Sala numer jeden
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Strach przed odtrąceniem był naturalny. Ludzie nie są zaprogramowani do świadomego ryzyka. Obracamy pieniędzmi, podejmujemy codziennie jakieś decyzje, sprzedajemy wyreklamowane produkty, a boimy się oddać siebie w obce ręce. Nie wierzymy w wierność ani miłość do grobowej deski. Opieramy się uczuciu, które zaważa na naszych decyzjach. Rozpiera nas od środka, jest obce, zupełnie nam nieznane, boimy się go. Obawiamy się, że pewnego dnia nie będziemy potrafili żyć bez drugiej osoby, a jesteśmy przecież samodzielni. Jemy sami śniadanie, ale kanapka bez niego smakuje jakoś inaczej. I mleko traci swój smak, i świeżo parzona kawa. Podświadomie zostawiasz miejsce w łóżku, bo nigdy nie wiesz, do której będzie czytał. Wstawiasz wodę na co najmniej dwie filiżanki, a nie jedną. Nosisz mu herbatę, nawet gdy nie masz ochoty, bo na duże gesty składają się najpierw te mniejsze. Okrycie kocem, pocałowanie w czoło i zajście na kraniec ulicy Pokątnej, aby kupić coś, co on lubi. Keira nigdy nie liczyła tych poświeceń. Wydawały się jej naturalne zupełnie tak jak czytanie książek. Uważała na to, chciała uciec od odpowiedzialności, od uzależnienia, które nagle zawładnęło jej umysłem. Nie potrafi powiedzieć kiedy ani gdzie. Stał się ważny, czekała na uśmiech Colina, ciągle wmawiając sobie, że szukała go, bo coś tam chciała. Broniła się przed tym. Uporczywie czytała przed snem, aż nie zaśnie z książką na twarzy. Łapała się, że myśli o nim za dużo.
Bała się pokazywać cokolwiek, ale przecież uczucie zawsze jest silniejsze. Colin nie raz i nie dwa widział ten błysk w oku. Czuł przypadkowe muśnięcia palców, wpisywał do księgowości nadgodziny Keiry Moore. Nie oczekiwała od nikogo miłości. Wszak była zamknięta w książkach, w których nie gonił ją żaden demon przeszłości. Chciała niewiele, a o wiele więcej dostała. Może to tylko łut szczęścia, a może to przeznaczenie. Powinna zatrzymać kiełkujące uczucia do Colina. Znała swoje miejsce. Był szlachcic, był i plebs. Nie powinna mierzyć swoich ust do jego ani zliczać pieprzyków na jego ciele. Dokładnie czternaście. Dlaczego zapomniała ile ich dzieli? Książki to nie tylko ich wspólny świat. Rozmarzyła się i nagle nie zauważyła, kiedy te marzenia zaczęły się spełniać. Czy dostała od losu zbyt wiele? To się okaże. Ona chciała tylko kochać i być kochaną. Braki wyniesione z dzieciństwa skutecznie przeszkadzały jej w dorosłości. Szukała ciepła, nie rozsądku i poprawnych decyzji. Świadoma tego, co grozi Colinowi za zadawanie się z taką „wywłoką” bolało bardziej niż piętno wypalonej klątwy na barku. Pokręciła głową, a pojedyncza łza spłynęła po policzku. Dotknęła jego piersi, czując jak szybko bije mu serce.
- Tam jesteś piękny, nic więcej mnie nie obchodzi – wyszeptała i od razu żałowała tych słów. Coś pchnęło ją do przodu, do bliskości, od której powinna uciec. Nie miał tylko bądź aż dłoni. Mógł ją obejmować ramionami, czuć prawie tak jak wcześniej. Ważne, że żył. Nie poradziłaby sobie z jego śmiercią. Przygryzła wargę, słysząc pytanie.
- Powinnam – powiedziała, a kolejna łza wtuliła się w rumieniec – Powinnam, bo jestem półkrwi, bo nie jestem dobrą partią, bo w ogóle nie mogę o tym myśleć, och, Colin, dlaczego mi to robisz - Próbowała się wyrwać z tego uścisku, ale nieudolnie. Pragnęła tej bliskości od dłuższego czasu. I nie od tego momentu, kiedy odwiedzał ją w snach każdej nocy.
- Nie potrafię, walczę ze sobą, ale nie potrafię, nie mogłam zasnąć dopóki nie dowiedziałabym się, czy masz wszystko, czy ci wygodnie, czy dobrze cię karmią i czy nie chcesz rosołu. Nie mogę, nie powinnam się z tobą zadawać, bo w moich snach jesteś tylko mój, a to nieprawidłowe. Jesteś szlachcicem, ja biedaczką, masz swoje obowiązki rodowe, ja niespełnione marzenia – wytarła pospiesznie łzy. Otworzyła się, za bardzo się otworzyła, mówiąc otwarcie o swoich uczuciach – Powiedz mi, powiedz mi, czy to taka duża zbrodnia, gdy myślę o nas, kiedy nie muszę wymyślać tysiąca powodów, aby być z tobą tylko chwilę? Colin, co ty ze mną zrobiłeś, dlaczego jestem tak zaborcza, że chcę ciebie tylko dla siebie i nie potrafię już inaczej żyć?
Bała się pokazywać cokolwiek, ale przecież uczucie zawsze jest silniejsze. Colin nie raz i nie dwa widział ten błysk w oku. Czuł przypadkowe muśnięcia palców, wpisywał do księgowości nadgodziny Keiry Moore. Nie oczekiwała od nikogo miłości. Wszak była zamknięta w książkach, w których nie gonił ją żaden demon przeszłości. Chciała niewiele, a o wiele więcej dostała. Może to tylko łut szczęścia, a może to przeznaczenie. Powinna zatrzymać kiełkujące uczucia do Colina. Znała swoje miejsce. Był szlachcic, był i plebs. Nie powinna mierzyć swoich ust do jego ani zliczać pieprzyków na jego ciele. Dokładnie czternaście. Dlaczego zapomniała ile ich dzieli? Książki to nie tylko ich wspólny świat. Rozmarzyła się i nagle nie zauważyła, kiedy te marzenia zaczęły się spełniać. Czy dostała od losu zbyt wiele? To się okaże. Ona chciała tylko kochać i być kochaną. Braki wyniesione z dzieciństwa skutecznie przeszkadzały jej w dorosłości. Szukała ciepła, nie rozsądku i poprawnych decyzji. Świadoma tego, co grozi Colinowi za zadawanie się z taką „wywłoką” bolało bardziej niż piętno wypalonej klątwy na barku. Pokręciła głową, a pojedyncza łza spłynęła po policzku. Dotknęła jego piersi, czując jak szybko bije mu serce.
- Tam jesteś piękny, nic więcej mnie nie obchodzi – wyszeptała i od razu żałowała tych słów. Coś pchnęło ją do przodu, do bliskości, od której powinna uciec. Nie miał tylko bądź aż dłoni. Mógł ją obejmować ramionami, czuć prawie tak jak wcześniej. Ważne, że żył. Nie poradziłaby sobie z jego śmiercią. Przygryzła wargę, słysząc pytanie.
- Powinnam – powiedziała, a kolejna łza wtuliła się w rumieniec – Powinnam, bo jestem półkrwi, bo nie jestem dobrą partią, bo w ogóle nie mogę o tym myśleć, och, Colin, dlaczego mi to robisz - Próbowała się wyrwać z tego uścisku, ale nieudolnie. Pragnęła tej bliskości od dłuższego czasu. I nie od tego momentu, kiedy odwiedzał ją w snach każdej nocy.
- Nie potrafię, walczę ze sobą, ale nie potrafię, nie mogłam zasnąć dopóki nie dowiedziałabym się, czy masz wszystko, czy ci wygodnie, czy dobrze cię karmią i czy nie chcesz rosołu. Nie mogę, nie powinnam się z tobą zadawać, bo w moich snach jesteś tylko mój, a to nieprawidłowe. Jesteś szlachcicem, ja biedaczką, masz swoje obowiązki rodowe, ja niespełnione marzenia – wytarła pospiesznie łzy. Otworzyła się, za bardzo się otworzyła, mówiąc otwarcie o swoich uczuciach – Powiedz mi, powiedz mi, czy to taka duża zbrodnia, gdy myślę o nas, kiedy nie muszę wymyślać tysiąca powodów, aby być z tobą tylko chwilę? Colin, co ty ze mną zrobiłeś, dlaczego jestem tak zaborcza, że chcę ciebie tylko dla siebie i nie potrafię już inaczej żyć?
Gość
Gość
To nie był dobry moment na jakiekolwiek wątpliwości, na chwile zawahania się, na drobne i mniej drobne "ale", które wręcz cisnęły się na usta, próbując zadać te wszystkie dręczące Colina pytania - zadać je i usłyszeć odpowiedź, która by go uspokoiła, która by go zapewniła, że wszystko się ułoży, że wszystko będzie dobrze, że trzeba po prostu iść przed siebie, że co ma być, to będzie, a jak już będzie, to po prostu trzeba się z tym zmierzyć. Stawić czoła niepewności i wypowiedzieć wojnę rygorystycznemu światu, który znosił już dość ekstrawagancji księgarza i pobłażał mu zdecydowanie zbyt często; konsekwencje jego kolejnych kroków mogły być o wiele poważniejsze od dotychczasowego wykluczenia. Wtedy przecież separował się sam, machając ręką na wszelkie zaszczyty, ale i depcząc spoczywające na nim obowiązki; dzisiaj był już częścią tego świata, którym gardził, ale i od którego się uzależnił - w pewnym sensie przylgnął do niego, czerpiąc pełnymi garściami wszelkie korzyści, które wiązały się z przynależeniem do szlachty. Czy potrafiłby z tego zrezygnować, w i e d z ą c, z czego tak naprawdę rezygnuje? Czy rezydencja w Inveress mogłaby znów go przyjąć i schronić za swoimi bezpiecznymi murami i zaklęciami strzegącymi bezpieczeństwa i spokoju? Nie miał już przecież nic do stracenia; jedyna osoba, dla jakiej s t a r a ł się być idealnym szlachcicem, okazała się tego starania niewarta; Samael wyciągnął go z bagna bylejakości, pokazując świat arystokracji i kusząc Colina jego niedoskonałościami, ale tak naprawdę nie sprawił, aby księgarz go pokochał. Uzależnił się od niego - owszem; czerpał związane z tym przyjemności - jak najbardziej; poznał profity płynące ze swojej pozycji w społeczeństwie - niezaprzeczalnie; ale w tym wszystkim brakowało jednego silnego ogniwa łączącego Colina ze światem szlachty, sabatów i sztywności obyczajów, dlatego mógł - a przynajmniej tak sądził - zerwać z nim bez żalu i oglądania się za siebie. Tym, co łączyło Colina z arystokracją, nie była miłość do niej, ani świadomość swojej wielkości, lecz sam Avery; oderwanie się od niego sprawiło, że przestała istnieć ta delikatna nić spajająca księgarza ze szlacheckimi realiami. Nie było już niczego, co przytrzymywałoby fundamenty; budowla rozpadała się, ale Colin patrzył na to beznamiętnie, bez strachu i bez rozpaczy, z zadziwiającym spokojem obserwując, jak w otchłań przeszłości staczają się ostatnie lata jego życia.
Pogodził się już z tym, a raczej odkładał na później wszystkie wątpliwości i wszystkie "ale", nie chcąc się nad nimi teraz zastanawiać; właściwie to nigdy nie chciał nad nimi już rozmyślać, aby pewnego dnia nie dostrzec z żadem, że popełnił ogromny błąd. Dzisiaj, w tej chwili nie czuł, aby szedł złą ścieżką. Świat arystokracji go zawiódł, stawiając wyżej rodowe zasady niż siłę uczucia; Avery go zawiódł, okazując swoje prawdziwe oblicze - dlaczego więc Colin miałby się na siłę trzymać czegoś, co tak naprawdę tylko go raniło? Dlaczego w końcu i on nie mógłby być szczęśliwy choć przez chwilę? Dlaczego nie mógłby w końcu przestać zastanawiać się, co czują inni?; zatroszczyć się o swój komfort psychiczny, o swoje spokojne uczuciowe życie, o stabilizację emocjonalną, której tak bardzo mu brakowało? Nie kochał Keiry, ale nie miało to większego znaczenia, bo wystarczało mu to, że przy niej się po prostu d o b r z e czuł, niehamowany żadnymi ograniczeniami i konwenansami, zasadami i restrykcjami, których złamanie groziło potępieńczymi spojrzeniami. Nie chciał rezygnować z kogoś, kto sprawiał, że jego umysł oddychał swobodnymi myślami, a ciało przestawało kwilić w udręczeniu.
- Przestań już z tym rosołem, na Merlina. Jak mam być poważny, skoro myślę teraz o pływającym w nim makaronie? - westchnął, zerkając wręcz z nienawiścią na nieszczęsną zupę zamkniętą w słoiku. Nie chciał dawać Keirze żadnych wiążących obietnic, ani mamić jej zwodniczymi słówkami o wielkim uczuciu i szaleństwie serca, bo nic takiego do niej nie czuł. Ale wiedział, że powiedzenie jej wprost całej prawdy, brutalnej i dosadnej, że nie może jej zaoferować nic poza sobą samym, chwilą przyjemności i czymś, co wypadało nazwać zwyczajnie r o m a n s e m, mogłoby się jej nie spodobać i przerwać jakąkolwiek dalszą dyskusję. - Nie ma nic złego w tym, co jest między nami. Jeśli dobrze się czujemy w swoim towarzystwie, a czujemy się dobrze - powiedział z naciskiem, świdrując ją wzrokiem - to innych nie powinno nic to interesować. Mnie nie obchodzi, co myślą inni. Żyłem wiele lat z dala od świata magii, zaszyty w swojej ukochanej Szkocji i chroniony od całego arystokratycznego plugastwa, ich gierek i podchodów, wzajemnego knucia i nienawiści, która spala rody od środka. Myślisz, że za czymś takim tęsknię i to świat, z którego zdaniem powinienem się liczyć? - puścił ją, zamykając oczy i pozwalając ciszy na kilka długich sekund zapanować między nimi.
Pogodził się już z tym, a raczej odkładał na później wszystkie wątpliwości i wszystkie "ale", nie chcąc się nad nimi teraz zastanawiać; właściwie to nigdy nie chciał nad nimi już rozmyślać, aby pewnego dnia nie dostrzec z żadem, że popełnił ogromny błąd. Dzisiaj, w tej chwili nie czuł, aby szedł złą ścieżką. Świat arystokracji go zawiódł, stawiając wyżej rodowe zasady niż siłę uczucia; Avery go zawiódł, okazując swoje prawdziwe oblicze - dlaczego więc Colin miałby się na siłę trzymać czegoś, co tak naprawdę tylko go raniło? Dlaczego w końcu i on nie mógłby być szczęśliwy choć przez chwilę? Dlaczego nie mógłby w końcu przestać zastanawiać się, co czują inni?; zatroszczyć się o swój komfort psychiczny, o swoje spokojne uczuciowe życie, o stabilizację emocjonalną, której tak bardzo mu brakowało? Nie kochał Keiry, ale nie miało to większego znaczenia, bo wystarczało mu to, że przy niej się po prostu d o b r z e czuł, niehamowany żadnymi ograniczeniami i konwenansami, zasadami i restrykcjami, których złamanie groziło potępieńczymi spojrzeniami. Nie chciał rezygnować z kogoś, kto sprawiał, że jego umysł oddychał swobodnymi myślami, a ciało przestawało kwilić w udręczeniu.
- Przestań już z tym rosołem, na Merlina. Jak mam być poważny, skoro myślę teraz o pływającym w nim makaronie? - westchnął, zerkając wręcz z nienawiścią na nieszczęsną zupę zamkniętą w słoiku. Nie chciał dawać Keirze żadnych wiążących obietnic, ani mamić jej zwodniczymi słówkami o wielkim uczuciu i szaleństwie serca, bo nic takiego do niej nie czuł. Ale wiedział, że powiedzenie jej wprost całej prawdy, brutalnej i dosadnej, że nie może jej zaoferować nic poza sobą samym, chwilą przyjemności i czymś, co wypadało nazwać zwyczajnie r o m a n s e m, mogłoby się jej nie spodobać i przerwać jakąkolwiek dalszą dyskusję. - Nie ma nic złego w tym, co jest między nami. Jeśli dobrze się czujemy w swoim towarzystwie, a czujemy się dobrze - powiedział z naciskiem, świdrując ją wzrokiem - to innych nie powinno nic to interesować. Mnie nie obchodzi, co myślą inni. Żyłem wiele lat z dala od świata magii, zaszyty w swojej ukochanej Szkocji i chroniony od całego arystokratycznego plugastwa, ich gierek i podchodów, wzajemnego knucia i nienawiści, która spala rody od środka. Myślisz, że za czymś takim tęsknię i to świat, z którego zdaniem powinienem się liczyć? - puścił ją, zamykając oczy i pozwalając ciszy na kilka długich sekund zapanować między nimi.
Doprawdy, nie tylko on miał wątpliwości. Chociaż Keira nie dopuszczała do siebie myśli o jakimkolwiek wydziedziczeniu Colina, podjudzała samą siebie, że na niego nie zasługuje. Nawet w tej chwili nie wierzyła w ich związek. Wydawał się tak nierealny, zupełnie nieosiągalny. Stała jakby obok całej sytuacji, nie czując ciepła jego ciała. Przecież to na jego nogach siedziała, to jego usta całowała! Bała się w ogóle myśleć na temat ich związku, a co dopiero tak otwarcie mówić, że pragnie i c h. Na początku to były tylko nadgodziny, pasja, która ich połączyła. Chętniej sięgała po książki, aby mieć więcej tematów. Może niepotrzebnie się starała, ale wmawiała sobie, że nawet jeśli nie zdobędzie serca Colina, co brzmiało już wyjątkowo irracjonalnie, to zadba o swój rozwój. Tonęła w wątpliwościach, czy powinna w ogóle tu przychodzić. Nie potrafiła znaleźć ani jednego logicznego argumentu, dlaczego pracownica odwiedza swojego szefa i siedzi u niego w łóżku. Nie wiedziała, czy awans ma traktować poważnie, wszak nie o to jej chodziło. Chciała tylko jego ciepła, spokojnego głosu, który ukoi skołatane nerwy. I dopiero jak tu przyszła, przestała wszystko analizować. „Co jeśli” przestało być doprawdy ważne, kiedy był obok. Może to była miłość, może zauroczenie, zakochanie, a nawet pożądanie, którego smaku jeszcze tak naprawdę nie znała. Świat przy Colinie stawał się bardziej realny, zupełnie inny niż ten poznawany w książkach. Keira była wulkanem emocji. Nie znała jeszcze świata, nie znała smaku miłości. Skrzywdzona przez bliskich zamknęła się w sobie, czerpała dziką przyjemność z życia jako aspołeczna czarownica i miała przesiedzieć w swoich runach przez całe życie, ale przypadkowo weszła do jego księgarni. Nie wiedziała, ani co czuje, ani czego pragnie. Teraz było jej dobrze, nic więcej się nie liczyło. Już chciała powiedzieć, że makaron też robiła sama, więc jest dość istotnym składnikiem zupy, ale przygryzła wargę. I pewnym momencie poczuła się odepchnięta. Dawała swoje serce na dłoni, a Colin okrutnie je zgniótł, a następnie wyrzucił prosto pod jej nogi. Wciąż jeszcze biło, lecz o wiele słabiej, mniej miarowo i jakby bez motywacji. Może nie powinna się tak otwierać? Słuchała go uważnie, ale z każdym słowem czuła mocniejszy ścisk w żołądku. Jak bardzo się myliła oceniając szlachciców? Uważała, że dane jest im wszystko, nie znają smaku ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Ani głodu, spania na ulicy, a co gorsza uczucia pustego gniazda.
- A jeśli stworzymy własny świat? – spytała cicho, wykorzystując chwilę, w której zamknął oczy. Zbliżyła ich usta ponownie do siebie, zatracając się w wolności. Nie wiedziała, czy nikt na nich nie patrzy, czy parawan zasłania wystarczająco, ale pragnęła bliskości Colina jak nigdy. Straciła swoje opanowanie, bo część wątpliwości prysnęła jak bańka mydlana. I nie pozwoliła mu spać, nie chciała tracić ani chwili. Nie widziała już go kilka dni. Być może się stęskniła, ale tak naprawdę nie chciała wracać do pustego domu. Tam znowu wróciłyby wszystkie myśli. Gdy słońce powoli zaczęło wchodzić, Keira nagle poczuła olbrzymie zmęczenie, a oczy same się zamykały. Odsunęła się delikatnie od Colina, szukając takiej pozycji, aby im dwojgu było wygodnie. Wystarczyła sekunda, aby przytulona do męskiego ciała, zasnęła. Ile mieli snu dla siebie? Godzinę, dwie, trzy? Gdy usłyszała stukot szkła, prawie spadła z łóżka. Obudziła się przerażona, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że trwa już obchód i nie powinno jej tu być. Nie chciała robić problemów. Ucałowała policzek Colina, mamrocząc, że wróci znowu po pracy, a teraz musi uciekać. Minęła się z pielęgniarką, uśmiechając się przepraszająco. Tak, zdecydowanie nie powinna tu być.
Zt x2
- A jeśli stworzymy własny świat? – spytała cicho, wykorzystując chwilę, w której zamknął oczy. Zbliżyła ich usta ponownie do siebie, zatracając się w wolności. Nie wiedziała, czy nikt na nich nie patrzy, czy parawan zasłania wystarczająco, ale pragnęła bliskości Colina jak nigdy. Straciła swoje opanowanie, bo część wątpliwości prysnęła jak bańka mydlana. I nie pozwoliła mu spać, nie chciała tracić ani chwili. Nie widziała już go kilka dni. Być może się stęskniła, ale tak naprawdę nie chciała wracać do pustego domu. Tam znowu wróciłyby wszystkie myśli. Gdy słońce powoli zaczęło wchodzić, Keira nagle poczuła olbrzymie zmęczenie, a oczy same się zamykały. Odsunęła się delikatnie od Colina, szukając takiej pozycji, aby im dwojgu było wygodnie. Wystarczyła sekunda, aby przytulona do męskiego ciała, zasnęła. Ile mieli snu dla siebie? Godzinę, dwie, trzy? Gdy usłyszała stukot szkła, prawie spadła z łóżka. Obudziła się przerażona, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że trwa już obchód i nie powinno jej tu być. Nie chciała robić problemów. Ucałowała policzek Colina, mamrocząc, że wróci znowu po pracy, a teraz musi uciekać. Minęła się z pielęgniarką, uśmiechając się przepraszająco. Tak, zdecydowanie nie powinna tu być.
Zt x2
Gość
Gość
Kolejne siarczyste przekleństwo opuściło jego usta, gdy warknął pod nosem, opierając się na chwilę na ścianie szpitalnego korytarza, oddychając szybko. Skrzywił się i zasyczał, czując pulsacje w lewym boku na wysokości żeber. Do tego wszystkiego czuł odłamki, które wbiły mu się w różne części ciała. O samych siniakach nie myślał. W końcu były jego najmniejszym zmartwieniem. Zakręciło mu się w głowie, a kolejna mugolska kurwa poleciała z jego ust. Nie wyglądało to dobrze. Ba! W ogóle nie wyglądało! Że też musiał się dać temu cholernemu skurwysynowi! Nie miało to znaczenia. Był martwy. Leżał bez życia na deskach teatru, a Raiden żył. Zatrzymał się na chwilę, opierając się zakrwawioną dłonią o zimną ścianę. Odetchnął z trudem łapiąc oddech. Miał nadzieję, że cudem znajdzie tu jakiegoś uzdrowiciela na nocnym dyżurze. W końcu potrzebował tego bardziej niż wody święconej. Wrócił wspomnieniami do chwili, w której w końcu podniósł się z podłogi po stoczonej walce. Nie miał pojęcia ile tam leżał, próbując dojść do siebie. W dłoni wciąż trzymał rewolwer, ale zanim udał się do szpitala potrzebował znaleźć swoją różdżkę. Na szczęście pamiętał, gdzie upadła. Doczołgał się jakoś do niej, a później opieczętował to miejsce, by nikt tam nie wszedł nieproszony. Dziwnym fartem zawsze miał ze sobą świstoklik, który mógł go przenieść zaraz pod wejście do Munga. Teleportacja byłaby w tym stanie głupotą. Jeszcze by się rozszczepił i zostałaby z niego jedynie część... Każda część jego ciała była niezwykle cenna i nie wyobrażał sobie życia bez niej. Gdy tylko położy się i zaczną go doglądać, wyśle list do swoich ludzi w policji. Już oni się tym zajmą. Złoży ten cholerny raport, dostanie naganę za pójście w pojedynkę i na tym się skończy. Odleży parę dni w szpitalu... To wszystko. Zresztą nie wyobrażał sobie tkwienia na kozetce dłużej niż dzień. Jak nie to ucieknie. Nagle pociemniało mu przed oczami i o mało nie upadł, chwytając się w ostatniej chwili stolika. Kurwa. Nawet krzyczeć nie mógł, by wezwać pomocy. Od razu wszystko mu podchodziło pod gardło. Odetchnął ponownie dość głośno, czując kolejną falę metalicznego smaku krwi w ustach. Splunął. Pewnie zostawił za sobą niezły bajzel, ale mało go to obchodziło.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
To miała być kolejna, nieciekawa noc w pracy. Z pewnością dla pracowników szpitala nie było żadną niespodzianką, że to Sykes dzisiaj urzędowała na pierwszym piętrze. Jeżeli tylko mogła, decydowała się na wzięcie nocnej zmiany. Było wtedy spokojnie w dwojaki sposób. Nie tylko nie miała nawału pacjentów, ale również nie śledziły jej czujne spojrzenia współpracowników. Mogła bez obaw wyskoczyć na pozaklęciowy, aby poplątać się innym pod nogami. Cece zdążyła już na tyle przyzwyczaić się do rytmu czynności wykonywanych na nocnych dyżurach, że kompletnie nie dziwiły jej pustki na magizoologii. Tak po prawdzie, zastanawiała się po co ordynator w ogóle organizował podobne czuwania, skoro chętnych do drażnienia smoków czy amatorskich hodowców mantikor brakowało o tej porze. Inaczej sprawa miała się właśnie na tym piątym piętrze. Zabawne to nawet, że nie była tutaj od spotkania z Lupusem i jego pacjentem. Po incydencie z Cassianem, raczej starała się omijać nieswoje oddziały i właśnie tej jednej nocy, kiedy zaczęła wspinać się po schodach, musiała natrafić na chodzącą katastrofę. Słyszała, że uzdrowiciele na pozaklęciowym mają dzisiaj trochę roboty. Było ich niewiele, wśród personelu panowała chyba niegroźna epidemia przeziębień, co wykluczyło co najmniej kilku kandydatów do nocnych dyżurów i właśnie w tym okresie ludzie upodobali sobie wiosenne pojedynki przy świetle księżyca. Jedna z ofiar takiego incydentu leżała teraz w którejś sali i Cece właśnie miała dopytać czy nie potrzebują może pomocy w razie zaistnienia nagłego wypadku. Wtedy potrzebowałaby jedynie szybkiego patronusa i już byłaby w gotowości. Tyle, że nawet nie musiała pytać. Wpadła na Raidena w korytarzu, chyba w najdramatyczniejszym momencie jego przemarszu. Na ścianach czerwieniła się już krew odciśnięta przez jego dłonie, a sam Carter właśnie chwiał się dziwacznie, podpierając się o stolik i tak po prostu pluł sobie na podłogę. Jeżeli Cece trzymałaby teraz w dłoniach cokolwiek, najpewniej właśnie wszystko efektownie by upuściła. Zaklęła. Naprawdę, zaklęła! Cicho i bardziej mimowolnie, niż świadomie, ale jednak. Kiedy minęła już sekunda martwej ciszy, przypomniała sobie, że powinna się poruszyć. Zamiast postawić spokojnie krok czy dwa, wyrwała dziko przed siebie, ze zduszonym okrzykiem przerażenia docierając do Raidena. Potoczyła szybkim spojrzeniem po jego sylwetce, kalkulując coś w myślach. Ściągnęła brwi.
- Na łóżko, Carter. - zarządziła, wyciągając w kilku sprawnych ruchach łóżko medyczne i podstawiając mu je niemalże pod sam nos. Jej mina wyrażała więcej niż tysiąc słów, wszystkie układające się w prośby wyjaśnień i milczącą przyganę, a mimo to usta milczały. Przysunęła pojazd na tyle blisko, aby nie miał problemów ze wdrapaniem się na nie, ale automatycznie i tak zaczęła asekurować go własnymi rękoma, pilnując, aby czasem się nie przewrócił. - W coś Ty się znowu wpakował? - nie wytrzymała, wpychając go do sali.
- Na łóżko, Carter. - zarządziła, wyciągając w kilku sprawnych ruchach łóżko medyczne i podstawiając mu je niemalże pod sam nos. Jej mina wyrażała więcej niż tysiąc słów, wszystkie układające się w prośby wyjaśnień i milczącą przyganę, a mimo to usta milczały. Przysunęła pojazd na tyle blisko, aby nie miał problemów ze wdrapaniem się na nie, ale automatycznie i tak zaczęła asekurować go własnymi rękoma, pilnując, aby czasem się nie przewrócił. - W coś Ty się znowu wpakował? - nie wytrzymała, wpychając go do sali.
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mało kiedy przyznawał się, że potrzebuje pomocy. Ta męska duma była chyba u niego podwojona. Ale samo przeniesienie się właśnie do tego miejsca, oznaczało, że nie był w stanie sam sobie poradzić. Zaklęcie, którym dostał zadziałało niezwykle okrutnie i zapewne miało trwać, póki nikt go nie poskłada. A że sam potrafił się jedynie zszywać igłą i nicią tym razem na niewiele mogło się zdać. Ze wszystkich zranień mógłby teraz tylko powyciągać sobie drzazgi i co za inne cholerstwa mu weszły pod skórę. Czasem w trakcie akcji należało kogoś opatrzyć, ale była to czysto prowizoryczna pomoc medyczna. Wtedy liczyło się przeżycie, nie idealnie założony opatrunek. Nie mieli na to czasu i nie byli osamotnieni, bo grupa zawsze mogła na siebie liczyć. Raiden tej nocy był sam. Równocześnie mogło się to wydawać odważne, ale i głupie z jego strony. Jemu chodziło tylko o sprawiedliwość. Tylko o znalezienie tego skurwiela, który nie tylko odebrał mu przyjaciela i tym samym owdowiał i osierocił swoją rodzinę, to jeszcze znęcał się nad swoimi licznymi ofiarami. W najgorsze ze sposobów. Nawet nie chodziło o to, by się odegrać. Chodziło o to, żeby go powstrzymać, a teraz świat był czystszy o jednego sukinsyna mniej. Może i naprawdę była to syzyfowa praca... Gliniarza. Bo w końcu czuł się jak cieć, który dopiero co zamiatał, a po chwili znowu pojawiał się kolejny syf. Mimo wszystko obiecał, nie tylko sobie, że złapie faceta odpowiedzialnego za te wszystkie bestialstwa, które miały miejsce w ostatnim czasie. Minął miesiąc od śmierci Cilliana, a on miał jego zabójcę w garści. I zabił go. Nie miał wyjścia, ale czy postąpiłby inaczej, gdyby miał? Zapewne miało go to jeszcze dręczyć. Stało się jednak co się stało i nie mógł tego odwrócić. W środku cieszył się, że tak to się skończyło. Tak. Cieszył się. Nikt jednak nie mógł usłyszeć jego myśli.
Dostrzegł jej obecność lub właściwie wyczuł, że tam była. Nie był jeszcze tak przytępiony bólem, by zatracić zmysł słuchu. Odtrącił lekko jej ręce, gdy próbowała mu pomóc. Nie był dzieckiem, a to że był poturbowany nie oznaczało, że został zniedołężniałym funkcjonariuszem policji. Chciał coś powiedzieć, ale jedynie co zrobił to po prostu walnął się na tę kozetkę z zamiarem, by nigdy z niej nie wstawać. A przynajmniej w tym momencie. Zapewne za parę godzin chciał już wstawać i iść do pracy. Zło nigdy nie spało, dlatego on też nie zamierzał tracić czasu na leżenie w szpitalu, gdy wzywał go obowiązek! Zignorował jej pytanie. Coś wciąż trzymało go za gardło, ale wychrypiał:
- Gliny muszą... Muszą sprawdzić, co jest w teatrze Cromwella.
Złapał Cece za przegub i spojrzał na nią uważnie. To było najważniejsze, do cholery!
- Napisz ten list! - wykrztusił, patrząc dość wymownie na Sykes. Wiedział, że było to ważne, by nikt inny nie znalazł truchła Kruegera. Nie chciał też, by policja dowiedziała się od kogoś innego, a nie od niego. Skoro miał i tak dostać naganę, chciał załatwić wszystko jak trzeba. A teraz trzeba było zawiadomić policję.
Dostrzegł jej obecność lub właściwie wyczuł, że tam była. Nie był jeszcze tak przytępiony bólem, by zatracić zmysł słuchu. Odtrącił lekko jej ręce, gdy próbowała mu pomóc. Nie był dzieckiem, a to że był poturbowany nie oznaczało, że został zniedołężniałym funkcjonariuszem policji. Chciał coś powiedzieć, ale jedynie co zrobił to po prostu walnął się na tę kozetkę z zamiarem, by nigdy z niej nie wstawać. A przynajmniej w tym momencie. Zapewne za parę godzin chciał już wstawać i iść do pracy. Zło nigdy nie spało, dlatego on też nie zamierzał tracić czasu na leżenie w szpitalu, gdy wzywał go obowiązek! Zignorował jej pytanie. Coś wciąż trzymało go za gardło, ale wychrypiał:
- Gliny muszą... Muszą sprawdzić, co jest w teatrze Cromwella.
Złapał Cece za przegub i spojrzał na nią uważnie. To było najważniejsze, do cholery!
- Napisz ten list! - wykrztusił, patrząc dość wymownie na Sykes. Wiedział, że było to ważne, by nikt inny nie znalazł truchła Kruegera. Nie chciał też, by policja dowiedziała się od kogoś innego, a nie od niego. Skoro miał i tak dostać naganę, chciał załatwić wszystko jak trzeba. A teraz trzeba było zawiadomić policję.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Pozwoliła mu odpędzić się od swojej pomocy i patrzyła jak posłusznie wsuwa się na łóżko. Nie był to pierwszy raz, kiedy pod jej opiekę trafiał pacjent, który w żadnym razie pomocy nie potrzebował, a jednak słaniał się na nogach. Potrafiła więc powstrzymać odruch ponownego wyciągnięcia w jego stronę dłoni i kiedy leżał już bezpiecznie na kozetce, popchnęła ją nie bez trudu. Drzwi do sali cicho zatrzasnęły się za jej plecami. Nie zdążyła nawet zepchnąć go pod ścianę. Zatrzymała go na środku, aby cofnąć się do ściany i włączyć silniejsze, górne światło, ale zamarła, kiedy poczuła jego palce na swoim przegubie. Szarpnął nią lekko, gdy powstrzymał jej ruch, a mimo to jedynie na niego popatrzyła z mieszanką dezorientacji i przestrachu.
- Na Merlina, Raiden… - wyglądała jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale następne słowa nie padły. Rozwarła jego pokrwawione palce, aby dostać się do tego cholernego przycisku. Pstryknięciem rozpaliła żarówki ponad nimi, a następnie skierowała się do biurka. Wzięła bloczek pergaminów, w którym notowano recepty, wiedząc, że i tak nikt nie zauważy braku kilku kartek. Na pozaklęciowym z reguły stosowano pomoc doraźną i rannych nie wypuszczano poza mury św. Munga. Wyrwała jedną, sięgając po kałamarz i samotne pióro. Umoczyła koniec pióra w atramencie.
- Adresować do kogoś konkretnego? - zapytała, skrobiąc kilka słów na cienkim papierze. Były nieco niewyraźne. Dłonie jej drżały. Nawet nie starała się sobie wyobrazić co takiego można teraz znaleźć w teatrze Cromwella i nie zamierzała o to pytać. Wystarczyło jej, że widziała co to widmowe „coś” zrobiło z Carterem. Zwinęła pergamin w ciasny rulon, obwiązując go fragmentem bandaża oderwanego na szybko z rolki w jednej z szuflad. Podeszła do okna i przez chwilę mocowała się z nim. Było już stare i jeżeli już się je zamknęło to z reguły nie miało się w myślach ponownego otwarcia. Do wysyłania listów korzystano z innych pomieszczeń, a jednak Cece nie zamierzała zostawiać tutaj Raidena samego. Nie wiedziała jeszcze co konkretnie mu dolegało, więc nie zamierzała ryzykować, że utraci przytomność, kiedy ona będzie mu słała ten cholerny list. Wreszcie chłodne, nocne powietrze wtargnęło do pomieszczenia, a Sykes wychyliwszy głowę ponad parapet, przysunęła dłonie do warg, aby zagwizdać krótko, ale głośno. Dźwięk przeszył bez trudu martwą ciszę, niezagłuszony nawet przez bębniący o parapet ciepły deszcz, aż wkrótce zjawił się wieloletni, szpitalny puchacz do zadań specjalnych. Cece cofnęła się, robiąc mu miejsce w oknie, a kiedy ptak wyciągnął nóżkę, przywiązała do niej pergamin, znów przy pomocy bandaża, szepcząc mu do kogo ma się udać. Kiedy ptak wzbił się w powietrze, jeszcze przez moment śledziła go wzrokiem, aż nie zniknął w oddali. Dopiero wówczas zamknęła z jękiem zawiasów okno i obmyła pokrwawioną dłoń, na przegubie której odcisnęły się palce Raidena. W drodze wsunęła na ręce rękawiczki i opadła na stołek przy łóżku. Zmierzyła mężczyznę nieodgadnionym spojrzeniem. - Czy teraz pozwolisz mi się opatrzyć?
- Na Merlina, Raiden… - wyglądała jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale następne słowa nie padły. Rozwarła jego pokrwawione palce, aby dostać się do tego cholernego przycisku. Pstryknięciem rozpaliła żarówki ponad nimi, a następnie skierowała się do biurka. Wzięła bloczek pergaminów, w którym notowano recepty, wiedząc, że i tak nikt nie zauważy braku kilku kartek. Na pozaklęciowym z reguły stosowano pomoc doraźną i rannych nie wypuszczano poza mury św. Munga. Wyrwała jedną, sięgając po kałamarz i samotne pióro. Umoczyła koniec pióra w atramencie.
- Adresować do kogoś konkretnego? - zapytała, skrobiąc kilka słów na cienkim papierze. Były nieco niewyraźne. Dłonie jej drżały. Nawet nie starała się sobie wyobrazić co takiego można teraz znaleźć w teatrze Cromwella i nie zamierzała o to pytać. Wystarczyło jej, że widziała co to widmowe „coś” zrobiło z Carterem. Zwinęła pergamin w ciasny rulon, obwiązując go fragmentem bandaża oderwanego na szybko z rolki w jednej z szuflad. Podeszła do okna i przez chwilę mocowała się z nim. Było już stare i jeżeli już się je zamknęło to z reguły nie miało się w myślach ponownego otwarcia. Do wysyłania listów korzystano z innych pomieszczeń, a jednak Cece nie zamierzała zostawiać tutaj Raidena samego. Nie wiedziała jeszcze co konkretnie mu dolegało, więc nie zamierzała ryzykować, że utraci przytomność, kiedy ona będzie mu słała ten cholerny list. Wreszcie chłodne, nocne powietrze wtargnęło do pomieszczenia, a Sykes wychyliwszy głowę ponad parapet, przysunęła dłonie do warg, aby zagwizdać krótko, ale głośno. Dźwięk przeszył bez trudu martwą ciszę, niezagłuszony nawet przez bębniący o parapet ciepły deszcz, aż wkrótce zjawił się wieloletni, szpitalny puchacz do zadań specjalnych. Cece cofnęła się, robiąc mu miejsce w oknie, a kiedy ptak wyciągnął nóżkę, przywiązała do niej pergamin, znów przy pomocy bandaża, szepcząc mu do kogo ma się udać. Kiedy ptak wzbił się w powietrze, jeszcze przez moment śledziła go wzrokiem, aż nie zniknął w oddali. Dopiero wówczas zamknęła z jękiem zawiasów okno i obmyła pokrwawioną dłoń, na przegubie której odcisnęły się palce Raidena. W drodze wsunęła na ręce rękawiczki i opadła na stołek przy łóżku. Zmierzyła mężczyznę nieodgadnionym spojrzeniem. - Czy teraz pozwolisz mi się opatrzyć?
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie było czasu na ckliwe słowa o tym, że powinien leżeć i dać się opatrzyć. Były sprawy ważne i ważniejsze. Akurat nie miał wątpliwości co należało do tej pierwszej, a co do drugiej kategorii w tym momencie. Uzdrowiciele zapewne widzieli to inaczej, ale nie po to ryzykował życie, by to zaprzepaścić. Potrzebowano zawiadomić policję - już, teraz, zaraz. Wiedział, że trup był trupem. Umiał go rozpoznać, a na pewno z kulką wpakowaną w klatkę piersiową. Do tego niefortunny upadek na pewno sponiewierał to, co zostało z życia w tym zwyrodnialcu. Ale to był koniec. Koniec zemsty za Moody'ego, za wszystkie ofiary, za rodziny zamordowanych... Nie miało to jednak przynieść mu spokoju, jednak ten nigdy nie był opcją. Powinien inaczej na to patrzeć - był przecież profesjonalistą, ale na pierwszym miejscu był człowiekiem, dla którego liczyła się rodzina. Cillian był mu niezwykle bliską osobą i jedyną, która nie odtrąciła go, gdy wrócił na początku roku po tylu latach. Nie mógł tego powiedzieć nawet o Sophii, która przecież była najbliższą mu na świecie osobą.
W pewnym sensie był wdzięczny Sykes za to, że go zostawiła i zajęła się spisywaniem listu. Zapewne nie każdy na jej miejscu, by to zrobił, faszerując go jakimiś przeciwbólowymi i uspokajającymi eliksirami. Bo przecież takie było ich zadanie - ratowanie ludzi, a nie spełnianie ich życzeń. Krótkowzroczność niektórych była dobijająca. Na szczęście Cece jednak może trochę ze strachu, a może z innego powodu postąpiła zgodnie z tym, co powiedział. Nie było to ważne. Ważny był efekt, który udało mu się osiągnąć.
- Aspen... - mruknął, oddychając ciężko i syknął, czując ból podczas oddechu. Bolało jeszcze bardziej, gdy leżał. I to cholernie. - Aspen Sprout - rzucił szybko, ale wyraźnie. Tak. Wiedział, że jeśli sowa poleci do jego kuzyna, ten zajmie się wszystkim. I nieważne jak później będzie mu suszył głowę za to że postąpił jak idiota - nieważne. Ufał, że zajmie się wszystkim jak należy. Dokładnie tak jak być powinno. Jeśli istniała w Ministerstwie Magii w jego jednostce osoba, której ufał w stu procentach był to właśnie Penny. Zadziwiające u nich było to, że po jedenastu latach rozłąki potrafili dogadać się tak jak kiedyś. Zupełnie jakby Raiden nigdy nie wyjechał, a Sprout nigdy nie był umierający. Zapewne mieli później o tym porozmawiać w swoim czasie, ale jeszcze ten czas nie nadszedł. Skupili się na swoich rodzinach, na pracy, na braterskiej więzi. Wspomnienia były odsuwane na dalszy plan. Orientował się, co działo się dookoła niego podczas rozmyślań. Słyszał gwizdanie i zapewne gdyby mógł, uśmiechnąłby się pod nosem. No, proszę. Panna Sykes ciągle go zaskakiwała. - Opieram się? - spytał w odpowiedzi na jej słowa. Nie przyszedł podziwiać jedynie jej oczu. Naprawdę potrzebował tego, żeby się nim zajęła. Jeśli tego nie zrobi... Cóż. Będzie zbitym psem. Dosłownie.
W pewnym sensie był wdzięczny Sykes za to, że go zostawiła i zajęła się spisywaniem listu. Zapewne nie każdy na jej miejscu, by to zrobił, faszerując go jakimiś przeciwbólowymi i uspokajającymi eliksirami. Bo przecież takie było ich zadanie - ratowanie ludzi, a nie spełnianie ich życzeń. Krótkowzroczność niektórych była dobijająca. Na szczęście Cece jednak może trochę ze strachu, a może z innego powodu postąpiła zgodnie z tym, co powiedział. Nie było to ważne. Ważny był efekt, który udało mu się osiągnąć.
- Aspen... - mruknął, oddychając ciężko i syknął, czując ból podczas oddechu. Bolało jeszcze bardziej, gdy leżał. I to cholernie. - Aspen Sprout - rzucił szybko, ale wyraźnie. Tak. Wiedział, że jeśli sowa poleci do jego kuzyna, ten zajmie się wszystkim. I nieważne jak później będzie mu suszył głowę za to że postąpił jak idiota - nieważne. Ufał, że zajmie się wszystkim jak należy. Dokładnie tak jak być powinno. Jeśli istniała w Ministerstwie Magii w jego jednostce osoba, której ufał w stu procentach był to właśnie Penny. Zadziwiające u nich było to, że po jedenastu latach rozłąki potrafili dogadać się tak jak kiedyś. Zupełnie jakby Raiden nigdy nie wyjechał, a Sprout nigdy nie był umierający. Zapewne mieli później o tym porozmawiać w swoim czasie, ale jeszcze ten czas nie nadszedł. Skupili się na swoich rodzinach, na pracy, na braterskiej więzi. Wspomnienia były odsuwane na dalszy plan. Orientował się, co działo się dookoła niego podczas rozmyślań. Słyszał gwizdanie i zapewne gdyby mógł, uśmiechnąłby się pod nosem. No, proszę. Panna Sykes ciągle go zaskakiwała. - Opieram się? - spytał w odpowiedzi na jej słowa. Nie przyszedł podziwiać jedynie jej oczu. Naprawdę potrzebował tego, żeby się nim zajęła. Jeśli tego nie zrobi... Cóż. Będzie zbitym psem. Dosłownie.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Pan zbity pies naprawdę ją zaskoczył przytoczonym przez siebie nazwiskiem. Akurat ze wszystkich policjantów pracujących w Ministerstwie Magii, Raiden musiał wspomnieć akurat o tym jednym, któremu w zeszłym miesiącu pomogła w dostaniu się do szpitala. Świat był naprawdę mały, ale nie powinno jej to chyba aż tak dziwić, w końcu znajdowali się wszyscy w jednym kraju. Nie było tutaj mowy o przemierzaniu setek tysięcy kilometrów. Wykrzywiła usta w czymś na kształt uśmiechu, kreśląc na pergaminie nazwisko Aspena. Nagle nawiedziło ją przedziwne pragnienie, aby podpisać się na końcu listu swoim nazwiskiem, a jednak zdusiła je w zarodku. To było tak niemądre, że aż sama siebie zadziwiła! Carter na pewno nie wspomni mu o tym kto pisał ten list, ale może to i dobrze. Nie było to nic istotnego, a jej zdecydowanie wystarczał ten jeden, jedyny raz kiedy nieco zajrzała do policyjnego życia, zbierając obity tyłek Sprouta z brukowanej uliczki. Nic nie mówiła, kiedy tak obserwowała jego zbolałą minę, chociaż bardzo, ale to naprawdę BARDZO chciała dać mu do wiwatu za doprowadzanie się do takiego stanu. Słanianie się na nogach nie było mile widziane nie tylko wśród czarodziejskiej policji, ale również w szpitalu. Nie zrozumcie tylko tego źle. Uzdrowiciele nie wyżywali się na pacjentach za ich poważne uszkodzenia, ale nie akceptowali lekkomyślnych decyzji pacjentów. Z reguły poważne obrażenia wiązały się z długim okresem rekonwalescencji, a jednak Cece już wiedziała, że nie zdoła przykuć tego mężczyzny do łóżka na dłużej niż to było konieczne. Jeżeli tylko poczuje, że może już chodzić, najpewniej wywinie jej ten mało zabawny numer i ucieknie z oddziału, wypisując się na własne życzenie, czym zapracuje sobie na opinię (jeżeli jeszcze jej nie wypracował!) jednego z tych niesfornych ludzi, którym przykleją później odpowiednią karteczkę w karcie pacjenta. „Problematyczny” czy może „mądrala”, gdy okaże się, że wie więcej o stanie swojego zdrowia i zlekceważy ich ostrzeżenia?
- Odrobinkę - odezwała się, a chociaż jej oczy rzucały mu nieco ostre spojrzenie, ton głosu miała łagodny i melodyjny. Uspokajający. Delikatnie dotknęła jego ramienia, chcąc aby wyciągnął się na kozetce na tyle wygodnie na ile zdoła. Bezdotykowo zmierzyła mu temperaturę ciała, ciśnienie, poziom nawodnienia i saturację, a następnie szybko prześwietliła jego szkielet, bystrze zauważając, że krzywił się podczas leżenia i oddychania. - Ułatw mi trochę, powiedz co Ci się stało. - poprosiła, chociaż tak na dobrą sprawę nie musiała. Mogła sama do tego dość, tak jak to czyniła podczas postępowania z nieprzytomnym pacjentem, a jednak dała mu dojść do słowa. Nie tylko dlatego, że w ten sposób miało być szybciej. Uzdrowicieli chyba po prostu bawiły tego typu rozmowy. Mogli zająć czymś umysły, podczas gdy dłonie pracowały nad zadbaniem o najwidoczniejsze uszkodzenia. - Powiedz mi chociaż co dokładnie Cię boli zanim Cię znieczulę. - i już celowała w niego różdżką, gotowa zaaplikować mu nawet głupiego Jasia, jeżeli zbyt gorliwie się poskarży.
- Odrobinkę - odezwała się, a chociaż jej oczy rzucały mu nieco ostre spojrzenie, ton głosu miała łagodny i melodyjny. Uspokajający. Delikatnie dotknęła jego ramienia, chcąc aby wyciągnął się na kozetce na tyle wygodnie na ile zdoła. Bezdotykowo zmierzyła mu temperaturę ciała, ciśnienie, poziom nawodnienia i saturację, a następnie szybko prześwietliła jego szkielet, bystrze zauważając, że krzywił się podczas leżenia i oddychania. - Ułatw mi trochę, powiedz co Ci się stało. - poprosiła, chociaż tak na dobrą sprawę nie musiała. Mogła sama do tego dość, tak jak to czyniła podczas postępowania z nieprzytomnym pacjentem, a jednak dała mu dojść do słowa. Nie tylko dlatego, że w ten sposób miało być szybciej. Uzdrowicieli chyba po prostu bawiły tego typu rozmowy. Mogli zająć czymś umysły, podczas gdy dłonie pracowały nad zadbaniem o najwidoczniejsze uszkodzenia. - Powiedz mi chociaż co dokładnie Cię boli zanim Cię znieczulę. - i już celowała w niego różdżką, gotowa zaaplikować mu nawet głupiego Jasia, jeżeli zbyt gorliwie się poskarży.
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Jeszcze się nie opieram - odparł jej na wydechu i zaraz ścisnął oczy, czując ból związany z poruszeniem się klatki piersiowej. Nie było pozycji, w której by go to nie bolało. Oddychał, a co za tym szło wszystko poruszało się wraz z tym ruchem. Mimo to lekko się przesunął w lewo, by być mniej więcej na środku łóżka. A przynajmniej tak mu się wydawało. Trudno było się już podnieść, by to skontrolować. Zabawne... Kto by pomyślał, że ta czarna magia to takie cholerstwo... A przynajmniej w rękach jakiegoś oszołoma, który chciał być w centrum uwagi. Mimo wszystko Raiden zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie wiązało się z tą zakazaną dziedziną magii. Jeśli miał z nią styczność to na pewno nie jeden na jeden, chociaż zawsze potrafił się wybronić. Dlaczego teraz tego nie potrafił? Chodziło o powód, dla którego się tam znalazł czy jeszcze o coś innego? No, chyba nie był słaby. Do tego było mu daleko, chociaż proszę bardzo. Gdzie wylądował? Ale i tak była to najlepsza opcja z dwóch. Jedną z nich dostał szukany przez niego morderca. I na pewno zasłużenie. Cece miała rację. Zamierzał się wypisać ze szpitala Świętego Munga od razu, gdy będzie w stanie ustać. Nie chciał spędzać w tej umieralni chociażby jeszcze jednego zbędnego dnia. Na razie w sali chyba byli sami, ale i tak go to nie pocieszało. Przynajmniej nie zamknęli go z jakimiś dziadkami. Jeszcze. Tak, to było dobre słowo. Jeszcze...
- Dostałem jakimś czarnym łajnem - odparł, przekręcając się lekko, nie z małym problemem. - Jedno zrywało ścięgno, a drugiego nie znam... Ominęło mnie... - odetchnął, by zaraz zabrać powietrza dalej. - Bombarda rozsadziła drewniany fotel niedaleko... Niedaleko mnie. Chyba mam to cholerstwo po lewej stronie... Nie wiem... Nie wiem jak dużo - mówił, podnosząc rękę i chcąc pokazać wspomniane miejsce, ale wyglądało to naprawdę pokracznie. Szczególnie że kolejna fala bólu popędziła wzdłuż kości promieniowej. - No, to chyba to - odparł, opadając na poduszkę i zamykając na chwilę oczy. Już wyobrażał sobie jak wpadnie tu Penny, potem Sophia. Artis zapewne też z wielką chęcią udusiłaby go publicznie. Nie miał jej tego za złe, ale skoro mieli się ukrywać wolałby, żeby się nie pokazywała w Mungu i nie robiła rabanu stulecia. Chociaż zapewne nikt nie miał jej powstrzymać... - Jak syfiasto to wygląda? - spytał.
- Dostałem jakimś czarnym łajnem - odparł, przekręcając się lekko, nie z małym problemem. - Jedno zrywało ścięgno, a drugiego nie znam... Ominęło mnie... - odetchnął, by zaraz zabrać powietrza dalej. - Bombarda rozsadziła drewniany fotel niedaleko... Niedaleko mnie. Chyba mam to cholerstwo po lewej stronie... Nie wiem... Nie wiem jak dużo - mówił, podnosząc rękę i chcąc pokazać wspomniane miejsce, ale wyglądało to naprawdę pokracznie. Szczególnie że kolejna fala bólu popędziła wzdłuż kości promieniowej. - No, to chyba to - odparł, opadając na poduszkę i zamykając na chwilę oczy. Już wyobrażał sobie jak wpadnie tu Penny, potem Sophia. Artis zapewne też z wielką chęcią udusiłaby go publicznie. Nie miał jej tego za złe, ale skoro mieli się ukrywać wolałby, żeby się nie pokazywała w Mungu i nie robiła rabanu stulecia. Chociaż zapewne nikt nie miał jej powstrzymać... - Jak syfiasto to wygląda? - spytał.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Uśmiechnęła się nieznacznie, tuszując ten grymas na twarzy prostym unikiem. Odwróciła na moment twarz, chociaż wcale nie musiała. Raiden i tak nie powinien jej teraz zobaczyć, skupiony na własnym bólu. - I nie próbuj - odezwała się niezwykle łagodnie, niby to prosząc go o zachowanie rozsądku, chociaż w jej oczach błyszczał pewien rodzaj determinacji. Och, tak. Miała zatrzymać go w tym szpitalu, chociażby musiała go do łóżka pasami przypinać. Niby wiedziała, że to była taka trochę misja niemożliwa, a jednak chciała podjąć to wyzwanie. Nie była w szpitalu sama. Chociaż to nie ona miała podawać mu leki, wiedziała że zmotywowanie uzdrowiciela dyżurnego do aplikowania Carterowi co jakiś czas odpowiedniej dawki eliksiru słodkiego snu, wcale nie miało okazać się aż takie skomplikowane. Nie miał być to pierwszy jej krok, ale jako jeden z wielu mógł okazać się wystarczająco skuteczny, aby należycie zadbać o jego zdrowie, które to ona miała w tej chwili pielęgnować. Nie miała zamiaru pozwolić mu na marnowanie jej pracy. Uniosła brwi, słysząc o „czarnych łajnach” i chwyciła go za nadgarstek, aby powstrzymać jego ruch. - Już wystarczy, nie ruszaj się. - pohamowała go, wiedząc do czego może doprowadzić podobne szamotanie się w jego stanie. Zgodnie z obietnicą znieczuliła go natychmiast, jak już podzielił się z nią tymi rewelacjami. - shh - szepnęła, wiedząc, że za kilka sekund jego skupienie trochę stopnieje. Zaklęcie było na tyle silne, aby odczuwał jedynie delikatne mrowienie w miejscu, z którego właśnie wydobywała drzazgi. Ze względu na wysoki poziom ignorancji na bodźce, mogła też robić to szybciej, nie martwiąc się, że o sprawienie mu niepotrzebnego bólu. Pozbywanie się obrażeń zewnętrznych szło więc na tyle sprawnie, aby wkrótce mogła obadać to uszkodzone ścięgno. Pracowała nad nim przez krótką chwilę, obserwując je przy pomocy odpowiedniego czaru. Wspomogła jego regenerację i wkrótce zaleczyła wszelkie krwawiące rany. Nie wyglądał jak nowy, ale z pewnością musiałby teraz czuć się lepiej, gdyby tylko był w stanie powiedzieć co go ciągnie czy rwie przy każdym z ruchów. - Teraz o wiele lepiej - odpowiedziała na jego pytanie, ze spokojem bandażując wciąż czerwone ślady po dziko atakującym drewnianym fotelu. Podała mu kolbę z odpieczętowanym na jego oczach eliksirem. - Wypij to, zaraz podam Ci drugi. - pilnowała, aby wywar regeneracyjny całkowicie zniknął, a dopiero wówczas, gdy dostrzegła gładkie szkło na dnie, wręczyła mu kolejną porcję. Tym razem podsunęła mu mniejszy flakonik z fioletową zawartością. Pamiętał, że to słodki sen czy może nie? Cece zmierzyła go wyczekującym spojrzeniem.
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby Raiden wiedział jakimi sposobami Cece chce go zatrzymać w szpitalu, zapewne zaśmiałby się okrutnie. Nie z takich miejsc się uciekało i zamierzał to robić jeszcze jakiś czas. Nie był chyba aż takim ignorantem, żeby się nie domyślać, że uzdrowiciele będą chcieli go przetrzymać wbrew jego woli. Bo przecież powinien się wykurować do końca! Tak, ale gdyby miał się tak kurować, leżałby na tej kozetce przez miesiąc, a on nie miał na to zwyczajnie czasu. Czasu i ochoty. Nie tylko w domu był potrzebny, ale też w pracy. Cieszył się, że Sykes wykonuje swoje zadania z takim zaangażowaniem, oznaczało to, że lubiła i poświęcała się swojemu powołaniu. On nie różnił się niczym innym - też chciał wykonywać swój zawód najszybciej i jak najlepiej. Nie stać go było w takim układzie na tkwienie w tym miejscu. Gdy poczuł na przegubie jej dłoń, odetchnął i spojrzał na nią. Złapali na chwilę kontakt wzrokowy, a Cece mogła zobaczyć jego wyraz twarzy. Raiden może i był poobijany i zdecydowanie poturbowany, ale nie pokonany. Był zdeterminowany do dalszego działania, chociaż może nie za godzinę. Ani nawet nie za dwie, ale jutro wieczorem lub wcześniej planował się wynieść. Musiał złożyć raport. To było cholernie ważne i mimo wszystko nie chciał zostawać w tej sali... Białe ściany źle mu się kojarzyły, odkąd pobił się z pewnym dzieciakiem na podwórku. Później było to paskudnym urazem z dawnych lat. Słysząc jej uspokajający głos, poddał się temu wszystkiemu, co robiła. Ból po lewej stronie trochę złagodniał, chociaż jeszcze nie do końca zniknął. Czuł mrówki w miejscach, gdzie się schylała i zapewne usuwała ciała obce. Słyszał oddech uzdrowicielki, która w skupieniu poświęciła się swojemu pacjentowi. Raiden w sumie nie wiedział, ile zajęło dziewczynie wyciąganie drzazg. Potem przyszła kolej na ścięgno. Mruknął w której części ciała się znajdowało, a po chwili już poczuł jak górne ubranie po prostu z niego znika. Syknął raz i drugi, gdy materiał otarł mu się o bolące miejsce.
- Jak mnie źle poskładasz... Będzie mi bardzo przykro - powiedział, próbując jakoś podnieść głowę, by zobaczyć swoją klatkę piersiową. Zerwane ścięgno brzucha w ogóle się nie uzewnętrzniało, jednak taki był ludzki nawyk. - Potrzebuję jej - dodał teatralnie, mając na myśli klatkę piersiową. Oczywiście że w tych słowach była ciutka prawdy. Gdy podsunęła mu pod nos flakonik, zmarszczył nos. Stanowcza twarz Cece jednak kazała mu przestać marudzić, więc posłusznie wypił zawartość. Zielonkawa barwa, więc stawiał na eliksir wiggenowy lub inne cholerstwo. Gdy wlał go sobie do gardła, zaraz poczuł ból w każdym miejscu ciała, ale zaraz Sykes dała mu kolejną porcję. - Chcesz mnie zabić? - wykrztusił, wykrzywiając twarz w bólu, ale jego głos nie zatracił nuty ironii. Nawet w tej chwili trzymało się to jego głupie poczucie humoru.
- Jak mnie źle poskładasz... Będzie mi bardzo przykro - powiedział, próbując jakoś podnieść głowę, by zobaczyć swoją klatkę piersiową. Zerwane ścięgno brzucha w ogóle się nie uzewnętrzniało, jednak taki był ludzki nawyk. - Potrzebuję jej - dodał teatralnie, mając na myśli klatkę piersiową. Oczywiście że w tych słowach była ciutka prawdy. Gdy podsunęła mu pod nos flakonik, zmarszczył nos. Stanowcza twarz Cece jednak kazała mu przestać marudzić, więc posłusznie wypił zawartość. Zielonkawa barwa, więc stawiał na eliksir wiggenowy lub inne cholerstwo. Gdy wlał go sobie do gardła, zaraz poczuł ból w każdym miejscu ciała, ale zaraz Sykes dała mu kolejną porcję. - Chcesz mnie zabić? - wykrztusił, wykrzywiając twarz w bólu, ale jego głos nie zatracił nuty ironii. Nawet w tej chwili trzymało się to jego głupie poczucie humoru.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Ten wzrok rozbudził w niej coś więcej niż mdłą determinację. Wyzwanie pobudzało do działania nie tylko mężczyzn. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że niektóre kobiety odbierały je bardziej osobiście od nich i tak też było w przypadku Sykes. Spojrzenie Raidena dało jej do zrozumienia dokładnie to, co powinno, a w reakcji na nie, ona jedynie uśmiechnęła się nieznacznie. Nie jawnie bezczelnie, ale było do tego naprawdę niedaleko. Wygięła kąciki ust w bardzo niepasujący do niej sposób, a jej oczy rzuciły mu powątpiewające spojrzenie. Spróbuj tylko, Carter - zdawały się mówić. Mógł mieć doświadczenie z uciekaniu przez okna, ale z całą pewnością nie znał jeszcze metod postępowania, z których korzystała ona sama. Jutro rano w żadnym razie nie miał się obudzić sam. Zamierzała go obserwować, ale przede wszystkim miał być to nadzór. Nie mógł wyjść z Munga co najmniej przed jutrzejszym wieczorem. Jeżeli w grę wchodziła czarna magia, mogło mu się przydarzyć to samo co Cassianowi, a na powtórkę z damskiego boksu naprawdę nie miała ochoty. W każdym razie, nie zamierzała bezpośrednio grozić mu pasami i zaklęciami petryfikującymi, chociaż skoro się znali, kto mógłby jej zabronić skorzystania z tak radykalnych metod? Była przekonana, że nie zaskarży jej za naruszenie etyki lekarskiej. Nie taki dżentelmen jak on.
Pracowała w ciszy, czasem tylko cmokając głośno, kiedy coś nie szło po jej myśli. To jakaś drzazga wbiła się wyjątkowo głęboko, a to znowu ścięgno wyglądało trochę gorzej, niżby mogła tego oczekiwać po jego opisie. Minuty wydłużyły się im w niespełna pół godziny monotonnego stukania drewienek o medyczną, metalową nerkę, w której zbierała odłamki wbite w bok policjanta. - Naprawdę uważasz, że mogłabym Cię źle poskładać? - zapytała go, opierając koniec różdżki o skórę na jego brzuchu. Przesunęła delikatnie dłoń, zostawiając na jego ciele wrażenie ciepła, wszak różdżka wciąż była rozgrzana od czarów, ale zaraz cofnęła ją, odkładając ją na wózek medyczny. Nagle zapragnęła się roześmiać. Jego zbolała mina nie mogła być prawdziwa, a przynajmniej tak uznała na początku. Zaraz jednak odzyskała powagę, uznając, że może jego obrażenia wcale nie są tak niegroźne, jak to próbował jej wmówić. Przy tak solidnym znieczuleniu, powinien ledwie czuć czubki własnych palców, a on zdobył się na prawdziwy grymas cierpienia. - Wypij to. Nie zmuszaj mnie, żebym wtłoczyła Ci go siłą do gardła. - popchnęła nieznacznie flakonik w jego stronę, obserwując go tak długo, aż wreszcie zdecydował się przełknąć także eliksir słodkiego snu. - Dobranoc - szepnęła, wiedząc, że ten wywar jest najlepszym antidotum na ciężkie obrażenia. Teraz Raiden mógł w spokoju się regenerować, a ona, korzystając z jego niedyspozycji, miała jeszcze dokładniej przyjrzeć się jego obrażeniom wewnętrznym, zapewne wynajdując kilka niezaleczonych od dawna urazów. Ściągnęła rękawiczki, zaczesując pasmo ciemnych włosów zza ucho, z którego kilka minut temu sprytnie się wymsknęły, a kiedy posprzątała po sobie salę, wezwała dyżurującego uzdrowiciela z pozaklęciówki, aby nie tylko zweryfikował jej działanie, ale także mógł zarejestrować Raidena w bazie pacjentów. Obiecała, że się nim zajmie i dotrzymała słowa. Zatrzasnęła wszystkie okna, aby nie mógł w ten sposób dać dyla i to samo zrobiła potem z drzwiami. Z samego rana miała zjawić się kolejna osoba, która powinna pozbawić go przytomności jeszcze na kilkadziesiąt godzin. Pewnie potem wybudzi go już samodzielnie i wytłumaczy mu, że to wszystko było konieczne. Najlepiej pod groźbą różdżki, aby przypadkiem się nie uniósł, chociaż akurat o to go nie podejrzewała. Spodziewała się raczej, że wyskoczy dziko z białych prześcieradeł i natychmiast pogna do Ministerstwa. Nie ma sprawy, wtedy może już lecieć, ale pod jednym warunkiem. Musiała najpierw wmusić w niego jakiś normalny posiłek. Westchnęła, kiedy wychodziła z oddziału urazów pozaklęciowych, decydując się na wcześniejsze zwolnienie się z dyżuru. Czekał ją jutro wesoły wieczór, musiała się do niego należycie przygotować.
|ztx2
Pracowała w ciszy, czasem tylko cmokając głośno, kiedy coś nie szło po jej myśli. To jakaś drzazga wbiła się wyjątkowo głęboko, a to znowu ścięgno wyglądało trochę gorzej, niżby mogła tego oczekiwać po jego opisie. Minuty wydłużyły się im w niespełna pół godziny monotonnego stukania drewienek o medyczną, metalową nerkę, w której zbierała odłamki wbite w bok policjanta. - Naprawdę uważasz, że mogłabym Cię źle poskładać? - zapytała go, opierając koniec różdżki o skórę na jego brzuchu. Przesunęła delikatnie dłoń, zostawiając na jego ciele wrażenie ciepła, wszak różdżka wciąż była rozgrzana od czarów, ale zaraz cofnęła ją, odkładając ją na wózek medyczny. Nagle zapragnęła się roześmiać. Jego zbolała mina nie mogła być prawdziwa, a przynajmniej tak uznała na początku. Zaraz jednak odzyskała powagę, uznając, że może jego obrażenia wcale nie są tak niegroźne, jak to próbował jej wmówić. Przy tak solidnym znieczuleniu, powinien ledwie czuć czubki własnych palców, a on zdobył się na prawdziwy grymas cierpienia. - Wypij to. Nie zmuszaj mnie, żebym wtłoczyła Ci go siłą do gardła. - popchnęła nieznacznie flakonik w jego stronę, obserwując go tak długo, aż wreszcie zdecydował się przełknąć także eliksir słodkiego snu. - Dobranoc - szepnęła, wiedząc, że ten wywar jest najlepszym antidotum na ciężkie obrażenia. Teraz Raiden mógł w spokoju się regenerować, a ona, korzystając z jego niedyspozycji, miała jeszcze dokładniej przyjrzeć się jego obrażeniom wewnętrznym, zapewne wynajdując kilka niezaleczonych od dawna urazów. Ściągnęła rękawiczki, zaczesując pasmo ciemnych włosów zza ucho, z którego kilka minut temu sprytnie się wymsknęły, a kiedy posprzątała po sobie salę, wezwała dyżurującego uzdrowiciela z pozaklęciówki, aby nie tylko zweryfikował jej działanie, ale także mógł zarejestrować Raidena w bazie pacjentów. Obiecała, że się nim zajmie i dotrzymała słowa. Zatrzasnęła wszystkie okna, aby nie mógł w ten sposób dać dyla i to samo zrobiła potem z drzwiami. Z samego rana miała zjawić się kolejna osoba, która powinna pozbawić go przytomności jeszcze na kilkadziesiąt godzin. Pewnie potem wybudzi go już samodzielnie i wytłumaczy mu, że to wszystko było konieczne. Najlepiej pod groźbą różdżki, aby przypadkiem się nie uniósł, chociaż akurat o to go nie podejrzewała. Spodziewała się raczej, że wyskoczy dziko z białych prześcieradeł i natychmiast pogna do Ministerstwa. Nie ma sprawy, wtedy może już lecieć, ale pod jednym warunkiem. Musiała najpierw wmusić w niego jakiś normalny posiłek. Westchnęła, kiedy wychodziła z oddziału urazów pozaklęciowych, decydując się na wcześniejsze zwolnienie się z dyżuru. Czekał ją jutro wesoły wieczór, musiała się do niego należycie przygotować.
|ztx2
DANCE, ballerina, DANCE AND DO YOUR PIROUETTE
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
IN RHYTHM WITH YOUR ACHIN' HEART
DANCE, ballerina, DANCE YOU MUSTN'T ONCE FORGET
A DANCER HAS TO DANCE THE PART
Cece Sykes
Zawód : uzdrowicielka, oddz. urazów magizoologicznych
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mało czarodziei zdaje sobie sprawę z tego, że teoretyk magii wbrew pozorom często ma styczność z praktyką. Nauka o kanonach magii, jej kreowaniu, wykorzystywaniu wykorzystywana była właśnie w tym celu - do tworzenia czegoś nowego. Nie wszyscy bowiem wiedzieli jak się za coś zabrać - tacy byli najgorsi. Alisa postrzegała ich jako głupich wizjonerów - jak bowiem inaczej określić człowieka marzącego o podniebnym zamku nie wiedzącym nawet o czym jest cement? Spotkania z podobnymi ludźmi były irytujące i nigdy się dobrze nie kończyły, sprawiając, że Mulciberowa zaczynała żałować iż nie skierowała początków swej kariery w kierunku nauczania akademickiego decydując się mimo wszystko na własną działalność naukową. Zdecydowanie oszczędziłaby sobie nerwów i rozmów z rozemocjonowanymi jednostkami, które za młodu za bardzo do serca wzięła sobie powiedzenie “wszystko jest możliwe jeśli tylko tego bardzo chcesz” za bardzo do serca. Magia choć umożliwiała wiele to jednak posiadała swoje ograniczenia. Rządziła się zasadami, tak jak zresztą cały świat. Nie wszyscy to rozumieli i nie wszyscy lubili słuchać i przeważnie kończyło się to tragedią. Tak jak teraz, gdy podczas eksperymentu pewien czarodziej pod wpływem impulsu postawił na swoim uważając, że wie lepiej. Skończyło się to wybuchem. Eksplozja niekontrolowanego przepływu magii rodziła silną falę, która poniosła się przez całe piętro pozbawiając kamienicę okien. Za skruszonymi okiennicami poleciały meble, zupełnie, jak gdyby budynek doznawał silnych torsji i pozbywał się swojego wyposażenia. Alisa straciła przytomność. Odzyskiwać zaczęła ją dopiero na oddziale. Czuła to nieprzyjemne uczucie pochylania się nad nią, gwaru nieznanej jej liczby osób. Do tego prawa strona, ramię mrowiła nieprzyjemnie - miała powbijane w nie strzępki drewnianego stołu. Nie można ich jednak było tak po prostu wyjąć - uległy fuzji z tkankami, a te, które wbiły się głębiej to nawet z kością ramienia. Efekt jakiejś dziwnej, niekontrolowanej transmutacji.
Ktoś coś do niej mówił, ktoś ją dotknął - drgnęła wówczas na oślep strącając bliskość czyjejś ręki. Było w tym geście coś na kształt zdezorientowania. Zmusiła się do otworzenia oczu i to był chyba błąd - zalała ją nagle fala słabości i mdłości.Jej ciałem poruszyła torsja.
Ktoś coś do niej mówił, ktoś ją dotknął - drgnęła wówczas na oślep strącając bliskość czyjejś ręki. Było w tym geście coś na kształt zdezorientowania. Zmusiła się do otworzenia oczu i to był chyba błąd - zalała ją nagle fala słabości i mdłości.Jej ciałem poruszyła torsja.
Poranek był raczej spokojny. Josie głównie asystowała przy kontrolowaniu stanu pacjentów i podawaniu im eliksirów na oddziale urazów pozaklęciowych. Później uleczyła też czarodzieja, który pojawił się tu z uszami nienaturalnie powiększonymi nieudanym zaklęciem, przez co przypominał nieco słonia, a także czarownicę, która została trafiona zaklęciem bujnego owłosienia. Na szczęście były to przypadki, z którymi stażystka mogła poradzić sobie bez problemów nawet bez pomocy bardziej doświadczonych, pełnoprawnych uzdrowicieli. Jocelyn zbliżała się do końca drugiego roku szkolenia i miała już za sobą etap pierwszego szoku i zderzenia z realiami kursu, ale wciąż wielu rzeczy uczyła się na bieżąco. Nie ulegało wątpliwości, że przez te niecałe dwa lata jeszcze nie mogła zobaczyć wszystkiego, a fantazja niektórych czarodziejów lub ich obrażenia niekiedy potrafiły ją zaskoczyć.
W którymś momencie została zawołana do sali, gdzie znajdowała się kobieta poszkodowana w magicznym wybuchu. Oprócz niej był tam jeszcze jeden stażysta, który już kręcił się w pobliżu łóżka rannej. Już pierwszy rzut oka na nią utwierdził Jocelyn w przekonaniu, że to nie wyglądało dobrze, chociaż najwyraźniej uzdrowiciel uznał, że nie jest tak źle, skoro powierzył leczenie dwójce stażystów. W rękę kobiety powbijały się fragmenty drewna, było też trochę krwi. Niektóre odłamki zdawały się tkwić bardzo głęboko. Josie podeszła bliżej, wyciągając z kieszeni szaty różdżkę, ale właśnie w tym momencie kobieta leżąca na łóżku poruszyła się i zaczęła wymiotować. Drugi stażysta przytrzymał ją ostrożnie, a następnie zaklęciem usunął wymiociny z pościeli oraz ubrania poszkodowanej.
- Co się stało? Może pani mówić? – zapytała, najpierw chcąc się upewnić, co spowodowało ten wybuch i rany na ciele kobiety. Starała się przy tym brzmieć profesjonalnie, by nie narażać pacjentki na dodatkowy stres. Żeby upewnić się, z czym miała do czynienia, rzuciła na rękę zaklęcie diagnostyczne, które miało pokazać, jak głęboko tkwiły fragmenty drewna i czy nie naruszyły kości ani głównych naczyń krwionośnych. – Oculio tertia – mruknęła więc i zamknęła oczy, żeby móc zobaczyć obraz tkanek i tkwiących w nich przedmiotów. Tak jak wcześniej myślała, niektóre odłamki wbiły się naprawdę głęboko, docierając do kości. Wydawało się, że ważniejsze żyły i tętnice nie zostały przerwane, co mogłoby doprowadzić do bardziej obfitych krwotoków. Ważne było jednak, żeby ustalić przyczynę, bo to mogło być istotne w procesie leczenia. – To był wybuch podczas warzenia eliksiru? Próba rzucenia zaklęcia zakończona niepowodzeniem? – pytała więc, licząc że kobieta w ogóle pamiętała, co się stało. Zazwyczaj z takimi przypadkami miewała do czynienia i to wcale nie tak rzadko. W Mungu często lądowali samozwańczy alchemicy poparzeni własnymi miksturami, które próbowali uwarzyć, a także czarodzieje porażeni przez źle rzucone zaklęcia. Była niemal pewna, że to raczej ten drugi przypadek, ale oczekiwała na potwierdzenie, żeby móc rozpocząć proces leczenia.
W którymś momencie została zawołana do sali, gdzie znajdowała się kobieta poszkodowana w magicznym wybuchu. Oprócz niej był tam jeszcze jeden stażysta, który już kręcił się w pobliżu łóżka rannej. Już pierwszy rzut oka na nią utwierdził Jocelyn w przekonaniu, że to nie wyglądało dobrze, chociaż najwyraźniej uzdrowiciel uznał, że nie jest tak źle, skoro powierzył leczenie dwójce stażystów. W rękę kobiety powbijały się fragmenty drewna, było też trochę krwi. Niektóre odłamki zdawały się tkwić bardzo głęboko. Josie podeszła bliżej, wyciągając z kieszeni szaty różdżkę, ale właśnie w tym momencie kobieta leżąca na łóżku poruszyła się i zaczęła wymiotować. Drugi stażysta przytrzymał ją ostrożnie, a następnie zaklęciem usunął wymiociny z pościeli oraz ubrania poszkodowanej.
- Co się stało? Może pani mówić? – zapytała, najpierw chcąc się upewnić, co spowodowało ten wybuch i rany na ciele kobiety. Starała się przy tym brzmieć profesjonalnie, by nie narażać pacjentki na dodatkowy stres. Żeby upewnić się, z czym miała do czynienia, rzuciła na rękę zaklęcie diagnostyczne, które miało pokazać, jak głęboko tkwiły fragmenty drewna i czy nie naruszyły kości ani głównych naczyń krwionośnych. – Oculio tertia – mruknęła więc i zamknęła oczy, żeby móc zobaczyć obraz tkanek i tkwiących w nich przedmiotów. Tak jak wcześniej myślała, niektóre odłamki wbiły się naprawdę głęboko, docierając do kości. Wydawało się, że ważniejsze żyły i tętnice nie zostały przerwane, co mogłoby doprowadzić do bardziej obfitych krwotoków. Ważne było jednak, żeby ustalić przyczynę, bo to mogło być istotne w procesie leczenia. – To był wybuch podczas warzenia eliksiru? Próba rzucenia zaklęcia zakończona niepowodzeniem? – pytała więc, licząc że kobieta w ogóle pamiętała, co się stało. Zazwyczaj z takimi przypadkami miewała do czynienia i to wcale nie tak rzadko. W Mungu często lądowali samozwańczy alchemicy poparzeni własnymi miksturami, które próbowali uwarzyć, a także czarodzieje porażeni przez źle rzucone zaklęcia. Była niemal pewna, że to raczej ten drugi przypadek, ale oczekiwała na potwierdzenie, żeby móc rozpocząć proces leczenia.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź