Sala numer dwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Dni zlewały się w jedno, godziny trwały latami i jedyne, co było niezmienne, to kawa i jej gorzki smak. Będąc w szpitalu, zwłaszcza na stażu, trudno było mówić o nudzie, poczuciu straconego czasu czy bezsensowności istnienia. Początek czwarta rano, kiedy na firmamencie wciąż widniał atrament, kiedy to wszyscy inni czarodzieje wciąż spali w wygodnych łóżkach, inni musieli wykonywać pracę. Dzień ten, a może i noc w zasadzie, nie różnił się od innych znacząco. Ubranie pełnego profesjonalizmu wdzianka, spięcie długich, jasnych włosów, upewnienie się, że nie brakuje różdżki - stały punkt charakterystyczny dla początków. Długich, żmudnych, pełnych zakrętów i wybojów, acz to właśnie było w tym wszystkim najbardziej pociągające. Adrenalina buzująca w żyłach, o ile przełożonym dopisywał humor i zabierał jakże nędznych stażystów do ciekawych przypadków. Ciekawszych niż gnijąca lub łuskowata skóra, którą w danym momencie należy się zająć - praca i d e a l n a dla takich żółtodziobów jak Liliana! Problem polegał głównie na fakcie, że ta niepozorna osóbka posiadała znacznie więcej wiedzy i umiejętności niż przeciętny stażysta. Można nazwać to genami, drygiem bądź talentem, złośliwi mogą wręcz twierdzić, że to kwestia przypadku, lub, o grozo, koneksji rodzinnych, acz... czy papa Yaxley miałby interes w tym, ażeby swoją krnąbrną córkę pchać do roboty kiedy to powinna ładnie pachnieć oraz być ozdobą rodu? Zupełnie bezsensowna argumentacja, lecz półwila niemal codziennie zmagała się z przykrymi oskarżeniami, w świętym Mungu właśnie. Oprócz rodowych przywilejów, które były jej przypisywane, pochodzenie jej matki i geny, które od niej dostała, były właśnie kolejnym punktem, który wszystkich bolał: z pewnością omamiła całą męską część personelu tylko po to, żeby mieć fory. Nieistotnym był brak takowych umiejętności oraz pełen profesjonalizm, którym to chciało się dziewczę odznaczać na tle sfrustrowanych wielogodzinnymi dyżurami kolegów po fachu. Błahe wydawało się dokształcanie z konkretnych zagadnień medycyny, błahym było ganianie po wszystkich salach i doglądanie, czy aby na pewno wszystko jest z pacjentami w jak najlepszym porządku; wciąż było mało. Trudno było walczyć z uprzedzeniami i w pewnym momencie Lilka sobie to odpuściła. Porwała się w wir szpitalnego życia wymagającego wiedzy, skupienia i pokory, gdzie nie było miejsca na przepychanki. Co innego to kwestia rywalizacji, która przezeń była podejmowana jak najczęściej (głównie ze względu na fakt, że Yaxleyówna była przekonana o swoich umiejętnościach, intuicji oraz... nie, dar empatii był mocno uszkodzony), byleby tylko się sprawdzić. I leczyć pokrzywdzonych przez choroby i urazy czarodziejów. Wiązała z tym ogromne plany, nawet jeżeli zdawała sobie sprawę z tego, że jako kobieta ze szlacheckiego rodu nie zajdzie w tym wszystkim daleko; wystarczyło słowo ojca, by chwilę później pakować manatki do domu. Mimo wszystko, tak jak dzisiaj, tak zawsze walczyła o swój rozwój. Kiedy zlecano jej pozornie nic nieznaczące zadania, które równie dobrze mógłby robić personel pomocniczy, nie przejmowała się tym za bardzo. Targała ze sobą książkę o anatomii i studiowała wszystko starannie, któryś raz z rzędu. Wszystko po to, żeby dokładnie wszystko zapamiętać, ćwiczyć połączenia neuronów w mózgu i zniwelować każde prawdopodobieństwo popełnienia błędu. W świecie szpitalnym Liliany nie było miejsca na pomyłki, skoro to właśnie od nich zależało ludzkie życie. Z oddaniem więc oczyszczała kolejne rany, udrożniała drogi oddechowe, walczyła ze zwichnięciami, poparzeniami i wszystkim, co potencjalnie nie było atrakcyjne wcale. Zwłaszcza dla kogoś z tak ogromną ambicją jak jej. Tak jak mówił Bennett - to był tylko etap pośredni, gdzie na jego końcu znajdzie się prawdziwa walka z ludzką naturą. Ze śmiercią, zagrożeniem zdrowia. Podawanie eliksirów być może własnej roboty, mozolne operacje przywracające ludzi do życia; to brzmiało obiecująco. Dlatego każdy krok musiał być przemyślany. Nawet w momencie, kiedy mijała już kilkunasta kawa od ostatniego snu, a końca dyżuru nie było widać. Stukot ciężkich, szpitalnych butów rozmywał się wśród odgłosów mówiących uzdrowicieli, jęczących pacjentów i co rusz otwieranych oraz zamykanych drzwi. Biel budynku raziła w oczy, pozwalając na to, żeby nie zamykać powiek; to mogłoby się skończyć nad wyraz źle. Po wypełnionych kartach pacjentów, na które magomedyk wykwalifikowany czasu nie miał, Yaxley miała nikłą nadzieję na chwilę spokoju. Tylko chwilkę, chwilunię zaledwie. Miała nadzieję siąść, nie myśleć o nikim i niczym, by potem znów wstać i zabrać się za żebranie o coś ciekawszego niż kolejna rutyna. Właściwie już podchodziła do jednego z uzdrowicieli zawieszając na nim lekko ospały wzrok; już się uśmiechała jak najbardziej uroczo, byleby tylko ją zauważył i nie spławił od razu. Na pierwszym etapie nie była do nikogo konkretnie przydzielona, dlatego głównie sama starała się organizować sobie czas. Widziała, że złapali kontakt wzrokowy, właściwie już się nawet próbowała odezwać, kiedy przerwał im głośny dźwięk otwieranych drzwi. Mężczyzna wyminął ją i wysunął się na przód w kierunku nowo przywiezionego pacjenta. Yaxley stała do niego tyłem, nie wiedziała jeszcze, któż to taki zawitał w te okropne progi. Acz kiedy tylko się obróciła i pognała za śledzącym pergamin uzdrowicielem, rozpoznała w poszkodowanym Perseusa. Z lekkim przerażeniem spojrzała na jego niemal zwęgloną rękę, która w niczym nie przypominała zdrowej kończyny. Możliwe, że przez twarz przebiegł jej grymas zniesmaczenia, ponieważ... skąd takie obrażenia? Pognała ponownie, kiedy tylko wszyscy znaleźli się w oddzielonej sali, bo przecież nie wypadało leczyć na korytarzu. Nie, żeby w pokojach były lepsze warunki, ale po co narażać się na wzrok przypadkowych ludzi? W głowie Lilki kotłowało się wiele myśli, głównie oscylujących wokół diagnozy oraz metod leczenia, acz nie odzywała się wcale. Czekała na ruch uzdrowiciela, który ewidentnie nie pasował jej... przyjacielowi? Nie do końca wiedziała jak powinna go teraz nazywać tak naprawdę.
- Proszę się nie awanturować, nikt tu nie zamierza zrobić panu krzywdy - burknął niemiło mężczyzna, dość krytycznie patrząc na obrażenia odniesione przez pacjenta. - A lord Carrow jest na urlopie, dlatego ja się tym zajmę - wyjaśnił, jakże łaskawie. Odłożył pergamin na jedną z półek, a Liliana, widząc niezadowolenie i opory Perseusa postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Zrobiła to, co inne potomkinie wil najprawdopodobniej by robiły: uśmiechnęła się pokrzepiająco zupełnie, jak gdyby chciała władować w niego całą swoją energię, dobro, tęczę i jednorożce i pewnie by jej się to udało, gdyby tylko umiała omamiać mężczyzn. Dlatego cisnęła delikatnie go za (zdrowe!) ramię, ponieważ czytała gdzieś kiedyś, że podczas dotyku wytwarza się między dwojgiem ludzi pewna więź i namiastka zaufania, dlatego postanowiła sprawdzić.
- Spokojnie lordzie Avery, zajmiemy się panem jak najlepiej - odezwała się, zadzierając głowę oraz starając się patrzeć mu w oczy. Musiała póki co mówić oficjalnie, wszakże nie byli tutaj sami. Nie mogła się aż tak mocno spoufalać przy kimś obcym, jeszcze by sobie coś pomyślał, to takie nieprofesjonalne!
- Potrafię tym zająć - dodała, obracając głowę ku uzdrowicielowi. Nadała tonu pewność i zdecydowanie, byleby tylko jej za moment nie spławił. - Trzeba uraz znieczulić, zdezynfekować, przywrócić normalny koloryt skóry, zalecić terapię eliksiralną i umówić się na kontrole - wyjaśniła jeszcze, wbijając w mężczyznę wyczekujący wzrok. Na moment zapadła niezręczna cisza, acz ostatecznie magomedyk wzruszył ramionami i udał się na koniec sali pogrążając się w bliżej niezidentyfikowanej lekturze. Prawdopodobnie uznał, że mu się nie chce; możliwym jest również, że Pers się trochę uspokoił przy Lilce. Jakikolwiek był powód, zostawił jej pole do działania. Nawet, jeżeli wolał zostać w pomieszczeniu nie do końca jej ufając (co za nonsens!), to i tak oboje zyskali nieco większej przestrzeni. I dopiero wtedy biedna Yaxley zorientowała się, że wciąż trzyma chłopaka za ramię. Zarumieniła się trochę w mig ściągając rękę do siebie i zamrugała energicznie chcąc w ten sposób doprowadzić się do porządku. - To co, dasz się namówić na małą reparację? - spytała możliwie cicho, nerwowo zerkając w stronę przełożonego. Wszakże przełączyła się na mało oficjalny tryb, to takie nieprzyzwoite!
- Proszę się nie awanturować, nikt tu nie zamierza zrobić panu krzywdy - burknął niemiło mężczyzna, dość krytycznie patrząc na obrażenia odniesione przez pacjenta. - A lord Carrow jest na urlopie, dlatego ja się tym zajmę - wyjaśnił, jakże łaskawie. Odłożył pergamin na jedną z półek, a Liliana, widząc niezadowolenie i opory Perseusa postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Zrobiła to, co inne potomkinie wil najprawdopodobniej by robiły: uśmiechnęła się pokrzepiająco zupełnie, jak gdyby chciała władować w niego całą swoją energię, dobro, tęczę i jednorożce i pewnie by jej się to udało, gdyby tylko umiała omamiać mężczyzn. Dlatego cisnęła delikatnie go za (zdrowe!) ramię, ponieważ czytała gdzieś kiedyś, że podczas dotyku wytwarza się między dwojgiem ludzi pewna więź i namiastka zaufania, dlatego postanowiła sprawdzić.
- Spokojnie lordzie Avery, zajmiemy się panem jak najlepiej - odezwała się, zadzierając głowę oraz starając się patrzeć mu w oczy. Musiała póki co mówić oficjalnie, wszakże nie byli tutaj sami. Nie mogła się aż tak mocno spoufalać przy kimś obcym, jeszcze by sobie coś pomyślał, to takie nieprofesjonalne!
- Potrafię tym zająć - dodała, obracając głowę ku uzdrowicielowi. Nadała tonu pewność i zdecydowanie, byleby tylko jej za moment nie spławił. - Trzeba uraz znieczulić, zdezynfekować, przywrócić normalny koloryt skóry, zalecić terapię eliksiralną i umówić się na kontrole - wyjaśniła jeszcze, wbijając w mężczyznę wyczekujący wzrok. Na moment zapadła niezręczna cisza, acz ostatecznie magomedyk wzruszył ramionami i udał się na koniec sali pogrążając się w bliżej niezidentyfikowanej lekturze. Prawdopodobnie uznał, że mu się nie chce; możliwym jest również, że Pers się trochę uspokoił przy Lilce. Jakikolwiek był powód, zostawił jej pole do działania. Nawet, jeżeli wolał zostać w pomieszczeniu nie do końca jej ufając (co za nonsens!), to i tak oboje zyskali nieco większej przestrzeni. I dopiero wtedy biedna Yaxley zorientowała się, że wciąż trzyma chłopaka za ramię. Zarumieniła się trochę w mig ściągając rękę do siebie i zamrugała energicznie chcąc w ten sposób doprowadzić się do porządku. - To co, dasz się namówić na małą reparację? - spytała możliwie cicho, nerwowo zerkając w stronę przełożonego. Wszakże przełączyła się na mało oficjalny tryb, to takie nieprzyzwoite!
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wszystko z sekundy na sekundę prezentowało się coraz gorzej; zamiast opanować się chociaż trochę, przerażająco białe szpitalne ściany tylko potęgowały mój niepokój, tak samo jak słowa burkliwego uzdrowiciela.
- Pan wybaczy, ale jestem człowiekiem małej wiary - zaoponowałem, reagując niemalże alergicznie na samo wspomnienie krzywdy. Czy można mnie było winić za brak zaufania do uzdrowicieli, którzy byli urzeczywistnieniem wszystkich moich najgorszych obaw? Zarówno choroba moja, jak i choroba mojej siostry, zmusiła mnie do częstych kontaktów z magomedykami, ci jednak byli zmieniani przez naszą rodzinę jak rękawiczki; jeden miał metody zbyt staroświeckie, drugi zbyt eksperymentalne, trzeci zbyt poufale patrzył na Leandrę, czwarty był zbyt ślamazarny, piąty za mało dyskretny... czy to ósmy czy dziesiąty z kolei został oskarżony przez moich współpracowników o nielegalny handel organami, a akcja pochwycenia go odcisnęła na mnie piętno? - W takim razie dziękuję, poczekam aż jego urlop dobiegnie końca i skontaktuję się z nim samodzielnie - oznajmiłem względnie spokojnym tonem, nie przejmując się tym, jak absurdalnym pomysłem zdaje się być moja podróż do domu ze zmasakrowaną ręką i czekanie, aż Carrow wróci z wakacji. Wszystko wydawało się być lepsze od tego rzeźnika w kitlu. Byłem właśnie w trakcie rozpoczęcia eskapady powrotnej ze szpitala, gdy drgnąłem odruchowo, czując czyjś dotyk na ramieniu, jednak dotyk ten, pomimo początkowego zaskoczenia, w dziwny sposób zdawał się być kojący, a nie ponaglający. Powędrowałem spojrzeniem w kierunku właściciela, a raczej właścicielki, delikatnej dłoni, by unieść lekko brwi w wyrazie zaskoczenia, gdy rozpoznałem drobną blondynkę.
- Panno Yaxley, cóż za niespodziewane spotkanie. Proszę wybaczyć mój brak manier, zdaje się, że okoliczności działają na moją niekorzyść - odezwałem się miękkim tonem do Liliany, zerkając znacząco na moją poparzoną rękę i siląc się na chociażby cień uśmiechu. Wysłuchując jej recytacji przebiegu procedur, nie czułem już nieprzemożonej chęci ucieczki jak najdalej od tej sali i całego budynku zajmowanego przez Świętego Munga, czułem już tylko wstyd, że ta urocza istota widzi mnie w takim stanie. Napuszony uzdrowiciel zrezygnował z dalszych prób naprawiania mnie, pozostawiając pole do popisu młodej stażystce, a ja bez słowa sprzeciwu dałem się zaprowadzić w odpowiednie miejsce, by przysiąść grzecznie na kozetce i rzucić ostatnie nieprzychylne spojrzenie magomedykowi, jakby to miało go nakłonić do opuszczenia sali, po czym powróciłem spojrzeniem do Lilki. - Obawiam się, że będziesz miała ze mną trochę zabawy - zaśmiałem się odrobinę ponuro, przytakując pytaniu blondynki, w której było coś takiego, co sprawiało, że byłem bardziej przychylny pomysłowi powierzenia w jej ręce swojego zdrowia, niż zawierzenia jakiemuś ponoć doświadczonemu uzdrowicielowi.
- Pan wybaczy, ale jestem człowiekiem małej wiary - zaoponowałem, reagując niemalże alergicznie na samo wspomnienie krzywdy. Czy można mnie było winić za brak zaufania do uzdrowicieli, którzy byli urzeczywistnieniem wszystkich moich najgorszych obaw? Zarówno choroba moja, jak i choroba mojej siostry, zmusiła mnie do częstych kontaktów z magomedykami, ci jednak byli zmieniani przez naszą rodzinę jak rękawiczki; jeden miał metody zbyt staroświeckie, drugi zbyt eksperymentalne, trzeci zbyt poufale patrzył na Leandrę, czwarty był zbyt ślamazarny, piąty za mało dyskretny... czy to ósmy czy dziesiąty z kolei został oskarżony przez moich współpracowników o nielegalny handel organami, a akcja pochwycenia go odcisnęła na mnie piętno? - W takim razie dziękuję, poczekam aż jego urlop dobiegnie końca i skontaktuję się z nim samodzielnie - oznajmiłem względnie spokojnym tonem, nie przejmując się tym, jak absurdalnym pomysłem zdaje się być moja podróż do domu ze zmasakrowaną ręką i czekanie, aż Carrow wróci z wakacji. Wszystko wydawało się być lepsze od tego rzeźnika w kitlu. Byłem właśnie w trakcie rozpoczęcia eskapady powrotnej ze szpitala, gdy drgnąłem odruchowo, czując czyjś dotyk na ramieniu, jednak dotyk ten, pomimo początkowego zaskoczenia, w dziwny sposób zdawał się być kojący, a nie ponaglający. Powędrowałem spojrzeniem w kierunku właściciela, a raczej właścicielki, delikatnej dłoni, by unieść lekko brwi w wyrazie zaskoczenia, gdy rozpoznałem drobną blondynkę.
- Panno Yaxley, cóż za niespodziewane spotkanie. Proszę wybaczyć mój brak manier, zdaje się, że okoliczności działają na moją niekorzyść - odezwałem się miękkim tonem do Liliany, zerkając znacząco na moją poparzoną rękę i siląc się na chociażby cień uśmiechu. Wysłuchując jej recytacji przebiegu procedur, nie czułem już nieprzemożonej chęci ucieczki jak najdalej od tej sali i całego budynku zajmowanego przez Świętego Munga, czułem już tylko wstyd, że ta urocza istota widzi mnie w takim stanie. Napuszony uzdrowiciel zrezygnował z dalszych prób naprawiania mnie, pozostawiając pole do popisu młodej stażystce, a ja bez słowa sprzeciwu dałem się zaprowadzić w odpowiednie miejsce, by przysiąść grzecznie na kozetce i rzucić ostatnie nieprzychylne spojrzenie magomedykowi, jakby to miało go nakłonić do opuszczenia sali, po czym powróciłem spojrzeniem do Lilki. - Obawiam się, że będziesz miała ze mną trochę zabawy - zaśmiałem się odrobinę ponuro, przytakując pytaniu blondynki, w której było coś takiego, co sprawiało, że byłem bardziej przychylny pomysłowi powierzenia w jej ręce swojego zdrowia, niż zawierzenia jakiemuś ponoć doświadczonemu uzdrowicielowi.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Liliana prezentowała tak odmienne poglądy do większości pracowników płci męskiej tegoż szpitala. Zupełnie nie rozumiała tego ich znieczulenia na wszelakie możliwe aspekty dziejące się w jego wnętrzu; dobrze, ona również nie brała niczego do siebie, nie odczuwała ich żalu, cierpienia i smutku, nie potrafiła im należycie współczuć, acz zdawała sobie sprawę z tego, że przecież do każdego należy podejść z należytym szacunkiem oraz delikatnością. Nie była pewna czym to wszystko jest spowodowane: szorstkością rodzaju męskiego? Rutyną zabijającą wszystko, co jest ludzkie? Zniecierpliwieniem i nadmiarem obowiązku, które przecież należy odhaczyć przed końcem dyżuru? Postępujące zmęczenie znieczulające każdą możliwą komórkę ciała? Ona również była senna, chciała odpocząć, wrócić do domu, zanurzyć się w ciepłej wodzie i odpłynąć ze świadomością na łąki zielone, lecz nie mogła. I nie sprawiało to, że wyżywała się na tych słabszych. Każdy pacjent, który wymagał interwencji uzdrowiciela, był przecież słabszy, bez względu na powód. Każdemu jednemu coś dolegało: inni odczuwali mniejszy, inny większy uszczerbek na zdrowiu, ale i tak wszystko sprowadzało się do zmniejszenia możliwości obrony przed atakiem. Po cóż zatem miałaby kogokolwiek atakować? W dodatku widząc, że ma przed sobą Perseusa, tego samego, z którym łączyły ją tak pozytywne relacje (dopóki całość malowniczo się nie osunęła w głębokie urwisko), nie potrafiła pozostać obojętna czy wręcz wroga. Chciała mu pomóc, za cenę dosłownie wszystkiego i to było w tym zamieszaniu najdziwniejsze.
Ledwo stłumiła parsknięcie śmiechem, kiedy Avery oznajmił, że jest człowiekiem małej wiary i zaczeka, aż lord Carrow wróci z urlopu. Przytknęła dłoń do ust, co by zamaskować wszelakie objawy rozbawienia. Pomógł jej obraz obrażonego magomedyka siedzącego w kącie i nieodzywającego się na żadną zaczepkę. Poza tym, skupiona była zgoła na kimś innym, to znaczy, na jego ranie rzecz jasna!
- Ależ to zrozumiałe, proszę się nie przejmować - odezwała się jeszcze, co by oficjalnego tonu stało się zadość. Trudno było mimo wszystko nie zauważyć jej powolnie wypełzającego na twarz uśmiechu. Który tylko pogłębił się w momencie, kiedy mężczyzna zdawał się nie zauważyć jej zmieszania czemu towarzyszyło zaczerwienienie policzków. Dodało jej to otuchy, ażeby wskazać mu miejsce na kozetce nie zachowując się przy tym jak ostatnia kretynka. Spojrzała kontrolnie za siebie, ale po chwili znów patrzyła w jakże urodziwą twarz Persa. Dzięki czemu mogła ponownie się uśmiechnąć.
- Nie jest wcale tak źle. Bywały gorsze przypadki - powiedziała, co miało go prawdopodobnie podtrzymać na duchu. Tylko czy cokolwiek tak naprawdę mogło? Prawie nie miał ręki. Szczęśliwie nie z takimi przypadkami magia sobie radziła! - Bardzo boli? - spytała, kierując się w stronę szafki. Z szuflady wyciągnęła szklaną buteleczkę z korkiem, którą wyciągnęła w stronę Persa. - Weź, to wzmacnia i nawadnia organizm. Potem zadziałam różdżką i będziesz jak nowo narodzony - wyjaśniła, patrząc na niego zachęcająco. Nawet pomachała lekarstwem i nachyliła się ku niemu konspiracyjnie. Taka szkoda, że głównie pachniała eliksirami uzdrawiającymi. Ot, szpitalny zapach. - Jak wypijesz do dna i naprawię ci rękę, to będziesz mógł mu spuścić łomot - szepnęła, usiłując zachować powagę. Grunt to odpowiednie podejście?
Ledwo stłumiła parsknięcie śmiechem, kiedy Avery oznajmił, że jest człowiekiem małej wiary i zaczeka, aż lord Carrow wróci z urlopu. Przytknęła dłoń do ust, co by zamaskować wszelakie objawy rozbawienia. Pomógł jej obraz obrażonego magomedyka siedzącego w kącie i nieodzywającego się na żadną zaczepkę. Poza tym, skupiona była zgoła na kimś innym, to znaczy, na jego ranie rzecz jasna!
- Ależ to zrozumiałe, proszę się nie przejmować - odezwała się jeszcze, co by oficjalnego tonu stało się zadość. Trudno było mimo wszystko nie zauważyć jej powolnie wypełzającego na twarz uśmiechu. Który tylko pogłębił się w momencie, kiedy mężczyzna zdawał się nie zauważyć jej zmieszania czemu towarzyszyło zaczerwienienie policzków. Dodało jej to otuchy, ażeby wskazać mu miejsce na kozetce nie zachowując się przy tym jak ostatnia kretynka. Spojrzała kontrolnie za siebie, ale po chwili znów patrzyła w jakże urodziwą twarz Persa. Dzięki czemu mogła ponownie się uśmiechnąć.
- Nie jest wcale tak źle. Bywały gorsze przypadki - powiedziała, co miało go prawdopodobnie podtrzymać na duchu. Tylko czy cokolwiek tak naprawdę mogło? Prawie nie miał ręki. Szczęśliwie nie z takimi przypadkami magia sobie radziła! - Bardzo boli? - spytała, kierując się w stronę szafki. Z szuflady wyciągnęła szklaną buteleczkę z korkiem, którą wyciągnęła w stronę Persa. - Weź, to wzmacnia i nawadnia organizm. Potem zadziałam różdżką i będziesz jak nowo narodzony - wyjaśniła, patrząc na niego zachęcająco. Nawet pomachała lekarstwem i nachyliła się ku niemu konspiracyjnie. Taka szkoda, że głównie pachniała eliksirami uzdrawiającymi. Ot, szpitalny zapach. - Jak wypijesz do dna i naprawię ci rękę, to będziesz mógł mu spuścić łomot - szepnęła, usiłując zachować powagę. Grunt to odpowiednie podejście?
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Może faktycznie całe patriarchalne społeczeństwo miało nieodpowiednie podejście do kwestii personelu medycznego i błędnie obstawiało, że mężczyźni w roli uzdrowicieli sprawdzą się lepiej, bo szybciej podejmują decyzje, są silni i mądrzejsi? Może lepiej w tej roli sprawdzałyby się jednak kobiety, niewyprane z naturalnej empatii i delikatności, gotowe ze współczuciem w oczach pielęgnować nawet najbardziej opornych pacjentów, zamiast burczeć na nich i ustawiać po kątach? Byłem niezmiernie wdzięczny Lilianie za to, że pojawiła się w dobrym miejscu w dobrym czasie i odciągnęła mnie od tego starego tetryka, który nie wzbudzał ani odrobiny mojego zaufania - w przeciwieństwie do eterycznej blondynki. Uśmiechnąłem się lekko, widząc jej maskowane rozbawienie, które pewnie umknęłoby moim oczom, gdyby nie to, że w latach szkolnych, gdy nasze relacje wciąż układały się sielankowo, niejednokrotnie byłem świadkiem podobnego przypływu wesołości. Całkiem miłe wspomnienie nawiedziło moją głowę, gdy tak siedziałem potulnie na kozetce, czekając na werdykt. Może powinienem był dostrzec i wdzięczny rumieniec oblewający jej lica, ale niestety moja zwęglona ręka trochę za bardzo mnie pochłaniała, by na to pozwolić. Innym razem?
- To całkiem dobrze, nie nudzisz się przynajmniej na długich dyżurach - odpowiedziałem wciąż w lekkim tonie, jakby te żarciki miały mnie powstrzymać od przyznania przed samym sobą, że jestem w gorszym stanie, niż chciałem w to wierzyć. Bardzo boli? Zacisnąłem szczęki nieświadomie, zerkając na tkanki w niezdrowym kolorze i perlącą się na nich wąską strużkę krwi. - Jak spotkanie z nestorem - stwierdziłem ostatecznie, uznając, że w rozmowie ze szlachetnie urodzoną damą nie wypada bólu porównywać do kopnięcia w krocze. - Dziękuję, brzmi obiecująco - stwierdziłem, obserwując krążącą po sali Lilianę. Nie miałem absolutnie nic przeciwko, gdy pochyliła się nieco nade mną, otulając mnie charakterystycznym zapachem, który - o dziwo! - wcale nie kojarzył mi się ze szpitalnymi eliksirami, tylko z ciepłym, wiosennym słońcem. Kąciki moich ust powędrowały ku górze. - Jest to niezwykle kusząca propozycja, chyba nie pozostaje mi nic innego, jak zastosować się do twoich zaleceń - stwierdziłem z emfazą, rozbawiony zachęceniami panny Yaxley, po czym chwyciłem bez żadnych oporów podaną fiolkę, odkorkowałem ją i wychyliłem jej zawartość. Dopiero po tej czynności przeniosłem ponownie spojrzenie na jaśniejącą tajemniczym blaskiem twarz blondynki.
- Dawno się nie widzieliśmy. Od... - ślubu Leandry, nie, to wciąż nie przechodzi mi przez gardło - sierpnia. Mam nadzieję, że miewasz się dobrze, Liliano. Przełożeni nie dają ci w kość? - zagaiłem jakże elokwentnie, lecz winą za te banały obarczmy mój nie do końca powalający stan. - Mam nadzieję, że wybierasz się na dzisiejszy wernisaż mojej ciotki, ten wieczór ma być podobno niezapomniany - podjąłem inny temat, odzyskując częściową jasność umysłu. - Nie jestem pewien czy poradzę tam sobie sam, najprawdopodobniej przez parę dni nie powinienem w ogóle wychodzić z domu, ale sama rozumiesz, jak ważny jest dla mnie udział w tym wydarzeniu - kontynuowałem, mając już przed oczami jasno określony plan, nie pozbawiony całkowicie znamion subtelnej manipulacji. - Łamię w tym momencie wszelkie zasady decorum, ale uznajmy, że okoliczności mnie rozgrzeszają. Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciała mi dzisiaj towarzyszyć, Liliano.
- To całkiem dobrze, nie nudzisz się przynajmniej na długich dyżurach - odpowiedziałem wciąż w lekkim tonie, jakby te żarciki miały mnie powstrzymać od przyznania przed samym sobą, że jestem w gorszym stanie, niż chciałem w to wierzyć. Bardzo boli? Zacisnąłem szczęki nieświadomie, zerkając na tkanki w niezdrowym kolorze i perlącą się na nich wąską strużkę krwi. - Jak spotkanie z nestorem - stwierdziłem ostatecznie, uznając, że w rozmowie ze szlachetnie urodzoną damą nie wypada bólu porównywać do kopnięcia w krocze. - Dziękuję, brzmi obiecująco - stwierdziłem, obserwując krążącą po sali Lilianę. Nie miałem absolutnie nic przeciwko, gdy pochyliła się nieco nade mną, otulając mnie charakterystycznym zapachem, który - o dziwo! - wcale nie kojarzył mi się ze szpitalnymi eliksirami, tylko z ciepłym, wiosennym słońcem. Kąciki moich ust powędrowały ku górze. - Jest to niezwykle kusząca propozycja, chyba nie pozostaje mi nic innego, jak zastosować się do twoich zaleceń - stwierdziłem z emfazą, rozbawiony zachęceniami panny Yaxley, po czym chwyciłem bez żadnych oporów podaną fiolkę, odkorkowałem ją i wychyliłem jej zawartość. Dopiero po tej czynności przeniosłem ponownie spojrzenie na jaśniejącą tajemniczym blaskiem twarz blondynki.
- Dawno się nie widzieliśmy. Od... - ślubu Leandry, nie, to wciąż nie przechodzi mi przez gardło - sierpnia. Mam nadzieję, że miewasz się dobrze, Liliano. Przełożeni nie dają ci w kość? - zagaiłem jakże elokwentnie, lecz winą za te banały obarczmy mój nie do końca powalający stan. - Mam nadzieję, że wybierasz się na dzisiejszy wernisaż mojej ciotki, ten wieczór ma być podobno niezapomniany - podjąłem inny temat, odzyskując częściową jasność umysłu. - Nie jestem pewien czy poradzę tam sobie sam, najprawdopodobniej przez parę dni nie powinienem w ogóle wychodzić z domu, ale sama rozumiesz, jak ważny jest dla mnie udział w tym wydarzeniu - kontynuowałem, mając już przed oczami jasno określony plan, nie pozbawiony całkowicie znamion subtelnej manipulacji. - Łamię w tym momencie wszelkie zasady decorum, ale uznajmy, że okoliczności mnie rozgrzeszają. Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciała mi dzisiaj towarzyszyć, Liliano.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Delikatność była tym, czym zdecydowanie mogła się poszczycić. Pacjenci niemal nie odczuwali jej dotyku przypominającego muśnięcie motylich skrzydeł. Starała się robić wszystko z należytą uwagą, byleby sprawić jak najmniej bólu. Domyślała się, że Perseus cierpi, a ona te cierpienia pragnęła zminimalizować. Nie tylko poprzez eliksiry czy niemal przez obchodzenie się z nim jak z jajkiem - także za pomocą trudnej sztuki odwracania uwagi od problemu. Żarty spełniały idealną rolę do tego, ażeby skierować niespokojne myśli na odrębny, dużo przyjemniejszy tor. Bez ostrych zakrętów, niespodziewanych przeszkód i kolein. Prawdopodobnie gdyby tylko umiała korzystać ze swoich genów, mężczyźni nie byliby świadomi absolutnie niczego; korzystałaby bowiem ze swych zdolności w dobrym, wręcz szczytnym celu. Jako naturalny znieczulacz.
Jej przełożony natomiast nie doceniał kobiecego szeregu cech, które niewątpliwie byłyby przydatne w kontakcie z pacjentami. Nie doceniał ich niemalże nikt, przez co Liliana była sama na placu boju. Dobrze, że to zawzięte dziewczę i robiła właśnie wszystko, byleby tylko udało się ulżyć biednemu poszkodowanemu siedzącemu przed nią na kozetce. Uśmiech nie schodził jej z twarzy jak gdyby był on elementem leczenia, acz prawda była zgoła inna: nie wiedzieć dlaczego widok tego konkretnego lorda Avery wprawiał ją w dobry humor pomimo okoliczności w jakich się znaleźli. To było o tyle zaskakujące, o ile jeszcze jakiś czas temu Yaxley pielęgnowała w sobie ukryty żal do niego; głównie o to, że nie różnił się niczym od innych facetów i wolał Rosalie, żeby następnie wyjechać i pozostawić ją bez przyjaciela. Całe szczęście, że miała u swojego boku Leandrę, nawet jeżeli ta była zajęta przygotowaniami do ślubu.
- To prawda, zdecydowanie się nie nudzę - przytaknęła bardzo rozbawiona. Prawdopodobnie przypomniało jej się kilka szalonych przypadków, które zdążyła odnotować podczas swojego kilkuletniego stażu. Wesołość nie opuszczała jej już wcale, ponieważ to, co mówił Perseus w niewyjaśnionych okolicznościach obracało się tyłem na przód i zamiast to ona zabawiać żartami jego, to on zabawiał ją. Miała tylko nadzieję, że uzdrowiciel siedzący w kącie niczego nie widzi! Szczęśliwie stała tyłem do niego.
Kiedy tylko ten niesamowicie uroczy pacjent wypił swoje lekarstwo, Lilka odebrała od niego pustą fiolkę i wyrzuciła do kosza stojącego obok. Następnie chwyciła za różdżkę, żeby zacząć leczenie.
- Tak, dziękuję, wszystko w porządku. Mam nadzieję, że u ciebie również. Poza tą ręką, rzecz jasna - powiedziała jeszcze zanim zabrała się za zaklęcia. - Co do przełożonych... - zaczęła cicho. - Powiedzmy, że jeszcze się trzymam - zakończyła szeptem i mrugnęła do niego porozumiewawczo. - Poczujesz na początku lekkie mrowienie, potem już niczego nie poczujesz - wyjaśniła, żeby przypadkiem nie był zdziwiony jej praktykami oraz swoimi odczuciami, a raczej ich brakiem.
- Attrequio. Cauma sanavi. Furvus. Convalesco. - Kilka zaklęć powędrowało w kierunku ręki Perseusa. Znieczulenie, usunięcie ewentualnych poparzeń, zmiana kolorytu skóry na normalny. Na końcu coś, co pozwoli na szybszy powrót do zdrowia. - I już! Ręka nówka, jak nieużywana - stwierdziła pełna zadowolenia podczas oglądania swojego dzieła. Wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku. - Ale musisz przez jakiś czas brać eliksiry wzmacniające i przyjść raz na tydzień na kontrolę czy przypadkiem nie uszkodziło się coś więcej. Spróbuj poruszyć palcami? - kontynuowała, całkowicie zaabsorbowana efektem swoich poczynań. Dzięki temu płomienne rumieńce zniknęły z jej policzków!
I już po chwili powróciły wzmożoną falą. Przytaknęła tylko głową, pozwalając jasnym włosom opaść na twarz i zakryć zarumienione lico. Nim skończyła składać lorda Avery w całość, wszystkie ewentualne wątpliwości wyparowały z niej całkowicie. Po zakończonym dyżurze wróciła szybko do domu, by przygotować się na wernisaż.
| zt x 2
Jej przełożony natomiast nie doceniał kobiecego szeregu cech, które niewątpliwie byłyby przydatne w kontakcie z pacjentami. Nie doceniał ich niemalże nikt, przez co Liliana była sama na placu boju. Dobrze, że to zawzięte dziewczę i robiła właśnie wszystko, byleby tylko udało się ulżyć biednemu poszkodowanemu siedzącemu przed nią na kozetce. Uśmiech nie schodził jej z twarzy jak gdyby był on elementem leczenia, acz prawda była zgoła inna: nie wiedzieć dlaczego widok tego konkretnego lorda Avery wprawiał ją w dobry humor pomimo okoliczności w jakich się znaleźli. To było o tyle zaskakujące, o ile jeszcze jakiś czas temu Yaxley pielęgnowała w sobie ukryty żal do niego; głównie o to, że nie różnił się niczym od innych facetów i wolał Rosalie, żeby następnie wyjechać i pozostawić ją bez przyjaciela. Całe szczęście, że miała u swojego boku Leandrę, nawet jeżeli ta była zajęta przygotowaniami do ślubu.
- To prawda, zdecydowanie się nie nudzę - przytaknęła bardzo rozbawiona. Prawdopodobnie przypomniało jej się kilka szalonych przypadków, które zdążyła odnotować podczas swojego kilkuletniego stażu. Wesołość nie opuszczała jej już wcale, ponieważ to, co mówił Perseus w niewyjaśnionych okolicznościach obracało się tyłem na przód i zamiast to ona zabawiać żartami jego, to on zabawiał ją. Miała tylko nadzieję, że uzdrowiciel siedzący w kącie niczego nie widzi! Szczęśliwie stała tyłem do niego.
Kiedy tylko ten niesamowicie uroczy pacjent wypił swoje lekarstwo, Lilka odebrała od niego pustą fiolkę i wyrzuciła do kosza stojącego obok. Następnie chwyciła za różdżkę, żeby zacząć leczenie.
- Tak, dziękuję, wszystko w porządku. Mam nadzieję, że u ciebie również. Poza tą ręką, rzecz jasna - powiedziała jeszcze zanim zabrała się za zaklęcia. - Co do przełożonych... - zaczęła cicho. - Powiedzmy, że jeszcze się trzymam - zakończyła szeptem i mrugnęła do niego porozumiewawczo. - Poczujesz na początku lekkie mrowienie, potem już niczego nie poczujesz - wyjaśniła, żeby przypadkiem nie był zdziwiony jej praktykami oraz swoimi odczuciami, a raczej ich brakiem.
- Attrequio. Cauma sanavi. Furvus. Convalesco. - Kilka zaklęć powędrowało w kierunku ręki Perseusa. Znieczulenie, usunięcie ewentualnych poparzeń, zmiana kolorytu skóry na normalny. Na końcu coś, co pozwoli na szybszy powrót do zdrowia. - I już! Ręka nówka, jak nieużywana - stwierdziła pełna zadowolenia podczas oglądania swojego dzieła. Wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku. - Ale musisz przez jakiś czas brać eliksiry wzmacniające i przyjść raz na tydzień na kontrolę czy przypadkiem nie uszkodziło się coś więcej. Spróbuj poruszyć palcami? - kontynuowała, całkowicie zaabsorbowana efektem swoich poczynań. Dzięki temu płomienne rumieńce zniknęły z jej policzków!
I już po chwili powróciły wzmożoną falą. Przytaknęła tylko głową, pozwalając jasnym włosom opaść na twarz i zakryć zarumienione lico. Nim skończyła składać lorda Avery w całość, wszystkie ewentualne wątpliwości wyparowały z niej całkowicie. Po zakończonym dyżurze wróciła szybko do domu, by przygotować się na wernisaż.
| zt x 2
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wiedział, jak długo czekał na pomoc i jak długo prowadzono go do Munga, a jeśli napływały doń jakiekolwiek pytania, nie słyszał ich. Zbyt obolały, by zasnąć i jednocześnie zbyt zmęczony, by zachować trzeźwość umysłu. Ledwo też rozpoznał miękkość pościeli, w której niezgrabnie go ułożono. Zgniótł w dłoni materiał pościeli nadal oddychając głęboko z półprzymkniętymi oczyma – jego ciało wydawało mu się zbyt ciężkie, by starał się wykonać jakikolwiek ruch, a myśli zdawały się uciekać w najgłębsze odmęty jego podświadomości. Nie rozpoznawał strachu, który obezwładniał go na myśl o tym, że będzie musiał rzucić garścią opowieści i dwiema garściami monet, by chcieli w nie uwierzyć bez poszukiwania odpowiedzi u źródła. Nie rozpoznawał niepokoju, który towarzyszył mu przez kilka godzin wędrówki raz po raz wracając ze wspomnieniami bólu, nienamacalnego, wżerającego się jednak w ściany jego rozedrganej podświadomości. Nienamacalny, nierzeczywisty, daleki od tego, co znał. I tym samym coraz to bardziej przerażający.
Jego wzrok, co prawda zamglony i nieobecny, przeniósł się na krzątającą się obok kobietę, w której nie udało mu się rozpoznać Isoldy – potrzebował jej, natychmiast. Potrzebował przy sobie kobiety, która znała odpowiedzi na każde z pytań.
-Przepraszam – wychrypiał, a jego słaby głos wydawał mu się nadzwyczaj obcy. Odkaszlnął krzywiąc się przy każdej odrobinie ruchu, aby kontynuować – czy mogłaby poprosić Pani tutaj lady Bulstrode?
Nie rozkazywał jej, prosił niemal uniżony. Było to tak dalekie od jego natury, że dziwił się słysząc w tym wszystkim własną uległość. Słabość. Był niemal pewien, że nie będzie miał siły, by obruszyć się na ewentualną odmowę. Lub nalegać, by uzdrowicielka rzeczywiście uległa jego namowom.
Jego wzrok, co prawda zamglony i nieobecny, przeniósł się na krzątającą się obok kobietę, w której nie udało mu się rozpoznać Isoldy – potrzebował jej, natychmiast. Potrzebował przy sobie kobiety, która znała odpowiedzi na każde z pytań.
-Przepraszam – wychrypiał, a jego słaby głos wydawał mu się nadzwyczaj obcy. Odkaszlnął krzywiąc się przy każdej odrobinie ruchu, aby kontynuować – czy mogłaby poprosić Pani tutaj lady Bulstrode?
Nie rozkazywał jej, prosił niemal uniżony. Było to tak dalekie od jego natury, że dziwił się słysząc w tym wszystkim własną uległość. Słabość. Był niemal pewien, że nie będzie miał siły, by obruszyć się na ewentualną odmowę. Lub nalegać, by uzdrowicielka rzeczywiście uległa jego namowom.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jeżeli Lestrange w ogóle przeżyje, na pewno trafi do Munga. Czy nie tak właśnie brzmiały słowa Samanthy, którą ledwie kilka godzin wcześniej starała się doprowadzić do stanu względnej używalności? Baudelaire kłamałaby twierdząc, że los łowcy jest szczególnie bliski jej sercu - nie mogła jednak pozostać obojętna na sytuację, obrażenia odniesione przez Caesara na pewno wzbudziłby wiele zainteresowania, a co za tym niewygodnych pytań, które mogłaby ukrócić w znacznym stopniu, gdyby to jej przypadł w udziale kolejny uczestnik eskapady na mokradła. Opuszczając salę, w której znajdowała się Weasley zaszła do izby przyjęć informując - żądając? - aby wezwano ją jeśli w szpitalu pojawi się lord Lestrange. Nie czekała długo, dopijając trzecią kawę i przeglądając sprawozdania sporządzone przez stażystów pierwszego roku, dostała zgodnie z wcześniejszym życzeniem wezwanie na oddział urazów pozaklęciowych. Widocznie wcale nie tak łatwo było pozbyć się Caseara z tego padołu łez i cierpienia, pomyślała, uśmiechając się krzywo pod nosem i wygładzając istniejące tylko w jej wyobrazi nieestetyczne zagniecenia kitla, po czym teleportowała się wprost pod drzwi sali, do której przetransportowano Rycerza. Otworzyła je i opierając się o framugę zajrzała do środka, obejmując spojrzeniem ciemnych oczu poszkodowanego oraz pielęgniarkę krzątającą się przy jego łóżku.
- Słyszałaś lorda, znajdź lady Bulstrode, a jeżeli nie ma jej na dyżurze, wyślij sowę - poparła Caesara, wchodząc do pomieszczenia, jednak nie zamykając za sobą drzwi w jawnym znaku, iż oczekuje że kobieta bez słowa sprzeciwu wykona jej polecenie. - Dziękuję - zreflektowała się, ściągając nieznacznie brwi i przepuszczając pielęgniarkę na korytarz. - Być może ostatnia wola pacjenta powinna być uszanowana - pozwoliła sobie na krzywy uśmiech, gdy zniesmaczona tym komentarzem kobieta zamknęła za sobą drzwi zostawiając Rycerzy samych w pomieszczeniu. Baudelaire zbliżyła się powoli do jedynego zajętego łóżka i przystanęła u jego wezgłowia, badawczym spojrzeniem obrzucając rannego mężczyznę. Chociaż został pobieżnie oczyszczony z pozostałości bagien prezentował się... żałośnie? Tak, prawdopodobnie to jedno z lepszych określeń, które przyszło jej na myśl. Nic dziwnego, uzdrowicielce wystarczyła ledwie chwila aby zaznajomić się z notatką przyrządzoną przez jednego z sanitariuszy odpowiadającego za pierwszą pomoc dostarczoną lordowi. Jej w udziale przypadło doprowadzenie zgruchotanej nogi Lestragne'a do stanu niegrożącego natychmiastową amputacją.
- Jak na łowcę straszna z ciebie ofiara, Lestrange - oznajmiła dziwnie pogodnym głosem, ściągając z mężczyzny lekkie prześcieradło i nachylając się nad jego nogą, którą kilkoma pewnymi ruchami oswobodziła z prowizorycznego opatrunku założonego przez sanitariuszy. Chyba nie do końca była gotowa na widok odmalowujący się przed jej oczami, gdyż zauważalnie pobladła, co nie było częste w przypadku uzdrowicieli. - Attrequio - wycelowała różdżkę w lordowskie ciało. Chociaż jej stosunek do Caesara był delikatnie mówiąc negatywny, nie była sadystką. Pierwszą rzeczą, którą należało uczynić było dokładniejsze znieczulenie mężczyzny; środki zastosowane przez ratowników szybko traciły na skuteczności. Dopiero później można było zająć się dalszą częścią badań, diagnoz i na końcu naprawienia wyrządzonych szkód.
- Słyszałaś lorda, znajdź lady Bulstrode, a jeżeli nie ma jej na dyżurze, wyślij sowę - poparła Caesara, wchodząc do pomieszczenia, jednak nie zamykając za sobą drzwi w jawnym znaku, iż oczekuje że kobieta bez słowa sprzeciwu wykona jej polecenie. - Dziękuję - zreflektowała się, ściągając nieznacznie brwi i przepuszczając pielęgniarkę na korytarz. - Być może ostatnia wola pacjenta powinna być uszanowana - pozwoliła sobie na krzywy uśmiech, gdy zniesmaczona tym komentarzem kobieta zamknęła za sobą drzwi zostawiając Rycerzy samych w pomieszczeniu. Baudelaire zbliżyła się powoli do jedynego zajętego łóżka i przystanęła u jego wezgłowia, badawczym spojrzeniem obrzucając rannego mężczyznę. Chociaż został pobieżnie oczyszczony z pozostałości bagien prezentował się... żałośnie? Tak, prawdopodobnie to jedno z lepszych określeń, które przyszło jej na myśl. Nic dziwnego, uzdrowicielce wystarczyła ledwie chwila aby zaznajomić się z notatką przyrządzoną przez jednego z sanitariuszy odpowiadającego za pierwszą pomoc dostarczoną lordowi. Jej w udziale przypadło doprowadzenie zgruchotanej nogi Lestragne'a do stanu niegrożącego natychmiastową amputacją.
- Jak na łowcę straszna z ciebie ofiara, Lestrange - oznajmiła dziwnie pogodnym głosem, ściągając z mężczyzny lekkie prześcieradło i nachylając się nad jego nogą, którą kilkoma pewnymi ruchami oswobodziła z prowizorycznego opatrunku założonego przez sanitariuszy. Chyba nie do końca była gotowa na widok odmalowujący się przed jej oczami, gdyż zauważalnie pobladła, co nie było częste w przypadku uzdrowicieli. - Attrequio - wycelowała różdżkę w lordowskie ciało. Chociaż jej stosunek do Caesara był delikatnie mówiąc negatywny, nie była sadystką. Pierwszą rzeczą, którą należało uczynić było dokładniejsze znieczulenie mężczyzny; środki zastosowane przez ratowników szybko traciły na skuteczności. Dopiero później można było zająć się dalszą częścią badań, diagnoz i na końcu naprawienia wyrządzonych szkód.
Gość
Gość
The member 'Colette Baudelaire' has done the following action : rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
Biegnąca korytarzami lady Bulstrode.
Tego Mung jeszcze nie widział.
Właśnie skończyłam obchód, miałam wrócić do swojego gabinetu by zająć się istotną dokumentacją - a mówiąc to mam na myśli wpatrywanie się w pustą przestrzeń zastanawiając w jak mokrym, zimnym i nieprzyjemnym miejscu jest teraz Lestrange i kiedy wróci do domu. To głupie, na niczym innym nie mogłam skupić myśli. A nawet jeśli na chwilę udało mi się skupić na czymś innym - to był to niepokój o Juliusza. Dosyć Nottów ostatnio straciłam, nie chcę opłakiwać kolejnych przyjaciół.
I to pytanie tylko krąży mi po głowie - czy warto, czy warto, czy warto, czy warto ryzykować tak bardzo w imię obcego człowieka. Przecież mnie czeka to samo. Przecież to samo czekanie czeka mi bliskich.
Nie dotarły do mnie pierwsze słowa pielęgniarki - wpatrywałam się w nią tępo, obracając wokół palca zaręczynowy pierścionek. Dopiero jej rozumie pani? zmusiło mnie do pozbierania wszystkich słów i ułożenia z nich całości.
I co dzieje się z człowiekiem kiedy słyszy to, czego obawia się najbardziej?
Nie. Nie Isoldo, nie najbardziej, najbardziej bałaś się martwego ciała. Twarzy wykrzywionej bólem, ukrytej za białym płótnem i bezwładnej dłoni opadającej z noszy. Ranny. Ciężko ranny.
Nie powiedziała - śmiertelnie.
Z tym mogę sobie poradzić. Możemy sobie poradzić.
Nawet jej nie odpowiedziałam. Nawet nie pomyślałam - po prostu pobiegłam. Dwa piętra w górę.
- Jestem - nie pozwalam sobie nawet na zadyszkę, chociaż jestem pewna, że z czasem Ondyna zemści się na mnie za taką bezmyślność. Jestem i chociaż na codzień ma się mnie za bladą, teraz z mojej twarzy spłynęły wszystkie kolory. Jestem i w ostatniej chwili udaje mi się zatrzymać szloch przerażenia na widok zmasakrowanej nogi, paniczny haust powietrza, zakrycie ust dłonią. Wyjdziesz z tej sali, będziesz mogła płakać, mrugam szybko hamując łzy, wyjdziesz z tej sali i będziesz mogła wyrzucić z siebie wszystko, nie teraz. Teraz nie jesteś najważniejsza. Ocieram szybko policzki, przechodzę trzy kroki. Zaraz pomogę Colette - nawet nie zastanawiam się nad jej obecnością tutaj - pomogę zaraz Colette, tylko najpierw ciebie uspokoję, ty jesteś najważniejszy - Jestem - dłonią oplatam twoją, tę bezradnie zaciśniętą na materiale pościeli. Drugą odgarniam z twojej twarzy zmierzwione loki, gładzę zimny policzek - Jesteś bezpieczny - jesteś już pod moją opieką, już nic złego cię nie spotka.
Nie pozwolę.
Tego Mung jeszcze nie widział.
Właśnie skończyłam obchód, miałam wrócić do swojego gabinetu by zająć się istotną dokumentacją - a mówiąc to mam na myśli wpatrywanie się w pustą przestrzeń zastanawiając w jak mokrym, zimnym i nieprzyjemnym miejscu jest teraz Lestrange i kiedy wróci do domu. To głupie, na niczym innym nie mogłam skupić myśli. A nawet jeśli na chwilę udało mi się skupić na czymś innym - to był to niepokój o Juliusza. Dosyć Nottów ostatnio straciłam, nie chcę opłakiwać kolejnych przyjaciół.
I to pytanie tylko krąży mi po głowie - czy warto, czy warto, czy warto, czy warto ryzykować tak bardzo w imię obcego człowieka. Przecież mnie czeka to samo. Przecież to samo czekanie czeka mi bliskich.
Nie dotarły do mnie pierwsze słowa pielęgniarki - wpatrywałam się w nią tępo, obracając wokół palca zaręczynowy pierścionek. Dopiero jej rozumie pani? zmusiło mnie do pozbierania wszystkich słów i ułożenia z nich całości.
I co dzieje się z człowiekiem kiedy słyszy to, czego obawia się najbardziej?
Nie. Nie Isoldo, nie najbardziej, najbardziej bałaś się martwego ciała. Twarzy wykrzywionej bólem, ukrytej za białym płótnem i bezwładnej dłoni opadającej z noszy. Ranny. Ciężko ranny.
Nie powiedziała - śmiertelnie.
Z tym mogę sobie poradzić. Możemy sobie poradzić.
Nawet jej nie odpowiedziałam. Nawet nie pomyślałam - po prostu pobiegłam. Dwa piętra w górę.
- Jestem - nie pozwalam sobie nawet na zadyszkę, chociaż jestem pewna, że z czasem Ondyna zemści się na mnie za taką bezmyślność. Jestem i chociaż na codzień ma się mnie za bladą, teraz z mojej twarzy spłynęły wszystkie kolory. Jestem i w ostatniej chwili udaje mi się zatrzymać szloch przerażenia na widok zmasakrowanej nogi, paniczny haust powietrza, zakrycie ust dłonią. Wyjdziesz z tej sali, będziesz mogła płakać, mrugam szybko hamując łzy, wyjdziesz z tej sali i będziesz mogła wyrzucić z siebie wszystko, nie teraz. Teraz nie jesteś najważniejsza. Ocieram szybko policzki, przechodzę trzy kroki. Zaraz pomogę Colette - nawet nie zastanawiam się nad jej obecnością tutaj - pomogę zaraz Colette, tylko najpierw ciebie uspokoję, ty jesteś najważniejszy - Jestem - dłonią oplatam twoją, tę bezradnie zaciśniętą na materiale pościeli. Drugą odgarniam z twojej twarzy zmierzwione loki, gładzę zimny policzek - Jesteś bezpieczny - jesteś już pod moją opieką, już nic złego cię nie spotka.
Nie pozwolę.
Zbłąkane spojrzenie napotyka Colette – szczęście w nieszczęściu. Jedna myśl, krótka, po której konfrontuje się z pytaniem. To nie jej piętro. Nie jej obowiązki – czy ktoś ją uprzedził? Jeśli tak – co jej powiedział?
-Nie powinno cię tutaj być – zauważył bez cienia złośliwości, na którą, w stanie w którym się znajdował, nie potrafił się porwać. Ewentualne uwagi, które winny gotować w nim krew, spłynęły po nim jak po kaczce – wbrew pozorom niewiele rzeczy było w stanie wyprowadzić go z równowagi, niewiele zranić i wprowadzić w stan całkowitego wściekłego zapomnienia. Baudelaire – swoją drogą, cóż za znakomite nazwisko! - nie znała go zbyt dobrze, by rozpoznać, że gotów walczyć jest jak lew w obronie dobrego imienia swojej rodziny wiele innych spraw spychając na dalszy plan. Czy samcze przepychanki były warte utraty nogi?, sprowadzanie kobiety do roli podrzędnego lekarzyny i uświadamianie jej o niższości płci i stanu? Byłoby to wyjątkowo przyjemne (i zapewne druzgocące w skutkach) lecz godziłoby w jego przeświadczenie o tym, że ludzie są tym, co sobą reprezentują, więc
Baudelaire, wykonaj swoją pracę najlepiej, jak potrafisz, a sowicie cię wynagrodzę.
W słowach, pieniądzach i czynach.
Niewidzialny ciężar i promieniujący ból spłynęły z niego – nie wiedział, czy to pod wpływem rzuconego przez Colette zaklęcia, czy na widok Isoldy, która stanęła w drzwiach. Być może wydawało jej się, że oddycha lekko, lecz on dostrzegł jej ciężko unoszącą się klatkę piersiową i zauważył, jak krew spływa z porcelanowej twarzy, jak blednieje z sekundy na sekundy coraz bardziej. I nie był pewien, czy porywać się, zanim upadnie, straci dech, legnie pod jego łóżkiem, czy krzyczeć (w grozie, do której nigdy się nie przyzna) do Colette, by rzuciła się jej na pomoc. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, Isolda objęła jego dłoń własną – dopiero wtedy zauważył, że nawet, gdy ból ustał, machinalnie zaciskał ją na materiale pościeli – i mówiła, mówiła niewiele, lecz to wystarczyło, aby uśmiechnął się krzywo, niemal niedostrzegalnie.
-Wiem – nie wiedział, widząc jej reakcję, czy chciał uspokoić siebie czy ją, czy potrzebował jej bardziej, czy to ona go potrzebowała – może potrzebowali siebie oboje. Może tak było – wiem – powtórzył.
Wszystko w porządku. Wszystko będzie dobrze. Oddychaj.
I spójrz, co na siebie sprowadziłaś – jedna, gorzka myśl. Ostrzeżenie.
U w a ż a j.
-Nie powinno cię tutaj być – zauważył bez cienia złośliwości, na którą, w stanie w którym się znajdował, nie potrafił się porwać. Ewentualne uwagi, które winny gotować w nim krew, spłynęły po nim jak po kaczce – wbrew pozorom niewiele rzeczy było w stanie wyprowadzić go z równowagi, niewiele zranić i wprowadzić w stan całkowitego wściekłego zapomnienia. Baudelaire – swoją drogą, cóż za znakomite nazwisko! - nie znała go zbyt dobrze, by rozpoznać, że gotów walczyć jest jak lew w obronie dobrego imienia swojej rodziny wiele innych spraw spychając na dalszy plan. Czy samcze przepychanki były warte utraty nogi?, sprowadzanie kobiety do roli podrzędnego lekarzyny i uświadamianie jej o niższości płci i stanu? Byłoby to wyjątkowo przyjemne (i zapewne druzgocące w skutkach) lecz godziłoby w jego przeświadczenie o tym, że ludzie są tym, co sobą reprezentują, więc
Baudelaire, wykonaj swoją pracę najlepiej, jak potrafisz, a sowicie cię wynagrodzę.
W słowach, pieniądzach i czynach.
Niewidzialny ciężar i promieniujący ból spłynęły z niego – nie wiedział, czy to pod wpływem rzuconego przez Colette zaklęcia, czy na widok Isoldy, która stanęła w drzwiach. Być może wydawało jej się, że oddycha lekko, lecz on dostrzegł jej ciężko unoszącą się klatkę piersiową i zauważył, jak krew spływa z porcelanowej twarzy, jak blednieje z sekundy na sekundy coraz bardziej. I nie był pewien, czy porywać się, zanim upadnie, straci dech, legnie pod jego łóżkiem, czy krzyczeć (w grozie, do której nigdy się nie przyzna) do Colette, by rzuciła się jej na pomoc. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, Isolda objęła jego dłoń własną – dopiero wtedy zauważył, że nawet, gdy ból ustał, machinalnie zaciskał ją na materiale pościeli – i mówiła, mówiła niewiele, lecz to wystarczyło, aby uśmiechnął się krzywo, niemal niedostrzegalnie.
-Wiem – nie wiedział, widząc jej reakcję, czy chciał uspokoić siebie czy ją, czy potrzebował jej bardziej, czy to ona go potrzebowała – może potrzebowali siebie oboje. Może tak było – wiem – powtórzył.
Wszystko w porządku. Wszystko będzie dobrze. Oddychaj.
I spójrz, co na siebie sprowadziłaś – jedna, gorzka myśl. Ostrzeżenie.
U w a ż a j.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słysząc słowa Caesara zacisnęła mocniej palce na różdżce, zwracając ciemne oczy ku niemu. Uśmiechnęła się. Ładnie i kojąco, tak że sam Mungo Bonham pozazdrościłby jej podejścia do pacjenta.
- Powinieneś się cieszyć, że tutaj jestem - odparła beznamiętnym tonem, który zupełnie nie pasował do wyrazu jej lekko pobladłej twarzy. Uwaga łowcy właściwie była dobrym znakiem, świadczyła o tym, że jest świadomy tego co się wokół niego dzieje, kojarzy fakty i rozpoznaje osoby znajdujące się przy nim. Wyprostowała szczupłe plecy, odwracając spojrzenie od twarzy Ceasara i kierując je na powrót ku masie mięsa i pogruchotanych kości będących niegdyś nogą mężczyzny. Odetchnęła głębiej, sporządzając w myślach listę niezbędnych inkantacji, które przyjdzie jej użyć w próbie ratowania kończyny. - Co to było, wnyki? - zapytała, opuszczając różdżkę ponownie w stronę ciała Rycerza. Spomiędzy kobiecych warg nie padło jednak żadne zaklęcie, gdyż jej uwagę odwróciło skrzypnięcie drzwi w stronę, których posłała poirytowane spojrzenie łagodniejące wraz z rozpoznaniem niewielkiej postaci szybko pokonującej odległość dzielącą ją od łóżka. Zmarszczyła brew z niepokojem; faktycznie, brakowało im tu jeszcze tylko lady Bulstrode mogącej w każdym momencie paść ofiarą nagłego ataku Odyny - właściwie dlaczego nie?
- Nic mu nie będzie - zabrzmiało to dziwnie gorzko, kiedy odwracała spojrzenie od łez Isoldy i jej palców oplatających dłonie Ceasara. Ponownie nachyliła się nad jego nogą, prezentując czarodziejom swoje plecy, nie zakłócając ich czułości mających uspokoić, właśnie, kogo? Ceasera, Isoldę czy obydwoje? - Recivium - postanowiła zacząć od dokładnego oczyszczenia ran, obawiając się tego co mogło się w nie wdać w czasie pobytu na mokradłach. Kątem oka zerknęła w stronę Isoldy, nie prosząc jej jednak o pomoc, nie ufając do końca umiejętnościom magipsychiatry. Lekarze dusz, powstrzymała się przed przewróceniem oczyma, zamierając w chwilowym bezruchu. Widok Isoldy przypomniał jej o czymś innym, równie ważnym co próba doprowadzenia mięśni i kości Ceasara - Lestrange, czym oberwałeś od Avery'ego? - musiała to wiedzieć zanim podejmie dalsze czynności, a Samantha nie okazała się szczegółowym źródłem informacji.
- Powinieneś się cieszyć, że tutaj jestem - odparła beznamiętnym tonem, który zupełnie nie pasował do wyrazu jej lekko pobladłej twarzy. Uwaga łowcy właściwie była dobrym znakiem, świadczyła o tym, że jest świadomy tego co się wokół niego dzieje, kojarzy fakty i rozpoznaje osoby znajdujące się przy nim. Wyprostowała szczupłe plecy, odwracając spojrzenie od twarzy Ceasara i kierując je na powrót ku masie mięsa i pogruchotanych kości będących niegdyś nogą mężczyzny. Odetchnęła głębiej, sporządzając w myślach listę niezbędnych inkantacji, które przyjdzie jej użyć w próbie ratowania kończyny. - Co to było, wnyki? - zapytała, opuszczając różdżkę ponownie w stronę ciała Rycerza. Spomiędzy kobiecych warg nie padło jednak żadne zaklęcie, gdyż jej uwagę odwróciło skrzypnięcie drzwi w stronę, których posłała poirytowane spojrzenie łagodniejące wraz z rozpoznaniem niewielkiej postaci szybko pokonującej odległość dzielącą ją od łóżka. Zmarszczyła brew z niepokojem; faktycznie, brakowało im tu jeszcze tylko lady Bulstrode mogącej w każdym momencie paść ofiarą nagłego ataku Odyny - właściwie dlaczego nie?
- Nic mu nie będzie - zabrzmiało to dziwnie gorzko, kiedy odwracała spojrzenie od łez Isoldy i jej palców oplatających dłonie Ceasara. Ponownie nachyliła się nad jego nogą, prezentując czarodziejom swoje plecy, nie zakłócając ich czułości mających uspokoić, właśnie, kogo? Ceasera, Isoldę czy obydwoje? - Recivium - postanowiła zacząć od dokładnego oczyszczenia ran, obawiając się tego co mogło się w nie wdać w czasie pobytu na mokradłach. Kątem oka zerknęła w stronę Isoldy, nie prosząc jej jednak o pomoc, nie ufając do końca umiejętnościom magipsychiatry. Lekarze dusz, powstrzymała się przed przewróceniem oczyma, zamierając w chwilowym bezruchu. Widok Isoldy przypomniał jej o czymś innym, równie ważnym co próba doprowadzenia mięśni i kości Ceasara - Lestrange, czym oberwałeś od Avery'ego? - musiała to wiedzieć zanim podejmie dalsze czynności, a Samantha nie okazała się szczegółowym źródłem informacji.
Ostatnio zmieniony przez Colette Baudelaire dnia 05.06.16 23:19, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
The member 'Colette Baudelaire' has done the following action : rzut kością
'k100' : 72
'k100' : 72
Oddycham szybciej?
Może rzeczywiście. Z twarzą pozbawioną kolorów i oczyma rozszerzonymi w przerażeniu, kiedy doda się do równania i Ondynę, wrażenie muszę sprawiać kruche.
Nie jestem jednak wcale taka krucha, nie w tym momencie.
Nic mu nie będzie.
Mam wrażenie, jakby dosłownie spadł mi z serca ciężar, a ulga rozlała się po całym ciele, grzejąc od środka. Zwężają się źrenice, na twarz wraca lekki rumieniec, nic nie będzie. Potrzeba tylko czasu - znowu czasu - ten zasklepi wszystkie rany. Za kilka tygodni to będzie tylko wspomnienie, za kilka lat jedynie niewielka blizna na nodze. I może, może lekkie ukłucie dyskomfortu przy dniu bardziej deszczowym, tak to podobno bywa z niegdyś zmiażdżonymi kośćmi. Nic ci nie będzie. Uśmiecham się, jeszcze blado, na widok twojego, krzywego grymasu. Zimną masz dłoń, pozwól, że ogrzeję, splotę palce ciaśniej, ucałuję. Znieczulony, nie czujesz już bólu, chcę ci pomóc zapomnieć, chociaż na chwilę - o tym przeszłym. Poczuciu bezsilności, zwierzęcego strachu. I nie myślmy, że to samo może spotkać i mnie, już za chwilę.
Nie teraz.
Znacznie wolę trzymać twoją dłoń niż udowodnić Colette, że staż mamy za sobą taki sam - może teraz jestem lekarzem umysłu (nie duszy, dusza to zupełnie co innego, abstrakt, metafizyka), ale znam się na całym ciele, ciało to podstawa. Teraz jestem bardziej narzeczoną i lekarzem, choć czujność zachowuję pełną, w każdym momencie gotowa wkroczyć gdy coś zacznie iść nie tak - ale dzisiaj już wszystko pójdzie zgodnie z planem bo jesteś bezpieczny.
I nic ci nie będzie.
Nie słucham podszeptów świadomości złośliwie przypominających, że to wyświechtany slogan każdego medyka.
Nie będę ukrywać - na kolejną wiadomość w ogóle nie byłam przygotowana.
- Słucham? - prostuje się gwałtownie, na twarzy pojawiają się czerwone wykwity furii. W uszach aż mi szumi kiedy słyszę nazwisko Avery i chyba aż za mocno ściskam twoją dłoń. Szybko zdaję sobie z tego sprawę, nieco odpuszczając. Co zrobiła ta chodząca szumowina, śmieć niegodny miana dżentelmena, przykra karykatura człowieka?
Wydrapię mu oczy przy pierwszej okazji, Mung mi świadkiem.
Może rzeczywiście. Z twarzą pozbawioną kolorów i oczyma rozszerzonymi w przerażeniu, kiedy doda się do równania i Ondynę, wrażenie muszę sprawiać kruche.
Nie jestem jednak wcale taka krucha, nie w tym momencie.
Nic mu nie będzie.
Mam wrażenie, jakby dosłownie spadł mi z serca ciężar, a ulga rozlała się po całym ciele, grzejąc od środka. Zwężają się źrenice, na twarz wraca lekki rumieniec, nic nie będzie. Potrzeba tylko czasu - znowu czasu - ten zasklepi wszystkie rany. Za kilka tygodni to będzie tylko wspomnienie, za kilka lat jedynie niewielka blizna na nodze. I może, może lekkie ukłucie dyskomfortu przy dniu bardziej deszczowym, tak to podobno bywa z niegdyś zmiażdżonymi kośćmi. Nic ci nie będzie. Uśmiecham się, jeszcze blado, na widok twojego, krzywego grymasu. Zimną masz dłoń, pozwól, że ogrzeję, splotę palce ciaśniej, ucałuję. Znieczulony, nie czujesz już bólu, chcę ci pomóc zapomnieć, chociaż na chwilę - o tym przeszłym. Poczuciu bezsilności, zwierzęcego strachu. I nie myślmy, że to samo może spotkać i mnie, już za chwilę.
Nie teraz.
Znacznie wolę trzymać twoją dłoń niż udowodnić Colette, że staż mamy za sobą taki sam - może teraz jestem lekarzem umysłu (nie duszy, dusza to zupełnie co innego, abstrakt, metafizyka), ale znam się na całym ciele, ciało to podstawa. Teraz jestem bardziej narzeczoną i lekarzem, choć czujność zachowuję pełną, w każdym momencie gotowa wkroczyć gdy coś zacznie iść nie tak - ale dzisiaj już wszystko pójdzie zgodnie z planem bo jesteś bezpieczny.
I nic ci nie będzie.
Nie słucham podszeptów świadomości złośliwie przypominających, że to wyświechtany slogan każdego medyka.
Nie będę ukrywać - na kolejną wiadomość w ogóle nie byłam przygotowana.
- Słucham? - prostuje się gwałtownie, na twarzy pojawiają się czerwone wykwity furii. W uszach aż mi szumi kiedy słyszę nazwisko Avery i chyba aż za mocno ściskam twoją dłoń. Szybko zdaję sobie z tego sprawę, nieco odpuszczając. Co zrobiła ta chodząca szumowina, śmieć niegodny miana dżentelmena, przykra karykatura człowieka?
Wydrapię mu oczy przy pierwszej okazji, Mung mi świadkiem.
Nie musiał odpowiadać. Nie zdążył. W drzwiach pojawiła się Isolda.
Tego ranka - to ranek, prawda? - Baudelaire zdawała się nad wyraz gadatliwa, wręcz złośliwie wylewna wpędzając go w kozi róg żałości i beznadziejności. Przyznać się na głos do porażki? Gorzej - niedosłownie, uświadomić ją we własnym cierpieniu, bo czymże dla nich było zaklęcie cruciatus jak nie świadectwem niewysłowionego bólu?
Nie potrzebował współczucia. Gardził nim. Nie potrzebował tego.
Zostaw mnie, przestań ściskać moją dłoń. Nienawidzić go. Szykować zemstę. N i c z e g o się nie dowiesz, n i c ci nie powiem.
Nie on, nie dzisiaj, gdy krew jeszcze gorąca, gdy żadne z tych dwojga nie myśli trzeźwo. Nie chciał puszczać w ruch machiny, nad którą nie będzie miał kontroli. Nadejdzie pora, zapewne najmniej oczekiwana. Dowie się, taki był plan, od kogoś obcego, gdy nie będzie go obok, by mogła zamknąć palce w żelaznym uścisku na jego dłoni, wejrzeć w oczy ze strachem, zrozumieć. Nie chciał tego. Opisywać. Ni przeżywać na nowo. To było zbyt intymne, przerażające i bliskie, a jednocześnie - nienamacalne, odbijające się echem w podświadomości, nawracające mglistymi, aczkolwiek bolesnymi wspomnieniami.
-Niczym, czym winnaś sobie zaprzątać głowę - i nie wiedział, do kogo się zwraca, choć wzrok wbity miał w twarz Isoldy. Uspokajający, przyozdobiony lekkim, pochmurnym uśmiechem, który miał ukoić nerwy, dodać jej otuchy. To nic. To nic takiego.
Z a u f a j m i.
To takie puste, puste obietnice, przyrzeczenia - mieli dzielić się wszystkim, co ich dręczy, trapi, co cieszy, mieli dzielić się sprawami błahymi, historiami wstydliwymi i szczęściem. On nie wiedział jednak, czy chciałby z kimkolwiek dzielić się tym, co zaszło na mokradłach. Oczywiście nie mógł liczyć na dyskrecje, żaden z uczestników nie był do niej zobowiązany, a niektórzy w swej zapalczywości i słodkiej zemście czekali tylko na okazję, by poszczycić się w towarzystwie jego sromotną porażką. Wypowiedzieć to jednak na głos? Przyznać się? Opowiedzieć? P r ó b o w a ć opisać? Nawet przed tymi najbliższymi jego duszy? W przykrym obowiązku narzeczeństwa, któremu przypisuje się zaufanie i wspólnotę? To bagaż, moja mała słodka Isoldo, który będę dźwigał samotnie. Nie pierwszy. Nie ostatni.
-Colette - odezwał się wyjątkowo łagodnie, być może przez słabość, która go pętała, czy może w obawie przed złośliwością przyklaskującej Avery'emu kobiety. Niezwykłym było też, że zwał ją po imieniu, dziwić by mogło, że je w ogóle znał i spamiętał - co z nią? - próbował się podnieść, oprzeć na jednym łokciu, lecz zawroty głowy skutecznie przygniotły go do łóżka stalowymi kajdanami. Pytał o nogę.
Chciał wiedzieć. I nie oczekiwał pocieszenia, po cóż zresztą jakkolwiek miałaby łagodzić jego cierpienie? Nie bardziej, niż to jest konieczne. Będzie okrutna w słowach, zwięzła i niewyczerpująca. I pojawiła się tutaj tylko w trosce o ich wspólną sprawę.
Tego ranka - to ranek, prawda? - Baudelaire zdawała się nad wyraz gadatliwa, wręcz złośliwie wylewna wpędzając go w kozi róg żałości i beznadziejności. Przyznać się na głos do porażki? Gorzej - niedosłownie, uświadomić ją we własnym cierpieniu, bo czymże dla nich było zaklęcie cruciatus jak nie świadectwem niewysłowionego bólu?
Nie potrzebował współczucia. Gardził nim. Nie potrzebował tego.
Zostaw mnie, przestań ściskać moją dłoń. Nienawidzić go. Szykować zemstę. N i c z e g o się nie dowiesz, n i c ci nie powiem.
Nie on, nie dzisiaj, gdy krew jeszcze gorąca, gdy żadne z tych dwojga nie myśli trzeźwo. Nie chciał puszczać w ruch machiny, nad którą nie będzie miał kontroli. Nadejdzie pora, zapewne najmniej oczekiwana. Dowie się, taki był plan, od kogoś obcego, gdy nie będzie go obok, by mogła zamknąć palce w żelaznym uścisku na jego dłoni, wejrzeć w oczy ze strachem, zrozumieć. Nie chciał tego. Opisywać. Ni przeżywać na nowo. To było zbyt intymne, przerażające i bliskie, a jednocześnie - nienamacalne, odbijające się echem w podświadomości, nawracające mglistymi, aczkolwiek bolesnymi wspomnieniami.
-Niczym, czym winnaś sobie zaprzątać głowę - i nie wiedział, do kogo się zwraca, choć wzrok wbity miał w twarz Isoldy. Uspokajający, przyozdobiony lekkim, pochmurnym uśmiechem, który miał ukoić nerwy, dodać jej otuchy. To nic. To nic takiego.
Z a u f a j m i.
To takie puste, puste obietnice, przyrzeczenia - mieli dzielić się wszystkim, co ich dręczy, trapi, co cieszy, mieli dzielić się sprawami błahymi, historiami wstydliwymi i szczęściem. On nie wiedział jednak, czy chciałby z kimkolwiek dzielić się tym, co zaszło na mokradłach. Oczywiście nie mógł liczyć na dyskrecje, żaden z uczestników nie był do niej zobowiązany, a niektórzy w swej zapalczywości i słodkiej zemście czekali tylko na okazję, by poszczycić się w towarzystwie jego sromotną porażką. Wypowiedzieć to jednak na głos? Przyznać się? Opowiedzieć? P r ó b o w a ć opisać? Nawet przed tymi najbliższymi jego duszy? W przykrym obowiązku narzeczeństwa, któremu przypisuje się zaufanie i wspólnotę? To bagaż, moja mała słodka Isoldo, który będę dźwigał samotnie. Nie pierwszy. Nie ostatni.
-Colette - odezwał się wyjątkowo łagodnie, być może przez słabość, która go pętała, czy może w obawie przed złośliwością przyklaskującej Avery'emu kobiety. Niezwykłym było też, że zwał ją po imieniu, dziwić by mogło, że je w ogóle znał i spamiętał - co z nią? - próbował się podnieść, oprzeć na jednym łokciu, lecz zawroty głowy skutecznie przygniotły go do łóżka stalowymi kajdanami. Pytał o nogę.
Chciał wiedzieć. I nie oczekiwał pocieszenia, po cóż zresztą jakkolwiek miałaby łagodzić jego cierpienie? Nie bardziej, niż to jest konieczne. Będzie okrutna w słowach, zwięzła i niewyczerpująca. I pojawiła się tutaj tylko w trosce o ich wspólną sprawę.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 30 marca, popołudnie
Do sali przetransportowany został Hereward Bartius. Mężczyzna był przytomny, choć majaczył, miał wzrokowe omamy. Mimo że nie miał większych obrażeń oprócz pomniejszych otarć oraz silnie poranionych dłoni (całe wnętrza obu dłoni głęboko nacięte, kłute - wysokie ryzyko zakażenia), co jakiś czas tracił świadomość, miewał drgawki, wysoką gorączkę, problemy z oddychaniem. Nietrudno było stwierdzić jego niedawny kontakt z nieznaną, być może nawet czarną magią, zbyt potężną, by dało się ją jednoznacznie określić. Stan pacjenta wymaga natychmiastowego ustabilizowania.
Zaleca się kontakt z przedstawicielem Biura Aurorów oraz wypisanie pacjenta o poranku następnego dnia.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki w tym temacie - wszystko leży w gestii uzdrowiciela.
Do sali przetransportowany został Hereward Bartius. Mężczyzna był przytomny, choć majaczył, miał wzrokowe omamy. Mimo że nie miał większych obrażeń oprócz pomniejszych otarć oraz silnie poranionych dłoni (całe wnętrza obu dłoni głęboko nacięte, kłute - wysokie ryzyko zakażenia), co jakiś czas tracił świadomość, miewał drgawki, wysoką gorączkę, problemy z oddychaniem. Nietrudno było stwierdzić jego niedawny kontakt z nieznaną, być może nawet czarną magią, zbyt potężną, by dało się ją jednoznacznie określić. Stan pacjenta wymaga natychmiastowego ustabilizowania.
Zaleca się kontakt z przedstawicielem Biura Aurorów oraz wypisanie pacjenta o poranku następnego dnia.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki w tym temacie - wszystko leży w gestii uzdrowiciela.
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź