Sala numer dwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Sądził, że wraz z otrzymaniem wyższego stanowiska zakończy etap biegania po wszystkich piętrach i możliwych oddziałach. Przypuszczał, że posada ordynatora oznacza spokój, pozwolenie na zajmowanie się wyłącznie dziedziną, w której się wyspecjalizował (i rzecz jasna był najlepszy), ale jak szybko się okazało - Avery tkwił w błędzie. Może zdarzało się to po prostu rzadziej, a do wyjątkowo niepoważnych wypadków mógł bezkarnie oddelegowywać innych uzdrowicieli lub stażystów, lecz generalnie nadal przemieszczał się z piętra na piętro, nieczęsto poświęcając cały swój dyżur wyłącznie pacjentom magiipsychiatrii.
Tego dnia nie było inaczej: od samego ranka poczekalnia w Mungu pękała w szwach, stąd dostał polecenie od samego dyrektora, by nieco odciążyć uzdrowicieli z pozaklęciówki. Jak dotąd mógł do woli naoglądać się najdziwniejszych przypadków powstałych po niewłaściwie użytych urokach, niedokładnej transmutacji, acz nie zauważył niczego naprawdę frapującego. Ani jednego delikwenta potraktowanego przykrą klątwą na rodzinnym zjeździe, ani jednego mugolaka będącego ofiarą czarnej magii, ani jednego naprawdę jeżącego włosy na głowie przypadku. Wszystko raczej mieszczące się w elastycznych granicach normy Św. Munga, tyle że w nieco większej niż zazwyczaj ilości. Mechanicznie powtarzał procedury, sprawdzając objawy, rzucając standardowe przeciwzaklęcia, zapisując eliksiry oraz instruując stażystów co do dalszego postępowania z pacjentami. Rutynowe czynności nieco go nużyły: generalnie procedury były takie same przy każdym poszkodowanym, dlatego też zdecydowanie wolał poświęcić się psychiatrii, gdzie do każdego mógł podchodzić indywidualnie. Z odpowiednią dozą manipulacji bądź czystego zaciekawienia. Teraz wykonywał wyłącznie pracę, choć... gdy usłyszał znajome nazwisko, nieco się ożywił.
Hereward Bartius. Ostatni raz miał z nim do czynienia bodajże na pogrzebie Slughorna... i wtedy jeszcze nie wiedział, że ten jakże uczynny mężczyzna prezentuje zadziwiająco niebezpieczne politycznie poglądy. Tym chętniej podjął się zajęcia jego osobą, raźno krocząc do sali, w której już leżał. Wysłuchał krótkiego raporty stażysty, którego szybko odprawił - wolał nie mieć świadków? - po czym sam przyjrzał się uważnie bladej twarzy Bartiusa, wyglądającego, jakby lada moment miał stracić przytomność.
-Iuventio - rzekł krótko, celując różdżką w mężczyznę, uznając że piętnaście minut powinno mu wystarczyć: Avery chciał, by ten był przytomny, kiedy będzie się nim zajmował. Miał kilka powodów, lecz nie zdradzał się z żadnym, lekkim uśmiechem przyjmując pobudzenie Herewarda.
Tego dnia nie było inaczej: od samego ranka poczekalnia w Mungu pękała w szwach, stąd dostał polecenie od samego dyrektora, by nieco odciążyć uzdrowicieli z pozaklęciówki. Jak dotąd mógł do woli naoglądać się najdziwniejszych przypadków powstałych po niewłaściwie użytych urokach, niedokładnej transmutacji, acz nie zauważył niczego naprawdę frapującego. Ani jednego delikwenta potraktowanego przykrą klątwą na rodzinnym zjeździe, ani jednego mugolaka będącego ofiarą czarnej magii, ani jednego naprawdę jeżącego włosy na głowie przypadku. Wszystko raczej mieszczące się w elastycznych granicach normy Św. Munga, tyle że w nieco większej niż zazwyczaj ilości. Mechanicznie powtarzał procedury, sprawdzając objawy, rzucając standardowe przeciwzaklęcia, zapisując eliksiry oraz instruując stażystów co do dalszego postępowania z pacjentami. Rutynowe czynności nieco go nużyły: generalnie procedury były takie same przy każdym poszkodowanym, dlatego też zdecydowanie wolał poświęcić się psychiatrii, gdzie do każdego mógł podchodzić indywidualnie. Z odpowiednią dozą manipulacji bądź czystego zaciekawienia. Teraz wykonywał wyłącznie pracę, choć... gdy usłyszał znajome nazwisko, nieco się ożywił.
Hereward Bartius. Ostatni raz miał z nim do czynienia bodajże na pogrzebie Slughorna... i wtedy jeszcze nie wiedział, że ten jakże uczynny mężczyzna prezentuje zadziwiająco niebezpieczne politycznie poglądy. Tym chętniej podjął się zajęcia jego osobą, raźno krocząc do sali, w której już leżał. Wysłuchał krótkiego raporty stażysty, którego szybko odprawił - wolał nie mieć świadków? - po czym sam przyjrzał się uważnie bladej twarzy Bartiusa, wyglądającego, jakby lada moment miał stracić przytomność.
-Iuventio - rzekł krótko, celując różdżką w mężczyznę, uznając że piętnaście minut powinno mu wystarczyć: Avery chciał, by ten był przytomny, kiedy będzie się nim zajmował. Miał kilka powodów, lecz nie zdradzał się z żadnym, lekkim uśmiechem przyjmując pobudzenie Herewarda.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miał pojęcia, co się wokół niego działo. Czuł się źle, jakby miał gorączkę, cały się trząsł zupełnie niekontrolowanie, ale nawet niespecjalnie zdawał sobie z tego sprawę uwięziony gdzieś na granicy snu a jawy, co jakiś czas zsuwający się w słodki mrok oznaczający utratę przytomności. Te chwile przyjmował z rozkoszą. Przestawały boleć go dłonie. Nie pamiętał już nawet, co było z nimi nie tak, wiedział tylko, że pulsowały jakby ktoś wbijał w nie ostre szpilki. Nie walczył rozpaczliwie o złapanie oddechu. Nie czuł się zagubiony. Nie istniał, był gdzieś daleko, w spokoju odpoczywał, rozkoszował się brakiem świadomości i brakiem myśli. Te bowiem galopowały nieskładnie po jego głowie, gdy tylko odzyskiwał przytomność i próbowały ułożyć wspomnienia i przeżycia w jakąś logiczną całość. Niestety zupełnie im to nie wychodziło wprowadzając jeszcze większy chaos. Hereward nie miał pojęcia, co działo się z nim odkąd położył dłonie na drzwiach licząc, że uda mu się je w ten sposób otworzyć. Po tym jednym, klarownym wspomnieniu następował chaos. Feeria barw, kakofonia dźwięków, nieprzyporządkowane do niczego przebłyski, ból, majaki. Kiedy nie osuwał się w rozkoszne mroki niemyślenia i niepamięci nie potrafił oddzielić rzeczywistości od jawy. Nie wiedział nawet, że mamrotał pod nosem cały czas dwa słowa zlepiające się w jedno, które przerywane szczękaniem zębami podczas drgawek było całkowicie niezrozumiałe.
pięśćdłońpięśćdłońpięśćdłoń
Nie wiedział, kiedy zjawił się w Mungu. Nie był nawet pewien czy naprawdę w nim jest, czy tylko jego mózg wybiera się w przedśmiertną podróż do siostry. Kiedy zobaczył Samaela Avery'ego był wręcz pewien, że umiera. Zwłaszcza, że po chwili świat znowu zgasł. Marzył, by tym razem na dobre. Nigdy nie czuł się tak źle. I wtedy poczuł jak w wyczerpanym ciele przybywa mu energii. Jak ponownie mrok zaczyna się przecierać, a on znowu zaczyna odbierać bodźce ze świata. Głównie ból i zdezorientowanie. A także ogólną słabość. Nawet jeśli po zaklęciu zrobiło mu się trochę lepiej, stał się nieco silniejszy nie marzył o niczym innym, tylko do powrotu do swojego letargu. Obudzony czuł wszystko dokładnie, półprzytomny mógł przynajmniej odciąć się od tego, co sprawiało, że miał ochotę umrzeć. Jęknął cicho i słabo, gdy otwierał oczy. Trząsł się cały. Dygotał z zimna choć było mu gorąco. Szczególnie w dłonie. Zagubionym wzrokiem błądził po pomieszczeniu nie będąc pewnym czy naprawdę w nim jest, czy tylko śni. Wreszcie skupił spojrzenie na uzdrowicielu szukając w nim ratunku, kontaktu z rzeczywistością, komfortu płynącego z faktu, że trafił w dobre ręce, ręce, które się nim zaopiekują i zabiorą ból, drgawki i zwidy.
pięśćdłońpięśćdłońpięśćdłoń
Nie wiedział, kiedy zjawił się w Mungu. Nie był nawet pewien czy naprawdę w nim jest, czy tylko jego mózg wybiera się w przedśmiertną podróż do siostry. Kiedy zobaczył Samaela Avery'ego był wręcz pewien, że umiera. Zwłaszcza, że po chwili świat znowu zgasł. Marzył, by tym razem na dobre. Nigdy nie czuł się tak źle. I wtedy poczuł jak w wyczerpanym ciele przybywa mu energii. Jak ponownie mrok zaczyna się przecierać, a on znowu zaczyna odbierać bodźce ze świata. Głównie ból i zdezorientowanie. A także ogólną słabość. Nawet jeśli po zaklęciu zrobiło mu się trochę lepiej, stał się nieco silniejszy nie marzył o niczym innym, tylko do powrotu do swojego letargu. Obudzony czuł wszystko dokładnie, półprzytomny mógł przynajmniej odciąć się od tego, co sprawiało, że miał ochotę umrzeć. Jęknął cicho i słabo, gdy otwierał oczy. Trząsł się cały. Dygotał z zimna choć było mu gorąco. Szczególnie w dłonie. Zagubionym wzrokiem błądził po pomieszczeniu nie będąc pewnym czy naprawdę w nim jest, czy tylko śni. Wreszcie skupił spojrzenie na uzdrowicielu szukając w nim ratunku, kontaktu z rzeczywistością, komfortu płynącego z faktu, że trafił w dobre ręce, ręce, które się nim zaopiekują i zabiorą ból, drgawki i zwidy.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Był żałosnym profesjonalistą i wcale nie chodziło o tłamszący instynkty strach, hamujący go przed skróceniem męki Herewarda. Azkaban, wizja pozbawienia go szczęśliwych wspomnień - czemu brzmiało to dla niego jak obietnica, jak rychłe wyzwolenie z kokonu cierpienia, z którego nie potrafił samodzielnie się wyplątać? Nie przerażały go ewentualne konsekwencje, prawdopodobnie nie czułby również wyrzutów sumienia: z biegiem czasu stawał się wyprany, bledszy i miewał przykre wrażenie, że ekstremalne emocje są mu z każdym dniem coraz bardziej obce. Perfekcjonizm nie pozwalał mu za to na popełnienie błędu, tak jak i twarda moralność uzdrowiciela. Inna sytuacja, inne miejsce; Avery nie miałby żadnych skrupułów, lecz obecnie niemalże współczuł Bartiusowi. Przed oczami (a to dobre) stanęła mu sytuacyjna kalka sprzed ledwie miesiąca, gdy to on potrzebował pomocy, a zaopiekował się nim nie kto inny, jak nielubiany przez niego Nott. Wyczuł jego przerażenie nad swoim stanem oraz zaangażowanie uzdrowiciela. Teraz Samael prezentował identyczną postawę, pochylając się nad mężczyzną, którego w tej właśnie chwili powinien unieszkodliwić. Uprościłoby to wiele, ale przysięga złożona wiele lat temu nadal obowiązywała. Hereward był w jego rękach, dobrych rękach i... nie musiał się absolutnie o nic martwić. Avery miał jak najbardziej szczere intencje i zamierzał zrobić wszystko, co w jego mocy, by Bartius jak najszybciej doszedł do siebie. Z ulgą zauważył, iż ten rozwarł oczy, szukając z nim kontaktu wzrokowego - oprzytomniał, zatem nie trafiło go nic naprawdę potężnego. Mimo niemalże natychmiastowej reakcji, Samael nie potrafił rozpoznać przyczyny stanu Herewarda. Widział go słabego, rozedrganego, trzęsącego się jak w febrze, tracącego przytomność, dostrzegł poranione dłonie - nimi zajmie się za chwilę - objawy dość typowe, możliwe przy diagnozie wielu medycznych przypadków, aczkolwiek... Czuł, że zadziałało coś silnego, czarna magia, o jakiej on sam nie słyszał. Zbrodnicze praktyki dały mu w tym pewność, lecz raczej nie powinien obnosić się ze swymi umiejętnościami.
- Ingelacidus - machnął różdżką, a na rozpalonym czole Bartiusa pojawił się chłodny okład - zbije gorączkę, trochę to potrwa, ale poczujesz się lepiej - wyjaśnił, decydując się spokojnie tłumaczyć każde rzucane zaklęcie Herewardowi. Nachylił się nieco nad mężczyzną, wsłuchując się z niepokojem w jego nierówny oddech - sprawdzę pracę płuc - uprzedził - Diagno Halito - mruknął, wpatrując się w wydychaną przez Bartiusa mgiełkę o mętnym, żółtawym kolorze. Niedobrze.
-Anapneo - rzucił proste zaklęcie, po czym ponowił diagnozę, uspokajając się widokiem już blednącej mgły, powracającej stopniowo do dobrej, błękitnej barwy.
-Poznajesz mnie, Herewardzie? Wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał kontrolnie, chcąc nie tylko sprawdzić stan percepcji Bartiusa, ale i również przekonać się, czy odzyskał siły na tyle, by wykrztusić choć słowo - możesz po prostu kiwnąć albo pokręcić głową - dodał po chwili, wyjmując z kieszeni limonkowego kitla arkusz pergaminu, pióro oraz niewielki, szczelnie zamknięty kałamarz. Pośpiesznie napisał notatkę z prośbą o przysłanie mu kilku - w jego mniemaniu - przydatnych eliksirów i wręczył ją jakiemuś zagubionemu stażyście z ostrym poleceniem, by jak najszybciej dostarczył mu to, o co prosił.
- Ingelacidus - machnął różdżką, a na rozpalonym czole Bartiusa pojawił się chłodny okład - zbije gorączkę, trochę to potrwa, ale poczujesz się lepiej - wyjaśnił, decydując się spokojnie tłumaczyć każde rzucane zaklęcie Herewardowi. Nachylił się nieco nad mężczyzną, wsłuchując się z niepokojem w jego nierówny oddech - sprawdzę pracę płuc - uprzedził - Diagno Halito - mruknął, wpatrując się w wydychaną przez Bartiusa mgiełkę o mętnym, żółtawym kolorze. Niedobrze.
-Anapneo - rzucił proste zaklęcie, po czym ponowił diagnozę, uspokajając się widokiem już blednącej mgły, powracającej stopniowo do dobrej, błękitnej barwy.
-Poznajesz mnie, Herewardzie? Wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał kontrolnie, chcąc nie tylko sprawdzić stan percepcji Bartiusa, ale i również przekonać się, czy odzyskał siły na tyle, by wykrztusić choć słowo - możesz po prostu kiwnąć albo pokręcić głową - dodał po chwili, wyjmując z kieszeni limonkowego kitla arkusz pergaminu, pióro oraz niewielki, szczelnie zamknięty kałamarz. Pośpiesznie napisał notatkę z prośbą o przysłanie mu kilku - w jego mniemaniu - przydatnych eliksirów i wręczył ją jakiemuś zagubionemu stażyście z ostrym poleceniem, by jak najszybciej dostarczył mu to, o co prosił.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na zmianę odpływał i wracał do rzeczywistości niechętnie pozostając w stanie względnej świadomości wymuszonej przez zaklęcie. Starał się skupić na tym, co działo się wokół niego, ale jego umysł nie chciał współpracować. Podobnie jak ciało, które trzęsło się w sposób niekontrolowany. Nie mógł też zapanować nad ustami, które poruszały się w niezrozumiałej już dla niego mantrze. Był całkowicie bezradny, nie miał z tym nawet siły walczyć. Leżał pokonany, poddał się całkowicie. Jedyne, o czym marzył, to znowu odpłynąć w błogi stan nieprzytomności, w którym nic go nie bolało. Z czasem jednak zaczynał się czuć lepiej. Chłodny okład na czole przyniósł niespotykaną ulgę. Po kolejnym zaklęciu, a może kolejnej setce, sam nie był pewien, ile ich było, zaczął swobodniej oddychać. W dalszym ciągu czuł się niezwykle słaby, zmęczony, obolały, ale przynajmniej mógł zaczerpnąć powietrze w płuca, wypełnić je. Nawet nie wiedział, jak bardzo pomogło mu zwykłe udrożnienie dróg oddechowych. Czuł się lepiej. Na tyle, żeby zacząć przypominać sobie wszystko, co się zdarzyło, co doprowadziło go tutaj. Wydarzenia zaczynały układać się w jego pamięci w uporządkowanym ciągu następstw. Nie wiedział, co stało się z innymi, chciał zapytać czy w Mungu nie pojawiła się Margo. Garrett go zabije, jeśli pozwolił, żeby coś jej się stało. Zagryzł jednak zęby. Lepiej, żeby nikt nie wiedział, z kim wybrał się na wycieczkę w czasie której tak się urządził. Musiał wymyślić jakieś dobre usprawiedliwienie. Miał na to mało czasu, ale nie powie przecież, że poszedł szukać serca Gellerta Grindelwalda. Najlepiej byłoby powiedzieć, że po prostu nie pamięta, nie wie, co się stało. Obawiał się jednak nieco uciekać się do podobnych wybiegów w swoim stanie, gdy jego umysł nie pracował równie sprawnie, jak normalnie. Wiedział, że opowiadanie kłamstw, kiedy nie do końca jest się świadomym tego, co się mówi nie jest dobrym pomysłem. Za łatwo rozjechać się w zeznaniach, samemu sobie zaprzeczyć. Postanowił wybrać milczenie dopóki nie poczuje się na tyle dobrze, żeby myśleć trzeźwo. Pokiwał głową na pytanie Samaela. Poznawał go. Niedawno wysłał mu przecież paczkę z Miodowego Królestwa. Dorzucił nawet butelkę miodu pitnego, którym ostatnio lubił się delektować. Bał się jednak otwierać ust, kiedy wreszcie udało mu się zapanować nad nieskładną plątaniną wyrazów i wreszcie zamilknąć. Nie chciał znowu stracić niepewnej władzy nad własnym językiem. Spojrzał tylko na Avery'ego wzrokiem znacznie przytomniejszym dając mu znać, że skinięcie głową nie było przypadkiem. Że rozumie, gdzie jest i co się dzieje. I że dziękuje za okazaną pomoc. A potem zamknął oczy i skupił się na tym, ile będzie mógł powiedzieć na pytania, które nadejdą. W końcu to nie jest codzienny widok - hogwarcki nauczyciel znaleziony ledwo żywy w jakiejś głuszy mający na sobie ślady dziwnych obrażeń. Oby tylko nie wciągnięto w to policji. Albo co gorsza - aurorów.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie zadawał pytań.
Zajmując się ludźmi z najrozmaitszymi i najdziwniejszymi urazami, Avery nigdy nie pytał o powód, wiedziony wieloma impulsami, iż nie chce zostać zamieszany w nieprzyjemną aferę. Czasami nawet na skalę międzynarodową. Dowiadywał się inaczej, okrężną drogą próbując wydobyć informację, co stało się przyczyną tak opłakanego stanu. Zachowywał pełną dyskrecję, powierzone mu informację traktując wyłącznie jako wskazówki. O wiele łatwiej było pomóc komuś pogryzionego przez wilkołaka wiedząc, że to dzieło likantropa, niż oszukiwać się, iż uczynił to zwykły wozak.
Hereward zdawał się zaś trafić do Munga nie tylko z brzydkimi ranami po wewnętrznych stronach dłoni, ale i także z tajemnicą. Avery wnioskował, iż ma to jakiś związek z owym Zakonem, aczkolwiek nie mógł się rozpraszać żadnymi myślami, wykraczającymi poza Bartiusa.
Zamierzał pomóc mu wrócić do zdrowia i uczynić to najlepiej, jak tylko potrafił. Chciał zasłużyć na kolejny kosz słodyczy z Miodowego Królestwa, jakie zazwyczaj i tak rozdawał dzieciom na swoim oddziale - aczkolwiek doceniał gest hogwarckiego profesora, tak samo jak cenił życie, właśnie przesmykujące się przez jego palce. Podobała mu się ta władza, że potrafi równie skutecznie posłać kogoś do diabła, jak i go wyciągnąć z tej otchłani. Nieco dramatyzował, Herewardowi daleko wszak było do umierania.
Widział go, słyszał, rozumiał. Avery był zadowolony, świadczyło to jak najlepiej o skuteczności jego zaklęć, ale także o odporności mężczyzny. Nie musiał spodziewać się niepotrzebnych komplikacji, acz po wyodrębnieniu najgroźniejszych jak na razie obrażeń i ich wyeliminowaniu - Samael musiał również sprawdzić, czy aby w środku nie kryją się jakieś niespodzianki. Pęknięte organy nie sprzyjały w procesie rekonwalescencji.
-Dobrze - oznajmił, ponownie celując w niego różdżką - zobaczę, czy narządy wewnętrzne nie uległy uszkodzeniu - poinformował Bartiusa, mrucząc cicho Oculio Tertia i przesuwając różdżkę na klatkę piersiową oraz brzuch mężczyzny. Zamknął oczy, by uzyskać dokładny obraz tkanek i narządów, ale nie dostrzegał żadnych anomalii, poza nieprawidłową pracą płuc, co jednak zdołał już wcześniej zneutralizować - nie widzę zmian - rzekł, gwoli ścisłości, na bieżąco raportując Herewardowi wszystko, co powinien wiedzieć - nic nie uległo uszkodzeniu - dodał zadowolony, po czym zerknął wymownie na dłonie Bartiusa - muszę je obejrzeć - powiedział wyczekująco, aż ten wyrazi zgodę. Potem ujął jego ciepłe ręce swymi własnymi (naturalnie w rękawiczkach), dokonując uważnych oględzin. Podejrzewał, że musi oczyścić rany - ryzyko zakażenia było zbyt duże, by je zlekceważyć.
-Recivium - wypowiedział inkantację, uprzedzając wcześniej Herewarda, iż może poczuć nieprzyjemne pieczenie w okolicach głębszych nacięć.
-Wiesz, co spowodowało te rany? Zwierzę? Człowiek? To efekt zaklęcia albo klątwy? - spytał pewnie, unosząc lekko brew - nie będę wnikał. Ale to może być istotne - ściszył głos do szeptu, by mieć pewność, że nikt przypadkiem ich nie usłyszy. I gdzie do licha podziewał się tamten chłopak z eliksirami!
Zajmując się ludźmi z najrozmaitszymi i najdziwniejszymi urazami, Avery nigdy nie pytał o powód, wiedziony wieloma impulsami, iż nie chce zostać zamieszany w nieprzyjemną aferę. Czasami nawet na skalę międzynarodową. Dowiadywał się inaczej, okrężną drogą próbując wydobyć informację, co stało się przyczyną tak opłakanego stanu. Zachowywał pełną dyskrecję, powierzone mu informację traktując wyłącznie jako wskazówki. O wiele łatwiej było pomóc komuś pogryzionego przez wilkołaka wiedząc, że to dzieło likantropa, niż oszukiwać się, iż uczynił to zwykły wozak.
Hereward zdawał się zaś trafić do Munga nie tylko z brzydkimi ranami po wewnętrznych stronach dłoni, ale i także z tajemnicą. Avery wnioskował, iż ma to jakiś związek z owym Zakonem, aczkolwiek nie mógł się rozpraszać żadnymi myślami, wykraczającymi poza Bartiusa.
Zamierzał pomóc mu wrócić do zdrowia i uczynić to najlepiej, jak tylko potrafił. Chciał zasłużyć na kolejny kosz słodyczy z Miodowego Królestwa, jakie zazwyczaj i tak rozdawał dzieciom na swoim oddziale - aczkolwiek doceniał gest hogwarckiego profesora, tak samo jak cenił życie, właśnie przesmykujące się przez jego palce. Podobała mu się ta władza, że potrafi równie skutecznie posłać kogoś do diabła, jak i go wyciągnąć z tej otchłani. Nieco dramatyzował, Herewardowi daleko wszak było do umierania.
Widział go, słyszał, rozumiał. Avery był zadowolony, świadczyło to jak najlepiej o skuteczności jego zaklęć, ale także o odporności mężczyzny. Nie musiał spodziewać się niepotrzebnych komplikacji, acz po wyodrębnieniu najgroźniejszych jak na razie obrażeń i ich wyeliminowaniu - Samael musiał również sprawdzić, czy aby w środku nie kryją się jakieś niespodzianki. Pęknięte organy nie sprzyjały w procesie rekonwalescencji.
-Dobrze - oznajmił, ponownie celując w niego różdżką - zobaczę, czy narządy wewnętrzne nie uległy uszkodzeniu - poinformował Bartiusa, mrucząc cicho Oculio Tertia i przesuwając różdżkę na klatkę piersiową oraz brzuch mężczyzny. Zamknął oczy, by uzyskać dokładny obraz tkanek i narządów, ale nie dostrzegał żadnych anomalii, poza nieprawidłową pracą płuc, co jednak zdołał już wcześniej zneutralizować - nie widzę zmian - rzekł, gwoli ścisłości, na bieżąco raportując Herewardowi wszystko, co powinien wiedzieć - nic nie uległo uszkodzeniu - dodał zadowolony, po czym zerknął wymownie na dłonie Bartiusa - muszę je obejrzeć - powiedział wyczekująco, aż ten wyrazi zgodę. Potem ujął jego ciepłe ręce swymi własnymi (naturalnie w rękawiczkach), dokonując uważnych oględzin. Podejrzewał, że musi oczyścić rany - ryzyko zakażenia było zbyt duże, by je zlekceważyć.
-Recivium - wypowiedział inkantację, uprzedzając wcześniej Herewarda, iż może poczuć nieprzyjemne pieczenie w okolicach głębszych nacięć.
-Wiesz, co spowodowało te rany? Zwierzę? Człowiek? To efekt zaklęcia albo klątwy? - spytał pewnie, unosząc lekko brew - nie będę wnikał. Ale to może być istotne - ściszył głos do szeptu, by mieć pewność, że nikt przypadkiem ich nie usłyszy. I gdzie do licha podziewał się tamten chłopak z eliksirami!
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/18.04
Życie ostatnio dawało mi się we znaki, choć nie wiedziałem, że najgorsze (czy raczej po prostu najbardziej znamienne) miało dopiero nadejść. Była ledwie druga połowa miesiąca, a ja już miałem serdecznie dość kwietnia. Zwykle szpital świecił umiarkowanymi pustkami, a leczenie osób ze skutków pojedynkowych zaklęć było banalnie proste. Niestety teraz dochodziło coraz więcej pacjentów różnej maści; przypadkowych ofiar paskudnych uroków, pokiereszowanych przez bojowników o polityczną prawdę oraz wiele innych czarodziejów, którymi trzeba było się zająć. Najgorszy był napływający zewsząd szlam, który dość długo zbywałem rozdzielając go pomiędzy innych uzdrowicieli tłumacząc się mnogością zajęć, ale to nie mogło trwać wiecznie. Przeżywałem prawdziwą katorgę, nawet jeśli nie musiałem ich nawet dotykać. Już samo przebywanie z nimi w tym samym pomieszczeniu przyprawiało mnie o mdłości; zawsze otwierałem na oścież wszystkie okna, chcąc dać sobie wytchnienie oraz wymianę powietrza. Nic dziwnego, że chodziłem rozdrażniony, choć z zewnątrz nie było tego po mnie widać. Ubierałem codziennie tę samą, nieprzejednaną maskę, by w duchu złorzeczyć na wszystko co się da. Nie mogłem doczekać się czasów, kiedy takich wybrakowanych istot zacznie się eksterminować zamiast leczyć. Póki co musiałem odnajdywać ukojenie w przedłużaniu ich cierpień nie kłopocząc się zbędnymi znieczuleniami. Tak było po prostu lepiej. Daleko jednak mi było do zadowolonego człowieka. Mimo tych przeciwności losu uwielbiałem swoją pracę i gdybym tylko powiedział o sytuacji ojcu, mógłbym się pożegnać z posadą. Milczałem więc.
Dzisiejszy dzień od początku skazany był na porażkę. Nieudolna pielęgniarka wylała na mnie swoją kawę; nieogarnięta stażystka znów wywróciła się pod moimi nogami, a ja miałem ochotę ją zadeptać jak zwykły dywan, na który się nadawała; w dodatku ktoś grzebał w moim biurku przestawiając wszystkie papiery, których znalezienie zajęło mi przeszło pół godziny. Cennego czasu, który mógłbym spożytkować znacznie lepiej.
Aż nadszedł moment, kiedy pogotowie przywiozło poważny, pilny przypadek. Mężczyznę, którego dosięgnęło zbyt potężne zaklęcie podpalające. W rezultacie czego miał nadpalone włosy oraz paskudne poparzenia większości ciała. Do nozdrzy wdzierał się zapach spalenizny w wielu wywołujących wymioty. Mój żołądek również się skręcał, ale potrafiłem już stłumić ten straszny odruch. Jakby tego było mało, wokół nie było żadnej żywej duszy. Oprócz stażystki oraz stażysty: wysokiego, młodego chłopaka o ciemnych włosach oraz jasnych oczach skrytymi za okularami. Wyglądał na przejętego, może wręcz zafascynowanego tym człowiekiem, wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany. Udawałem, że tego nie widzę.
- Od czego zaczniemy? – spytałem go, kiedy już staliśmy w sali nad pacjentem. Chłopak zastanowił się przez chwilę. – Od opatrunków… – zaczął, ale mu przerwałem zdecydowanym zaprzeczeniem. Spojrzałem więc na pannę Vane oczekując jej reakcji. Szybkiej. Nie mieliśmy czasu do stracenia, choć pacjent nie był nikim wysoko urodzonym, jeśli zdecydują się go zabić swoim brakiem wiedzy, to nie będę tym przejęty.
Życie ostatnio dawało mi się we znaki, choć nie wiedziałem, że najgorsze (czy raczej po prostu najbardziej znamienne) miało dopiero nadejść. Była ledwie druga połowa miesiąca, a ja już miałem serdecznie dość kwietnia. Zwykle szpital świecił umiarkowanymi pustkami, a leczenie osób ze skutków pojedynkowych zaklęć było banalnie proste. Niestety teraz dochodziło coraz więcej pacjentów różnej maści; przypadkowych ofiar paskudnych uroków, pokiereszowanych przez bojowników o polityczną prawdę oraz wiele innych czarodziejów, którymi trzeba było się zająć. Najgorszy był napływający zewsząd szlam, który dość długo zbywałem rozdzielając go pomiędzy innych uzdrowicieli tłumacząc się mnogością zajęć, ale to nie mogło trwać wiecznie. Przeżywałem prawdziwą katorgę, nawet jeśli nie musiałem ich nawet dotykać. Już samo przebywanie z nimi w tym samym pomieszczeniu przyprawiało mnie o mdłości; zawsze otwierałem na oścież wszystkie okna, chcąc dać sobie wytchnienie oraz wymianę powietrza. Nic dziwnego, że chodziłem rozdrażniony, choć z zewnątrz nie było tego po mnie widać. Ubierałem codziennie tę samą, nieprzejednaną maskę, by w duchu złorzeczyć na wszystko co się da. Nie mogłem doczekać się czasów, kiedy takich wybrakowanych istot zacznie się eksterminować zamiast leczyć. Póki co musiałem odnajdywać ukojenie w przedłużaniu ich cierpień nie kłopocząc się zbędnymi znieczuleniami. Tak było po prostu lepiej. Daleko jednak mi było do zadowolonego człowieka. Mimo tych przeciwności losu uwielbiałem swoją pracę i gdybym tylko powiedział o sytuacji ojcu, mógłbym się pożegnać z posadą. Milczałem więc.
Dzisiejszy dzień od początku skazany był na porażkę. Nieudolna pielęgniarka wylała na mnie swoją kawę; nieogarnięta stażystka znów wywróciła się pod moimi nogami, a ja miałem ochotę ją zadeptać jak zwykły dywan, na który się nadawała; w dodatku ktoś grzebał w moim biurku przestawiając wszystkie papiery, których znalezienie zajęło mi przeszło pół godziny. Cennego czasu, który mógłbym spożytkować znacznie lepiej.
Aż nadszedł moment, kiedy pogotowie przywiozło poważny, pilny przypadek. Mężczyznę, którego dosięgnęło zbyt potężne zaklęcie podpalające. W rezultacie czego miał nadpalone włosy oraz paskudne poparzenia większości ciała. Do nozdrzy wdzierał się zapach spalenizny w wielu wywołujących wymioty. Mój żołądek również się skręcał, ale potrafiłem już stłumić ten straszny odruch. Jakby tego było mało, wokół nie było żadnej żywej duszy. Oprócz stażystki oraz stażysty: wysokiego, młodego chłopaka o ciemnych włosach oraz jasnych oczach skrytymi za okularami. Wyglądał na przejętego, może wręcz zafascynowanego tym człowiekiem, wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany. Udawałem, że tego nie widzę.
- Od czego zaczniemy? – spytałem go, kiedy już staliśmy w sali nad pacjentem. Chłopak zastanowił się przez chwilę. – Od opatrunków… – zaczął, ale mu przerwałem zdecydowanym zaprzeczeniem. Spojrzałem więc na pannę Vane oczekując jej reakcji. Szybkiej. Nie mieliśmy czasu do stracenia, choć pacjent nie był nikim wysoko urodzonym, jeśli zdecydują się go zabić swoim brakiem wiedzy, to nie będę tym przejęty.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzisiejszego dnia Jocelyn została wysłana na oddział urazów pozaklęciowych. Prawdę mówiąc, na ten moment to chyba z tym oddziałem wiązała najpoważniejsze nadzieje, choć na samym początku swojego kursu myślała, że jeśli przetrwa te trzy lata i nadejdzie moment wyboru specjalizacji, pójdzie w ślady swojego ojca pracującego na oddziale zajmującego się chorobami genetycznymi. Im więcej czasu mijało i im więcej patrzyła na swoją chorą matkę, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że to jednak nie jest droga dla niej i zaczęła myśleć o alternatywie, która pozwoli jej na zachowanie zdrowego dystansu w sprawie, która dotyczyła jej osobiście. Nie na darmo przyjmowało się, że nie należało leczyć własnych bliskich, bo to zaburzało trzeźwy osąd. Nie chciałaby sprowadzać relacji z matką do stosunków pacjent-uzdrowiciel; i tak podziwiała ojca, że sobie z tym radził, ale obawiała się, że w jej przypadku coś takiego prędzej czy później zniszczyłoby w niej cały zapał, tym bardziej, że choroba matki z roku na rok coraz bardziej się nasilała, a ona sama stawała się coraz bardziej trudna i zgorzkniała. W domu jednak doglądała jej i podawała jej eliksiry, gdy ojca akurat nie było, a gdy Thea lądowała w Mungu, w wolnych chwilach odwiedzała ją w sali.
Zbliżał się koniec jej drugiego roku kursu, więc miała jeszcze rok na podjęcie ostatecznej decyzji, na ten moment odbywała przygotowanie do leczenia różnych rodzajów urazów i pracowała pod okiem różnych uzdrowicieli, czerpiąc z ich doświadczeń i starając się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki. Etap pierwszego zderzenia z realiami kursu miała za sobą, więc dużo lepiej niż na początku znosiła drastyczne widoki i coraz lepiej radziła sobie w warunkach stresowych, które wymagały sporej przytomności umysłu i nie pozwalały na chwile paniki i wahania.
W którymś momencie, po względnie spokojnym poranku, podczas którego głównie zajmowała się podawaniem eliksirów, została wezwana do sali, gdzie miał znajdować się przypadek czarodzieja dotkliwie poparzonego przez silnie rzucone zaklęcie podpalające. Widok zdecydowanie nie był przyjemny, ale też nie najgorszy, jaki miała okazję już zobaczyć, więc zapanowała nad wyrazem twarzy i skupiła się na myśleniu, co należałoby zrobić. Oprócz niej znajdował się tam jeszcze jeden stażysta... oraz Lupus Black, o którym wiele stażystek szeptało ze strachem. Choć z pewnością nie można było odmówić mu wiedzy i kompetencji, także Josie zawsze czuła się trochę niepewnie w jego towarzystwie, przytłoczona emanującą od niego aurą wyniosłości i poczucia wyższości. Najtrudniejsza była pierwsza współpraca z nim, później nauczyła się nie zwracać uwagi na jego wyższość i robić po prostu swoje i to jak najlepiej, by nie dawać mu pretekstu do niezadowolenia.
- Co dokładnie się stało? Czy wiadomo, jakie to było zaklęcie? – zapytała, bo taka wiedza zawsze była ważna przy właściwym rozpoznaniu i rozpoczęciu leczenia, a zaklęć mogących wywołać poparzenia było więcej niż jedno, ponadto takie skutki mogła wywołać także inna inkantacja rzucona błędnie. Black, któremu powierzono pacjenta, zapewne już to wiedział, ale nie zdziwiłaby się, gdyby kazał im samym spróbować wywnioskować konkretniejszą informację. – Zaczęłabym od rzucenia zaklęcia znieczulającego, jeśli jeszcze nie zostało rzucone. A następnie zajęłabym się leczeniem najpoważniejszych oparzeń za pomocą zaklęć, a później maści na oparzenia – odpowiedziała szybko, gdy tylko uzdrowiciel zadał jej pytanie. Był to niejako sprawdzian dla niej i drugiego stażysty. Pomagając pełnoprawnym uzdrowicielom, musieli wykazywać się wiedzą i szybkością reakcji, bo nawet jeśli teraz ktoś mógł zauważyć ich błędy i wytknąć im je lub ewentualnie naprawić, później, gdy przejdą staż, życie i zdrowie pacjentów będą leżeć w ich rękach. Wtedy już nie będzie miejsca na błędy.
Zdawała sobie też sprawę, że najpotężniejsze zaklęcia lecznicze wciąż leżały poza zasięgiem jej umiejętności (choć wytrwale nad tym pracowała), więc najprawdopodobniej najcięższe rany mężczyzny spadną na Blacka, podczas gdy Josie i drugi stażysta będą musieli zająć się tymi lżejszymi, a później zadbać o podanie eliksirów oraz maści.
Zbliżał się koniec jej drugiego roku kursu, więc miała jeszcze rok na podjęcie ostatecznej decyzji, na ten moment odbywała przygotowanie do leczenia różnych rodzajów urazów i pracowała pod okiem różnych uzdrowicieli, czerpiąc z ich doświadczeń i starając się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki. Etap pierwszego zderzenia z realiami kursu miała za sobą, więc dużo lepiej niż na początku znosiła drastyczne widoki i coraz lepiej radziła sobie w warunkach stresowych, które wymagały sporej przytomności umysłu i nie pozwalały na chwile paniki i wahania.
W którymś momencie, po względnie spokojnym poranku, podczas którego głównie zajmowała się podawaniem eliksirów, została wezwana do sali, gdzie miał znajdować się przypadek czarodzieja dotkliwie poparzonego przez silnie rzucone zaklęcie podpalające. Widok zdecydowanie nie był przyjemny, ale też nie najgorszy, jaki miała okazję już zobaczyć, więc zapanowała nad wyrazem twarzy i skupiła się na myśleniu, co należałoby zrobić. Oprócz niej znajdował się tam jeszcze jeden stażysta... oraz Lupus Black, o którym wiele stażystek szeptało ze strachem. Choć z pewnością nie można było odmówić mu wiedzy i kompetencji, także Josie zawsze czuła się trochę niepewnie w jego towarzystwie, przytłoczona emanującą od niego aurą wyniosłości i poczucia wyższości. Najtrudniejsza była pierwsza współpraca z nim, później nauczyła się nie zwracać uwagi na jego wyższość i robić po prostu swoje i to jak najlepiej, by nie dawać mu pretekstu do niezadowolenia.
- Co dokładnie się stało? Czy wiadomo, jakie to było zaklęcie? – zapytała, bo taka wiedza zawsze była ważna przy właściwym rozpoznaniu i rozpoczęciu leczenia, a zaklęć mogących wywołać poparzenia było więcej niż jedno, ponadto takie skutki mogła wywołać także inna inkantacja rzucona błędnie. Black, któremu powierzono pacjenta, zapewne już to wiedział, ale nie zdziwiłaby się, gdyby kazał im samym spróbować wywnioskować konkretniejszą informację. – Zaczęłabym od rzucenia zaklęcia znieczulającego, jeśli jeszcze nie zostało rzucone. A następnie zajęłabym się leczeniem najpoważniejszych oparzeń za pomocą zaklęć, a później maści na oparzenia – odpowiedziała szybko, gdy tylko uzdrowiciel zadał jej pytanie. Był to niejako sprawdzian dla niej i drugiego stażysty. Pomagając pełnoprawnym uzdrowicielom, musieli wykazywać się wiedzą i szybkością reakcji, bo nawet jeśli teraz ktoś mógł zauważyć ich błędy i wytknąć im je lub ewentualnie naprawić, później, gdy przejdą staż, życie i zdrowie pacjentów będą leżeć w ich rękach. Wtedy już nie będzie miejsca na błędy.
Zdawała sobie też sprawę, że najpotężniejsze zaklęcia lecznicze wciąż leżały poza zasięgiem jej umiejętności (choć wytrwale nad tym pracowała), więc najprawdopodobniej najcięższe rany mężczyzny spadną na Blacka, podczas gdy Josie i drugi stażysta będą musieli zająć się tymi lżejszymi, a później zadbać o podanie eliksirów oraz maści.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Czas uciekał. Duża wskazówka zegara wiszącego na ścianie ponownie z trzaskiem przesunęła się o jedno miejsce. Słyszałem to dokładnie pomimo rozmowy wywiązującej się w sali. Najwięcej trudów związanych z upływaniem kolejnych minut miał pacjent, ale o niego nikt się tak naprawdę nie troszczył. Moim zadaniem było rzucić stażystów na głęboką wodę, nauczyć ich czegoś, nawet jeśli w tej chwili widziałem poważne braki w ich edukacji. Trochę mnie to przeraziło, w końcu kiedyś przyjdzie mi z nimi pracować (o ile nie zawalą swojego stażu). Na szczęście nie było z nimi tak źle; z tej gliny można było jeszcze coś ulepić. Być może czekała mnie długa droga z użeraniem się z nimi, ale nie martwiłem się na zapas. Teraz musiałem wskazać im właściwy kierunek, bo bardzo z niego zbaczali.
W tym przypadku wiedza na temat zaklęcia była niepotrzebna; gdyby to był ogień jakiegoś stworzenia, na pewno nie przysłano by go tutaj. Smok nie zostawiłby po nim nawet prochu. A zaklęcia wywołujące oparzenia miały tę samą specyfikę. Postanowiłem jednak odpowiedzieć na zadane pytanie.
- To było zaklęcie ignitio – poinformowałem kobietę, obserwując co wydarzy się dalej. Lub raczej jakie odpowiedzi uzyskam na zadane pytanie. Niestety obie mnie zawiodły. Pokręciłem głową.
- Nie – odparłem na wywód stażystki. Zastanawiałem się jednocześnie czy kazać im dalej błądzić po omacku (co nie powinno mieć miejsca, ale widocznie coś poszło nie tak) czy jednak uświadomić im ich podstawowy błąd. W końcu zdecydowałem się na to ostatnie, bojąc się, że pacjent może nie dożyć do momentu uzdrowienia. O ile jeszcze żył. No właśnie.
- To może inaczej – zacząłem, opierając się o szafkę za mną. Gestykulowałem dłońmi, przy czym w prawej trzymałem różdżkę. – Załóżmy, że zrobisz to, co powiedziałaś panno Vane. I na koniec okaże się, że ma pani na kozetce trupa, bo nawet nie sprawdziłaś czy żyje. Nie wiem jak ty, panno Vane, ale ja cenię sobie swój czas – odparłem wreszcie, podpierając brodę na ręce. – Wydaje mi się, że tego uczyli na samym początku stażu. Równie dobrze pacjent może od kilkudziesięciu sekund nie oddychać, a równie dobrze mogli nam przynieść trupa. Uzdrowiciel powinien liczyć przede wszystkim na siebie, bo jeśli coś ma być wykonane dobrze, to lepiej to zrobić samemu. I upewnić się co do swoich osądów – dodałem dyplomatycznie. Nie mówiąc wprost, że w pogotowiu mogą pracować nieudacznicy. I szlamy. – Chyba, że masz nadprzyrodzone zdolności pozwalające na szybką diagnozę, o których ani ja ani pan Clearwater nie wiemy, wtedy pokornie przyjmę winę na siebie – rzuciłem jeszcze pojednawczym tonem. Dopiero kiedy zrobiłem dłuższą pauzę, stażysta postanowił się odezwać.
- No tak, musimy sprawdzić drogi oddechowe! – powiedział olśniony, po czym przystąpił do sprawdzania oddechu. Pacjent jeszcze oddychał, ale tak słabo, że nawet nie było widać jego klatki piersiowej. Spojrzałem więc po nich obojgu pytając jedynie spojrzeniem. Co dalej?
W tym przypadku wiedza na temat zaklęcia była niepotrzebna; gdyby to był ogień jakiegoś stworzenia, na pewno nie przysłano by go tutaj. Smok nie zostawiłby po nim nawet prochu. A zaklęcia wywołujące oparzenia miały tę samą specyfikę. Postanowiłem jednak odpowiedzieć na zadane pytanie.
- To było zaklęcie ignitio – poinformowałem kobietę, obserwując co wydarzy się dalej. Lub raczej jakie odpowiedzi uzyskam na zadane pytanie. Niestety obie mnie zawiodły. Pokręciłem głową.
- Nie – odparłem na wywód stażystki. Zastanawiałem się jednocześnie czy kazać im dalej błądzić po omacku (co nie powinno mieć miejsca, ale widocznie coś poszło nie tak) czy jednak uświadomić im ich podstawowy błąd. W końcu zdecydowałem się na to ostatnie, bojąc się, że pacjent może nie dożyć do momentu uzdrowienia. O ile jeszcze żył. No właśnie.
- To może inaczej – zacząłem, opierając się o szafkę za mną. Gestykulowałem dłońmi, przy czym w prawej trzymałem różdżkę. – Załóżmy, że zrobisz to, co powiedziałaś panno Vane. I na koniec okaże się, że ma pani na kozetce trupa, bo nawet nie sprawdziłaś czy żyje. Nie wiem jak ty, panno Vane, ale ja cenię sobie swój czas – odparłem wreszcie, podpierając brodę na ręce. – Wydaje mi się, że tego uczyli na samym początku stażu. Równie dobrze pacjent może od kilkudziesięciu sekund nie oddychać, a równie dobrze mogli nam przynieść trupa. Uzdrowiciel powinien liczyć przede wszystkim na siebie, bo jeśli coś ma być wykonane dobrze, to lepiej to zrobić samemu. I upewnić się co do swoich osądów – dodałem dyplomatycznie. Nie mówiąc wprost, że w pogotowiu mogą pracować nieudacznicy. I szlamy. – Chyba, że masz nadprzyrodzone zdolności pozwalające na szybką diagnozę, o których ani ja ani pan Clearwater nie wiemy, wtedy pokornie przyjmę winę na siebie – rzuciłem jeszcze pojednawczym tonem. Dopiero kiedy zrobiłem dłuższą pauzę, stażysta postanowił się odezwać.
- No tak, musimy sprawdzić drogi oddechowe! – powiedział olśniony, po czym przystąpił do sprawdzania oddechu. Pacjent jeszcze oddychał, ale tak słabo, że nawet nie było widać jego klatki piersiowej. Spojrzałem więc po nich obojgu pytając jedynie spojrzeniem. Co dalej?
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocelyn zdawała sobie sprawę z presji. To nie była papierkowa robota, a sytuacja prawdziwego zagrożenia czyjegoś zdrowia, a może nawet życia. Musiała więc starać się sprostać zadaniu i wiedzieć, jak się zachować, bo w takich sytuacjach nie było miejsca na panikę czy ociąganie się. Stażyści, którzy za bardzo dawali ponieść się emocjom i przez to popełniali błędy, zwykle odpadali jeszcze na początku kursu. A Josie nie chciała odpaść. Nie chciała także podpaść komuś takiemu jak Black, tym bardziej biorąc pod uwagę fakt, że coraz częściej myślała o oddziale urazów pozaklęciowych jako miejscu, gdzie chciałaby odbyć specjalizację. Black może nie był jedynym uzdrowicielem na tym oddziale, ale z racji swojego nazwiska posiadał wpływy, o których działaniu Josie wolałaby się nie przekonywać. Na pewno nie w tym negatywnym sensie. Niektóre młode stażystki opowiadały o nim z lękiem, a Josie nie potrafiła się do końca dziwić, bo roztaczana przez Blacka aura mogła przestraszyć co delikatniejsze dziewczęta.
Na odpowiedź o zaklęcie skinęła głową. Cóż, przynajmniej było wiadomo, czy to był czar podpalający, czy może błędne użycie innej formuły. Josie słyszała kiedyś o przypadku oparzenia wywołanego źle wypowiedzianym Expelliarmusem, ale także o innych ubocznych skutkach mylnych inkantacji, dlatego wolała wykluczyć tę ewentualność. Zaklęcie Ignitio zwykle też nie wywoływało aż tak poważnych poparzeń i nie obejmowało tak dużej powierzchni ciała, zwykle ograniczając się do miejsca trafienia... Chyba że zostało rzucone wyjątkowo potężnie.
Jak się okazało, popełniła błąd w ocenie sytuacji, co szybko wytknął jej Black. Mylnie założyła, że uzdrowiciel sprawdził już podstawowe czynności życiowe mężczyzny zanim stażyści dotarli do sali, bo przecież nie kazałby im leczyć trupa... Chyba, że byłby to kolejny sprawdzian mający pokazać im, że nigdy nie mogą w pełni ufać temu, co usłyszą, a muszą zdać się na własną ocenę. Musiała z pokorą przyjąć ciężar uwag Blacka, który miał całkowitą rację – Josie po przybyciu do pacjenta, a przed rozpoczęciem dalszych czynności leczniczych powinna sprawdzić, czy ten w ogóle żyje i oddycha. Teraz była tylko stażystką i jej rola była głównie pomocnicza, ale kiedyś to ona może być osobą mającą główną odpowiedzialność za proces leczenia, tak, jak teraz odpowiedzialny był Black.
- Oczywiście, że taka powinna być prawidłowa kolejność, zanim przystąpimy do właściwych czynności. Przepraszam, będę mieć to na uwadze. Zawsze należy sprawdzić wszystko samemu i nie wierzyć ślepo w czyjąś ocenę sytuacji – odezwała się cicho i z pokorą, bo wiedziała, że racja była po stronie Blacka, a ona, Josie, nie powinna wyciągać pochopnych założeń i pokładać całej ufności w innych, nawet, jeśli to często działało instynktownie, bo stażyści zwykle ufali, że starsi, bardziej doświadczeni uzdrowiciele doskonale wiedzieli, co robią i czego oczekują od nich. Powinna wreszcie wyzbyć się tych nawyków, bo nawet jeśli w większości przypadków nie musiała zmagać się z tak podchwytliwymi sytuacjami, Black niczego nie ułatwiał i pokazywał jej, że taka postawa może ją kiedyś zgubić.
Drugi stażysta sprawdził drogi oddechowe mężczyzny, wykazując, że ten nadal oddychał, co znaczyło, że jego drogi oddechowe były drożne. Słaby oddech mógł jednak świadczyć o jego silnym wycieńczeniu i tym, że powinni się pospieszyć z kolejnymi czynnościami, jeśli nie chcieli, by nagle jego stan jeszcze bardziej się pogorszył.
- Oprócz oddechu należy też sprawdzić pracę serca, zanim przystąpimy do dalszego leczenia – powiedziała ostrożnie; był to kolejny sposób szybkiej podstawowej diagnostyki czynności życiowych. Rzuciła zaklęcie Diagno Coro, które wykazało, że serce mężczyzny wciąż biło, choć wolniej niż powinno, a jego puls był słabo wyczuwalny. Na tym etapie nie potrafiła jeszcze wychwytywać najdrobniejszych nieprawidłowości, ale wiedza, którą miała, z pewnością wystarczała, żeby wiedzieć, że nie było tak, jak być powinno.
Szybko powtórzyła swoje obserwacje na głos, a jej spojrzenie zatrzymało się na moment na Blacku. Obawiała się, że znowu zrobi coś, co utwierdzi go w przekonaniu o jej niekompetencji, ale jej zdaniem, już po upewnieniu się, że mężczyzna rzeczywiście zdradzał oznaki życia, należało jak najszybciej rozpocząć proces leczenia jego obrażeń, by móc ustabilizować jego stan, a na końcu mogli podać mu odpowiednie eliksiry, które dokończą całą procedurę.
Na odpowiedź o zaklęcie skinęła głową. Cóż, przynajmniej było wiadomo, czy to był czar podpalający, czy może błędne użycie innej formuły. Josie słyszała kiedyś o przypadku oparzenia wywołanego źle wypowiedzianym Expelliarmusem, ale także o innych ubocznych skutkach mylnych inkantacji, dlatego wolała wykluczyć tę ewentualność. Zaklęcie Ignitio zwykle też nie wywoływało aż tak poważnych poparzeń i nie obejmowało tak dużej powierzchni ciała, zwykle ograniczając się do miejsca trafienia... Chyba że zostało rzucone wyjątkowo potężnie.
Jak się okazało, popełniła błąd w ocenie sytuacji, co szybko wytknął jej Black. Mylnie założyła, że uzdrowiciel sprawdził już podstawowe czynności życiowe mężczyzny zanim stażyści dotarli do sali, bo przecież nie kazałby im leczyć trupa... Chyba, że byłby to kolejny sprawdzian mający pokazać im, że nigdy nie mogą w pełni ufać temu, co usłyszą, a muszą zdać się na własną ocenę. Musiała z pokorą przyjąć ciężar uwag Blacka, który miał całkowitą rację – Josie po przybyciu do pacjenta, a przed rozpoczęciem dalszych czynności leczniczych powinna sprawdzić, czy ten w ogóle żyje i oddycha. Teraz była tylko stażystką i jej rola była głównie pomocnicza, ale kiedyś to ona może być osobą mającą główną odpowiedzialność za proces leczenia, tak, jak teraz odpowiedzialny był Black.
- Oczywiście, że taka powinna być prawidłowa kolejność, zanim przystąpimy do właściwych czynności. Przepraszam, będę mieć to na uwadze. Zawsze należy sprawdzić wszystko samemu i nie wierzyć ślepo w czyjąś ocenę sytuacji – odezwała się cicho i z pokorą, bo wiedziała, że racja była po stronie Blacka, a ona, Josie, nie powinna wyciągać pochopnych założeń i pokładać całej ufności w innych, nawet, jeśli to często działało instynktownie, bo stażyści zwykle ufali, że starsi, bardziej doświadczeni uzdrowiciele doskonale wiedzieli, co robią i czego oczekują od nich. Powinna wreszcie wyzbyć się tych nawyków, bo nawet jeśli w większości przypadków nie musiała zmagać się z tak podchwytliwymi sytuacjami, Black niczego nie ułatwiał i pokazywał jej, że taka postawa może ją kiedyś zgubić.
Drugi stażysta sprawdził drogi oddechowe mężczyzny, wykazując, że ten nadal oddychał, co znaczyło, że jego drogi oddechowe były drożne. Słaby oddech mógł jednak świadczyć o jego silnym wycieńczeniu i tym, że powinni się pospieszyć z kolejnymi czynnościami, jeśli nie chcieli, by nagle jego stan jeszcze bardziej się pogorszył.
- Oprócz oddechu należy też sprawdzić pracę serca, zanim przystąpimy do dalszego leczenia – powiedziała ostrożnie; był to kolejny sposób szybkiej podstawowej diagnostyki czynności życiowych. Rzuciła zaklęcie Diagno Coro, które wykazało, że serce mężczyzny wciąż biło, choć wolniej niż powinno, a jego puls był słabo wyczuwalny. Na tym etapie nie potrafiła jeszcze wychwytywać najdrobniejszych nieprawidłowości, ale wiedza, którą miała, z pewnością wystarczała, żeby wiedzieć, że nie było tak, jak być powinno.
Szybko powtórzyła swoje obserwacje na głos, a jej spojrzenie zatrzymało się na moment na Blacku. Obawiała się, że znowu zrobi coś, co utwierdzi go w przekonaniu o jej niekompetencji, ale jej zdaniem, już po upewnieniu się, że mężczyzna rzeczywiście zdradzał oznaki życia, należało jak najszybciej rozpocząć proces leczenia jego obrażeń, by móc ustabilizować jego stan, a na końcu mogli podać mu odpowiednie eliksiry, które dokończą całą procedurę.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Starałem się uczyć stażystów samodzielnego myślenia. Kiedy uda im się zostać pełnoprawnymi uzdrowicielami, nie zawsze będą mogli liczyć na innych. Często będzie tak, że zostaną zmuszeni pracować w pojedynkę, ewentualnie z innym niczego nieświadomym stażystą. Braki w personelu szpitala nie były niczym niecodziennym, tak samo jak niektóre oddziały posiadały większą ilość uzdrowicieli, a inne mniejszą. Szczególnie oblegane były choroby genetyczne lub urazy wewnętrzne, jako te najczęściej spotykane. Reszta pozostawała niejako w ich cieniu. Jeśli więc ta dwójka poważnie myślała o urazach pozaklęciowych, to powinni wytężyć swoje starania. Może przez brak dużego popytu na tę specjalizację łatwiej było się dostać, ale trudno będzie im się utrzymać jeśli nie sprostają wymogowi samodzielności. Nie warto oglądać się na innych, to są tylko ludzie, a domeną ludzką jest popełniać błędy. Tak samo jak nieprzewidywalność, szczególnie ludzkiego organizmu. W jednej chwili może on zaniechać walki o życie. Trzeba być czujnym.
Być może wielu osobom nie podobało się moje surowe podejście do sprawy, ale uzdrawianie to nie jest zawód dla delikatnych paniątek, które łatwo odpuszczają. Bo ich przełożony jest zbyt mrukliwy, bo godziny pracy są nieodpowiednie, bo zakres obowiązków godzi w ich poczucie wartości. To przede wszystkim ciężka praca, a nie wczasy dla wysoko urodzonych. Potrzeba determinacji oraz zimnej krwi, by móc w odpowiedniej chwili uratować komuś zdrowie bądź życie. Jeśli odpuszczają już na etapie poznania mnie, to później tym bardziej nie dadzą sobie rady. Może więc lepiej, że rezygnują. Na co komu nieudolny, nieznający opanowania magomedyk?
Skinąłem głową na wytłumaczenia panny Vane, dalej obserwując jak ci dwoje sobie radzą. Rzuciłem ich na głęboką wodę, owszem, ale tylko tak można się nauczyć czegoś konkretnego. Może jak pacjent im umrze na rękach, to następnym razem mocniej się zmobilizują do pracy. I zrozumieją, że po setnym leczeniu czyraków przychodzi czas na poważny przypadek. Który powinni wziąć na poważnie.
Bezgłośnie przytaknąłem na kolejny etap, który zaproponowała. W milczeniu czekałem na rezultaty rzuconego zaklęcia oraz interpretację jego wyników. Czyli jedną sprawę mieli z głowy; pacjent jeszcze żył. A jak długo pożyje to będzie zależeć już tylko od nich.
- Dobrze. To co teraz? – dopytałem, kiedy skończyli. – Tak jak koleżanka już powiedziała, powinniśmy zacząć od znieczulenia, później zaklęcia i maści na oparzenia – odparł Clearwater, zerkając to na Jocelyn, to na mnie. Ponagliłem ich dłonią, by wreszcie zaczęli robić to, co zaplanowali, bo czas nas gonił. Zaklęciem na poważne oparzenia będę musiał zająć się sam, więc miejmy to już za sobą. Stanąłem ponownie przy pacjencie.
Być może wielu osobom nie podobało się moje surowe podejście do sprawy, ale uzdrawianie to nie jest zawód dla delikatnych paniątek, które łatwo odpuszczają. Bo ich przełożony jest zbyt mrukliwy, bo godziny pracy są nieodpowiednie, bo zakres obowiązków godzi w ich poczucie wartości. To przede wszystkim ciężka praca, a nie wczasy dla wysoko urodzonych. Potrzeba determinacji oraz zimnej krwi, by móc w odpowiedniej chwili uratować komuś zdrowie bądź życie. Jeśli odpuszczają już na etapie poznania mnie, to później tym bardziej nie dadzą sobie rady. Może więc lepiej, że rezygnują. Na co komu nieudolny, nieznający opanowania magomedyk?
Skinąłem głową na wytłumaczenia panny Vane, dalej obserwując jak ci dwoje sobie radzą. Rzuciłem ich na głęboką wodę, owszem, ale tylko tak można się nauczyć czegoś konkretnego. Może jak pacjent im umrze na rękach, to następnym razem mocniej się zmobilizują do pracy. I zrozumieją, że po setnym leczeniu czyraków przychodzi czas na poważny przypadek. Który powinni wziąć na poważnie.
Bezgłośnie przytaknąłem na kolejny etap, który zaproponowała. W milczeniu czekałem na rezultaty rzuconego zaklęcia oraz interpretację jego wyników. Czyli jedną sprawę mieli z głowy; pacjent jeszcze żył. A jak długo pożyje to będzie zależeć już tylko od nich.
- Dobrze. To co teraz? – dopytałem, kiedy skończyli. – Tak jak koleżanka już powiedziała, powinniśmy zacząć od znieczulenia, później zaklęcia i maści na oparzenia – odparł Clearwater, zerkając to na Jocelyn, to na mnie. Ponagliłem ich dłonią, by wreszcie zaczęli robić to, co zaplanowali, bo czas nas gonił. Zaklęciem na poważne oparzenia będę musiał zająć się sam, więc miejmy to już za sobą. Stanąłem ponownie przy pacjencie.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocelyn wciąż się uczyła. Niewątpliwie posiadała znacznie większą wiedzę niż na początku, a i pewien bagaż doświadczeń zdobyty przez niemal dwa lata szkolenia, ale nadal pozostawało bardzo dużo do zrobienia, nie tylko w kwestii wiedzy i umiejętności, ale też odpowiednich nawyków i siły charakteru niezbędnej do tego zawodu. Już była silniejsza niż na samym początku, być może zahartowana nie tylko przez kolejne miesiące stażu, ale też przez samo dorastanie z chorą matką oraz ojcem uzdrowicielem, który niejedno w swojej karierze widział. Na początku chwile kryzysu zdarzały się regularnie, choć starała się, by w Mungu nikt tego nie widział i nie mógł uznać jej za zbyt słabą, by się utrzymać na kursie. Wolałaby raczej przełknąć łyżkę soku z czyrakobulwy niż pozwolić, żeby uzdrowiciele pokroju Blacka widzieli ją roztrzęsioną i bezradną.
Mężczyzna był surowy i szorstki, ale nie można było nie przyznać mu teraz racji. Jego trzeźwe myślenie szybko sprowadziło Josie na ziemię i przypomniało o konieczności ograniczonego zaufania nawet wobec stojących wyżej w uzdrowicielskiej hierarchii oraz o myśleniu o absolutnych podstawach. Przytaknęła więc, starając się szybko naprawić swój błąd i rzucając podstawowe zaklęcie diagnostyczne, by sprawdzić, czy serce pacjenta wciąż bije. Gdyby przestało, należałoby przywrócić je odpowiednim zaklęciem licząc, że nie jest za późno na jego użycie, ale na szczęście na razie nie musieli tego robić. Ranny wciąż walczył, więc istniała szansa na całkowite przywrócenie go do zdrowia.
Od momentu znalezienia się przy pacjencie do tej chwili nie minęło więcej niż parę minut, ale mimo to Josie miała wrażenie, że stracili trochę cennych sekund. Przytaknęła skinieniem głowy Blackowi i Clearwaterowi, który już powiedział na głos to, co powinni teraz zrobić, po czym niezwłocznie zabrała się do pracy. Rzuciła zaklęcie znieczulające, by mieć pewność, że pacjent nie poczuje bólu; mimo nieprzytomności mógł w każdej chwili się ocknąć. Zaraz po tym nadeszła kolej na zaleczanie poparzeń.
- Cauma Sanavi Maxima – wypowiedziała starannie, celując końcem różdżki w rany i obiecując sobie, że naprawdę musi jeszcze bardziej wziąć się do pracy nad sobą i nauczyć się tych trudniejszych inkantacji, które póki co jeszcze nie potrafiły jej wychodzić tak, jak należało. Może jeszcze było za wcześnie i potrzebowała więcej czasu i więcej praktyki, żeby rzucać tak trudne czary z pełną skutecznością? Pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć, ale to pokazywało jej jeszcze dobitniej, ile wciąż pozostawało do zrobienia, zanim stanie się pełnoprawną uzdrowicielką. Wtedy będzie musiała biegle radzić sobie z nawet najtrudniejszymi inkantacjami leczącymi.
Zaklęcie, które rzuciła, zaczęło przynosić skutki. Na szczęście poparzenia nie były bardzo głębokie i po chwili zaczęły znikać, a zniszczone tkanki regenerować się. Obok niej drugi stażysta robił to samo. Współpracowali zgodnie, nie rozmawiając jednak, by nie wyrywać się ze skupienia, którego potrzebowali, by odpowiednio uformować swoją magię i dobrze rzucić zaklęcia. Mężczyzna leżący na łóżku zaczynał coraz bardziej przypominać żywego człowieka, a nie przypaloną kukłę.
Mężczyzna był surowy i szorstki, ale nie można było nie przyznać mu teraz racji. Jego trzeźwe myślenie szybko sprowadziło Josie na ziemię i przypomniało o konieczności ograniczonego zaufania nawet wobec stojących wyżej w uzdrowicielskiej hierarchii oraz o myśleniu o absolutnych podstawach. Przytaknęła więc, starając się szybko naprawić swój błąd i rzucając podstawowe zaklęcie diagnostyczne, by sprawdzić, czy serce pacjenta wciąż bije. Gdyby przestało, należałoby przywrócić je odpowiednim zaklęciem licząc, że nie jest za późno na jego użycie, ale na szczęście na razie nie musieli tego robić. Ranny wciąż walczył, więc istniała szansa na całkowite przywrócenie go do zdrowia.
Od momentu znalezienia się przy pacjencie do tej chwili nie minęło więcej niż parę minut, ale mimo to Josie miała wrażenie, że stracili trochę cennych sekund. Przytaknęła skinieniem głowy Blackowi i Clearwaterowi, który już powiedział na głos to, co powinni teraz zrobić, po czym niezwłocznie zabrała się do pracy. Rzuciła zaklęcie znieczulające, by mieć pewność, że pacjent nie poczuje bólu; mimo nieprzytomności mógł w każdej chwili się ocknąć. Zaraz po tym nadeszła kolej na zaleczanie poparzeń.
- Cauma Sanavi Maxima – wypowiedziała starannie, celując końcem różdżki w rany i obiecując sobie, że naprawdę musi jeszcze bardziej wziąć się do pracy nad sobą i nauczyć się tych trudniejszych inkantacji, które póki co jeszcze nie potrafiły jej wychodzić tak, jak należało. Może jeszcze było za wcześnie i potrzebowała więcej czasu i więcej praktyki, żeby rzucać tak trudne czary z pełną skutecznością? Pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć, ale to pokazywało jej jeszcze dobitniej, ile wciąż pozostawało do zrobienia, zanim stanie się pełnoprawną uzdrowicielką. Wtedy będzie musiała biegle radzić sobie z nawet najtrudniejszymi inkantacjami leczącymi.
Zaklęcie, które rzuciła, zaczęło przynosić skutki. Na szczęście poparzenia nie były bardzo głębokie i po chwili zaczęły znikać, a zniszczone tkanki regenerować się. Obok niej drugi stażysta robił to samo. Współpracowali zgodnie, nie rozmawiając jednak, by nie wyrywać się ze skupienia, którego potrzebowali, by odpowiednio uformować swoją magię i dobrze rzucić zaklęcia. Mężczyzna leżący na łóżku zaczynał coraz bardziej przypominać żywego człowieka, a nie przypaloną kukłę.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Moim zadaniem nie było bycie miłym, a stanowczym oraz konkretnym. A przede wszystkim poprawnie leczyć. Opinia innych na mój temat mnie nie interesowała, o ile nie rozsiewali krzywdzących plotek, które mogłyby uderzyć w moją rodzinę. Do tego czasu wszystko było idealnie obojętne. To nawet dobrze, że niektórzy stażyści odczuwali strach, choć dla mnie oznaczało to po prostu, że nie są pewni własnych umiejętności oraz posiadanej wiedzy. Na takich delikwentów nie było miejsca w szpitalu. Raczej później i tak się wykruszali, niezdolni do utrzymania nerwów na wodzy. Nieprzydatni podczas leczenia pacjentów. Zawsze ciekawiło mnie, którzy z oglądanych przeze mnie stażystów odpadną, a którzy się utrzymają. Zwykle potrafiłem to już określić na wczesnym etapie, pewnie przez to, że jeszcze niedawno sam nim byłem. I wiedziałem z czym to się je. Jakie cechy należy posiadać. Clearwater był dość powolny, ale dobrze opanowany, a wręcz zafascynowany nawet najgorszymi scenami rozgrywanymi na deskach szpitala. Tak naprawdę chyba nigdy nie widziałem nikogo tak zapalonego do sprzątania flaków lub postępującej zgnielizny. Ja sam wolałem trzymać się od takich robót z daleka, choć nie mogłem dopóki uczestniczyłem w kursie i moje zdanie w ogóle się nie liczyło. On natomiast posiadał jakąś dziwną energię, która podejrzewam zaprowadzi go kiedyś na szczyt.
Jocelyn była dziwna; niby krucha, ale starała się nie okazywać swoich emocji. Dziwnie pokorna, ale systematyczna. Taka szara myszka. Brakowało mi w niej czegoś konkretnego, co zadecydowałoby jednoznacznie kim stanie się w przyszłości. Trudno było oznajmić co się z nią stanie. Albo w końcu pęknie pod działaniem presji, albo wreszcie zbierze się w sobie i pokaże determinację.
Obserwowałem ich uważnie; Clearwater w międzyczasie postanowił rzucić zaklęcie odkażające rany. Później oboje przystąpili do leczenia rozległych poparzeń. Wreszcie skóra zaczęła wyglądać w miarę normalnie. Pomimo zaczerwienienia, będącego naturalną reakcją organizmu. Mężczyzna zaczął wyglądać ludzko, co dobrze rokowało. To ciekawe, że ta praktyka przyda im się już całkiem niedługo.
- Z życiem panie Clearwater, nie mamy czasu – popędziłem stażystę, który przesadnie skrupulatnie starał się wymawiać zaklęcia. Ja sam również stanąłem przy nich, poprawiając stan pacjenta silniejszą wersją zaklęcia przeciwko oparzeniom. Byleby trochę nadać scenie dynamiczności.
- By trochę przyspieszyć waszą pracę podpowiem, że trzeba jeszcze sprawdzić stan narządów wewnętrznych oraz wybudzić pacjenta w celu podania mu odpowiednich eliksirów. Mam nadzieję, że wiecie jakich – dodałem neutralnym tonem, kontynuując przyglądanie się ich poczynaniom. O dziwo szło im całkiem nieźle, może będą z nich uzdrowiciele.
Jocelyn była dziwna; niby krucha, ale starała się nie okazywać swoich emocji. Dziwnie pokorna, ale systematyczna. Taka szara myszka. Brakowało mi w niej czegoś konkretnego, co zadecydowałoby jednoznacznie kim stanie się w przyszłości. Trudno było oznajmić co się z nią stanie. Albo w końcu pęknie pod działaniem presji, albo wreszcie zbierze się w sobie i pokaże determinację.
Obserwowałem ich uważnie; Clearwater w międzyczasie postanowił rzucić zaklęcie odkażające rany. Później oboje przystąpili do leczenia rozległych poparzeń. Wreszcie skóra zaczęła wyglądać w miarę normalnie. Pomimo zaczerwienienia, będącego naturalną reakcją organizmu. Mężczyzna zaczął wyglądać ludzko, co dobrze rokowało. To ciekawe, że ta praktyka przyda im się już całkiem niedługo.
- Z życiem panie Clearwater, nie mamy czasu – popędziłem stażystę, który przesadnie skrupulatnie starał się wymawiać zaklęcia. Ja sam również stanąłem przy nich, poprawiając stan pacjenta silniejszą wersją zaklęcia przeciwko oparzeniom. Byleby trochę nadać scenie dynamiczności.
- By trochę przyspieszyć waszą pracę podpowiem, że trzeba jeszcze sprawdzić stan narządów wewnętrznych oraz wybudzić pacjenta w celu podania mu odpowiednich eliksirów. Mam nadzieję, że wiecie jakich – dodałem neutralnym tonem, kontynuując przyglądanie się ich poczynaniom. O dziwo szło im całkiem nieźle, może będą z nich uzdrowiciele.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wśród stażystów zawsze krążyły różne historie na temat uzdrowicieli. Josie zetknęła się już z tym na samym początku, gdy nieco starsi koledzy, którzy zdążyli już poznać pełnoprawnych pracowników, pouczali nowych, na kogo należy uważać, a z kim łatwo się dogadać. Zwykle podchodziła do takich słów ostrożnie, starając się samodzielnie je zweryfikować i przekonać się o ich prawdziwości. Black wśród młodych stażystów, przynajmniej tych z którymi zwykle przebywała Josie, cieszył się respektem, niekiedy nawet i strachem, być może właśnie przez roztaczaną przez niego aurę. Wydawał się człowiekiem, z którym nie warto zadzierać. Mimo to był skuteczny, a to było najważniejsze, bo przecież po to tutaj był – żeby być dobrym i skutecznym w leczeniu swoich pacjentów. Może rzeczywiście strach stażystów przed niektórymi uzdrowicielami brał się z ich małej pewności siebie. Czasami dobre wyniki z egzaminów to nie wszystko, i gdy ludzie, którzy świetnie radzili sobie w Hogwarcie, po ukończeniu go przychodzili na (jak myśleli) wymarzony staż okazywało się, że to nie takie proste.
A Josie? Josie po prostu starała się sobie radzić i walczyć ze słabościami. Mimo wrażliwości i delikatności musiała być dość silna i zdeterminowana, inaczej nie przetrwałaby tych dwóch lat. Pod pewnymi względami wychowanie matki oraz jej choroba okazały się dobrym przygotowaniem, jeśli chodzi o wytrzymałość – bo o odpowiednią wiedzę zatroszczył się już ojciec. Wychowanie matki i wyniesione z domu wzorce sprawiały też, że była pokorna, nie zaś butna i przesadnie pewna siebie, takie cechy zresztą nie byłyby dobre u młodej stażystki. Musiała mieć w sobie pewną pokorę wobec siły magii, która potrafiła zarówno tworzyć, jak i niszczyć, wobec problemów, z którymi stykała się w pracy, a także wobec przełożonych, którzy dzielili się z nią własną wiedzą. Ale nie mogła być przy tym zupełnie bezmyślna ani pozwalać, by władanie nad nią przejmował strach i emocje. Nie tutaj, nie w pracy, gdzie odpowiadała nie tylko za siebie, a od jej działań wiele zależało.
Sama nie miała pojęcia, co się z nią stanie, gubiła się w plątaninie pragnień, w tym, które były jej własnymi, a które tylko uważała za swoje własne. Karmiła się ułudą szczęścia i poszukiwania spełnienia, ale była zbyt młoda, by mieć pewność, czego chce od życia. Mimo to przykładała się zarówno do nauki, jak i obowiązków. Chciała być dobra w tym, co robiła i nie brakowało jej ambicji, by do tego dążyć. Czas pokaże, co z tego wyniknie.
Pracowicie i skrupulatnie zaleczała rany od poparzeń. Nie wiedziała jeszcze, że już wkrótce zetknie się z przypadkami znacznie gorszymi od tego, z którymi miała do czynienia w tej chwili. Black asystował im obserwując ich działania i rzucając silniejsze zaklęcia, szybciej doprowadzając do zaleczenia ran. Josie mogła obserwować z satysfakcją, jak poparzenia zanikają, a skóra przybiera może jeszcze nie idealny, ale bardziej normalny i zdrowszy wygląd. Resztę załatwią eliksiry i maści. Zawsze jednak lubiła patrzeć na to, jak zaklęcia skutkują i cofają efekty rozmaitych obrażeń.
Przytaknęła Blackowi, po czym ponownie skierowała różdżkę na mężczyznę:
- Diagno Haemo – rzuciła, by sprawdzić stan narządów po przeprowadzeniu leczenia, upewnić się, czy w organach wewnętrznych nie pozostały uszkodzenia, których nie objęły ich lecznicze zaklęcia i którymi należałoby się zająć dodatkowo. – Wygląda na to, że w środku wszystko w porządku, moje zaklęcie nie wykryło rażących nieprawidłowości w funkcjonowaniu organów... chociaż pacjent wyraźnie jest bardzo osłabiony. – Najwyraźniej poparzenia sięgały na tyle płytko, że dało się je zaleczyć kompletnie, a z osłabieniem jakoś sobie poradzą. – W takim przypadku zaaplikowałabym maść na poparzenia, żeby przyspieszyć proces gojenia i pozbyć się możliwych blizn... I wywar wzmacniający, który pomoże zwalczyć osłabienie organizmu.
Clearwater tymczasem poszedł po eliksiry, po chwili przynosząc ze sobą wymienione przez Josie substancje.
- Zacznijmy od tego – zaproponowała cicho drugiemu stażyście, wskazując na maść na poparzenia, choć kątem oka zerknęła na Blacka. Póki pacjent był nieprzytomny i nie wykonywał niespokojnych ruchów, łatwiej było nałożyć maść na rany. Była świadoma, że Black wciąż ich obserwował i oceniał ich działania, że cały czas trwał ich sprawdzian. Przy pomocy Clearwatera szybko pokryli zaleczone ślady po oparzeniach maścią o silnym ziołowym zapachu, a potem Jocelyn wybudziła pacjenta odpowiednim zaklęciem.
Tak jak się obawiała, mężczyzna, choć wyraźnie osłabiony, zdradzał niepokój i początkowo nie był świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Kiedy Clearwater próbował podać mu wywar wzmacniający, machnął ręką i o mały włos nie wytrącił mu fiolki. Josie postanowiła zareagować, rzucając cicho zaklęcie Paxo maxima, żeby uspokoić mężczyznę na tyle, by pozwolił sobie podać eliksir. Gdy zadziałało, Clearwaterowi udało się przystawić fiolkę do jego ust i wlać w nie jej zawartość.
A Josie? Josie po prostu starała się sobie radzić i walczyć ze słabościami. Mimo wrażliwości i delikatności musiała być dość silna i zdeterminowana, inaczej nie przetrwałaby tych dwóch lat. Pod pewnymi względami wychowanie matki oraz jej choroba okazały się dobrym przygotowaniem, jeśli chodzi o wytrzymałość – bo o odpowiednią wiedzę zatroszczył się już ojciec. Wychowanie matki i wyniesione z domu wzorce sprawiały też, że była pokorna, nie zaś butna i przesadnie pewna siebie, takie cechy zresztą nie byłyby dobre u młodej stażystki. Musiała mieć w sobie pewną pokorę wobec siły magii, która potrafiła zarówno tworzyć, jak i niszczyć, wobec problemów, z którymi stykała się w pracy, a także wobec przełożonych, którzy dzielili się z nią własną wiedzą. Ale nie mogła być przy tym zupełnie bezmyślna ani pozwalać, by władanie nad nią przejmował strach i emocje. Nie tutaj, nie w pracy, gdzie odpowiadała nie tylko za siebie, a od jej działań wiele zależało.
Sama nie miała pojęcia, co się z nią stanie, gubiła się w plątaninie pragnień, w tym, które były jej własnymi, a które tylko uważała za swoje własne. Karmiła się ułudą szczęścia i poszukiwania spełnienia, ale była zbyt młoda, by mieć pewność, czego chce od życia. Mimo to przykładała się zarówno do nauki, jak i obowiązków. Chciała być dobra w tym, co robiła i nie brakowało jej ambicji, by do tego dążyć. Czas pokaże, co z tego wyniknie.
Pracowicie i skrupulatnie zaleczała rany od poparzeń. Nie wiedziała jeszcze, że już wkrótce zetknie się z przypadkami znacznie gorszymi od tego, z którymi miała do czynienia w tej chwili. Black asystował im obserwując ich działania i rzucając silniejsze zaklęcia, szybciej doprowadzając do zaleczenia ran. Josie mogła obserwować z satysfakcją, jak poparzenia zanikają, a skóra przybiera może jeszcze nie idealny, ale bardziej normalny i zdrowszy wygląd. Resztę załatwią eliksiry i maści. Zawsze jednak lubiła patrzeć na to, jak zaklęcia skutkują i cofają efekty rozmaitych obrażeń.
Przytaknęła Blackowi, po czym ponownie skierowała różdżkę na mężczyznę:
- Diagno Haemo – rzuciła, by sprawdzić stan narządów po przeprowadzeniu leczenia, upewnić się, czy w organach wewnętrznych nie pozostały uszkodzenia, których nie objęły ich lecznicze zaklęcia i którymi należałoby się zająć dodatkowo. – Wygląda na to, że w środku wszystko w porządku, moje zaklęcie nie wykryło rażących nieprawidłowości w funkcjonowaniu organów... chociaż pacjent wyraźnie jest bardzo osłabiony. – Najwyraźniej poparzenia sięgały na tyle płytko, że dało się je zaleczyć kompletnie, a z osłabieniem jakoś sobie poradzą. – W takim przypadku zaaplikowałabym maść na poparzenia, żeby przyspieszyć proces gojenia i pozbyć się możliwych blizn... I wywar wzmacniający, który pomoże zwalczyć osłabienie organizmu.
Clearwater tymczasem poszedł po eliksiry, po chwili przynosząc ze sobą wymienione przez Josie substancje.
- Zacznijmy od tego – zaproponowała cicho drugiemu stażyście, wskazując na maść na poparzenia, choć kątem oka zerknęła na Blacka. Póki pacjent był nieprzytomny i nie wykonywał niespokojnych ruchów, łatwiej było nałożyć maść na rany. Była świadoma, że Black wciąż ich obserwował i oceniał ich działania, że cały czas trwał ich sprawdzian. Przy pomocy Clearwatera szybko pokryli zaleczone ślady po oparzeniach maścią o silnym ziołowym zapachu, a potem Jocelyn wybudziła pacjenta odpowiednim zaklęciem.
Tak jak się obawiała, mężczyzna, choć wyraźnie osłabiony, zdradzał niepokój i początkowo nie był świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Kiedy Clearwater próbował podać mu wywar wzmacniający, machnął ręką i o mały włos nie wytrącił mu fiolki. Josie postanowiła zareagować, rzucając cicho zaklęcie Paxo maxima, żeby uspokoić mężczyznę na tyle, by pozwolił sobie podać eliksir. Gdy zadziałało, Clearwaterowi udało się przystawić fiolkę do jego ust i wlać w nie jej zawartość.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Część uzdrowicieli, szczególnie tych starszych, była po prostu niepoważna. Zapominali o podstawowych elementach kultury, w dodatku podchodziła do wszystkich swoich powinności z przymrużeniem oka, wręcz żartem na ustach. Być może było to domeną większego doświadczenia, czyli większej ilości lat na karku; nie wiedziałem. Byłem dopiero na początku mojej kariery uzdrowicielskiej, choć nie wydawało mi się, by moje podejście miało się zmienić w czasie. Na pewno dużo było w tym surowego wychowania w takim, a nie innym rodzie. Nie zamierzałem nikomu niczego ułatwiać, choć lubiłem jednocześnie dawać rady jeśli widziałem, że jest cień szansy ich natrafienia na podatny grunt. Mieszanka tej dwójki stażystów była dość specyficzna, ale z tego co widziałem, to udało im się wypracować swój rodzaj współpracy. To dość ważne, bo uzdrowiciel rzadko kiedy działa zupełnie sam, zwykle towarzyszą mu też kursanci, a porozumienie między nimi jest równie ważne co sama technika leczenia. Dlatego pomimo rażąco fatalnego początku, dalej mogłem nie tylko stać spokojnie, co bez pośpiechu włączyć się do leczenia.
Po odkażeniu ran, upewnieniu się, że wszystko z układem oddechowym jest w jak najlepszym porządku, mogłem walczyć z oparzeniami. Po kilkudziesięciu długich minutach dłubania przy pacjencie mogliśmy ogłosić sukces. Naprawdę było dobrze. Musieliśmy potem zorientować się w wyglądzie jego narządów wewnętrznych.
To naprawdę cud, że żaden organ nie przypominał rozgotowanego gulaszu. To było naprawdę silne zaklęcie. I choć na pojedynkach oznaczało unieszkodliwienie, czyli niemożność podjęcia dalszej walki, to takie skutki praktycznie nigdy nie występowały. Sporadycznie miałem pacjentów właśnie z powodu magicznych pojedynków, odsetek był tak niewielki, że ten przypadek można zaliczyć wręcz do rekordowych.
Nie wiedziałem tylko czy leżący w sali mężczyzna byłby podobnego zdania.
Kiedy uporaliśmy się z oparzeniami, powróciłem do obserwacji dalszych zmagań stażystów. Niestety nie zdążyłem w porę zareagować na ich działania mające na celu wlanie w pacjenta eliksir.
- Na szczęście tym razem nic mu nie było, ale następnym razem polecam sprawdzenie gardła poszkodowanego przed podobnymi praktykami – rzuciłem sucho, podchodząc do mężczyzny oraz rzucając na niego jeszcze kilka diagnozujących zaklęć. By niczego nie przeoczyć. Czarodziej czuł się już wyraźnie lepiej, nawet dziękował za pomoc. Oraz spytał ile będzie musiał poleżeć w szpitalu i czy dużo blizn mu po tym zostanie. Spojrzałem wyczekująco na kursantów; jeśli odpowiedzą, będziemy mogli zawinąć się z tej sali.
Po odkażeniu ran, upewnieniu się, że wszystko z układem oddechowym jest w jak najlepszym porządku, mogłem walczyć z oparzeniami. Po kilkudziesięciu długich minutach dłubania przy pacjencie mogliśmy ogłosić sukces. Naprawdę było dobrze. Musieliśmy potem zorientować się w wyglądzie jego narządów wewnętrznych.
To naprawdę cud, że żaden organ nie przypominał rozgotowanego gulaszu. To było naprawdę silne zaklęcie. I choć na pojedynkach oznaczało unieszkodliwienie, czyli niemożność podjęcia dalszej walki, to takie skutki praktycznie nigdy nie występowały. Sporadycznie miałem pacjentów właśnie z powodu magicznych pojedynków, odsetek był tak niewielki, że ten przypadek można zaliczyć wręcz do rekordowych.
Nie wiedziałem tylko czy leżący w sali mężczyzna byłby podobnego zdania.
Kiedy uporaliśmy się z oparzeniami, powróciłem do obserwacji dalszych zmagań stażystów. Niestety nie zdążyłem w porę zareagować na ich działania mające na celu wlanie w pacjenta eliksir.
- Na szczęście tym razem nic mu nie było, ale następnym razem polecam sprawdzenie gardła poszkodowanego przed podobnymi praktykami – rzuciłem sucho, podchodząc do mężczyzny oraz rzucając na niego jeszcze kilka diagnozujących zaklęć. By niczego nie przeoczyć. Czarodziej czuł się już wyraźnie lepiej, nawet dziękował za pomoc. Oraz spytał ile będzie musiał poleżeć w szpitalu i czy dużo blizn mu po tym zostanie. Spojrzałem wyczekująco na kursantów; jeśli odpowiedzą, będziemy mogli zawinąć się z tej sali.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jocelyn w ciągu z tych dwóch lat zetknęła się z naprawdę różnymi podejściami do leczenia. Niektórzy uzdrowiciele byli sztywni, zmanierowani i przekonani, że wiedzą wszystko najlepiej, inni podchodzili do pracy z pasją, zapałem i niekiedy humorem, a jeszcze inni sprawiali wrażenie znudzonych obowiązkami. Byli i tacy, którzy łączyli w sobie te cechy, ale sama Josie najbardziej ceniła te współprace, z których mogła się czegoś nauczyć i jednocześnie była traktowana z szacunkiem mimo faktu, że była tylko młodą stażystką i w dodatku kobietą. Nie zawsze było różowo; zdarzało jej się słyszeć nieprzyjemne uwagi na ten temat, jeszcze inni uważali, że została przyjęta na kurs po znajomości, za sprawą ojca uzdrowiciela, który rzekomo załatwił jej zakwalifikowanie do grona stażystów. Nie było to prawdą; oceny Josie z owutemów spełniały wszystkie niezbędne wymagania i ojciec nie musiał niczego robić by ułatwić przyjęcie córki.
Jak się okazywało, mężczyzna mimo fatalnego wyglądu i początkowego wrażenia grozy sytuacji miał sporo szczęścia – jego poparzenia były co prawda rozległe, ale na tyle płytkie, że nie uszkodziły organów wewnętrznych, a z osłabieniem, bólem a nawet ewentualnymi bliznami mogli sobie poradzić. Prawdopodobnie skończy się to dla mężczyzny strachem i ostrożnością podczas kolejnych pojedynków, bo jak widać, czasami niektóre zaklęcia wymykały się spod kontroli.
Poradzili sobie zarówno z rzuceniem zaklęć, jak i późniejszym nałożeniem maści. Jak się okazało, Clearwater był całkiem chętny do współpracy i nie utrudniali sobie niczego, pracując zgodnie i szybko, a tym samym nie dając Blackowi pretekstu do irytacji. Mężczyzna wykonał najtrudniejszą pracę z zaklęciami; to stażystom przypadły mniej wdzięczne zadania, jak aplikowanie maści czy eliksirów. To drugie okazało się o tyle skomplikowane, że pacjent, będąc zapewne w szoku pourazowym i jeszcze nie do końca świadomy tego, gdzie był i co się działo, nie chciał tak łatwo przyjąć mikstury. Ale nie był odosobnionym przypadkiem, wielu pacjentów reagowało niespokojnie po przebudzeniu się w białej sali, w dodatku po otrzymaniu poważnych obrażeń. Josie miała już styczność z podobnymi sytuacjami, dlatego wiedziała jak zareagować. Rzucone przez nią Paxo uspokoiło mężczyznę, choć Clearwater zareagował dość pospiesznie, przykładając fiolkę do jego ust i wlewając jej zawartość. Josie nie zdążyła nawet się odezwać, kiedy było po wszystkim. To nie umknęło Blackowi, który pouczył ich i sam jeszcze rzucił kilka sprawdzających zaklęć, a tymczasem pacjent po eliksirze wzmacniającym i zaklęciu uspokajającym czuł się nieco lepiej i zaczął kontaktować. Już się nie wyrywał, po prostu patrzył na nich, a w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. Może właśnie przypomniał sobie, co się wydarzyło?
- Nic złego się nie dzieje, kryzys został zażegnany. Będzie pan musiał spędzić tutaj kilka najbliższych dni i przyjmować odpowiednie eliksiry oraz maści, po których blizny szybko się zagoją, a z czasem zanikną – powiedziała łagodnym, uspokajającym tonem. – Wszystko będzie dobrze. Musi pan tylko na siebie uważać.
Poinstruowała go jeszcze, że powinien dużo wypoczywać, unikać nadwyrężania się i uważać na bardzo delikatną, gojącą się skórę, która potrzebowała jeszcze dalszej kuracji, żeby wrócić do pierwotnego stanu. A później byli gotowi do wyjścia. Jocelyn zdecydowanie użyło, kiedy okazało się, że rzeczywiście skończyło się na strachu i prawdopodobnie wszystko miało zmierzać ku lepszemu. Przynajmniej w przypadku tego konkretnego pacjenta.
- Zajrzę do niego później, by podać mu kolejną dawkę eliksirów. Ma pan dla nas jeszcze jakieś dyspozycje? – zapytała grzecznie Blacka, gdy znaleźli się na korytarzu.
Jak się okazywało, mężczyzna mimo fatalnego wyglądu i początkowego wrażenia grozy sytuacji miał sporo szczęścia – jego poparzenia były co prawda rozległe, ale na tyle płytkie, że nie uszkodziły organów wewnętrznych, a z osłabieniem, bólem a nawet ewentualnymi bliznami mogli sobie poradzić. Prawdopodobnie skończy się to dla mężczyzny strachem i ostrożnością podczas kolejnych pojedynków, bo jak widać, czasami niektóre zaklęcia wymykały się spod kontroli.
Poradzili sobie zarówno z rzuceniem zaklęć, jak i późniejszym nałożeniem maści. Jak się okazało, Clearwater był całkiem chętny do współpracy i nie utrudniali sobie niczego, pracując zgodnie i szybko, a tym samym nie dając Blackowi pretekstu do irytacji. Mężczyzna wykonał najtrudniejszą pracę z zaklęciami; to stażystom przypadły mniej wdzięczne zadania, jak aplikowanie maści czy eliksirów. To drugie okazało się o tyle skomplikowane, że pacjent, będąc zapewne w szoku pourazowym i jeszcze nie do końca świadomy tego, gdzie był i co się działo, nie chciał tak łatwo przyjąć mikstury. Ale nie był odosobnionym przypadkiem, wielu pacjentów reagowało niespokojnie po przebudzeniu się w białej sali, w dodatku po otrzymaniu poważnych obrażeń. Josie miała już styczność z podobnymi sytuacjami, dlatego wiedziała jak zareagować. Rzucone przez nią Paxo uspokoiło mężczyznę, choć Clearwater zareagował dość pospiesznie, przykładając fiolkę do jego ust i wlewając jej zawartość. Josie nie zdążyła nawet się odezwać, kiedy było po wszystkim. To nie umknęło Blackowi, który pouczył ich i sam jeszcze rzucił kilka sprawdzających zaklęć, a tymczasem pacjent po eliksirze wzmacniającym i zaklęciu uspokajającym czuł się nieco lepiej i zaczął kontaktować. Już się nie wyrywał, po prostu patrzył na nich, a w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. Może właśnie przypomniał sobie, co się wydarzyło?
- Nic złego się nie dzieje, kryzys został zażegnany. Będzie pan musiał spędzić tutaj kilka najbliższych dni i przyjmować odpowiednie eliksiry oraz maści, po których blizny szybko się zagoją, a z czasem zanikną – powiedziała łagodnym, uspokajającym tonem. – Wszystko będzie dobrze. Musi pan tylko na siebie uważać.
Poinstruowała go jeszcze, że powinien dużo wypoczywać, unikać nadwyrężania się i uważać na bardzo delikatną, gojącą się skórę, która potrzebowała jeszcze dalszej kuracji, żeby wrócić do pierwotnego stanu. A później byli gotowi do wyjścia. Jocelyn zdecydowanie użyło, kiedy okazało się, że rzeczywiście skończyło się na strachu i prawdopodobnie wszystko miało zmierzać ku lepszemu. Przynajmniej w przypadku tego konkretnego pacjenta.
- Zajrzę do niego później, by podać mu kolejną dawkę eliksirów. Ma pan dla nas jeszcze jakieś dyspozycje? – zapytała grzecznie Blacka, gdy znaleźli się na korytarzu.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź