o tym nie myśleć, gdy nie pokazywał mu się na oczy. Czasami widział go w oddali na Śmiertelnym Nokturnie, odwracał wtedy wzrok, udając, że wcale nie, że są dla siebie obcy. Nie poruszał jego tematu w rozmowach, zupełnie tak, jakby nie istniał, jakby wcale nie miał syna; to pomagało mu wypierać przynajmniej tę jedną porażkę, inne były o wiele trudniejsze do zignorowania - wieczny ujemny bilans galeonów, brak sukcesów, zawiedzione spojrzenie żony.
Teraz stał u progu jego drzwi, stanowiąc jej żywy dowód, przypominając o tym wszystkim, co powinien, o tym jak zawiódł - dlatego Augustus złościł się i pluł jadem. Nie zdążył zareagować, kiedy Drew sięgnął po różdżkę; miał już swoje lata, zabrakło mu refleksu, nie zdołał się obronić; czarnomagiczne zaklęcie zmusiło starego Macnaira do pochylenia się w ukłonie, oczy zaś zapłonęły od złości.
- Jak śmiesz.... - wycedził przez zaciśnięte zęby, schylając się jeszcze niżej. Ukłonił się, a wtedy odzyskał władzę nad własnym ciałem; sięgał już po różdżkę, zaciskał na niej palce, kiedy promień kolejnego czaru trafił w jej wierzch. Z wąskich ust Augustusa wyrwał się pełen krzyku ból, różdżka upadła na podłogę, a dłoń zadrżała; kości paliczków prawej dłoni pękły, a on z niedowierzaniem spoglądał to na rękę, to na Drew - nie spodziewał się tego. Nienawiści, jadu sączonego w słowa, wyrzutów - owszem, jednakże nie bezpośredniego ataku.
- Dałem ci wszystko, niewdzięczny sukinsynu - warknął wściekle, próbując schylić się i złapać różdżkę, choć nie mógł poruszać palcami. - Co ci odebraliśmy? Daliśmy ci życie, daliśmy ci dach nad głową, daliśmy ci jeść, wysłaliśmy cię do Hogwartu, czego kurwa jeszcze byś chciał? Góry złota podanej na tacy - cedził te słowa ze złością, z kpiną, jeszcze mocniej pogrążając się w swym beznadziejnym położeniu.
Pani Macnair, której różdżka spoczywała na nocnym stoliku, przyglądała się wszystkiemu, co działo się tak szybko, z niedowierzaniem i zaskoczeniem; z kobiecych ust padł zduszony okrzyk, kiedy Drew posłał w kierunku ojca pierwsze zaklęcie. Cofnęła się, kiedy obcy mężczyzna wszedł do środka, wyciągnął w jej kierunku paczkę papierosów. Pokręciła przecząco głową, zaciskając usta tak mocno, że zbielały jej wargi.
- Drew, na Merlina, co ty wyrabiasz... - wyrzekła cicho, cofając się jeszcze o kilka o kroków, nie przekraczając jednak progu drzwi, przez które wcześniej wyjrzała, choć Mulciber nakazał jej wyjść. Nie mogła przecież - bo na swój własny, pokrętny sposób kochała ich obu.
Teraz stał u progu jego drzwi, stanowiąc jej żywy dowód, przypominając o tym wszystkim, co powinien, o tym jak zawiódł - dlatego Augustus złościł się i pluł jadem. Nie zdążył zareagować, kiedy Drew sięgnął po różdżkę; miał już swoje lata, zabrakło mu refleksu, nie zdołał się obronić; czarnomagiczne zaklęcie zmusiło starego Macnaira do pochylenia się w ukłonie, oczy zaś zapłonęły od złości.
- Jak śmiesz.... - wycedził przez zaciśnięte zęby, schylając się jeszcze niżej. Ukłonił się, a wtedy odzyskał władzę nad własnym ciałem; sięgał już po różdżkę, zaciskał na niej palce, kiedy promień kolejnego czaru trafił w jej wierzch. Z wąskich ust Augustusa wyrwał się pełen krzyku ból, różdżka upadła na podłogę, a dłoń zadrżała; kości paliczków prawej dłoni pękły, a on z niedowierzaniem spoglądał to na rękę, to na Drew - nie spodziewał się tego. Nienawiści, jadu sączonego w słowa, wyrzutów - owszem, jednakże nie bezpośredniego ataku.
- Dałem ci wszystko, niewdzięczny sukinsynu - warknął wściekle, próbując schylić się i złapać różdżkę, choć nie mógł poruszać palcami. - Co ci odebraliśmy? Daliśmy ci życie, daliśmy ci dach nad głową, daliśmy ci jeść, wysłaliśmy cię do Hogwartu, czego kurwa jeszcze byś chciał? Góry złota podanej na tacy - cedził te słowa ze złością, z kpiną, jeszcze mocniej pogrążając się w swym beznadziejnym położeniu.
Pani Macnair, której różdżka spoczywała na nocnym stoliku, przyglądała się wszystkiemu, co działo się tak szybko, z niedowierzaniem i zaskoczeniem; z kobiecych ust padł zduszony okrzyk, kiedy Drew posłał w kierunku ojca pierwsze zaklęcie. Cofnęła się, kiedy obcy mężczyzna wszedł do środka, wyciągnął w jej kierunku paczkę papierosów. Pokręciła przecząco głową, zaciskając usta tak mocno, że zbielały jej wargi.
- Drew, na Merlina, co ty wyrabiasz... - wyrzekła cicho, cofając się jeszcze o kilka o kroków, nie przekraczając jednak progu drzwi, przez które wcześniej wyjrzała, choć Mulciber nakazał jej wyjść. Nie mogła przecież - bo na swój własny, pokrętny sposób kochała ich obu.
I show not your face but your heart's desire
W mieszkaniu rozbrzmiał śmiech. Nie przypominał on radości, reakcji na strach – właściwie trudno było go jednoznacznie określić, jednakże szatyn nie mógł się powstrzymać. Patrzył ojcu prosto w oczy i najzwyczajniej w świecie uśmiechał się kpiąco, z porażającą drwiną i obrzydzeniem, którego w tak wielkiej ilości nie żywił do nikogo innego. Bawiło go to, ta cała irracjonalna sytuacja, albowiem kiedy tylko myślał o owej wizycie wyobrażał sobie ją kompletnie inaczej. Nawet wchodząc po schodach, w chwili gdy czas dłużył się nieubłagalnie choć zaledwie minęło kilka sekund, nie sądził że przyjdzie mu tak prosto zwieńczyć dzieła. Wbrew pozorom i własnym słowom czuł, iż przyjdzie mu zmierzyć się z pewnym oporem, koniecznością przeskoczenia bariery, lecz takowa nawet nie pojawiła się, co tylko wzmogło w nim pragnienie zakończenia tego wszystkiego właśnie tu, właśnie dziś.
-To zabawne nieprawdaż?- uniósł kącik ust i przeniósł wzrok na Mulcibera. -Kiedy innym przykładasz różdżkę do gardła błagają o litość, a on?- wskazał głową Augustusa, nie potrafił nazwać go ojcem. -Dalej pluje jadem myśląc, że karaluchy takie jak on są nieśmiertelne.- wygiął wargi w ironicznym wyrazie w chwili, gdy spojrzał na matkę. Nie wiedział jakie emocje błądziły w jego oczach, co dało się z nich odczytać i jakie wnioski wyciągnąć, jednak nie dbał o to. Pierwszy raz o dawien dawna było mu wszystko jedno, w końcu nie potrzebował maski. -Wyjdź jak Cię ładnie prosi.- posłał jej kolejny, fałszywy uśmiech przepełniony troską, po czym powrócił spojrzeniem do coraz agresywniej nastawionego Augustusa. Czyżby zamierzał walczyć? Był skończonym idiotą, jeśli wciąż wierzył, że z tą poharataną dłonią da radę coś wskórać, właściwie był istnym durniem jeśli w ogóle myślał, iż ma z nim jakiekolwiek szanse. -No śmiem, śmiem.- westchnął wytrącając różdżkę spod jego ręki jednym ruchem nogi, nie zamierzał się schylać. -Nie ośmieszaj się bardziej, masz w progach gości.- rzucił chwytając ojca za krańce koszuli by podciągnąć go ku górze i tym samym wbić mu wężowe drewno w okolicach gardła. Dopiero wtem pozwolił sobie na spojrzenie wprost w jego oczy – martwe, pozbawione jakichkolwiek iskier tęczówki, które nawet wówczas nie przejawiały nic poza pustką. -Cieszy mnie, że rozpocząłeś od listy zatytułowanej co mi dałeś, bowiem ta co odebrałeś jest znacznie dłuższa.- wycedził przeszywając go lodowatym spojrzeniem. Nie zasługiwał na nic, nawet na litość. -Crucio.- wypowiedział po chwili pragnąć, by poczuł, by w końcu przyszło mu zmierzyć się z okropnym bólem i cierpieniem. -Chcesz coś powiedzieć? Może czas pożegnać się z matką? Jesteś wyjątkowo dobry w pożegnaniach, a jak wiemy czeka cię kolejna, długa podróż.- mruknął nim puścił jego ubranie i wykonał krok w tył.
-To zabawne nieprawdaż?- uniósł kącik ust i przeniósł wzrok na Mulcibera. -Kiedy innym przykładasz różdżkę do gardła błagają o litość, a on?- wskazał głową Augustusa, nie potrafił nazwać go ojcem. -Dalej pluje jadem myśląc, że karaluchy takie jak on są nieśmiertelne.- wygiął wargi w ironicznym wyrazie w chwili, gdy spojrzał na matkę. Nie wiedział jakie emocje błądziły w jego oczach, co dało się z nich odczytać i jakie wnioski wyciągnąć, jednak nie dbał o to. Pierwszy raz o dawien dawna było mu wszystko jedno, w końcu nie potrzebował maski. -Wyjdź jak Cię ładnie prosi.- posłał jej kolejny, fałszywy uśmiech przepełniony troską, po czym powrócił spojrzeniem do coraz agresywniej nastawionego Augustusa. Czyżby zamierzał walczyć? Był skończonym idiotą, jeśli wciąż wierzył, że z tą poharataną dłonią da radę coś wskórać, właściwie był istnym durniem jeśli w ogóle myślał, iż ma z nim jakiekolwiek szanse. -No śmiem, śmiem.- westchnął wytrącając różdżkę spod jego ręki jednym ruchem nogi, nie zamierzał się schylać. -Nie ośmieszaj się bardziej, masz w progach gości.- rzucił chwytając ojca za krańce koszuli by podciągnąć go ku górze i tym samym wbić mu wężowe drewno w okolicach gardła. Dopiero wtem pozwolił sobie na spojrzenie wprost w jego oczy – martwe, pozbawione jakichkolwiek iskier tęczówki, które nawet wówczas nie przejawiały nic poza pustką. -Cieszy mnie, że rozpocząłeś od listy zatytułowanej co mi dałeś, bowiem ta co odebrałeś jest znacznie dłuższa.- wycedził przeszywając go lodowatym spojrzeniem. Nie zasługiwał na nic, nawet na litość. -Crucio.- wypowiedział po chwili pragnąć, by poczuł, by w końcu przyszło mu zmierzyć się z okropnym bólem i cierpieniem. -Chcesz coś powiedzieć? Może czas pożegnać się z matką? Jesteś wyjątkowo dobry w pożegnaniach, a jak wiemy czeka cię kolejna, długa podróż.- mruknął nim puścił jego ubranie i wykonał krok w tył.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Pokiwał głową, kiedy Drew się do niego zwrócił.
— Arogancki. Jakieś podobieństwo między wami, Drew — zażartował, uśmiechając się szeroko.— Ale twój stary jest nieco bardziej zuchwały.— Zawsze był zdania, że śmierć dla takich typów jak on będzie tylko chwilą, której nawet nie zauważą, łaską, która nie powinna być im ofiarowana. Spojrzał na Augustusa, ojca Drew, bez cienia emocji, obojętnie. Na próżno szukał podobieństwa między nimi. Drew był czarodziejem inteligentnym, pojętnym, zdolnym i piekielnie ambitnym, a to co reprezentował sobą jego ojciec było karykaturą. W niczym nie przypominał podróżnika, poszukiwacza artefaktów. Nie wyglądał już nawet na kogoś, kto potrafił oporządzić się wokół siebie, nie mówiąc o radzeniu w trudnych warunkach. Przypominał starego, zapijaczonego mieszkańca doków, nie czarnoksiężnika z Nokturnu. Nie mógł być wzorem do naśladowania, autorytetem. Kiedy Drew roztrzaskał mu dłoń, a ta wypuściła różdżkę na ziemie, był już pewien, że ten pojedynek jest jedynie formalnością. Młody zaklinacz poradzi sobie z nim, zapewne gwarantując mu rozrywkę nie mniejszą niż sobie, nakładając na niego przeróżne klątwy, kierując w jego stronę najznakomitsze zaklęcia z zakresu czarnej magii.
— Odrobiny szacunku — odpowiedział Augustusowi, odpowiadając na jego pytanie kierowane do Drew. Patrzył na niego kątem oka, stojąc pod ścianą, paląc papierosa jako świadek rodzajowej scenki.
— Co ty na to, by wyrwać mu jaja i go nim nakarmić, Drew?– spytał z rozbawieniem, zaciągając się papierosem. Ojciec Macnaira był przeznaczony na straty, podejrzewał, że jego żywot ograniczał się tylko do zapewnienia zaklinaczowi satysfakcji i radości z aktu morderstwa. To była inicjacja. Mordował po raz pierwszy. Własnego ojca. W sposób okrutny, bezwzględny. Miał nadzieję, że nie zrobi tego szybko, że będzie cierpiał, a Rycerz Walpurgii odczuje dzięki niemu wiele przyjemności.
Matka Drew nie chciała współpracować. Z powrotem cofnęła się do pokoju, wydając z siebie dźwięki i słowa, które powinna zachować dla siebie.
— Dziś mój przyjaciel rozwiązuje prywatne sprawy, a ty jesteś jedną z nich. Bądź dobrą matką i nie utrudniaj mu tego — powiedział do kobiety, po czym ruszył za nią wolnym krokiem. Nie chciała wyjść — dobrze, mogli tu zostać sami. Niech Drew napawa się jej jękami, krzykiem, rozpaczliwym wołaniem. Poznałem w swoim życiu wiele matek, lepszych i gorszych. Znam jedną nawet całkiem dobrą. Jesteś z niego dumna? Wyrósł na zdolnego i okrutnego czarodzieja.[/b]— Uśmiechnął się do niej nieżyczliwe, po czym zaciągnął papierosem i rzucił go w kierunku łóżka, na pościel. Dymek ciągnął się od niedopałka, powoli topiąc materiał, na którym się osadził. Bliżej mu było do postaci skutej z lodu, o twardym, trudnym do skruszenia sercu, ale umiłował sobie ogień i zamierzał podnieść temperaturę i rozgrzać między nimi atmosferę.—Luis cimex— wypowiedział gładko, celując w kobietę różdżką.
| Nie rzucam na anomalie, bo to stary wątek, przed burzą
— Arogancki. Jakieś podobieństwo między wami, Drew — zażartował, uśmiechając się szeroko.— Ale twój stary jest nieco bardziej zuchwały.— Zawsze był zdania, że śmierć dla takich typów jak on będzie tylko chwilą, której nawet nie zauważą, łaską, która nie powinna być im ofiarowana. Spojrzał na Augustusa, ojca Drew, bez cienia emocji, obojętnie. Na próżno szukał podobieństwa między nimi. Drew był czarodziejem inteligentnym, pojętnym, zdolnym i piekielnie ambitnym, a to co reprezentował sobą jego ojciec było karykaturą. W niczym nie przypominał podróżnika, poszukiwacza artefaktów. Nie wyglądał już nawet na kogoś, kto potrafił oporządzić się wokół siebie, nie mówiąc o radzeniu w trudnych warunkach. Przypominał starego, zapijaczonego mieszkańca doków, nie czarnoksiężnika z Nokturnu. Nie mógł być wzorem do naśladowania, autorytetem. Kiedy Drew roztrzaskał mu dłoń, a ta wypuściła różdżkę na ziemie, był już pewien, że ten pojedynek jest jedynie formalnością. Młody zaklinacz poradzi sobie z nim, zapewne gwarantując mu rozrywkę nie mniejszą niż sobie, nakładając na niego przeróżne klątwy, kierując w jego stronę najznakomitsze zaklęcia z zakresu czarnej magii.
— Odrobiny szacunku — odpowiedział Augustusowi, odpowiadając na jego pytanie kierowane do Drew. Patrzył na niego kątem oka, stojąc pod ścianą, paląc papierosa jako świadek rodzajowej scenki.
— Co ty na to, by wyrwać mu jaja i go nim nakarmić, Drew?– spytał z rozbawieniem, zaciągając się papierosem. Ojciec Macnaira był przeznaczony na straty, podejrzewał, że jego żywot ograniczał się tylko do zapewnienia zaklinaczowi satysfakcji i radości z aktu morderstwa. To była inicjacja. Mordował po raz pierwszy. Własnego ojca. W sposób okrutny, bezwzględny. Miał nadzieję, że nie zrobi tego szybko, że będzie cierpiał, a Rycerz Walpurgii odczuje dzięki niemu wiele przyjemności.
Matka Drew nie chciała współpracować. Z powrotem cofnęła się do pokoju, wydając z siebie dźwięki i słowa, które powinna zachować dla siebie.
— Dziś mój przyjaciel rozwiązuje prywatne sprawy, a ty jesteś jedną z nich. Bądź dobrą matką i nie utrudniaj mu tego — powiedział do kobiety, po czym ruszył za nią wolnym krokiem. Nie chciała wyjść — dobrze, mogli tu zostać sami. Niech Drew napawa się jej jękami, krzykiem, rozpaczliwym wołaniem. Poznałem w swoim życiu wiele matek, lepszych i gorszych. Znam jedną nawet całkiem dobrą. Jesteś z niego dumna? Wyrósł na zdolnego i okrutnego czarodzieja.[/b]— Uśmiechnął się do niej nieżyczliwe, po czym zaciągnął papierosem i rzucił go w kierunku łóżka, na pościel. Dymek ciągnął się od niedopałka, powoli topiąc materiał, na którym się osadził. Bliżej mu było do postaci skutej z lodu, o twardym, trudnym do skruszenia sercu, ale umiłował sobie ogień i zamierzał podnieść temperaturę i rozgrzać między nimi atmosferę.—Luis cimex— wypowiedział gładko, celując w kobietę różdżką.
| Nie rzucam na anomalie, bo to stary wątek, przed burzą
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wielu rodziców nie zdaje sobie sprawy, w którym momencie kontrola nad własnym dzieckiem wymyka im się z rąk. Długo łudzą się, że wciąż mają nad nimi władzę, nie dopuszczając do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Ci, którzy pragną słuchać i mają oczy szeroko otwarte, w których sercu tli się prawdziwsze uczucie, dostrzegają to prędzej, choć i im pogodzenie się z tym może zająć nawet wiele lat. Ojcowie jak Augustus, odwracający wzrok i dbający przede wszystkim o samego siebie, budzą się, gdy jest już zdecydowanie za późno.
Nie błagał o litość, bo chyba wciąż łudził się, że jako ojciec ma nad krwią ze swojej krwi jakąś władzę, posłuch. Nie dopuszczał do siebie myśli, że jego własny syn mógłby podnieść na niego różdżkę - był głupcem, że tak sądził po wszystkim, co zrobił, a raczej po tym, czego nie zrobił. W przekrwionych oczach malował się nie tylko ból, przede wszystkim zdziwienie i niedowierzanie, pytanie: czy tak Cię wychowałem?
- Jak możesz być na tyle bezczelny, by podnosić różdżkę na ojca - warknął, próbując rozprostować palce, ale jedynie stęknął znów z bólu. Zerknął nerwowo na nieznajomego mężczyznę, z którego ust padła szokująca propozycja ukarania go za brak szacunku - czy byli do tego zdolni? - Nie bredź - powiedział, próbując lewą dłonią osłonić się przed fizycznym atakiem.
Gdy Drew przyparł Augustusa do ściany, wbijając wężowe drewno w gardło, znieruchomiał wreszcie, a kolejne słowa utkwiły mu w gardle - nie poznawał go. Nie poznawał własnego syna. Czy powinien był się temu dziwić? Cichy głos w głowie podpowiadał, ze wcale, że sam był sobie winien. Nigdy go nie było, a gdy wracał wciąż pozostawał nieobecny duchem. Nie zauważył, gdy władza nad własnymi dziećmi wymknęła mu się z rąk; świadomość tego wdzierała się do jego umysłu boleśnie.
- Co ci odebrałem? - żachnął się jednak wściekle. - Zostaniesz ojcobójcą? - zdążył jeszcze spytać, nie dowierzając temu, kim stał się jego syn, nim cierpienie nie wykrzywiło jego twarzy. Wciąż nie rozumiał, może nawet nie chciał rozumieć, był starym człowiekiem, który odpychał od siebie myśli o własnych błędach - w tamtej chwili nie było w jego głowie miejsca na żadną inną myśl, niż ta o bólu. Osunął się po ścianie na posadzkę, wrzeszcząc i rwąc sobie posiwiałe włosy z głowy, gdy kolejne fale bólu dręczyły ciało.
- PRZESTAŃ, BŁAGAM - wrzasnął, chcąc jedynie, aby ten ból - niewyobrażalny, potworny - w końcu się skończył.
W pierwszym odruchu pani Macanir sprawiała wrażenie, że chce znów wyjść do holu, podbiec do męża, strach jednak ją sparaliżował. Trwała za progiem komnaty, dłoń trzymała na klamce, ale nie zamknęła drzwi. Oddech stał się płytki, na pomarszczone czoło wstąpiły krople potu. - Dobra matka ochroni dziecko przed błędem - odparła czarownica, spoglądając na Mulcibera pustymi oczyma. - Popełniasz błąd, Drew - zwróciła się do syna, a w jej głosie rozbrzmiała błagalna nuta.
Na Merlina, niech to wreszcie się skończy...
Krzyknęła, kiedy promień zaklęcia pomknął w jej stronę. Nie miała jak się przed nim obronić, różdżkę zostawiła na nocnej szafce.
- Dlaczego to robisz? Zostaw nas w spokoju - załkała kobieta, nerwowymi rękami próbując strącić z siebie robactwo, ale jego było coraz więcej i więcej. Obrzydliwe, tłuste, brudne, pełzały po jej ciele, wchodziły we włosy, w uszy, dziurki nosa. Gryzły w skórę, drapały, a gdy wrzasnęła z przerażenia i bólu, wpełzły między wargi. Z oczu pociekły łzy, kiedy spojrzała błagalnie to na nieznajomego mężczyznę, to na własnego syna - nie poznawała go i to przerażało ją najmocniej.
Nie błagał o litość, bo chyba wciąż łudził się, że jako ojciec ma nad krwią ze swojej krwi jakąś władzę, posłuch. Nie dopuszczał do siebie myśli, że jego własny syn mógłby podnieść na niego różdżkę - był głupcem, że tak sądził po wszystkim, co zrobił, a raczej po tym, czego nie zrobił. W przekrwionych oczach malował się nie tylko ból, przede wszystkim zdziwienie i niedowierzanie, pytanie: czy tak Cię wychowałem?
- Jak możesz być na tyle bezczelny, by podnosić różdżkę na ojca - warknął, próbując rozprostować palce, ale jedynie stęknął znów z bólu. Zerknął nerwowo na nieznajomego mężczyznę, z którego ust padła szokująca propozycja ukarania go za brak szacunku - czy byli do tego zdolni? - Nie bredź - powiedział, próbując lewą dłonią osłonić się przed fizycznym atakiem.
Gdy Drew przyparł Augustusa do ściany, wbijając wężowe drewno w gardło, znieruchomiał wreszcie, a kolejne słowa utkwiły mu w gardle - nie poznawał go. Nie poznawał własnego syna. Czy powinien był się temu dziwić? Cichy głos w głowie podpowiadał, ze wcale, że sam był sobie winien. Nigdy go nie było, a gdy wracał wciąż pozostawał nieobecny duchem. Nie zauważył, gdy władza nad własnymi dziećmi wymknęła mu się z rąk; świadomość tego wdzierała się do jego umysłu boleśnie.
- Co ci odebrałem? - żachnął się jednak wściekle. - Zostaniesz ojcobójcą? - zdążył jeszcze spytać, nie dowierzając temu, kim stał się jego syn, nim cierpienie nie wykrzywiło jego twarzy. Wciąż nie rozumiał, może nawet nie chciał rozumieć, był starym człowiekiem, który odpychał od siebie myśli o własnych błędach - w tamtej chwili nie było w jego głowie miejsca na żadną inną myśl, niż ta o bólu. Osunął się po ścianie na posadzkę, wrzeszcząc i rwąc sobie posiwiałe włosy z głowy, gdy kolejne fale bólu dręczyły ciało.
- PRZESTAŃ, BŁAGAM - wrzasnął, chcąc jedynie, aby ten ból - niewyobrażalny, potworny - w końcu się skończył.
W pierwszym odruchu pani Macanir sprawiała wrażenie, że chce znów wyjść do holu, podbiec do męża, strach jednak ją sparaliżował. Trwała za progiem komnaty, dłoń trzymała na klamce, ale nie zamknęła drzwi. Oddech stał się płytki, na pomarszczone czoło wstąpiły krople potu. - Dobra matka ochroni dziecko przed błędem - odparła czarownica, spoglądając na Mulcibera pustymi oczyma. - Popełniasz błąd, Drew - zwróciła się do syna, a w jej głosie rozbrzmiała błagalna nuta.
Na Merlina, niech to wreszcie się skończy...
Krzyknęła, kiedy promień zaklęcia pomknął w jej stronę. Nie miała jak się przed nim obronić, różdżkę zostawiła na nocnej szafce.
- Dlaczego to robisz? Zostaw nas w spokoju - załkała kobieta, nerwowymi rękami próbując strącić z siebie robactwo, ale jego było coraz więcej i więcej. Obrzydliwe, tłuste, brudne, pełzały po jej ciele, wchodziły we włosy, w uszy, dziurki nosa. Gryzły w skórę, drapały, a gdy wrzasnęła z przerażenia i bólu, wpełzły między wargi. Z oczu pociekły łzy, kiedy spojrzała błagalnie to na nieznajomego mężczyznę, to na własnego syna - nie poznawała go i to przerażało ją najmocniej.
I show not your face but your heart's desire
Kontrola… wszyscy pragną ją mieć, jednak nie każdy na nią zasłużył. W kontekście swego rodzaju władzy należy ją szczególnie pielęgnować, podsycać – często nieszczerymi – pozytywnymi emocjami, aby nie została duszona i oddana w inne ręce. Manipulacja rządzi się swoimi prawami; stawiając na piedestale siłę perswazji potrafi skutecznie zawładnąć pragnieniami, poczuciem przynależności i hierarchią wartości. Nie opiera jednak swych fundamentów o korzenie, w tym przypadku wyjątkowo marne drzewo genealogiczne, więc Państwo Macnair nie mogli dziwić się podjętym przez szatyna decyzjom. Abstrahując od rodzicielskich nauk, które w zasadzie w ów domu nie miały miejsca, mężczyzna sam obrał swą drogę, kroczył nią, a także mierzył się z wszystkimi przeciwnościami. Na próżno było szukać ich rady, otuchy i bezpiecznej przystani, którą przecież zawsze stanowiły rodzinne mury. Drew tego nie zaznał, nigdy.
Powiadano, że zmiany należy rozpoczynać od samego siebie. Przeanalizować błędy, wyciągnąć wnioski i dopiero wtem oczekiwać od nich podobnych działań tudzież zmian pewnego postrzegania. Macnair chciał tak uczynić; wyplewić chwasty noszące jego nazwisko, zamknąć pewien rozdział historii brudzący jego linie, pozbyć się tych, którzy wystawiali swoim działaniem szczególnie kiepską opinię i tym samym rozpocząć wszystko na nowo. Stąpając po schodach już wiedział, że próba pokonania własnych barier spełznie na niczym – w końcu nie poczuł nic, nawet gdy matka ze łzami w oczach błagała go, aby przestał. Chełpił go jedynie fakt, iż to on rozdawał karty i to przed nim należało się ugiąć, by coś uzyskać, nawet jeśli nie było to w żaden sposób możliwe. W jednej chwili stał się katem i władcą sytuacji, która choć bez wyjścia, wciąż pozostawiała rozpylone w ich sercach, nędzne nadzieje na przetrwanie.
Posłał Ramseyowi wymowne spojrzenie, gdy ten znalazł spójną cechę. Pokręciwszy głową uśmiechnął się przebiegle, a następnie powrócił wzrokiem do ojca. -Zuchwały? Raczej po prostu jest skończonym głupcem.- skwitował wpatrując się w puste tęczówki, które nie wyrażały sobą nic poza strachem. Wzbudzał w nim odrazę i wstręt, jak można było tak nisko upaść? Jakim cudem ten mężczyzna był jego ojcem? Nie łączyło ich nic, kompletnie nic.
-Pytanie czy jest tam co ucinać.- zerknął kątem oka na Mulcibera i uniósł kącik ust. Faceci pokroju Augustusa metaforycznie nie mieli czym się pochwalić. Fakt, iż ten całe życie błądził pozostawiając po sobie jedynie smród zgnilizny tylko szatyna w tym utwierdzał. Jak wiele można było wybaczyć? Czym tak naprawdę owe wybaczenie było? Śmierć była dla niego jedynym ratunkiem, ostatnim podmuchem litości, którym został zaszczycony.
Co Ci odebrałem. Pytanie rozbrzmiało w jego głowie działając niczym iskra, cholerny płomień, który rozpalił jego pewność wobec planów, które wkrótce miały się ziścić. Nie sądził, że to powie, nie miał pojęcia, że znajdzie w sobie, aż tyle żałosnej ignorancji. Nie odpowiedział od razu, wpierw obserwował jak zwija się w bólu, jak błaga o przerwanie czaru. Dla szatyna było to jednak zbyt mało, rozchodzące się w nim cierpienie było zaledwie pierwiastkiem, nic nie znaczącym początkiem, pragnął, aby prosił o litość. Wcześniej wygięte w ironii wargi przybrały znacznie poważniejszy wyraz. Martwe tęczówki rozbłysnęły, zaiskrzyły nieznanym mu wcześniej blaskiem, gdy czarna magia wypełniała go coraz mocniej z każdym kolejnym krzykiem Augustusa. Nie potrafił tego zdefiniować – radość czy smutek, szczęście czy żal, a może dziwna i nieznana mu wcześniej pewność siebie? Satysfakcja?
- Implosio.- wypowiedział momentalnie przerywając wcześniejszy czar. Różdżkę wycelował w miejsce, gdzie rzekomo powinna znajdować się wątroba – czyżby nie była to najgorsza dla niego starta? Pragnął oglądać jak kona w mękach, jak krew wydostaje się z jego ust. Pragnął ujrzeć to przepełnione nienawiścią spojrzenie, miało go to tylko umocnić.
-Wpierw ukradłeś mi tożsamość, później odebrałeś dumę i honor.- zerknął na niego z góry i finalnie splunął na twarz. Na nic więcej nie zasługiwał.
Nawet nie spojrzał na Ramseya, gdy nogą otworzył drzwi do kolejnego pomieszczenia. Żarty się skończyły, czas na zrozumienie i litość także, więc pragnął zakończyć sprawę, dla której zjawił się w ich progach. Przymknąwszy powieki odchylił głowę ku tyłowi i zaciągnął się, plądrującym pomieszczenie, dymem. Ignorował go, właściwie jego usta wykrzywiły się w ironicznym wyrazie, jednak w niczym nie przypominał on już tego, który wcześniej stanowił jego swoistą „markę”.
-Avada Kedavra.- wypowiedział krótko, bez cienia wątpliwości, bez zająknięcia. Wpatrywał się w nią, widział żałosny obraz zarośniętej przez robali matki, kobiety, która całe życie czekała, wszystkie swe dni poświęciła na nędzną próbę odzyskania nie dziecka, a męża. Już wcześniej umarła, wówczas tylko na zawsze zamknęła powieki. Wężowe drewno nie mogło odmówić mu posłuszeństwa, nie teraz, już nigdy.
Powiadano, że zmiany należy rozpoczynać od samego siebie. Przeanalizować błędy, wyciągnąć wnioski i dopiero wtem oczekiwać od nich podobnych działań tudzież zmian pewnego postrzegania. Macnair chciał tak uczynić; wyplewić chwasty noszące jego nazwisko, zamknąć pewien rozdział historii brudzący jego linie, pozbyć się tych, którzy wystawiali swoim działaniem szczególnie kiepską opinię i tym samym rozpocząć wszystko na nowo. Stąpając po schodach już wiedział, że próba pokonania własnych barier spełznie na niczym – w końcu nie poczuł nic, nawet gdy matka ze łzami w oczach błagała go, aby przestał. Chełpił go jedynie fakt, iż to on rozdawał karty i to przed nim należało się ugiąć, by coś uzyskać, nawet jeśli nie było to w żaden sposób możliwe. W jednej chwili stał się katem i władcą sytuacji, która choć bez wyjścia, wciąż pozostawiała rozpylone w ich sercach, nędzne nadzieje na przetrwanie.
Posłał Ramseyowi wymowne spojrzenie, gdy ten znalazł spójną cechę. Pokręciwszy głową uśmiechnął się przebiegle, a następnie powrócił wzrokiem do ojca. -Zuchwały? Raczej po prostu jest skończonym głupcem.- skwitował wpatrując się w puste tęczówki, które nie wyrażały sobą nic poza strachem. Wzbudzał w nim odrazę i wstręt, jak można było tak nisko upaść? Jakim cudem ten mężczyzna był jego ojcem? Nie łączyło ich nic, kompletnie nic.
-Pytanie czy jest tam co ucinać.- zerknął kątem oka na Mulcibera i uniósł kącik ust. Faceci pokroju Augustusa metaforycznie nie mieli czym się pochwalić. Fakt, iż ten całe życie błądził pozostawiając po sobie jedynie smród zgnilizny tylko szatyna w tym utwierdzał. Jak wiele można było wybaczyć? Czym tak naprawdę owe wybaczenie było? Śmierć była dla niego jedynym ratunkiem, ostatnim podmuchem litości, którym został zaszczycony.
Co Ci odebrałem. Pytanie rozbrzmiało w jego głowie działając niczym iskra, cholerny płomień, który rozpalił jego pewność wobec planów, które wkrótce miały się ziścić. Nie sądził, że to powie, nie miał pojęcia, że znajdzie w sobie, aż tyle żałosnej ignorancji. Nie odpowiedział od razu, wpierw obserwował jak zwija się w bólu, jak błaga o przerwanie czaru. Dla szatyna było to jednak zbyt mało, rozchodzące się w nim cierpienie było zaledwie pierwiastkiem, nic nie znaczącym początkiem, pragnął, aby prosił o litość. Wcześniej wygięte w ironii wargi przybrały znacznie poważniejszy wyraz. Martwe tęczówki rozbłysnęły, zaiskrzyły nieznanym mu wcześniej blaskiem, gdy czarna magia wypełniała go coraz mocniej z każdym kolejnym krzykiem Augustusa. Nie potrafił tego zdefiniować – radość czy smutek, szczęście czy żal, a może dziwna i nieznana mu wcześniej pewność siebie? Satysfakcja?
- Implosio.- wypowiedział momentalnie przerywając wcześniejszy czar. Różdżkę wycelował w miejsce, gdzie rzekomo powinna znajdować się wątroba – czyżby nie była to najgorsza dla niego starta? Pragnął oglądać jak kona w mękach, jak krew wydostaje się z jego ust. Pragnął ujrzeć to przepełnione nienawiścią spojrzenie, miało go to tylko umocnić.
-Wpierw ukradłeś mi tożsamość, później odebrałeś dumę i honor.- zerknął na niego z góry i finalnie splunął na twarz. Na nic więcej nie zasługiwał.
Nawet nie spojrzał na Ramseya, gdy nogą otworzył drzwi do kolejnego pomieszczenia. Żarty się skończyły, czas na zrozumienie i litość także, więc pragnął zakończyć sprawę, dla której zjawił się w ich progach. Przymknąwszy powieki odchylił głowę ku tyłowi i zaciągnął się, plądrującym pomieszczenie, dymem. Ignorował go, właściwie jego usta wykrzywiły się w ironicznym wyrazie, jednak w niczym nie przypominał on już tego, który wcześniej stanowił jego swoistą „markę”.
-Avada Kedavra.- wypowiedział krótko, bez cienia wątpliwości, bez zająknięcia. Wpatrywał się w nią, widział żałosny obraz zarośniętej przez robali matki, kobiety, która całe życie czekała, wszystkie swe dni poświęciła na nędzną próbę odzyskania nie dziecka, a męża. Już wcześniej umarła, wówczas tylko na zawsze zamknęła powieki. Wężowe drewno nie mogło odmówić mu posłuszeństwa, nie teraz, już nigdy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Ojciec Drew się przeliczył, mając nadzieję, że Macnair ugnie się pod naporem krzywego spojrzenia, karcącego tonu głosu. Był silniejszy niż przypuszczali jego krewni i choć nie tak okrutny, to równie bezwzględny, co Ramsey. Nie było już odwrotu. Wyruszyli na wesołą wycieczkę do krainy wspomnień — dla Mulcibera na szczęście cudzych — by zakończyć ją wielkim finałem z fajerwerkami. Gdyby byli dziećmi, gdyby to wszystko było tylko zabawą, poczyniliby najgłupsze i najbardziej śmiałe kroki, wierząc, że nigdy nie spotka ich za to kara. Ale byli dorośli, a to, co robili nie było wolą losu, czy kwestią przypadku. Drew starannie sobie to zaplanował w głowie, opracował plan, a jeśli było nim tylko odwiedzenie krewnych i spontaniczna rozmowa o duchach przeszłości — miał nosa, do właściwego załatwiania tego typu spraw. Stary kruszał pod jego spojrzeniem, sypał się, jak rzeźba z kamienia, która naznaczona została czasem, wystawiona na bezwzględne działanie słońca i deszczu. Rzeźba sporządzona z kiepskiej, rozcieńczonej mieszanki betonu, wypełniona kruszywem, kamieniami. Powoli odpadał mu nos, odpadały uszy, palce, ramiona. Za moment rozpadnie się cały. Jego krzyki były donośne, dźwięczne, ale wyciszyli mieszkanie, więc nikt nie mógł go słyszeć. Nędzny był obraz upadku człowieka, choć nie znał go i nie mógł docenić tego widoku. Nie był głównym aktorem, ale przyszło mu obserwować to niebywałe widowisko z boku. Zabójstwo własnych rodziców — ile zła, ile gniewu musiał w sobie pielęgnować Drew, by na pierwszą prawdziwą i bezpośrednią ofiarę wybrać własną matkę. Było w tym coś niezwykłego. Namaszczał ją. Miała być jego chrztem, dała mu początek, przywołała go do życia, a teraz za jej sprawką miał odrodzić się na nowo, jako zupełnie inny człowiek niż ten, którym według niej był.
To, co powiedziała kobieta do Drew wywołało w nim zdumienie. Nie krył go wcale, uniósł brwi wysoko, patrząc na nią, milcząc przez chwilę, popadając w zadumę w akompaniamencie krzyków jej męża z drugiego pokoju.
— Nie umiałaś go ochronić przed wstydem, a teraz chcesz go chronić przed błędami? Sądzisz, że zamordowanie matki jest błędem? — spytał bezpardonowo, patrząc na kobietę, która hardo i zawzięcie próbowała wpłynąć na Drew. Nie wzbudziła w nim ani wzruszenia, ani współczucia, kiedy insekty zaatakowały kobietę. — Nie możesz mu już nic dać.— Czarny Pan mógł, ofiarował mu możliwości, potęgę, siłę, władzę i wiedzę, której ona jako matka nie dała mu w najmniejszym stopniu. Słyszał o niej tyle, by wiedzieć, że nie była kobietą, za którą się tęskniło. Kobietą wywołującą ciepłe uczucia, mądra, godną i wartościową. Ale pozostawił to bez komentarza, tylko patrząc, jak zmagała się z insektami.
W końcu długo wyczekiwane słowa rozbrzmiały. Szmaragdowy błysk mignął przez pomieszczenia, by ugodzić ją w pierś. Blask w jej oczach gasł, życie powoli z niej uchodziło.
To, co powiedziała kobieta do Drew wywołało w nim zdumienie. Nie krył go wcale, uniósł brwi wysoko, patrząc na nią, milcząc przez chwilę, popadając w zadumę w akompaniamencie krzyków jej męża z drugiego pokoju.
— Nie umiałaś go ochronić przed wstydem, a teraz chcesz go chronić przed błędami? Sądzisz, że zamordowanie matki jest błędem? — spytał bezpardonowo, patrząc na kobietę, która hardo i zawzięcie próbowała wpłynąć na Drew. Nie wzbudziła w nim ani wzruszenia, ani współczucia, kiedy insekty zaatakowały kobietę. — Nie możesz mu już nic dać.— Czarny Pan mógł, ofiarował mu możliwości, potęgę, siłę, władzę i wiedzę, której ona jako matka nie dała mu w najmniejszym stopniu. Słyszał o niej tyle, by wiedzieć, że nie była kobietą, za którą się tęskniło. Kobietą wywołującą ciepłe uczucia, mądra, godną i wartościową. Ale pozostawił to bez komentarza, tylko patrząc, jak zmagała się z insektami.
W końcu długo wyczekiwane słowa rozbrzmiały. Szmaragdowy błysk mignął przez pomieszczenia, by ugodzić ją w pierś. Blask w jej oczach gasł, życie powoli z niej uchodziło.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ślepy zaułek
Szybka odpowiedź