Sala numer dwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Mung z pewnością nie był przyjemnym miejscem dla pacjentów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie lubił spędzać kilku długich dni lub w skrajnych przypadkach nawet tygodni w obskurnych salach, faszerowany eliksirami i otoczony jękami innych chorych. Josie zdecydowanie wolała tu pracować niż zasilać szeregi pacjentów; miała przynajmniej tę pocieszającą myśl że po zakończeniu godzin pracy wracała do domu i do swojego normalnego życia. Ale maj i dla uzdrowicieli nie był wcale taki przyjemny, a czerwiec też póki co nie zanosił się dużo lepiej. Pozostawało jej tylko westchnąć, zagryźć zęby i robić co należy. Sama przyszła na ten staż, pasjonowała się anatomią, więc musiała zaakceptować i niedogodności towarzyszące jej wyborowi swojej ścieżki po Hogwarcie.
Uzdrowiciel i asystująca mu stażystka w końcu się pojawili. Na tyle szybko, na ile mogli w natłoku pracy. Ranna kobieta zdawała się łypać na nich groźnie, poirytowana i niezadowolona czekaniem na nich lub swoimi ranami. Nikt nie lubił przegrywać pojedynków i budzić się po nich na oddziale, ale prawdziwy Klub Pojedynków nie był dziecinną zabawą jak ten w Hogwarcie, i sama Josie miała okazję się o tym przekonać.
- Bardzo przepraszamy za wcześniejszą zwłokę – powiedziała tylko, po czym uniosła brwi, kiedy kobieta ordynarnie zaklęła. Przeklinające kobiety nie były dla niej czymś codziennym, więc posłała jej zdegustowane spojrzenie; matka zawsze powtarzała jej, że ordynarny język nie przystoi kobietom, a co najwyżej prostakom z rynsztoka. Ale nie wiedziała kim była ta kobieta; Mung był miejscem neutralnym i leczył każdego, kto tam trafił, bez względu na krew, pochodzenie i poglądy.
- Myślę że nie ma potrzeby używania takiego języka, za chwilę wszystkiemu zaradzimy. Uzdrowiciel Davies jest naprawdę świetnym specjalistą od urazów pozaklęciowych – dodała uspokajającym tonem, nauczona że nie warto wdawać się w słowne pyskówki z krnąbrnymi pacjentami, a po prostu ich leczyć. To było jej zadaniem. Razem z uzdrowicielem Daviesem obejrzeli siniaki i inne ślady, mężczyzna wziął na siebie poważniejsze zaklęcia, stażystce powierzając te pomocnicze, co też po chwili zrobiła. Pod jego okiem starannie rzuciła Purus, Paxo, potem Episkey Maxima na siniaki powstałe zapewne przy upadkach; sama już wiedziała jak kończy się oberwanie Deprimo czy Everte Stati. Potraktowane odpowiednimi zaklęciami sińce zaczęły znikać, a skóra kobiety znów przybrała naturalny, jasny odcień. Na szczęście organizatorzy pojedynków pomyśleli o tym by zabezpieczyć sale pojedynkowe przed anomaliami, więc te obrażenia od zaklęć były stosunkowo proste do wyleczenia. Josie miała nadzieję, że nie będzie dodatkowych problemów, choć co jakiś czas zerkała na leczoną pacjentkę, czekając na dalsze dyspozycje od uzdrowiciela prowadzącego ten przypadek.
Uzdrowiciel i asystująca mu stażystka w końcu się pojawili. Na tyle szybko, na ile mogli w natłoku pracy. Ranna kobieta zdawała się łypać na nich groźnie, poirytowana i niezadowolona czekaniem na nich lub swoimi ranami. Nikt nie lubił przegrywać pojedynków i budzić się po nich na oddziale, ale prawdziwy Klub Pojedynków nie był dziecinną zabawą jak ten w Hogwarcie, i sama Josie miała okazję się o tym przekonać.
- Bardzo przepraszamy za wcześniejszą zwłokę – powiedziała tylko, po czym uniosła brwi, kiedy kobieta ordynarnie zaklęła. Przeklinające kobiety nie były dla niej czymś codziennym, więc posłała jej zdegustowane spojrzenie; matka zawsze powtarzała jej, że ordynarny język nie przystoi kobietom, a co najwyżej prostakom z rynsztoka. Ale nie wiedziała kim była ta kobieta; Mung był miejscem neutralnym i leczył każdego, kto tam trafił, bez względu na krew, pochodzenie i poglądy.
- Myślę że nie ma potrzeby używania takiego języka, za chwilę wszystkiemu zaradzimy. Uzdrowiciel Davies jest naprawdę świetnym specjalistą od urazów pozaklęciowych – dodała uspokajającym tonem, nauczona że nie warto wdawać się w słowne pyskówki z krnąbrnymi pacjentami, a po prostu ich leczyć. To było jej zadaniem. Razem z uzdrowicielem Daviesem obejrzeli siniaki i inne ślady, mężczyzna wziął na siebie poważniejsze zaklęcia, stażystce powierzając te pomocnicze, co też po chwili zrobiła. Pod jego okiem starannie rzuciła Purus, Paxo, potem Episkey Maxima na siniaki powstałe zapewne przy upadkach; sama już wiedziała jak kończy się oberwanie Deprimo czy Everte Stati. Potraktowane odpowiednimi zaklęciami sińce zaczęły znikać, a skóra kobiety znów przybrała naturalny, jasny odcień. Na szczęście organizatorzy pojedynków pomyśleli o tym by zabezpieczyć sale pojedynkowe przed anomaliami, więc te obrażenia od zaklęć były stosunkowo proste do wyleczenia. Josie miała nadzieję, że nie będzie dodatkowych problemów, choć co jakiś czas zerkała na leczoną pacjentkę, czekając na dalsze dyspozycje od uzdrowiciela prowadzącego ten przypadek.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
-Będę używała takiego języka na jaki przyjdzie ochota - warknęła w odpowiedzi Sigrun, odchylając głowę na poduszce i biorąc głęboki oddech, jakby to miało w jakikolwiek sposób ulżyć jej w bólu.
Na pełne dezaprobaty spojrzenie panny Vane odpowiedziała jeszcze bardziej nastroszoną miną i lekko uniesioną brwią. Doprawdy, miała w nosie jej naganę i niezadowolenie ze słów, które same cisnęły się Sigrun na język. Nie była wypachnioną panienką z dobrego domu, którą jedyne czego uczono to ostrożnego stawiania kroków w tańcu, magiczne haftowanie i recytowanie wierszyków - bo to przecież przystało dziewczynce. Matka Sigrun zmarła przy porodzie, pozostawiając ją na pastwę ojca oraz czterech starszych braci. Wychowała się w zupełnie męskim towarzystwie, a czy tego ojciec chciał, czy nie, mimowolnie przejęła wiele cech, które kobietom nie przystawały. Nie miała oporów, by używać wulgarnego języka, choć z rynsztoka wcale się nie wywodziła, Rookwoodowie byli dobrą, starą rodziną, pielęgnującą tradycję czystej krwi; nigdy nie wahała się też przed wypowiedzeniem na głos tego, co naprawdę myślała. A tak pomiędzy Merlinem a prawdą, to język miała okrutnie niewyparzony, a przez to jak łatwo wpadała w złość i jak wielką była furiatką, ten gniew odbijał się na otoczeniu w bardzo nieprzyjemny sposób.
-Rozumiem, że pani ma patrzeć, bo nic pani jeszcze nie umie? - spytała jadowicie, patrząc prosto w oczy Jocelyn. Stażystka uzdrowicielstwa nie zasłużyła sobie na takie traktowanie, oczywiście, że nie. Przyszła wtedy, kiedy mogła i gdy dostała takie polecenie, by zająć się pacjentem najlepiej jak mogła, lecz po prostu nie miała dziś szczęścia, że trafiła na osobę taką jak Sigrun Rookwood - w złości okładającą wszystkich innych na oślep. Była tak wściekła przez własną porażkę, że gdyby nie dotkliwe rany, które przykuwały ją wciąż do łóżka, najpewniej zdemolowałaby ten pokój. Skoro odzyskała przytomność, musiała się na kimś wyładować, pech chciał, że była to akurat Merlinowi ducha winna Jocelyn.
Nawet najbardziej nieznośny pacjent jak ona musiał w końcu zamilknąć, gdy podwinięto jej szaty i zabrano się do leczenia ran: nie wstydziła się obnażenia, nigdy nie należała do wstydliwych kobiet. Nie była też ani panną, ani tym bardziej dziewicą, by rumienić się jak nastoletnia młódka. Nawet, kiedy zaklęcie powodowało dyskomfort i pieczenie, zaciskała zęby, zbyt dumna, by choćby syknąć.
-Tylko niech pani uważa, nie chcę stracić nogi - pouczyła jeszcze pannę Vane, najpewniej jedynie jeszcze bardziej działając przyszłej uzdrowicielce na nerwy.
Na pełne dezaprobaty spojrzenie panny Vane odpowiedziała jeszcze bardziej nastroszoną miną i lekko uniesioną brwią. Doprawdy, miała w nosie jej naganę i niezadowolenie ze słów, które same cisnęły się Sigrun na język. Nie była wypachnioną panienką z dobrego domu, którą jedyne czego uczono to ostrożnego stawiania kroków w tańcu, magiczne haftowanie i recytowanie wierszyków - bo to przecież przystało dziewczynce. Matka Sigrun zmarła przy porodzie, pozostawiając ją na pastwę ojca oraz czterech starszych braci. Wychowała się w zupełnie męskim towarzystwie, a czy tego ojciec chciał, czy nie, mimowolnie przejęła wiele cech, które kobietom nie przystawały. Nie miała oporów, by używać wulgarnego języka, choć z rynsztoka wcale się nie wywodziła, Rookwoodowie byli dobrą, starą rodziną, pielęgnującą tradycję czystej krwi; nigdy nie wahała się też przed wypowiedzeniem na głos tego, co naprawdę myślała. A tak pomiędzy Merlinem a prawdą, to język miała okrutnie niewyparzony, a przez to jak łatwo wpadała w złość i jak wielką była furiatką, ten gniew odbijał się na otoczeniu w bardzo nieprzyjemny sposób.
-Rozumiem, że pani ma patrzeć, bo nic pani jeszcze nie umie? - spytała jadowicie, patrząc prosto w oczy Jocelyn. Stażystka uzdrowicielstwa nie zasłużyła sobie na takie traktowanie, oczywiście, że nie. Przyszła wtedy, kiedy mogła i gdy dostała takie polecenie, by zająć się pacjentem najlepiej jak mogła, lecz po prostu nie miała dziś szczęścia, że trafiła na osobę taką jak Sigrun Rookwood - w złości okładającą wszystkich innych na oślep. Była tak wściekła przez własną porażkę, że gdyby nie dotkliwe rany, które przykuwały ją wciąż do łóżka, najpewniej zdemolowałaby ten pokój. Skoro odzyskała przytomność, musiała się na kimś wyładować, pech chciał, że była to akurat Merlinowi ducha winna Jocelyn.
Nawet najbardziej nieznośny pacjent jak ona musiał w końcu zamilknąć, gdy podwinięto jej szaty i zabrano się do leczenia ran: nie wstydziła się obnażenia, nigdy nie należała do wstydliwych kobiet. Nie była też ani panną, ani tym bardziej dziewicą, by rumienić się jak nastoletnia młódka. Nawet, kiedy zaklęcie powodowało dyskomfort i pieczenie, zaciskała zęby, zbyt dumna, by choćby syknąć.
-Tylko niech pani uważa, nie chcę stracić nogi - pouczyła jeszcze pannę Vane, najpewniej jedynie jeszcze bardziej działając przyszłej uzdrowicielce na nerwy.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jocelyn znowu uniosła brwi, nieco zaskoczona taką reakcją i agresją. Mając zaledwie dwa lata doświadczenia nie spotkała się jeszcze z pełnym spektrum mniej lub bardziej dziwnych zachowań, jakie mógł zaobserwować choćby ojciec pracujący w Mungu już czterdzieści lat. Oczywiście zdarzały się różne przypadki, zwłaszcza na trzecim piętrze, gdzie nie tak dawno pacjent zaczął demolować salę i próbował udusić jej koleżankę z roku, ale sama Jocelyn nie stykała się z agresją aż tak często, nawet ze słowną. Była osobą raczej spokojną i opanowaną, ale zachowanie kobiety drażniło ją, może dlatego, że sama była zmęczona i podenerwowana, zaledwie kilka dni temu jej matka doznała bardzo silnego ataku choroby. Łatwiej było więc uderzyć w jej czułą strunę, a zwrócenie uwagi o rynsztokowy język było odruchowe, jej matka prawdopodobnie wyszorowałaby jej buzię mydłem, gdyby tylko ośmieliła się wysłowić w podobny sposób. Wychowano ją właśnie na taką wypachnioną panienkę, która nie poznała prozy prawdziwego, surowego życia i nie musiała być gniewna. W jej rodzinnym domu nie było miejsca na brzydki język i brzydkie zachowania niegodne czystej krwi, sama Josie była zwolenniczką spokojnego i kulturalnego rozwiązywania ewentualnych sporów. To tyczyło się także pacjentów; im mniej problemowi byli tym sprawniej wszystko szło.
- Cóż, pani wola. Proszę jednak pozwolić nam wykonywać swoje obowiązki. – Ściągnęła usta w wąską linię, starając się maskować swoje odczucia i robić swoje. Musiała pomóc w uleczeniu kobiety, potem ewentualnie podać jej zalecone eliksiry i przekazać dalsze dyspozycje wyznaczone przez uzdrowiciela, który przez cały czas czuwał nad poprawnością wykonywanych przez nią czynności. Jednak jej kolejna wypowiedziana jadowitym tonem uwaga dotknęła ją. Zawsze była wrażliwa na stwierdzenia godzące w jej umiejętności, nigdy nie lubiła być niekompetentna i nie lubiła być o niekompetencję posądzana. I choć najbardziej bolały tego typu wyrzuty z ust matki, i te wypowiadane przez innych godziły w jej samoocenę; spędziła w końcu sporą część życia próbując zadowalać oczekiwania otoczenia, głównie te matczyne, i chciała czuć się dostatecznie dobra. To nie w braku umiejętności leżał problem, lecz w przepisach, które wiązały jej ręce i nie pozwalały w pełni rozwinąć skrzydeł, choć wiedziała, że wykracza umiejętnościami i wiedzą ponad większość swoich rówieśników, którzy także zbliżali się do końca drugiego roku. Gdy ich spojrzenia przez moment się skrzyżowały, przez niebieskoszare oczy Josie przemknął cień, ale starała się wciąż utrzymywać opanowany, beznamiętny wyraz twarzy.
- To tylko kwestia zasad, które obowiązują wszystkich stażystów bez względu na ich umiejętności – wyjaśniła chłodnym, ale wciąż profesjonalnym tonem. – Podejrzewam, że tyczy to także innych zawodów. – Z tego co dowiedziało się wcześniej wynikało że Sigrun Rookwood pracowała dla ministerstwa, a więc zapewne też musiała przejść szkolenie lub staż. A jak wiadomo, prawdopodobnie każdy staż oprócz nauki polegał na byciu „przynieś, wynieś, pozamiataj”, zanim można było otrzymać pełnię uprawnień i własny wygodny gabinet, oraz rozstawiać po kątach stażystów i zrzucać na ich barki najmniej wdzięczne obowiązki tak jak teraz robili to starsi uzdrowiciele.
- Proszę zachować spokój, a wszystko będzie w porządku. Już prawie koniec, z pewnością nie straci pani żadnej kończyny – zapewniła jeszcze, czując, że raczej nie polubiła tej krnąbrnej, opryskliwej kobiety, która najwyraźniej próbowała wyżywać na niej frustrację po przegranym pojedynku. Oczywiście, że na niej, była młodą kobietą, a więc łatwiejszym celem niż dorosły mężczyzna. – Prawdopodobnie będzie musiała pani zostać tu na noc na obserwację – dodała jeszcze po tym, jak uzdrowiciel szepnął jej to na ucho, zanim weszli kolejni stażyści niosący na noszach następnego pacjenta, na którego uzdrowiciel musiał szybko zerknąć, korzystając z tego że obrażenia Sigrun zostały w większości uleczone. Podejrzewała, że kobieta zareaguje na to z jeszcze większą agresją, więc musiała się na to w miarę możliwości przygotować.
- Cóż, pani wola. Proszę jednak pozwolić nam wykonywać swoje obowiązki. – Ściągnęła usta w wąską linię, starając się maskować swoje odczucia i robić swoje. Musiała pomóc w uleczeniu kobiety, potem ewentualnie podać jej zalecone eliksiry i przekazać dalsze dyspozycje wyznaczone przez uzdrowiciela, który przez cały czas czuwał nad poprawnością wykonywanych przez nią czynności. Jednak jej kolejna wypowiedziana jadowitym tonem uwaga dotknęła ją. Zawsze była wrażliwa na stwierdzenia godzące w jej umiejętności, nigdy nie lubiła być niekompetentna i nie lubiła być o niekompetencję posądzana. I choć najbardziej bolały tego typu wyrzuty z ust matki, i te wypowiadane przez innych godziły w jej samoocenę; spędziła w końcu sporą część życia próbując zadowalać oczekiwania otoczenia, głównie te matczyne, i chciała czuć się dostatecznie dobra. To nie w braku umiejętności leżał problem, lecz w przepisach, które wiązały jej ręce i nie pozwalały w pełni rozwinąć skrzydeł, choć wiedziała, że wykracza umiejętnościami i wiedzą ponad większość swoich rówieśników, którzy także zbliżali się do końca drugiego roku. Gdy ich spojrzenia przez moment się skrzyżowały, przez niebieskoszare oczy Josie przemknął cień, ale starała się wciąż utrzymywać opanowany, beznamiętny wyraz twarzy.
- To tylko kwestia zasad, które obowiązują wszystkich stażystów bez względu na ich umiejętności – wyjaśniła chłodnym, ale wciąż profesjonalnym tonem. – Podejrzewam, że tyczy to także innych zawodów. – Z tego co dowiedziało się wcześniej wynikało że Sigrun Rookwood pracowała dla ministerstwa, a więc zapewne też musiała przejść szkolenie lub staż. A jak wiadomo, prawdopodobnie każdy staż oprócz nauki polegał na byciu „przynieś, wynieś, pozamiataj”, zanim można było otrzymać pełnię uprawnień i własny wygodny gabinet, oraz rozstawiać po kątach stażystów i zrzucać na ich barki najmniej wdzięczne obowiązki tak jak teraz robili to starsi uzdrowiciele.
- Proszę zachować spokój, a wszystko będzie w porządku. Już prawie koniec, z pewnością nie straci pani żadnej kończyny – zapewniła jeszcze, czując, że raczej nie polubiła tej krnąbrnej, opryskliwej kobiety, która najwyraźniej próbowała wyżywać na niej frustrację po przegranym pojedynku. Oczywiście, że na niej, była młodą kobietą, a więc łatwiejszym celem niż dorosły mężczyzna. – Prawdopodobnie będzie musiała pani zostać tu na noc na obserwację – dodała jeszcze po tym, jak uzdrowiciel szepnął jej to na ucho, zanim weszli kolejni stażyści niosący na noszach następnego pacjenta, na którego uzdrowiciel musiał szybko zerknąć, korzystając z tego że obrażenia Sigrun zostały w większości uleczone. Podejrzewała, że kobieta zareaguje na to z jeszcze większą agresją, więc musiała się na to w miarę możliwości przygotować.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
W domu rodzinnym Sigrun z całą pewnością brakowało kobiecej ręki. Przed niemal dwudziestoma ośmioma laty Gudrun Rookwood, z domu Borgin, wyzionęła ducha, kiedy wydawała na świat bliźnięta: swego czwartego syna i pierwszą córkę. Nie przeżyła porodu, a Normund Rookwood nigdy nie pojął innej kobiety za żonę. Nie dlatego, że żywił wobec Gudrun ciepłe uczucia i tęskne pożądanie nie pozwalało mu o niej zapomnieć, lecz po prostu - nie potrzebował kolejnej. Do domowych obowiązków i w kuchni miał starego skrzata, synów zaś miał już czworo i był z nich dumny. Cała ich piątka wiedziała, że ojciec ma kochanki, wcale się z nimi nie krył, lecz jednako nigdy nie były częścią ich życia i wychowania, bo nad tym czuwał wyłącznie Normund. Rękę miał ciężką, a więc wychowanie było surowe - lecz zupełnie inne, niż w domu Jocelyn Vane. Sigrun nie wychowano na wypachnioną panienkę, choć ojciec początkowo chciał widzieć w niej zwyczajną dziewczynę - dziwactwa działały mu na nerwy, lecz jednocześnie nigdy nie zrobił nic, by stała się inna. W wyłącznie męskim towarzystwie nabrała pewności, że wolno jej tyle, co im, brakowało jej kobiecego wzorca: a choć ostatecznie nie wyrosła na chłopczycę, to było pewne, to była pyskata i krnąbrna jak awanturnik. Przeklinała, mówiła to co myśli, bywała nieuprzejma, czasami po prostu wredna, a w złośliwości odnajdywała mściwą uciechę. Zwłaszcza wtedy, kiedy coś nie układało się po jej myśli, kiedy odnosiła porażkę, potrzebowała obiektu do wyżycia się, do wyładowania negatywnych emocji.
-Pozwoliłabym, gdyby były wykonywane należycie - warknęła znów, kierując słowa wyraźnie do Jocelyn. Starszy uzdrowiciel nie wykazywał ochoty wtrącenia się w kobiece przekomarzanki, zamiast tego wzdychając ciężko i po prostu wykonując swoją pracę. Przestał Sigrun interesować w chwili, kiedy wyczuła na ile może sobie z panną Vane pozwolić - niczym drapieżnik wywęszyła ofiarę.
-A może tylko Ciebie, boś jest najgłupsza? - wytknęła złośliwie, nie mając najmniejszego zamiaru odnosić się do innych zawód. Oczywiście, sama była na stażu. Oczywiście, wtedy wykonywała głównie polecenia starszych brygadzistów i uczyła się od nich, obserwując, lecz nie miała najmniejszego zamiaru się do tego przyznawać i poruszać tego tematu.
Była sfrustrowana własną porażką i waliła na oślep - byle kogo, byle gdzie, byle jak.
-Po co mam zostawać na noc? Nie potrafisz doprowadzić człowieka do porządku odpowiednim zaklęciem? To po co tu jesteś? - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
-Pozwoliłabym, gdyby były wykonywane należycie - warknęła znów, kierując słowa wyraźnie do Jocelyn. Starszy uzdrowiciel nie wykazywał ochoty wtrącenia się w kobiece przekomarzanki, zamiast tego wzdychając ciężko i po prostu wykonując swoją pracę. Przestał Sigrun interesować w chwili, kiedy wyczuła na ile może sobie z panną Vane pozwolić - niczym drapieżnik wywęszyła ofiarę.
-A może tylko Ciebie, boś jest najgłupsza? - wytknęła złośliwie, nie mając najmniejszego zamiaru odnosić się do innych zawód. Oczywiście, sama była na stażu. Oczywiście, wtedy wykonywała głównie polecenia starszych brygadzistów i uczyła się od nich, obserwując, lecz nie miała najmniejszego zamiaru się do tego przyznawać i poruszać tego tematu.
Była sfrustrowana własną porażką i waliła na oślep - byle kogo, byle gdzie, byle jak.
-Po co mam zostawać na noc? Nie potrafisz doprowadzić człowieka do porządku odpowiednim zaklęciem? To po co tu jesteś? - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jak wiele było rodzin czarodziejskich tak wiele różnych wzorców przekazywanych następnym pokoleniom. Nawet rodziny czystej krwi były mocno zróżnicowane, na różny sposób dbały o swój status i obyczaje bądź nie przykładały do tego wagi i ulegały stopniowej degeneracji. Jocelyn słyszała kiedyś nazwisko Rookwood, choć o samej rodzinie nie wiedziała zbyt wiele; jej matka kładła nacisk na naukę historii rodów szlacheckich, inne traktując po macoszemu. Nawet Vane’ów, swoją nową rodzinę z przymusu, zawsze traktowała z góry. A rzeczywistość dorastającej Jocelyn zawsze była rozdarta na dwie części, podczas gdy ona sama próbowała odnaleźć i zrozumieć swoje właściwe miejsce w świecie.
Teraz jednak jej uwagę całkowicie pochłaniała wulgarna, nieprzyjemna kobieta, która najwyraźniej wzięła sobie na cel wyżycie się na młódce za swoje pojedynkowe niepowodzenie.
- Są wykonywane tak, jak należy – odpowiedziała spokojnie, i tylko jej spojrzenie oraz wyraz ust zdradzały, że była coraz bardziej poirytowana. Starszy uzdrowiciel nie wtrącał się w tą wymianę zdań, zajęty swoją pracą; jego przywilejem jako pełnoprawnego uzdrowiciela było zrzucanie mniej przyjemnych zadań na barki stażystów. I pewnie dawno miał za sobą podobne utarczki i równie dawno przestał się nimi przejmować. A może uważał po prostu, że młodzi stażyści muszą się hartować i uczyć obywać z nawet najbardziej nieprzyjemnymi i krnąbrnymi pacjentami. W końcu pewnego dnia to oni mieli uczyć kolejne pokolenia stażystów i brać na swoje barki pełną odpowiedzialność za przebieg leczenia.
Kobieta nie przestawała wbijać jej szpil, szukając wrażliwego punktu. Najwyraźniej wyczuła, że Jocelyn jest podatna na uwagi godzące w jej umiejętności i kompetencje; była wrażliwa na tym punkcie, choć przecież wiedziała, że jej wiedza stoi na wysokim poziomie, że długie godziny nad anatomicznymi księgami zaowocowały dobrym poznaniem pasjonującej ją dziedziny. Tylko ukończenie stażu dzieliło ją od tego, by móc korzystać z pełni umiejętności i wiedzy.
W jej dłoni znów pojawiła się różdżka.
- Paxo maxima – wypowiedziała starannie, kierując ją na kobietę nim ta zdążyła zareagować. Nieszkodliwe zaklęcie uspokajające było jak znalazł, skoro najwyraźniej była w stanie wzburzenia. A to nie było dobre, zaś Josie chciała po prostu, by Sigrun się uciszyła, przestała rzucać nieprzyjemnymi uwagami i pozwoliła jej dokończyć ostatnie procedury. A może zwyczajnie nie miała ochoty dłużej słuchać bezzasadnego ubliżania i zdecydowała się spróbować je ukrócić. – Proszę się uspokoić i odpuścić sobie podobne uwagi – dodała oschle. – Po to, żeby wykonywać swoje obowiązki – odpowiedziała na kolejne kąśliwe pytanie o to, po co tutaj była. – To nie moja decyzja, a uzdrowiciela prowadzącego. Do niego proszę składać wszelkie zażalenia, bo to on odpowiada za pani wypis z tego oddziału. Najwyraźniej uznał, że lepiej zostać na obserwacji po takiej mieszance zaklęć, którą zafundowano pani w Klubie Pojedynków.
Zerknęła na uzdrowiciela, który właśnie wrócił do niepokornej pacjentki i potwierdził słowa Josie, a także zalecił odpowiednie eliksiry, które należało podać kobiecie przed pozostawieniem jej, by wypoczywała.
Teraz jednak jej uwagę całkowicie pochłaniała wulgarna, nieprzyjemna kobieta, która najwyraźniej wzięła sobie na cel wyżycie się na młódce za swoje pojedynkowe niepowodzenie.
- Są wykonywane tak, jak należy – odpowiedziała spokojnie, i tylko jej spojrzenie oraz wyraz ust zdradzały, że była coraz bardziej poirytowana. Starszy uzdrowiciel nie wtrącał się w tą wymianę zdań, zajęty swoją pracą; jego przywilejem jako pełnoprawnego uzdrowiciela było zrzucanie mniej przyjemnych zadań na barki stażystów. I pewnie dawno miał za sobą podobne utarczki i równie dawno przestał się nimi przejmować. A może uważał po prostu, że młodzi stażyści muszą się hartować i uczyć obywać z nawet najbardziej nieprzyjemnymi i krnąbrnymi pacjentami. W końcu pewnego dnia to oni mieli uczyć kolejne pokolenia stażystów i brać na swoje barki pełną odpowiedzialność za przebieg leczenia.
Kobieta nie przestawała wbijać jej szpil, szukając wrażliwego punktu. Najwyraźniej wyczuła, że Jocelyn jest podatna na uwagi godzące w jej umiejętności i kompetencje; była wrażliwa na tym punkcie, choć przecież wiedziała, że jej wiedza stoi na wysokim poziomie, że długie godziny nad anatomicznymi księgami zaowocowały dobrym poznaniem pasjonującej ją dziedziny. Tylko ukończenie stażu dzieliło ją od tego, by móc korzystać z pełni umiejętności i wiedzy.
W jej dłoni znów pojawiła się różdżka.
- Paxo maxima – wypowiedziała starannie, kierując ją na kobietę nim ta zdążyła zareagować. Nieszkodliwe zaklęcie uspokajające było jak znalazł, skoro najwyraźniej była w stanie wzburzenia. A to nie było dobre, zaś Josie chciała po prostu, by Sigrun się uciszyła, przestała rzucać nieprzyjemnymi uwagami i pozwoliła jej dokończyć ostatnie procedury. A może zwyczajnie nie miała ochoty dłużej słuchać bezzasadnego ubliżania i zdecydowała się spróbować je ukrócić. – Proszę się uspokoić i odpuścić sobie podobne uwagi – dodała oschle. – Po to, żeby wykonywać swoje obowiązki – odpowiedziała na kolejne kąśliwe pytanie o to, po co tutaj była. – To nie moja decyzja, a uzdrowiciela prowadzącego. Do niego proszę składać wszelkie zażalenia, bo to on odpowiada za pani wypis z tego oddziału. Najwyraźniej uznał, że lepiej zostać na obserwacji po takiej mieszance zaklęć, którą zafundowano pani w Klubie Pojedynków.
Zerknęła na uzdrowiciela, który właśnie wrócił do niepokornej pacjentki i potwierdził słowa Josie, a także zalecił odpowiednie eliksiry, które należało podać kobiecie przed pozostawieniem jej, by wypoczywała.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
W żyłach Sigrun Rookwood również płynęła część szlachetnie czystej krwi, choć o wiele mniejszej, niż w Jocelyn - nie mogła także powiedzieć, by czarownica z klasy wyższej oficjalnie stała się częścią ich rodziny. Właściwie o swych korzeniach Brygadzistka wciąż nawet nie wiedziała, ojciec nie zdecydował się jeszcze im wyjawić, że swe nazwisko nosił nie po ojcu, a po matce - a jeśli już po ojczymie, będącym matki kuzynem. Normund zrodził się z gwałtu, którego lord Everard Rowle dokonał na młodziutkiej Catrionie Rookwood i najpewniej nie wiedział nawet, że ma bękarta. Sigrun i jej bracia byli więc spokrewnieni odlegle z Rowle'ami, lecz nie było w nich nic szlacheckiego. Nie odebrali podobnego wychowania, w przeciwieństwie do Jocelyn. Z krewnymi łączyła ich jednak idea - zamiłowanie do czystej krwi, której Rookwoodowie hołdowali już od dziesiątek lat i nie pozwalali swym synom i córkom mieszać się z brudną krwią.
O rodzinie Vane może i nawet by usłyszała, gdyby przyłożyła się bardziej do nauk historii magii, bądź słuchała ojca - ale na tychże lekcjach zawsze spała, lekcji heraldyki nigdy nie miała, a niektóre opowieści ojca zwyczajnie ją nużyły.
Zresztą nieistotne było teraz dla Sigrun, czy znała rodzinę Jocelyn, czy też nie; w tamtym momencie zeszła nawet na dalszy plan sprawa jej czystości krwi, choć gdyby miała informację, że w żyłach uzdrowicielki płynie szlam, to uderzałaby o stokroć mocniej. Chciała jedynie się wyżyć, odreagować, dać upust wszystkim negatywnym emocjom, które się w niej teraz kłębiły.
Widząc poirytowanie, wyraźnie malujące się na twarzy Jocelyn, uśmiechnęła się paskudnie, rada, że zdołała osiągnąć cel i wyprowadzić ją z równowagi. To zwyczanie sprawiało jej samej złośliwą uciechę. Nie spodziewała się jednak tego co za chwilę nastąpiło. Nie wiedziała cóż to za zaklęcie ugodziło ją w pierś, lecz poczuła jak ogarnia ją błogość. Serce przestało bić tak mocno ze złości, poczuła się spokojniejsza i bardziej zrelaksowana. Ból po odniesionych ranach podczas pojedynku ustąpił, wściekłość także zniknęła.
-Idiotka - mruknęła jedynie, bo nawet zaklęcie uspokajające nie było w stanie zmienić paskudnego charakteru Sigrun. Straciła jednak bojowy nastrój i ochotę na dalsze przepychanki.
Poczuła się senna, dotarło do niej jak bardzo jest zmęczona. Przestała uzdrowicielki słuchać, uniosła jedynie dłoń i przegnała Jocelyn gestem: -Idź już sobie.
Po chwili osunęła się w miękkie poduszki, zmrużyła powieki i pozwoliła, by otulił ją słodki sen - tym razem wyjątkowo niezmącony żadnym z koszmarów.
| zt
O rodzinie Vane może i nawet by usłyszała, gdyby przyłożyła się bardziej do nauk historii magii, bądź słuchała ojca - ale na tychże lekcjach zawsze spała, lekcji heraldyki nigdy nie miała, a niektóre opowieści ojca zwyczajnie ją nużyły.
Zresztą nieistotne było teraz dla Sigrun, czy znała rodzinę Jocelyn, czy też nie; w tamtym momencie zeszła nawet na dalszy plan sprawa jej czystości krwi, choć gdyby miała informację, że w żyłach uzdrowicielki płynie szlam, to uderzałaby o stokroć mocniej. Chciała jedynie się wyżyć, odreagować, dać upust wszystkim negatywnym emocjom, które się w niej teraz kłębiły.
Widząc poirytowanie, wyraźnie malujące się na twarzy Jocelyn, uśmiechnęła się paskudnie, rada, że zdołała osiągnąć cel i wyprowadzić ją z równowagi. To zwyczanie sprawiało jej samej złośliwą uciechę. Nie spodziewała się jednak tego co za chwilę nastąpiło. Nie wiedziała cóż to za zaklęcie ugodziło ją w pierś, lecz poczuła jak ogarnia ją błogość. Serce przestało bić tak mocno ze złości, poczuła się spokojniejsza i bardziej zrelaksowana. Ból po odniesionych ranach podczas pojedynku ustąpił, wściekłość także zniknęła.
-Idiotka - mruknęła jedynie, bo nawet zaklęcie uspokajające nie było w stanie zmienić paskudnego charakteru Sigrun. Straciła jednak bojowy nastrój i ochotę na dalsze przepychanki.
Poczuła się senna, dotarło do niej jak bardzo jest zmęczona. Przestała uzdrowicielki słuchać, uniosła jedynie dłoń i przegnała Jocelyn gestem: -Idź już sobie.
Po chwili osunęła się w miękkie poduszki, zmrużyła powieki i pozwoliła, by otulił ją słodki sen - tym razem wyjątkowo niezmącony żadnym z koszmarów.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W przypadku Jocelyn pewną ironią losu było to, że gdyby w jej przypadku konfiguracja krwi była odwrotna, byłaby szlachcianką, a nie tylko jej karykaturą, marionetką poruszającą się w rytm słów matki. Ale w świecie rządzonym przez mężczyzn to ich nazwiska otrzymywały dzieci, więc Thea Selwyn powiła młodych Vane’ów, wciąż czystokrwistych, ale już nie szlachetnych, a to robiło wielką różnicę w świecie, gdzie liczyły się tylko nazwiska wymienione w skorowidzu. Jakoś musiała żyć z tą ironią losu i świadomością tego, że nigdy nie będzie w pełni częścią żadnego ze światów, na styku których dorastała. To też musiała zaakceptować, ale umiejętności i wiedzy, którą nabyła, nie odbierze jej nikt.
Jocelyn wiedziała, że spontanicznie rzucone zaklęcie się powiodło. Może powinna zdecydować się na nie już wcześniej, biorąc pod uwagę wyraźny stan wzburzenia kobiety, który manifestował się przez obrażanie stażystki, która akurat była pod ręką i mogła wydawać się dobrym celem: była w końcu młoda, niedoświadczona i o wciąż niskiej pozycji w Mungu. Josie znała podobny typ z Hogwartu, tacy ludzie chętnie uderzali w tych, których uznawali za słabszych, nie w równych sobie lub silniejszych, choć bycie kujonicą z Ravenclawu nie stanowiło ciekawej przynęty, tym bardziej, że jej krew była czysta. Mugolacy to inna sprawa; Josie nie raz widziała, jak padali ofiarą dyskryminacji ze strony Ślizgonów i nie kiwnęła nawet palcem, by zareagować. Pewnie gdyby był tu teraz inny stażysta, to on padłby ofiarą docinków i wyrzutów, ale była tu Josie, która zareagowała profesjonalnie i utrzymała emocje w ryzach. Nie wdała się w dalszą pyskówkę ani nie siliła się na tłumaczenia; po prostu przeszła do działania i rzuciła uspokajające zaklęcie. Robiła to wiele razy, także wobec własnej matki; w przypadku ataków choroby często było konieczne uspokojenie jej, bo ze sztywnością ciała nadchodziła też panika... lub wyrzuty, kąśliwość i bezsilna złość osoby, która wiedziała, że nikt, nawet najbardziej doświadczeni uzdrowiciele, nie może jej pomóc i zapobiec temu, co ją czekało. Sigrun zapewne bardzo się starała, ale nie mogła uderzyć w nią boleśniej niż czasem robiła to matka; Thea jak nikt znała słabości córki i potrafiła wbijać jej szpile celniej niż ktokolwiek. Niemniej jednak Jocelyn poczuła ulgę, kiedy ciało kobiety zwiotczało, a ona sama osunęła się na poduszki, już nie tak skora do słownej szarpaniny i atakowania na oślep. Uzdrowiciel także pokiwał aprobująco głową, widząc, że Jocelyn sama sprawnie uporała się z sytuacją i rzuciła dobre zaklęcie. W końcu wzburzenie było niewskazane w obecnym stanie.
Kącik ust młodej stażystki lekko drgnął; Sigrun wyglądała teraz na senną, zaklęcie uspokajające i wcześniejsza mieszanka czarów leczniczych zrobiły swoje. To dobrze; w stanie snu zapewne była dużo bardziej znośna niż będąc przytomną.
Uzdrowiciel także skinął na nią głową, i po chwili oboje opuścili salę, udając się do innych pacjentów czekających w salach na pojawienie się uzdrowicieli.
| zt.
Jocelyn wiedziała, że spontanicznie rzucone zaklęcie się powiodło. Może powinna zdecydować się na nie już wcześniej, biorąc pod uwagę wyraźny stan wzburzenia kobiety, który manifestował się przez obrażanie stażystki, która akurat była pod ręką i mogła wydawać się dobrym celem: była w końcu młoda, niedoświadczona i o wciąż niskiej pozycji w Mungu. Josie znała podobny typ z Hogwartu, tacy ludzie chętnie uderzali w tych, których uznawali za słabszych, nie w równych sobie lub silniejszych, choć bycie kujonicą z Ravenclawu nie stanowiło ciekawej przynęty, tym bardziej, że jej krew była czysta. Mugolacy to inna sprawa; Josie nie raz widziała, jak padali ofiarą dyskryminacji ze strony Ślizgonów i nie kiwnęła nawet palcem, by zareagować. Pewnie gdyby był tu teraz inny stażysta, to on padłby ofiarą docinków i wyrzutów, ale była tu Josie, która zareagowała profesjonalnie i utrzymała emocje w ryzach. Nie wdała się w dalszą pyskówkę ani nie siliła się na tłumaczenia; po prostu przeszła do działania i rzuciła uspokajające zaklęcie. Robiła to wiele razy, także wobec własnej matki; w przypadku ataków choroby często było konieczne uspokojenie jej, bo ze sztywnością ciała nadchodziła też panika... lub wyrzuty, kąśliwość i bezsilna złość osoby, która wiedziała, że nikt, nawet najbardziej doświadczeni uzdrowiciele, nie może jej pomóc i zapobiec temu, co ją czekało. Sigrun zapewne bardzo się starała, ale nie mogła uderzyć w nią boleśniej niż czasem robiła to matka; Thea jak nikt znała słabości córki i potrafiła wbijać jej szpile celniej niż ktokolwiek. Niemniej jednak Jocelyn poczuła ulgę, kiedy ciało kobiety zwiotczało, a ona sama osunęła się na poduszki, już nie tak skora do słownej szarpaniny i atakowania na oślep. Uzdrowiciel także pokiwał aprobująco głową, widząc, że Jocelyn sama sprawnie uporała się z sytuacją i rzuciła dobre zaklęcie. W końcu wzburzenie było niewskazane w obecnym stanie.
Kącik ust młodej stażystki lekko drgnął; Sigrun wyglądała teraz na senną, zaklęcie uspokajające i wcześniejsza mieszanka czarów leczniczych zrobiły swoje. To dobrze; w stanie snu zapewne była dużo bardziej znośna niż będąc przytomną.
Uzdrowiciel także skinął na nią głową, i po chwili oboje opuścili salę, udając się do innych pacjentów czekających w salach na pojawienie się uzdrowicieli.
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Przypuszczała, że pewnie tu wróci. Odkąd tylko opuściła mury Hogwartu, aby podjąć kurs uzdrowicielski była przekonana, że miejscem jej pracy aż po kres dni pozostanie szpital św. Takie złudzenia są zazwyczaj bardzo mylne, bo w życiu tylko jedno jest pewne - śmierć na końcu historii każdego człowieka (za wyjątkiem Nicholasa Flamela, ale to inna inszość). Los skierował pannę Pomfrey do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, tym razem nie jako uczennicę, lecz pracownicę Skrzydła Szpitalnego. Nie przypuszczała, że tam trafi i sądziła, że... To tymczasowe? Spodziewała się, że powróci do szpitala św. Munga. I wróciła, choć nie na stałe. Rok szkolny dobiegł końca, uczniowie i część nauczycieli opuściła szkolne mury, skrzydło szpitalne było więc zamknięte. Tak jak inni pracownicy szkoły otrzymywała wynagrodzenie także w okresie wakacyjnym, jednakże uschłaby z nudów i udręki, gdyby miała siedzieć bezczynnie. Najpewniej znalazłaby sobie zajęcie (w końcu nie po to dołączała do jednostki badawczej Zakonu Feniksa), lecz panna Pomfrey należała do pokroju pracoholików. A może raczej praca wypełniała większość jej życia, bo było puste? Nie miała rodziny, nie miała męża, ani dzieci, ukochany mężczyzna zmarł przed laty, w domu czekały na nią tylko koty. Zwariowałaby, gdyby miała siedzieć w domu całe wakacje z własnymi myślami. Nie tylko wciąż żywa żałoba po rodzicach i Charliem dręczyła pannę Pomfrey, lecz śmierć tylu niewinnych w Ministerstwie Magii... Coraz większy chaos w świecie magii i cień wojny nad nim. Tragedia goniła tragedię. Budziła się rano i była wręcz zdziwiona ze świat wciąż istnieje; lecz cóż - trzeba było żyć dalej, nieważne ile razy runęło niebo. Uzdrowicieli z pewnością brakowało.
A więc - skończyły się wakacje, a panna Pomfrey nie chciała zostać bezczynna. Dzięki znajomościom zdobytym podczas stażu uzdrowicielskiego i krótkiego okresu pracy w szpitalu otrzymała propozycję pracy w nim do trzydziestego pierwszego sierpnia. Rąk do pracy brakowało, więc cieszono się z jej obecności choćby i na te nieco ponad dwa miesiące. Odkąd tylko rok szkolny się skończył przez pięć dni w tygodniu pojawiała się w szpitalu św. Munga.
Nie inaczej było drugie lipca. Na miejscu zjawiła się kwadrans przed południem. Nie teleportowała się, oczywiście, od momentu pożaru Ministerstwa Magii nie było to możliwe. Wszyscy byli zmuszeni korzystać z innych form transportu, co przysparzało wiele problemów. Lot na miotle był wykluczony, nie mogła łamać kodeksu tajności, choć i mugoli także dręczyły anomalie. Wyszedłszy przed swoją kamienicę, w której mieszkali sami czarodzieje, machnęła różdżką w powietrzu i wezwała Błędnego Rycerza. Był przepełniony ja nigdy, nie było nawet wolnego krzesła. Na całe szczęście kilka minut później znalazł się już pod Szpitalem św. Munga. Ledwie znalazła się w środku, a natychmiast oblepił ją chaos złożony z krzyków i rozmów, bukietu zapachów na które składały się wonie maści, eliksirów i zeschniętej krwi. Nie było ani chwili spokoju.
Panna Pomfrey udała się na piętro piąte, gdzie miejsce miał oddział urazów pozaklęciowych. W chwili obecnej to on był najbardziej oblegany i potrzebował największej ilości rąk do pracy, co było zrządzeniem losu, bo właśnie tu pracowała zanim podjęła pracę w Hogwarcie. W pokoju socjalnym przebrała się w szatę, którą musiał nosić każdy uzdrowiciel - soczyście limonkową i mocno rzucającą się w oczy. Przywykła już do tego ostrego koloru, choć zawsze, gdy spoglądała na siebie w lustro, mając ją na sobie, krzywiła się lekko. Preferowała skromne, blade kolory. Włosy splotła w ciasny warkocz, coby nie przeszkadzały w pracy, a wnet została poinformowana, że na sali numer jeden znalazł się pacjent potrzebujący pilnej pomocy.
Niemal tam pobiegła, gdy dowiedziała się, że jest w ciężkim stanie; ponoć trafił na wyjątkowo... brutalnego przeciwnika w Klubie Pojedynków. Już z korytarza słyszała jego jęki, a gdy przekroczyła próg sali chorych w jej nozdrza uderzył zapach krwi. Pacjentem okazał się być młodzieniec, nie mógł mieć więcej niźli dwadzieścia lat; najpewniej niedoświadczony, lecz pełen zapału i chęci do pojedynków, trafił na bardziej doświadczonego przeciwnika.
- Rozbierz go - poleciła panna Pomfrey uzdrowicielowi, który jej towarzyszył. Szatę i tak miał już całą w strzępach i krwi. Mężczyzna obnażył klatkę piersiową i ramiona pacjenta, a Poppy zacmokała z niepokojem. Na piersi i w brzuchu widniały głębokie rany, najpewniej po sztyletach wyczarowanych zaklęciem Lamino. Wszędzie bladą skórę znaczyły także fioletowo-czerwone plamy po stłuczeniach. Ramiona miał jednocześnie poparzone i odmrożone. Pojedynek musiał go wykończyć. Na młodej twarzy malowało się jednako zmęczenie i ból, którym postanowiła ulżyć.
- To cię znieczuli, nie będzie już tak bolało - odezwała się do niego łagodnie, lewą dłonią odgarniając mu spocone włosy czoła. Przyłożyła koniec różdżki do jego piersi i wyrzekła: - Subsisto Dolorem Maxima - a rozbłysł bladym światłem, które wniknęło w skórę. Młodzieniec westchnął z głęboką ulgą, bo choć rany nie zniknęły, przestały mu tak mocno doskwierać. Przynajmniej na jakiś czas.
Najpoważniejsze były rany cięte na piersi i brzuchu, nimi zajęła się więc w pierwszej kolejności. - Curatio Vulnera Horribilis - wyszeptała, a potem powtórzyła tę inkantację jeszcze kilkukrotnie. Białe promienie wysnuwały się z końca różdżki, a ich światło wnikało w rany, sprawiało, że zaczynały się zasklepiać, a uszkodzona skóra materializować na jej oczach. Zajęło to dłuższą chwilę, nie mogła się śpieszyć, bo jak powszechnie wiadomo, gdzie czarodziej się śpieszy, tam się czarnoksiężnik cieszy. Magia lecznica była dziedziną magii niezwykle złożoną i trudną, wymagała skupienia i koncentracji, a także czasu. Dlatego dla bezpieczeństwa powtórzyła inkantację zaklęcia znieczulającego, by w trakcie pacjent nie zaczął jej pod różdżką jęczeć z bólu. - Subsisto Dolorem Maxima - powtórzyła, po czym powiodła spojrzeniem po jego odsłoniętych ramionach.
Przypomniała sobie własne pojedynki sprzed dwóch miesięcy. Decyzja o podjęciu nich była wyjątkowo niemądra z jej strony, całkowicie do panny Pomfrey niepodobna; przerażona tym, co działo się wokół stwierdziła, że potrzebuje podszkolić się w pojedynkach, wojna nie oszczędza wszak nikogo, a ona musiała przysłużyć się Zakonowi Feniksa, lecz... W obu pojedynkach odniosła klęskę, co utwierdziło ją w przekonaniu, że absolutnie się do tego nie nadaje. Powstała jednostka badawcza, a ona mogła przysłużyć się organizacji w inny sposób.
Czerwone rany widniały na skórze rąk, zarówno po poparzeniach, jak i odmrożeniach; przyjrzała im się dokładnie, coby odróżnić w które miejsce jakie trafiło zaklęcie, po czym wybrała odpowiednią inkantację, gdy przyłożyła do ran różdżkę. - Cauma Sanavi Maxima - wyrzekła spokojnie i pewnie, a błękitny promień zaklęcia wychynął z różdżki niby wstążka i oplótł poparzone przedramię. Być może przez kulę ognia, a może przez ładunki elektryczne, tego nie wiedziała, a pacjent nie był skory do rozmów. Usta miał wygięte w podkówkę, jakby obraził się na cały świat, bo właśnie jego winił za swą porażkę. - Figidu Horribilis - odezwała się, przykładając różdżkę do wyraźnie odmrożonej lewej dłoni. Rany znikały nieśpiesznie, zaklęcia działały tak jak powinny. Na całe szczęście magię w Szpitalu św. Munga ustabilizowano krótko po wybuchu w nocy pierwszego magia, była stabilna i nie dręczyły ich tutaj anomalie.
Minęła niemal godzina, nim uporała się z wszystkimi ranami, które mu zadano. Uwolniła skórę od siniaków i stłuczeń, od ran otwartych i poparzeń, lecz jednego wyleczyć nie mogła - zmęczenia i wyczerpania organizmu. Niewiele młodzieńcowi już dolegało, lecz musiał pozostać następną noc pod obserwacją uzdrowicieli. Bardzo mocno oberwał.
- Nie martw się, następnym razem pójdzie ci lepiej. Ale dziś zostaniesz tu do rana, dobrze? Każę przynieść ci eliksir słodkiego snu, więc prędko zaśniesz i odpoczniesz. Organizm się zregeneruje - przemawiała do niego łagodnie i uprzejmie, lecz naburmuszony bąknął jedynie kilka słów podziękowania, po czym odwrócił od niej spojrzenie. Panna Pomfrey pokręciła jedynie głową, po czym opuściła salę chorych - przecież nie zmusi go do rozmowy.
Ledwie przekroczyła próg, a podeszła do niej inna uzdrowcielka, oznajmiając, że jest potrzeba w sali na końcu korytarza, gdzie za chwilę miał pojawić się pacjent poszkodowany przez zbliżenie się do źródła anomalii. Dostrzegłszy jak ratownicy wnoszą go doń na magicznych noszach, pośpieszyła w tamtą stronę z różdżką w pogotowiu.
Ostatnio przez całe swe dyżury nie miała ani chwili wytchnienia.
| zt
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W nocy niewiele spała. Przekręcała się jedynie z boku na bok, dziwnie wierciła w pościeli, nie mogąc odnaleźć wygodnej pozycji i wytchnienia. Czuła się zmęczona poprzednim dniem w Szpitalu św. Munga, pracy jej wczoraj nie brakowało, lecz choć powieki miała ciężkie, to sen nie chciał nadejść. Londyn od kilku dni spowijała ciężka, zimna mgła; śnieg już stopniał, lecz zrobiło się niewiele cieplej, choć mieli już lipiec. Marzła we własnym łóżku, aż w pewnym momencie opuściła je na chwilę, aby wciągnąć na stopy grube, wełniane skarpety; w niczym to nie pomogło, zasnęła dopiero nad ranem, choć serce kołatało wciąż niespokojnie na samą myśl o tych wszystkich czarodziejach i mugolach, którzy przez ostatnie dni nie zdołali już wybudzić się ze snu - bo zamarzli we własnych łóżkach. Panna Pomfrey nie potrafiła zrozumieć tego, co się dzieje, miała nadzieję, że najbliższe spotkanie Zakonu Feniksa rozwieje jej wątpliwości; choć wcale nie oczekiwała, że poczuje się po nim lepiej. Nikt nie miał powodów do radości.
Ledwie zmrużyła oczy, a musiała zerwać się z łóżka. W końcu nastawiony budzik na coś się przydał; zwykle budziła się sama z siebie równo pięć minut przed jego sygnałem i wyłączała go, nim zdążył pobudzić sąsiadów. Do Szpitala św. Munga udała się Błędnym Rycerzem, od kilku dni najpopularniejszy ostatnio środkiem transportu; co prawda miała swoją starą miotłę i potrafiła na niej latać, wolała jednak nie przyprawić mugola o zawał serca, gdy leciałaby nad dachami londyńskich kamienic - przez anomalie mieli już naprawdę dość wrażeń. W szpitalu zjawiła się nieco zaspana, zamyślona, z lekko podkrążonymi ze zmęczenia oczyma; prędko przebrała się w kanarkową szatę uzdrowiciela i udała się na poranny obchód. Sale chorych były wręcz przepełnione; najgorsze zostało już zażegnane, lecz niektóre z ofiar pożaru Ministerstwa Magii będą musiały zostać tu jeszcze wiele dni. Szatańska pożoga zadała im tak dotkliwe obrażenia, które ciężko było uleczyć tradycyjnymi zaklęciami; rany po czarnej magii goiły się bardzo długo i niełatwo.
Obchód zajął pannie Pomfrey więcej czasu, niż planowała; dlatego gdy zjawiła się na korytarzu na piątym piętrze nerwowo rozglądała się wokół, próbując odnaleźć spojrzeniem znajomą sylwetkę, a gdy w końcu dostrzegła Eileen, podeszła doń pośpiesznie.
- Dzień dobry, Eileen, wybacz mi, że musiałaś czekać... - odezwała się natychmiast, obdarzając świeżo upieczoną mężatkę przepraszającym uśmiechem; Poppy wyciągnęła ręce i zamknęła ją w serdecznym uścisku, jeden z policzków Eileen obdarowując całusem. - Wejdźmy tutaj, jest pusta... - zaproponowała, wskazując gestem na salę po lewej - dziś rano opuściło ją dwoje pacjentów, powinna być już posprzątana i pusta.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Też tej nocy nie spała. Jej głowa była pełna nieproszonych myśli. Nie pukały, nie pytały o możliwość zakotwiczenia się w jej spustoszonym umyśle – wchodziły tak po prostu, jak do siebie. Nieprzerwanie myślała o wszystkim, co niedawno miało miejsce. O pożarze w Ministerstwie Magii, który wywołany został Szatańską Pożogą – tak potężną, że zajęła cały gmach, przecież tak ogromny i kryjący w sobie plątaninę tysiąca korytarzy. O kuzynie Herewarda, który wtedy zginął, o jego żonie i trójce dzieci, których zostawił. Wtedy uświadamiała sobie, że prawdopodobnie była w takiej samej sytuacji. Słowa Just na tyle mocno w nią wsiąknęły, a wszystkie symptomy wydawały się być tak jednoznaczne, że coraz bardziej zdawała sobie z tego sprawę. Ostatecznie Poppy miała potwierdzić lub zaprzeczyć jej podejrzeniom. Na razie jednak ta myśl była dziwnie oddalona, zdecydowanie bliższe były Eileen wizje jej samej na miejscu pani Blishwick – co, jeśli też zostanie sama z dzieckiem? Co, jeśli ją zostawi?
Jego ciepły oddech na szyi wcale nie ułatwiał jej przebrnięcia przez ciemną, gęstą noc, ale cieszyła się, że chociaż on tej nocy mógł zasnąć i odpocząć. Nie ruszała się, spokojnie oddychała, pod opadniętymi powiekami odtwarzając migawki, analizy i kolejne teorie. Nie wyszła na tym dobrze, bo wstała z łóżka zdecydowanie bardziej zmęczona niż kiedy się w nim kładła. Robienie jajecznicy ze świeżymi pomidorami i szczypiorkiem nieco ją orzeźwiło, dodatkowo kubek kawy podniósł ciśnienie, zakazał powiekom opadać w niekontrolowanej chęci. Ubrała się od razu do pracy, w roboczą, brązową sukienkę, pod spód nie ubierając zbyt wiele trudnych do zdjęcia rzeczy, nie chciała sobie komplikować tej sprawy, to i tak, nawet, jeśli zdecydowała się poprosić o pomoc kochaną Poppy, było dość nieprzyjemne doznanie. Do Munga pojechała Błędnym Rycerzem, bo chociaż wzięła ją chęć na samotny spacer, szybko przypomniała sobie, że to nie był czas na takie szalone wyprawy. Londyńczycy na pewno byli przerażeni, a przerażeni ludzie byli zdolni do wszystkiego.
Na parterze jakaś dobra uzdrowicielka powiedziała jej, że Poppy jest aktualnie na obchodzie i powinna poczekać na nią na piątym piętrze. Wdrapała się więc tam i przysiadła na jednym z wolnych krzeseł. Od razu uderzył w nią widok kręcących się wszędzie ludzi – rannych i wyleczonych, ale z wciąż bladymi twarzami i sińcami pod oczami. Pożar był przeszło tydzień temu, a wciąż widać było jego skutki. Westchnęła tylko, smutno patrząc po obcych twarzach. Mignięcie limonkowego fartucha zmusiło ją do wstania, ale dopiero, kiedy zobaczyła jasną, upstrzoną piegami twarz była pewna, że to panna Pomfrey. Z ogromną ulgą przyjęła jej uścisk i odwzajemniła go z podobną siłą, również całując ją po przyjacielsku w policzek.
– Nic się nie stało. Mnóstwo roboty? – uśmiechnęła się do niej łagodnie. Źle wyglądała. – Powinnaś odpocząć, Poppy – powiedziała mimowolnie, za chwilę gryząc się w język. Hipokrytka.
Weszła za nią do sali i zamknęła po cichu drzwi. Z jednej strony usilnie chciała się dowiedzieć, czy jej domysły miały sens, ale z drugiej wolała żyć w niewiedzy. Nie było już wyjścia.
– Właściwie… – zaczęła, ale szybko ucichła, chrząkając. Wierzyła, że mogła jej powiedzieć wszystko, znały się nie od dzisiaj, poza tym Poppy jak nikt inny potrafił dochować tajemnicy i zrozumieć pewne kwestie zdecydowanie lepiej, ale jednak… bała się. Bała się, że zostanie uznana za kogoś, kim tak naprawdę nigdy nie była. To był przypadek, emocje górujące nad ciałem. – Chciałam poprosić, żebyś… bo znacznie lepiej się na tym znasz… no wiesz… - wzięła głęboki wdech. – Chciałam poprosić, żebyś sprawdziła, czy nie jestem w ciąży. I… nie patrz na to, że tydzień temu brałam ślub. To może nie mieć znaczenia.
Westchnęła cicho, garbiąc się, jakby nagle na jej barki zleciał ogromny ciężar. W gruncie rzeczy to naprawdę nie miało znaczenia.
Jego ciepły oddech na szyi wcale nie ułatwiał jej przebrnięcia przez ciemną, gęstą noc, ale cieszyła się, że chociaż on tej nocy mógł zasnąć i odpocząć. Nie ruszała się, spokojnie oddychała, pod opadniętymi powiekami odtwarzając migawki, analizy i kolejne teorie. Nie wyszła na tym dobrze, bo wstała z łóżka zdecydowanie bardziej zmęczona niż kiedy się w nim kładła. Robienie jajecznicy ze świeżymi pomidorami i szczypiorkiem nieco ją orzeźwiło, dodatkowo kubek kawy podniósł ciśnienie, zakazał powiekom opadać w niekontrolowanej chęci. Ubrała się od razu do pracy, w roboczą, brązową sukienkę, pod spód nie ubierając zbyt wiele trudnych do zdjęcia rzeczy, nie chciała sobie komplikować tej sprawy, to i tak, nawet, jeśli zdecydowała się poprosić o pomoc kochaną Poppy, było dość nieprzyjemne doznanie. Do Munga pojechała Błędnym Rycerzem, bo chociaż wzięła ją chęć na samotny spacer, szybko przypomniała sobie, że to nie był czas na takie szalone wyprawy. Londyńczycy na pewno byli przerażeni, a przerażeni ludzie byli zdolni do wszystkiego.
Na parterze jakaś dobra uzdrowicielka powiedziała jej, że Poppy jest aktualnie na obchodzie i powinna poczekać na nią na piątym piętrze. Wdrapała się więc tam i przysiadła na jednym z wolnych krzeseł. Od razu uderzył w nią widok kręcących się wszędzie ludzi – rannych i wyleczonych, ale z wciąż bladymi twarzami i sińcami pod oczami. Pożar był przeszło tydzień temu, a wciąż widać było jego skutki. Westchnęła tylko, smutno patrząc po obcych twarzach. Mignięcie limonkowego fartucha zmusiło ją do wstania, ale dopiero, kiedy zobaczyła jasną, upstrzoną piegami twarz była pewna, że to panna Pomfrey. Z ogromną ulgą przyjęła jej uścisk i odwzajemniła go z podobną siłą, również całując ją po przyjacielsku w policzek.
– Nic się nie stało. Mnóstwo roboty? – uśmiechnęła się do niej łagodnie. Źle wyglądała. – Powinnaś odpocząć, Poppy – powiedziała mimowolnie, za chwilę gryząc się w język. Hipokrytka.
Weszła za nią do sali i zamknęła po cichu drzwi. Z jednej strony usilnie chciała się dowiedzieć, czy jej domysły miały sens, ale z drugiej wolała żyć w niewiedzy. Nie było już wyjścia.
– Właściwie… – zaczęła, ale szybko ucichła, chrząkając. Wierzyła, że mogła jej powiedzieć wszystko, znały się nie od dzisiaj, poza tym Poppy jak nikt inny potrafił dochować tajemnicy i zrozumieć pewne kwestie zdecydowanie lepiej, ale jednak… bała się. Bała się, że zostanie uznana za kogoś, kim tak naprawdę nigdy nie była. To był przypadek, emocje górujące nad ciałem. – Chciałam poprosić, żebyś… bo znacznie lepiej się na tym znasz… no wiesz… - wzięła głęboki wdech. – Chciałam poprosić, żebyś sprawdziła, czy nie jestem w ciąży. I… nie patrz na to, że tydzień temu brałam ślub. To może nie mieć znaczenia.
Westchnęła cicho, garbiąc się, jakby nagle na jej barki zleciał ogromny ciężar. W gruncie rzeczy to naprawdę nie miało znaczenia.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- Niestety tak... Sama rozumiesz. To co się dzieje... - przechodzi ludzkie pojęcie, westchnęła ciężko Poppy. Nie chciała jednak Eileen zadręczać opowieściami o krzyczących z bólu pacjentach, których należało wprowadzć w śpiączkę. O wszystkich, których nie dało się ocalić, a których bliskim należało przekazać smutne nowiny. Poppy wiedziała, że nie powinna wszystkiego tak mocno brać do siebie, spróbować się zdystanswać, lecz... nie potrafiła. Miała w sobie zbyt wiele empatii, za dużo współczucia. Ciężko znosiła ostatnie dni i to odbijało się w zmęczonej twarzy. Rzeczywiście, powinna była odpocząć, lecz ani myślała to robić. Była potrzebna. Pokręciła więc głową w odpowiedzi. - Wszystko w porządku, nie martw się - odpowiedziała, a ponieważ kłamała, spojrzała w inną stronę, by to ukryć. Nie chciała, aby Eileen się o nią martwiła.
Sala rzeczywiście okazała się pusta, tak jak sądziła. Dwa łóżka zostały o poranku zwolnione, a salowe zdążyły wszystko już posprzątać i zmienić pościel na świeżą. W rogu sali stała również staromodna kozetka, na której można było pacjenta, w razie potrzeby, przebadać. Weszły do środka, Eileen zamknęła za nimi drzwi, a panna Pomfrey natychmiast podeszła do okiennicy, by ją zamknąć; nieco z hukiem, bo zdążył zrobić się przeciąg. Zacmokała z niezadowoleniem i pociągnęła klamkę w dół. Sala zdążyła się już przewietrzyć, a choć czerwcowy śnieg stopniał, to na zewnątrz wciąż było niepoprawnie zimno, chociaż mieli początek lipca. Lato w Wielkiej Brytanii z rzadka bywało upalne, lecz teraz... Nie było wątpliwości, że dziwaczna pogoda i zimne mgły to wina anomalii. Mogły się więc przeziębić, zwłaszcza Eileen, którą podejrzewała o problem ze zdrowiem, skoro poprosiła o badanie.
- Tak? - zachęciła Eileen do kontynuwania, gdy ucichła. Poppy podeszłe do jednego z łóżek i wskazała na nie gestem dłoni, aby gajowa na nim usiadła. Sądziła, że zaraz będzie musiała obadać jej węzły chłonne i zajrzeć do gardła. Na zewnątrz było naprawdę zimno.... Wpatrywała się w twarz pani Bartius z łagodnym, dobrotliwym uśmiechem; nie sądziła, że problem może okazać się tak wstydliwy.
W pierwszym odruchu chciała się żachnąć, że na potwierdzenie ciąży jest jeszcze stanowczo za wcześnie; ślub wszak odbył się zaledwie kilka dni temu, stwierdzenie stanu błogosławionego byłoby możliwe dopiero za dwa, trzy tygodnie.
Otworzywszy jednak usta prędko je zamknęła, zbita z pantałyku.
- Oczywiście, kochana, sprawdzimy to - odezwała się od razu, łagodnie, nie przestając się uśmiechać; nie pozwoliła sobie nawet na moment zawahania, pokazanie zaskoczenia - to byłoby nie tylko absolutnie nieprofesjonalne z jej strony, lecz także wyjątkowo nietaktowne. Ani uzdrowiciel, ani przyjaciółka nie byli od tego, by drugiego człowieka oceniać. W gabinecie magomedyka nie było miejsca na pouczenia, karcące spojrzenia, czy wytknięcie niemoralnych występków - zwłaszcza w przypadku ciężarnych, z którymi należało postępować delikatnie i troskliwie. - Robierz się od pasa w dół i połóż się - poleciła Poppy, wskazując na łóżko, a sama podeszła do kąta, gdzie stała misa. Zaklęciem napełniła ją czystą wodą, w której bardzo dokładnie umyła dłonie, przedtem podwijając rękawy. - Kiedy ostatni raz miałaś miesięczne krwawienie? - spytała otwarcie, po chwili odwracając się ku Eileen; wysuszyła dłonie czystym ręcznikiem. - Czy o poranku czujesz, że ci niedobrze?
Zbliżyła się do łóżka, a skupione spojrzenie Poppy utkwiło w twarzy Eileen.
Sala rzeczywiście okazała się pusta, tak jak sądziła. Dwa łóżka zostały o poranku zwolnione, a salowe zdążyły wszystko już posprzątać i zmienić pościel na świeżą. W rogu sali stała również staromodna kozetka, na której można było pacjenta, w razie potrzeby, przebadać. Weszły do środka, Eileen zamknęła za nimi drzwi, a panna Pomfrey natychmiast podeszła do okiennicy, by ją zamknąć; nieco z hukiem, bo zdążył zrobić się przeciąg. Zacmokała z niezadowoleniem i pociągnęła klamkę w dół. Sala zdążyła się już przewietrzyć, a choć czerwcowy śnieg stopniał, to na zewnątrz wciąż było niepoprawnie zimno, chociaż mieli początek lipca. Lato w Wielkiej Brytanii z rzadka bywało upalne, lecz teraz... Nie było wątpliwości, że dziwaczna pogoda i zimne mgły to wina anomalii. Mogły się więc przeziębić, zwłaszcza Eileen, którą podejrzewała o problem ze zdrowiem, skoro poprosiła o badanie.
- Tak? - zachęciła Eileen do kontynuwania, gdy ucichła. Poppy podeszłe do jednego z łóżek i wskazała na nie gestem dłoni, aby gajowa na nim usiadła. Sądziła, że zaraz będzie musiała obadać jej węzły chłonne i zajrzeć do gardła. Na zewnątrz było naprawdę zimno.... Wpatrywała się w twarz pani Bartius z łagodnym, dobrotliwym uśmiechem; nie sądziła, że problem może okazać się tak wstydliwy.
W pierwszym odruchu chciała się żachnąć, że na potwierdzenie ciąży jest jeszcze stanowczo za wcześnie; ślub wszak odbył się zaledwie kilka dni temu, stwierdzenie stanu błogosławionego byłoby możliwe dopiero za dwa, trzy tygodnie.
Otworzywszy jednak usta prędko je zamknęła, zbita z pantałyku.
- Oczywiście, kochana, sprawdzimy to - odezwała się od razu, łagodnie, nie przestając się uśmiechać; nie pozwoliła sobie nawet na moment zawahania, pokazanie zaskoczenia - to byłoby nie tylko absolutnie nieprofesjonalne z jej strony, lecz także wyjątkowo nietaktowne. Ani uzdrowiciel, ani przyjaciółka nie byli od tego, by drugiego człowieka oceniać. W gabinecie magomedyka nie było miejsca na pouczenia, karcące spojrzenia, czy wytknięcie niemoralnych występków - zwłaszcza w przypadku ciężarnych, z którymi należało postępować delikatnie i troskliwie. - Robierz się od pasa w dół i połóż się - poleciła Poppy, wskazując na łóżko, a sama podeszła do kąta, gdzie stała misa. Zaklęciem napełniła ją czystą wodą, w której bardzo dokładnie umyła dłonie, przedtem podwijając rękawy. - Kiedy ostatni raz miałaś miesięczne krwawienie? - spytała otwarcie, po chwili odwracając się ku Eileen; wysuszyła dłonie czystym ręcznikiem. - Czy o poranku czujesz, że ci niedobrze?
Zbliżyła się do łóżka, a skupione spojrzenie Poppy utkwiło w twarzy Eileen.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Obstawanie przy tym, żeby Poppy odpoczęła byłoby grubym nietaktem i sporą dawką ignorancji wobec najbardziej potrzebujących. Panna Pomfrey była niezastąpiona na swoim stanowisku – mogła zrobić sobie wolne, przecież rok szkolny skończył się przy końcu czerwca, a ona wróciła do Munga, żeby wspomóc tutejszą służbę. Postanowiła, że szybko wróci do domu, złapie trochę jajecznicy ze śniadania, parę kromek świeżego chleba z domowym masłem i przyniesie to przyjaciółce. Może i nie było czasu na odpoczynek, ale powinna coś zjeść, nabrać sił, żeby nie latać między pacjentami jak duch. Przyjęła jej odpowiedź łagodnym przytaknięciem. Dałaby sobie rękę uciąć, że przynajmniej połowa populacji znajdującej się za drzwiami, które właśnie zamykała, to byli czarodzieje krwi mugolskiej. Na chwilę Poppy udało się odpędzić od Eileen uporczywe myśli, które zalewały ją od połowy czerwca, ale kiedy weszła do pustego pomieszczenia, w którym były tylko one dwie – wszystko wróciło. Rzadko zaglądała do szpitala św. Munga, a jeszcze rzadziej, bo prawie wcale, z problemami takiego kalibru. Wolała, żeby taki stan rzeczy pozostał niezmieniony, ale cóż, tak się nie dało. Musiała oderwać ten plaster. Jeśli nie bezboleśnie, to chociaż szybko.
– Merlinie, daj mi siłę – mruknęła niewyraźnie pod nosem, gdy siadała na kozetce, by, korzystając z nagromadzonego substytutu odwagi, móc wyłożyć Poppy cały problem. Według niej reakcja była tylko jedna i to niezbyt pozytywna. Właściwie była przygotowana na pogardę i krzywe spojrzenia… ale wyjątkowo mocno zadziwił ją fakt stałej, niezmienionej twarzy Poppy. Patrzyła na nią całkiem zaskoczona, mieląc na końcu języka pytanie, które jednak ostatecznie przełknęła. Nie chciała kusić losu i sprawiać sobie celowo przykrości. Nie praktykowała ascetyzmu. – R-rozebrać? – zająknęła się, przełykając zaraz ślinę. – A nie można jakoś… tak… wiesz… – słodka Roweno i wszystkie mandragory – Bez rozbierania? Nie?
Wzięła głębszy, drżący wdech i sięgnęła do wysokich botków, żeby poluźnić rzemyki i ściągnąć je ze stóp. Potem z widocznym oporem pozbyła się spódnicy i ciepłych rajtuzów. Chwyciła leżący na łóżku świeży, złożony koc i nakryła się nim. Znała Poppy, była świetnym magomedykiem, ale wstyd jednak wygrywał w przedbiegach. Przeniosła na przyjaciółkę wzrok lśniących od stresu oczu, który w połączeniu z bladą skórą zdawał się być ponurym preludium do paniki. Ale jak na razie trzymała się twardo.
– Właściwie ostatni raz chyba w… w marcu, tak sądzę. Albo na początku kwietnia, już nie pamiętam – pamięć rozdzierała się jak szalona. – Po wydarzeniach z odsieczy, a potem po wybuchu anomalii nie przejmowałam się, że go nie było. W czerwcu też się nie pojawił. Od dawna był dość… dość regularny. – tarła kciukiem o palce prawej dłoni, na zmianę je ze sobą zaciskając. Pokiwała głową na zadane pytanie. – Wymiotowałam tylko do końca maja. Sądziłam, że to, no wiesz… że to jakiś rozstrój żołądka, od maja nie jadłam tak często i chętnie, więc zaczęłam zmieniać jadłospis. Podziałało, chociaż mdłości atakowały w najbardziej niespodziewanych momentach. Nawet na weselu, po tańcach. Nie wiem, czy był to jeszcze maj, czy czerwiec, ale zaczęły… zaczęły… - spojrzała na Poppy błagalnie, jakby chciała przeprosić za to, że nie potrafi się przy niej wysłowić. – Zaczęły mnie boleć piersi. Jak przy krwawieniu. Sądziłam, że mój organizm się jakby… stabilizuje? I… jakoś to będzie.
W tej chwili chciała jedynie poklepać się po ramieniu i powiedzieć – na stopione ucho Barty’ego, Eileen.
– Merlinie, daj mi siłę – mruknęła niewyraźnie pod nosem, gdy siadała na kozetce, by, korzystając z nagromadzonego substytutu odwagi, móc wyłożyć Poppy cały problem. Według niej reakcja była tylko jedna i to niezbyt pozytywna. Właściwie była przygotowana na pogardę i krzywe spojrzenia… ale wyjątkowo mocno zadziwił ją fakt stałej, niezmienionej twarzy Poppy. Patrzyła na nią całkiem zaskoczona, mieląc na końcu języka pytanie, które jednak ostatecznie przełknęła. Nie chciała kusić losu i sprawiać sobie celowo przykrości. Nie praktykowała ascetyzmu. – R-rozebrać? – zająknęła się, przełykając zaraz ślinę. – A nie można jakoś… tak… wiesz… – słodka Roweno i wszystkie mandragory – Bez rozbierania? Nie?
Wzięła głębszy, drżący wdech i sięgnęła do wysokich botków, żeby poluźnić rzemyki i ściągnąć je ze stóp. Potem z widocznym oporem pozbyła się spódnicy i ciepłych rajtuzów. Chwyciła leżący na łóżku świeży, złożony koc i nakryła się nim. Znała Poppy, była świetnym magomedykiem, ale wstyd jednak wygrywał w przedbiegach. Przeniosła na przyjaciółkę wzrok lśniących od stresu oczu, który w połączeniu z bladą skórą zdawał się być ponurym preludium do paniki. Ale jak na razie trzymała się twardo.
– Właściwie ostatni raz chyba w… w marcu, tak sądzę. Albo na początku kwietnia, już nie pamiętam – pamięć rozdzierała się jak szalona. – Po wydarzeniach z odsieczy, a potem po wybuchu anomalii nie przejmowałam się, że go nie było. W czerwcu też się nie pojawił. Od dawna był dość… dość regularny. – tarła kciukiem o palce prawej dłoni, na zmianę je ze sobą zaciskając. Pokiwała głową na zadane pytanie. – Wymiotowałam tylko do końca maja. Sądziłam, że to, no wiesz… że to jakiś rozstrój żołądka, od maja nie jadłam tak często i chętnie, więc zaczęłam zmieniać jadłospis. Podziałało, chociaż mdłości atakowały w najbardziej niespodziewanych momentach. Nawet na weselu, po tańcach. Nie wiem, czy był to jeszcze maj, czy czerwiec, ale zaczęły… zaczęły… - spojrzała na Poppy błagalnie, jakby chciała przeprosić za to, że nie potrafi się przy niej wysłowić. – Zaczęły mnie boleć piersi. Jak przy krwawieniu. Sądziłam, że mój organizm się jakby… stabilizuje? I… jakoś to będzie.
W tej chwili chciała jedynie poklepać się po ramieniu i powiedzieć – na stopione ucho Barty’ego, Eileen.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Na twarzy Poppy pojawił się przepraszający wyraz, gdy mówiła: - To konieczne.
Jako uzdrowicielka podchodziła do tego inaczej; przywykła już do widoku ludzkiego ciała, nie mogła nawet czuć się skrępowana nagością pacjenta, to byłoby nieprofesjonalne. Miała w sobie jednak na tyle empatii, by rozumieć drugą stronę. Stała więc odwrócona plecami do Eileen aż za długo, dziwnie nieśpiesznie szorując dłonie; chciała dać jej nieco prywatności, całą tę sytuację nieco ułatwić, z pewnością była dla zielarki bardzo krępująca. Nawet, gdy się do niej odwróciła, taktownie spojrzała w okno, które przed chwilą zamknęła.
- Czasami krwawienie znacznie się spóźnia, nawet o kilka miesięcy, gdy sytuacja jest bardzo stresogenna, a ty wiele przeszłaś, kochanie - odparła po chwili zamyślenia. Dotychczas nawet nie zastanawiała się nawet nad wpływem anomalii na tę część kobiecego organizmu. W Hogwarcie miała do czynienia głównie z dziećmi, a u młodych dziewcząt nieregularność tej kobiecej przypadłości była czymś zupełnie normalnym. Do głowy przyszła jej straszna myśl - jak na niestabilność magii zareaguje kobieta w zaawansowanej ciąży? A noworodek? Mugoli dręczyły anomalie, a więc i w dzieci, w których nie przebudziła się jeszcze moc, były na to narażone... Odsunęła jednak od siebie te myśli. Uśmiechnęła się do Eileen pokrzepiająco. Nie zamierzała się z nią tym dzielić, stres mógł jej tylko zaszkodzić - oczywiście, jeśli naprawdę nosiła pod sercem dziecko.
Mina pani Bartius była tak zakłopotana i zawstydzona, że powinna był teraz powiedzieć: No nie rumień się teraz jak dziewica! Ale nazywała się Poppy Pomfrey, a Poppy Pomfrey nigdy nie przychodziły do głowy podobne złośliwości. Miała gołębie serce.
- Nie denerwuj się tak. Jeśli to ciąża, to jest to wyłącznie powód do radości - powiedziała uzdrowicielka, chcąc Eileen podnieść na duchu; domyślała się jednak, że to zdenerwowanie nie jest spowodowane tylko przyznaniem się do niedochowania czystości przed ślubem. Rozpętała się wojna i nikt nie był już bezpieczny.
- Miałaś dziwne zachcianki? - weszła jej w słowo, gdy powiedziała o zmianie jadłospisu, to mogło być istotne. - A czułaś się dziwnie zmęczona? Senna? - dopytywała dalej, choć wiedziała, że trudne przejścia podczas odsieczy w Hogwarcie również mogły być przyczyną podobnych niedyspozycji. - Bolą piersi, ale bez krwawienia? - upewniła się; to już było dość jednoznaczne.
Najpierw ujęła Eileen za brodę, dokładnie przyglądając się oczom; oczy ciężarnych stawały się jakby głębiej osadzone i podkrążone, przez zmęczenie i niewyspanie, ale to również mogło by skutkiem stresu przez wszystko, co miało ostatnio miejsce. Wyciągnęła dłonie pewnym ruchem w stronę jej klatki piersiowej, delikatnie badając biust; rzeczywiście był obrzęknięty, miała nadzieję, że nie sprawiła jej tym doskwierającego bólu. Cofnęła się dwa kroki i podwinęła koc; musiała przebadać ją dokładnie, a w ciemnościach nic nie zobaczy. Uśmiechnęła się do Eileen pokrzepiająco i delikatnym ruchem wsunęła prawą dłoń między jej uda; rozumiała rumieniec, to z pewności było dla niej krępujące - dobrze jednak, że przyszła do niej, do kobiety. Na oddziale dla ciężarnych mogła trafić na mężczyznę, a wtedy wszystko jeszcze bardziej by się skomplikowało. Starała się być jak najbardziej delikatna, a badanie przeprowadzić sprawnie, by zminimalizować stres - gdy dojrzała skórę w pewnym miejscu ciemniejszą, niż powinna była być, dalsze ruchy potwierdziły jedynie przypuszczenia Eileen.
Poppy cofnęła dłoń, a na usta wpłynął szeroki uśmiech.
- Gratuluję, kochana! - odezwała się, nie chcąc dalej trzymać Eileen w niepewności. - Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że już za kilka miesięcy pojawi się na świecie młody Bartius. Albo młoda Bartius. Na moje oko to siódmy, albo ósmy tydzień - nie wyściskała jej od razu, najpierw podeszła do miednicy, aby obmyć dłonie, a Eileen dać chwilę na oswojenie się z tą myślą.
Jako uzdrowicielka podchodziła do tego inaczej; przywykła już do widoku ludzkiego ciała, nie mogła nawet czuć się skrępowana nagością pacjenta, to byłoby nieprofesjonalne. Miała w sobie jednak na tyle empatii, by rozumieć drugą stronę. Stała więc odwrócona plecami do Eileen aż za długo, dziwnie nieśpiesznie szorując dłonie; chciała dać jej nieco prywatności, całą tę sytuację nieco ułatwić, z pewnością była dla zielarki bardzo krępująca. Nawet, gdy się do niej odwróciła, taktownie spojrzała w okno, które przed chwilą zamknęła.
- Czasami krwawienie znacznie się spóźnia, nawet o kilka miesięcy, gdy sytuacja jest bardzo stresogenna, a ty wiele przeszłaś, kochanie - odparła po chwili zamyślenia. Dotychczas nawet nie zastanawiała się nawet nad wpływem anomalii na tę część kobiecego organizmu. W Hogwarcie miała do czynienia głównie z dziećmi, a u młodych dziewcząt nieregularność tej kobiecej przypadłości była czymś zupełnie normalnym. Do głowy przyszła jej straszna myśl - jak na niestabilność magii zareaguje kobieta w zaawansowanej ciąży? A noworodek? Mugoli dręczyły anomalie, a więc i w dzieci, w których nie przebudziła się jeszcze moc, były na to narażone... Odsunęła jednak od siebie te myśli. Uśmiechnęła się do Eileen pokrzepiająco. Nie zamierzała się z nią tym dzielić, stres mógł jej tylko zaszkodzić - oczywiście, jeśli naprawdę nosiła pod sercem dziecko.
Mina pani Bartius była tak zakłopotana i zawstydzona, że powinna był teraz powiedzieć: No nie rumień się teraz jak dziewica! Ale nazywała się Poppy Pomfrey, a Poppy Pomfrey nigdy nie przychodziły do głowy podobne złośliwości. Miała gołębie serce.
- Nie denerwuj się tak. Jeśli to ciąża, to jest to wyłącznie powód do radości - powiedziała uzdrowicielka, chcąc Eileen podnieść na duchu; domyślała się jednak, że to zdenerwowanie nie jest spowodowane tylko przyznaniem się do niedochowania czystości przed ślubem. Rozpętała się wojna i nikt nie był już bezpieczny.
- Miałaś dziwne zachcianki? - weszła jej w słowo, gdy powiedziała o zmianie jadłospisu, to mogło być istotne. - A czułaś się dziwnie zmęczona? Senna? - dopytywała dalej, choć wiedziała, że trudne przejścia podczas odsieczy w Hogwarcie również mogły być przyczyną podobnych niedyspozycji. - Bolą piersi, ale bez krwawienia? - upewniła się; to już było dość jednoznaczne.
Najpierw ujęła Eileen za brodę, dokładnie przyglądając się oczom; oczy ciężarnych stawały się jakby głębiej osadzone i podkrążone, przez zmęczenie i niewyspanie, ale to również mogło by skutkiem stresu przez wszystko, co miało ostatnio miejsce. Wyciągnęła dłonie pewnym ruchem w stronę jej klatki piersiowej, delikatnie badając biust; rzeczywiście był obrzęknięty, miała nadzieję, że nie sprawiła jej tym doskwierającego bólu. Cofnęła się dwa kroki i podwinęła koc; musiała przebadać ją dokładnie, a w ciemnościach nic nie zobaczy. Uśmiechnęła się do Eileen pokrzepiająco i delikatnym ruchem wsunęła prawą dłoń między jej uda; rozumiała rumieniec, to z pewności było dla niej krępujące - dobrze jednak, że przyszła do niej, do kobiety. Na oddziale dla ciężarnych mogła trafić na mężczyznę, a wtedy wszystko jeszcze bardziej by się skomplikowało. Starała się być jak najbardziej delikatna, a badanie przeprowadzić sprawnie, by zminimalizować stres - gdy dojrzała skórę w pewnym miejscu ciemniejszą, niż powinna była być, dalsze ruchy potwierdziły jedynie przypuszczenia Eileen.
Poppy cofnęła dłoń, a na usta wpłynął szeroki uśmiech.
- Gratuluję, kochana! - odezwała się, nie chcąc dalej trzymać Eileen w niepewności. - Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że już za kilka miesięcy pojawi się na świecie młody Bartius. Albo młoda Bartius. Na moje oko to siódmy, albo ósmy tydzień - nie wyściskała jej od razu, najpierw podeszła do miednicy, aby obmyć dłonie, a Eileen dać chwilę na oswojenie się z tą myślą.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tak, wiele przeszła. I właśnie z tego powodu nie powinna była sama wpychać się w ramiona kolejnych problemów. Bo ciąża w jej sytuacji i w aktualnym czasie owszem, była problemem, jakkolwiek ludzie pięknie by o niej nie mówili. Słyszała od matki o stanie błogosławionym, słyszała od innych o nadziei, jedynie stan brzemienny pozostawał dla niej określeniem neutralnym. Bo to było brzemię – w tej chwili, przy jej niestabilności emocjonalnej i właśnie teraz, kiedy Ministerstwo Magii spłonęło, a czarodziejska społeczność stanęła na progu wojny. Teraz, kiedy odkryto, jak wiele niebezpieczeństw czyha za rogiem każdego domu. I to wcale nie był powód do radości.
Nie teraz.
Czuła, że zasycha jej w gardle, im bliżej znajdowała się Poppy i im mniej sekund dzieliło ją od badania. Obserwowała ją jak przerażone zwierzę patrzące na drapieżnika. Wcale nie chciała, ale strach zdawał się przejmować nad nią kontrolę.
– Mnóstwo – jednak temat zachcianek dziwnie spowodował, że myśli zmieniły kurs. Wzięła głębszy wdech. Mentalnie chciała sama poklepać się po ramieniu i uspokoić. Może powinna była powiedzieć Barty’emu o badaniu, Merlinie… – Ostatnio miałam ochotę na marynowane grzybki, a ja nigdy nie jadłam i nie lubiłam marynowanych grzybków. Albo chropianki z miodową musztardą. To się w ogóle nie godzi, takie smaki, słone ze słodkim i jeszcze ostrym. Zrobiłam je któregoś razu i zjadłam wszystkie sama. – tylko szkoda, że i tak nie mogła przytyć od początku maja. – Ale też sporo rzeczy odłożyłam na bok. Nie mogłam pić kawy, nawet lekkiej, tylko krótko parzoną herbatę, niesłodzoną. Na weselu mieliśmy tyle dobroci, a ja ledwie co niektórych uszczknęłam, bo od razu robiło mi się niedobrze. Albo miałam mdłości, albo ciągle chodziłam głodna. Senna czuję się niemal przez cały czas. Zmęczona, niemal wyczerpana. Źle sypiam od maja. Dzisiaj w ogóle nie spałam w nocy, ale podejrzewam, że to… ze stresu.
Wystarczyło jedno, proste pytanie, żeby zdała sobie sprawę, jak wiele symptomów mogło wskazywać na jej stan. Teraz wszystkie objawy zaczynały składać się w całość. Mrugała, patrząc w oczy pannie Pomfrey, wiedząc, że ona znajduje w jej coś, czego Eileen do tej pory nie widziała. Może kryło się za jej tęczówkami coś prócz zmęczenia i strachu. Zapowietrzyła się na krótką chwilę, kiedy nadeszła pora badania. Wzbraniała się bezwolnie, biernie przez chwilę, ale szybko dotarło do niej, że nie po to sama z siebie wysłała Poppy prośbę o badanie, żeby teraz go odmówić. Posłuchała więc polecenia uzdrowicielki, przyjaciółki, i ułożyła się odpowiednio. Zacisnęła powieki i nakryła oczy dłonią, żeby całkiem zamknąć się na obraz, który dział się po drugiej stronie. Myśl o dobrych rzeczach, Eileen. Więc pomyślała o miękkiej fakturze koca leżącego na kanapie, o uśmiechu Herewarda, kiedy rozmawiali przy kolacji o zbliżającym się zakończeniu roku w Hogwarcie, o rozkwitających w ogrodzie matki frezjach, o pomarańczowym sorbecie i waniliowym budyniu. O ostatniej zimie, pięknej i jedynej w swoim rodzaju, kiedy zamiast szczękania zębów w obawie przez zagrożeniem, oboje śmiali się w głos.
Zamrugała, kiedy nagle jej głośne myśli zostały brutalnie uciszone przez głos Poppy. Spojrzała na nią z dziwną mieszaniną emocji, których sama nie do końca potrafiła nazwać. Nie musiała upewniać się, czy rzeczywiście uzdrowicielka się nie myliła albo czy może robi sobie z Eileen żarty.
– Merlinie… – mruknęła tylko, czując, jak jej ramiona uginają się pod naporem ciężaru, który, choć wciąż istniał, teraz nagle stał się nie do zniesienia. Podniosła się do siadu, nie ubierając się jednak, a jedynie okrywając się kocem. – Naprawdę? – a może jednak upewnienie się nie było takim złym pomysłem. – Jesteś pewna? Jak ja to powiem Herewardowi… - zostaniesz tatą, Herewardzie! Tatą-gwardzistą, cieszysz się? Przecież to abstrakcja! – Poppy… - jęknęła cicho, szukając u niej pomocy. Co ona miała teraz zrobić? – To nie jest dobry czas na rodzenie dzieci, co ja teraz zrobię?
Łzy popłynęły z jej oczu same, ale nawet nie próbowała ich tamować. Niech płyną, niech wyleją z niej wszystkie obawy, jakimi była przeładowana od maja. Niech płyną.
Nie teraz.
Czuła, że zasycha jej w gardle, im bliżej znajdowała się Poppy i im mniej sekund dzieliło ją od badania. Obserwowała ją jak przerażone zwierzę patrzące na drapieżnika. Wcale nie chciała, ale strach zdawał się przejmować nad nią kontrolę.
– Mnóstwo – jednak temat zachcianek dziwnie spowodował, że myśli zmieniły kurs. Wzięła głębszy wdech. Mentalnie chciała sama poklepać się po ramieniu i uspokoić. Może powinna była powiedzieć Barty’emu o badaniu, Merlinie… – Ostatnio miałam ochotę na marynowane grzybki, a ja nigdy nie jadłam i nie lubiłam marynowanych grzybków. Albo chropianki z miodową musztardą. To się w ogóle nie godzi, takie smaki, słone ze słodkim i jeszcze ostrym. Zrobiłam je któregoś razu i zjadłam wszystkie sama. – tylko szkoda, że i tak nie mogła przytyć od początku maja. – Ale też sporo rzeczy odłożyłam na bok. Nie mogłam pić kawy, nawet lekkiej, tylko krótko parzoną herbatę, niesłodzoną. Na weselu mieliśmy tyle dobroci, a ja ledwie co niektórych uszczknęłam, bo od razu robiło mi się niedobrze. Albo miałam mdłości, albo ciągle chodziłam głodna. Senna czuję się niemal przez cały czas. Zmęczona, niemal wyczerpana. Źle sypiam od maja. Dzisiaj w ogóle nie spałam w nocy, ale podejrzewam, że to… ze stresu.
Wystarczyło jedno, proste pytanie, żeby zdała sobie sprawę, jak wiele symptomów mogło wskazywać na jej stan. Teraz wszystkie objawy zaczynały składać się w całość. Mrugała, patrząc w oczy pannie Pomfrey, wiedząc, że ona znajduje w jej coś, czego Eileen do tej pory nie widziała. Może kryło się za jej tęczówkami coś prócz zmęczenia i strachu. Zapowietrzyła się na krótką chwilę, kiedy nadeszła pora badania. Wzbraniała się bezwolnie, biernie przez chwilę, ale szybko dotarło do niej, że nie po to sama z siebie wysłała Poppy prośbę o badanie, żeby teraz go odmówić. Posłuchała więc polecenia uzdrowicielki, przyjaciółki, i ułożyła się odpowiednio. Zacisnęła powieki i nakryła oczy dłonią, żeby całkiem zamknąć się na obraz, który dział się po drugiej stronie. Myśl o dobrych rzeczach, Eileen. Więc pomyślała o miękkiej fakturze koca leżącego na kanapie, o uśmiechu Herewarda, kiedy rozmawiali przy kolacji o zbliżającym się zakończeniu roku w Hogwarcie, o rozkwitających w ogrodzie matki frezjach, o pomarańczowym sorbecie i waniliowym budyniu. O ostatniej zimie, pięknej i jedynej w swoim rodzaju, kiedy zamiast szczękania zębów w obawie przez zagrożeniem, oboje śmiali się w głos.
Zamrugała, kiedy nagle jej głośne myśli zostały brutalnie uciszone przez głos Poppy. Spojrzała na nią z dziwną mieszaniną emocji, których sama nie do końca potrafiła nazwać. Nie musiała upewniać się, czy rzeczywiście uzdrowicielka się nie myliła albo czy może robi sobie z Eileen żarty.
– Merlinie… – mruknęła tylko, czując, jak jej ramiona uginają się pod naporem ciężaru, który, choć wciąż istniał, teraz nagle stał się nie do zniesienia. Podniosła się do siadu, nie ubierając się jednak, a jedynie okrywając się kocem. – Naprawdę? – a może jednak upewnienie się nie było takim złym pomysłem. – Jesteś pewna? Jak ja to powiem Herewardowi… - zostaniesz tatą, Herewardzie! Tatą-gwardzistą, cieszysz się? Przecież to abstrakcja! – Poppy… - jęknęła cicho, szukając u niej pomocy. Co ona miała teraz zrobić? – To nie jest dobry czas na rodzenie dzieci, co ja teraz zrobię?
Łzy popłynęły z jej oczu same, ale nawet nie próbowała ich tamować. Niech płyną, niech wyleją z niej wszystkie obawy, jakimi była przeładowana od maja. Niech płyną.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- Mhm... - potakiwała Poppy, nie przerywając już monologu, który popłynął z ust pani Bartius. Każde kolejne słowo stanowiło niejako potwierdzenie tego co sama podejrzewała. Panna Pomfrey wiedziała o różnych reakcjach na stres i strach, jednakże ochota na łączenie różnych smaków w tak dziwacznych konfiguracjach w przypadku kobiet zazwyczaj prowadziła do jednego wniosku.
Starała się uśmiechem pokrzepić poddenerwowaną Eileen, dodać jej otuch i wesprzeć; nie chciała, aby kobieta czuła dyskomfort, starała się być bardzo delikatna i taktowna, lecz pewne rzeczy pozostawały poza jej kontrolą. Żyły w takim świecie, że te badania i sprawy wciąż pozostawały tematem tabu i były bardzo wstydliwe. Oczywiście panna Pomfrey cieszyła się z podobnego stanu rzeczy, została wychowana na kobietę staromodną, lecz jako uzdrowicielka podchodziła do ludzkiego ciała profesjonalnie. Nie przyznałaby tego głośno (chyba), ale zawstydzenie Eileen bardzo dobrze o niej świadczyło - o jej przyzwoitości. Gdyby rozłożyła uda szeroko bez cienia rumieńca, mogłaby pomyśleć, że jest kobietą wyuzdaną - a tak na pewno nie było. Szokującą wiadomość o niedochowaniu przedślubnej czystości Poppy tłumaczyła zakochaniem młodych, to wszystko; nie należało tego pochwalać, lecz nie zamierzała i potępiać - była daleka od oceniania. W ostatecznym rozrachunku połączył ich wszak węzeł małżeński i dzieci urodzą się z prawego łoża, a więc wszystko będzie tak jak należy.
- Jestem pewna - przytaknęła Poppy z uśmiechem. Nie miała dużego doświadczenia na oddziale położniczym, choć podczas stażu spędziła tam trochę czasu. Wszystkie objawy Eileen były jednak niemal książkowe i układały się w jedną logiczną całość. Wniosek mógł być tylko jeden - nosiła pod sercem nowe życie. - Wiesz, myślę, że powinnaś to zrobić tak... uroczyście... - zastanowiła się Poppy, dopiero po chwili orientując się, że nie to Eileen miała na myśli. Drżące ramiona i łzy jasno o tym świadczyły. - Och, Eileen... - westchnęła Poppy, bez zwłoki podchodząc do łóżka i siadając obok. Natychmiast objęła panią Bartius ramieniem, a z kieszeni wyciągnęła czystą chusteczkę i podała jej ją.
Jeśliby tylko kobiety zachodziły w ciążę wyłącznie wówczas, gdy tego pragną, kiedy jest na to odpowiedni czas i miejsce, to z pewnością świat byłby dużo lepszym miejscem, a kobiecy żywot dużo lżejszym. Natura była jednak tak skonstruowana, że nie miało się na to wpływu; no, oczywiście wykluczając zachowanie wstrzęmięźliwości, gdyż to był jedyny pewny sposób na niedopuszczenie do niechcianej ciąży - jednakże wstrzęmięźliwość była wskazana dla panien, a Eileen nosiła już na palcu obrączkę. Co prawda życie w jej łonie pojawiło się ciut-ciut wcześniej, lecz to nie miało w tym momencie już znaczenia. To naturalna kolej rzeczy w małżeństwie. Nawet jeśli zaczekałaby do ślubu, najpewniej pojawiłaby się w tym miejscu kilka tygodni później, może w sierpniu, może we wrześniu, skoro organizm miała zdrowy. Oczywiście mogła pić eliksiry niedopuszczające do poczęcia, lecz w mniemaniu Poppy bylo to wbrew naturze - i zwykle wywary te pijały kobiety lekkich obyczajów. Normalne kobiety zakładały rodziny. Naturalna kolej rzeczy.
Rozumiała obawy Eileen, rozumiała strach, lecz musiała być silna.
- Jak to co? - spytała cicho. - Urodzisz zdrowe, cudowne dziecko i uczynisz ten świat piękniejszym miejscem, bo pojawi się na nim więcej miłości i jeszcze jedno szlachetne serce - wyrzekła niemal szeptem, uśmiechając się ciepło. - Wiem, że się boisz, ale będzie dobrze - nie mam pewności, że będzie, ale mam nadzieję, to najsilniejsze, co mi zostało.i - Proszę przestać płakać, ale już! Nie możesz się teraz denerwować, rozumiemy się?
Starała się uśmiechem pokrzepić poddenerwowaną Eileen, dodać jej otuch i wesprzeć; nie chciała, aby kobieta czuła dyskomfort, starała się być bardzo delikatna i taktowna, lecz pewne rzeczy pozostawały poza jej kontrolą. Żyły w takim świecie, że te badania i sprawy wciąż pozostawały tematem tabu i były bardzo wstydliwe. Oczywiście panna Pomfrey cieszyła się z podobnego stanu rzeczy, została wychowana na kobietę staromodną, lecz jako uzdrowicielka podchodziła do ludzkiego ciała profesjonalnie. Nie przyznałaby tego głośno (chyba), ale zawstydzenie Eileen bardzo dobrze o niej świadczyło - o jej przyzwoitości. Gdyby rozłożyła uda szeroko bez cienia rumieńca, mogłaby pomyśleć, że jest kobietą wyuzdaną - a tak na pewno nie było. Szokującą wiadomość o niedochowaniu przedślubnej czystości Poppy tłumaczyła zakochaniem młodych, to wszystko; nie należało tego pochwalać, lecz nie zamierzała i potępiać - była daleka od oceniania. W ostatecznym rozrachunku połączył ich wszak węzeł małżeński i dzieci urodzą się z prawego łoża, a więc wszystko będzie tak jak należy.
- Jestem pewna - przytaknęła Poppy z uśmiechem. Nie miała dużego doświadczenia na oddziale położniczym, choć podczas stażu spędziła tam trochę czasu. Wszystkie objawy Eileen były jednak niemal książkowe i układały się w jedną logiczną całość. Wniosek mógł być tylko jeden - nosiła pod sercem nowe życie. - Wiesz, myślę, że powinnaś to zrobić tak... uroczyście... - zastanowiła się Poppy, dopiero po chwili orientując się, że nie to Eileen miała na myśli. Drżące ramiona i łzy jasno o tym świadczyły. - Och, Eileen... - westchnęła Poppy, bez zwłoki podchodząc do łóżka i siadając obok. Natychmiast objęła panią Bartius ramieniem, a z kieszeni wyciągnęła czystą chusteczkę i podała jej ją.
Jeśliby tylko kobiety zachodziły w ciążę wyłącznie wówczas, gdy tego pragną, kiedy jest na to odpowiedni czas i miejsce, to z pewnością świat byłby dużo lepszym miejscem, a kobiecy żywot dużo lżejszym. Natura była jednak tak skonstruowana, że nie miało się na to wpływu; no, oczywiście wykluczając zachowanie wstrzęmięźliwości, gdyż to był jedyny pewny sposób na niedopuszczenie do niechcianej ciąży - jednakże wstrzęmięźliwość była wskazana dla panien, a Eileen nosiła już na palcu obrączkę. Co prawda życie w jej łonie pojawiło się ciut-ciut wcześniej, lecz to nie miało w tym momencie już znaczenia. To naturalna kolej rzeczy w małżeństwie. Nawet jeśli zaczekałaby do ślubu, najpewniej pojawiłaby się w tym miejscu kilka tygodni później, może w sierpniu, może we wrześniu, skoro organizm miała zdrowy. Oczywiście mogła pić eliksiry niedopuszczające do poczęcia, lecz w mniemaniu Poppy bylo to wbrew naturze - i zwykle wywary te pijały kobiety lekkich obyczajów. Normalne kobiety zakładały rodziny. Naturalna kolej rzeczy.
Rozumiała obawy Eileen, rozumiała strach, lecz musiała być silna.
- Jak to co? - spytała cicho. - Urodzisz zdrowe, cudowne dziecko i uczynisz ten świat piękniejszym miejscem, bo pojawi się na nim więcej miłości i jeszcze jedno szlachetne serce - wyrzekła niemal szeptem, uśmiechając się ciepło. - Wiem, że się boisz, ale będzie dobrze - nie mam pewności, że będzie, ale mam nadzieję, to najsilniejsze, co mi zostało.i - Proszę przestać płakać, ale już! Nie możesz się teraz denerwować, rozumiemy się?
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź