Sala numer dwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Wszystko szło dobrze. Zapowiadało się, że pacjent pomimo rozległych ran wróci do zdrowia. Niestety, możliwe, że na jego ciele pozostaną blizny. Uważałem jednak, że to niewielka cena za zachowane życie. Sam miałem dość nieestetyczne bruzdy, w dodatku na twarzy; kiedy dorastałem, mocno mi one przeszkadzały, a ja sam uznawałem, że będę mieć w arystokratycznym życiu pod górkę. Na szczęście poszedłem po rozum do głowy, w końcu byłem Blackiem, a to zobowiązywało. Było prestiżem samym w sobie, a niewielkie znamiona stanowiące przecież historię mojego istnienia nie mogły ot tak przekreślić nazwiska oraz płynącego w związku z tym standardu, który każdego dnia starałem się wypełniać. Nie byłem idealny, ale miałem wokół siebie budować przeświadczenie o własnej perfekcji. I do niej skrupulatnie dążyć, tego zresztą wymagał mój ojciec tak jak i nestor. Wiedziałem, że nigdy nie osiągnę ich pułapu, ale to mnie w ogóle nie demotywowało. Wręcz przeciwnie, należało się mocniej starać o ich szacunek. Tak samo było właśnie z uzdrowicielstwem: nawet jeśli czuło się własne słabości, a przełożony był wymagającym oraz odpychającym gburem, to trzeba było tym mocniej się starać, by pokazać mu, że się w swoich osądach mylił. Na to tak naprawdę cały czas czekałem, choć jednocześnie wiedziałem, że akurat w tym konkretnym przypadku miałem rację. Być może przyjdzie mi się pomylić w innych sprawach.
Tymczasem skupiłem się całkowicie na leczeniu, później na oglądaniu pracy stażystów. Dobrze, że ze sobą współpracowali, wolałem przecież nie użerać się jeszcze z ich problemami natury osobistej. To powinni załatwiać między sobą, by nie wpływać na pacjenta. Choć tak naprawdę w tym momencie to ja za nich odpowiadałem.
Clearwater chyba wziął sobie do serca moją uwagę odnośnie szybszych ruchów, skoro zdecydował się na wlanie eliksiru w nie do końca otrzeźwiałego po śpiączce mężczyzny. To prawda, nie wykryli żadnych nieprawidłowości, a uszkodzenie w tym przypadku gardła było niewielkie, ale jednak zawsze byłem zwolennikiem dokładności oraz przezorności. Skinąłem głową pannie Vane przenosząc wzrok na drugiego kursanta. Ten dodał jeszcze informację o wypisie oraz wizytach kontrolnych. W końcu wyszliśmy na korytarz.
- Doglądajcie go do końca dyżurów, albo zlećcie to komuś – odparłem rzucając przelotne spojrzenie na drzwi od sali, z której przed chwilą wyszliśmy. Byli na roczniku wyżej, spokojnie mogli przekazać część obowiązków uczącym się niżej stażystom. – Z mojej strony to tyle na dziś, chyba, że coś jeszcze niespodziewanego wypadnie – dodałem jeszcze, po czym oddawszy im kartę pacjenta, skierowałem swoje kroki do gabinetu.
/zt oboje
Tymczasem skupiłem się całkowicie na leczeniu, później na oglądaniu pracy stażystów. Dobrze, że ze sobą współpracowali, wolałem przecież nie użerać się jeszcze z ich problemami natury osobistej. To powinni załatwiać między sobą, by nie wpływać na pacjenta. Choć tak naprawdę w tym momencie to ja za nich odpowiadałem.
Clearwater chyba wziął sobie do serca moją uwagę odnośnie szybszych ruchów, skoro zdecydował się na wlanie eliksiru w nie do końca otrzeźwiałego po śpiączce mężczyzny. To prawda, nie wykryli żadnych nieprawidłowości, a uszkodzenie w tym przypadku gardła było niewielkie, ale jednak zawsze byłem zwolennikiem dokładności oraz przezorności. Skinąłem głową pannie Vane przenosząc wzrok na drugiego kursanta. Ten dodał jeszcze informację o wypisie oraz wizytach kontrolnych. W końcu wyszliśmy na korytarz.
- Doglądajcie go do końca dyżurów, albo zlećcie to komuś – odparłem rzucając przelotne spojrzenie na drzwi od sali, z której przed chwilą wyszliśmy. Byli na roczniku wyżej, spokojnie mogli przekazać część obowiązków uczącym się niżej stażystom. – Z mojej strony to tyle na dziś, chyba, że coś jeszcze niespodziewanego wypadnie – dodałem jeszcze, po czym oddawszy im kartę pacjenta, skierowałem swoje kroki do gabinetu.
/zt oboje
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|30.04 wieczór?
Dzisiejsze zamieszanie w szpitalu pochłonęło uwagę niemalże całego głównego personelu, jak i personelu pomocniczego, w tym obecnych na dyżurach alchemików. Chociaż połamania i poranienia nie leżały w jej gestii, tak eliksiry wzmacniające oraz maści na rany - zresztą, dokładnie takie same zielone i śmierdzące, którymi wciąż musiała smarować ręce po napaści w salonie - już wpisywały się w zakres obowiązków. Poranione dłonie nie ułatwiały jej sprawy, dlatego wszystko robiła nieco dłużej, starając się by mimo tej niedogodności było zrobione poprawnie, dokładnie, najlepiej, zgodnie z pobieranymi wieloletnimi naukami. Była Slughornem, co oznaczało mistrzostwo w swoim fachu - nie mogła przecież splamić dobrego imienia rodziny przez zbyt grube posiekanie składników czy złe proporcje.
Wieczorny obchód póki co przebiegał spokojnie, zaś ona została poproszona o dostarczenie kilku fiolek eliksiru wzmacniającego oraz maści do zajmowanych przez pacjentów sal. Nie wiedziała co się właściwie wydarzyło, choć z plotek między pielęgniarkami dowiedziała się o wielkim pożarze w jednej z niebezpiecznych dzielnic i to niespecjalnie ją zaskoczyło. Po ostatnich prywatnych wydarzeniach wiedziała, że w ich świecie nie dzieje się nic dobrego, a próby zatajania przez ojca faktów były wręcz niemożliwe. Opuściwszy pierwszą salę, po upewnieniu się, że wszystko było w porządku, skierowała się powolnym krokiem do kolejnej; poukładała specyfiki w szafeczce, po czym podeszła do pierwszej osoby z brzegu, by sprawdzić jak się ma. Mimo bycia alchemikiem doskonale odnajdowała się w magii leczniczej, żałując czasami, że wybrała taki, a nie inny kurs. Widok oparzonego Quentina odebrał jej mowę, dlatego też stała chwilę, przyglądając mu się i zastanawiając, czy opary pracowni nie płatały jej figli.
- Quentin? Jak się czujesz? - Spytała z troską dostrzegając, że nie spał, bądź przebudzał się z płytkiego snu, po chwili siadając na krzesełku obok jego łóżka. - Jesteś w stanie rozmawiać? - Mówiła cicho, z wyczuwalną w głosie troską i lekkim, pocieszającym uśmiechem. Miała nadzieję, że i tym razem nie speszy się i nie zapomni jak się oddycha, tak jak podczas ostatniego spotkania przy sadzawce.
Dzisiejsze zamieszanie w szpitalu pochłonęło uwagę niemalże całego głównego personelu, jak i personelu pomocniczego, w tym obecnych na dyżurach alchemików. Chociaż połamania i poranienia nie leżały w jej gestii, tak eliksiry wzmacniające oraz maści na rany - zresztą, dokładnie takie same zielone i śmierdzące, którymi wciąż musiała smarować ręce po napaści w salonie - już wpisywały się w zakres obowiązków. Poranione dłonie nie ułatwiały jej sprawy, dlatego wszystko robiła nieco dłużej, starając się by mimo tej niedogodności było zrobione poprawnie, dokładnie, najlepiej, zgodnie z pobieranymi wieloletnimi naukami. Była Slughornem, co oznaczało mistrzostwo w swoim fachu - nie mogła przecież splamić dobrego imienia rodziny przez zbyt grube posiekanie składników czy złe proporcje.
Wieczorny obchód póki co przebiegał spokojnie, zaś ona została poproszona o dostarczenie kilku fiolek eliksiru wzmacniającego oraz maści do zajmowanych przez pacjentów sal. Nie wiedziała co się właściwie wydarzyło, choć z plotek między pielęgniarkami dowiedziała się o wielkim pożarze w jednej z niebezpiecznych dzielnic i to niespecjalnie ją zaskoczyło. Po ostatnich prywatnych wydarzeniach wiedziała, że w ich świecie nie dzieje się nic dobrego, a próby zatajania przez ojca faktów były wręcz niemożliwe. Opuściwszy pierwszą salę, po upewnieniu się, że wszystko było w porządku, skierowała się powolnym krokiem do kolejnej; poukładała specyfiki w szafeczce, po czym podeszła do pierwszej osoby z brzegu, by sprawdzić jak się ma. Mimo bycia alchemikiem doskonale odnajdowała się w magii leczniczej, żałując czasami, że wybrała taki, a nie inny kurs. Widok oparzonego Quentina odebrał jej mowę, dlatego też stała chwilę, przyglądając mu się i zastanawiając, czy opary pracowni nie płatały jej figli.
- Quentin? Jak się czujesz? - Spytała z troską dostrzegając, że nie spał, bądź przebudzał się z płytkiego snu, po chwili siadając na krzesełku obok jego łóżka. - Jesteś w stanie rozmawiać? - Mówiła cicho, z wyczuwalną w głosie troską i lekkim, pocieszającym uśmiechem. Miała nadzieję, że i tym razem nie speszy się i nie zapomni jak się oddycha, tak jak podczas ostatniego spotkania przy sadzawce.
better never means better for everyone. it always means worse for some.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dobranoc.
Zasypiam w smrodzie zgliszczy oraz płonących ciał, w harmidrze niepotrzebnych krzyków dziejących się za niewidzialną kurtyną, w sennych marach tulących do snu - jej ciemne włosy, przyjemna twarz rozciągająca usta w uśmiechu. Czuję spokój. Nadchodzi ciemność. Długa, nieskończona. Ile to trwa? Wieczność czy ułamek sekundy? Mam wrażenie, że słyszę jakieś szumy, ale nie potrafię ich rozróżnić, ani dźwięków, ani słów. Wszystko rozmywa się w nieokreślonym czasie, biegu, którego nie potrafię objąć rozumem. Nie czuję bólu, nawet świadomości, wszystko jest błogo zakotwiczone w nicości.
Dzień dobry.
W pewnym momencie otwieram oczy. Najpierw nieśmiało, delikatnie, mrugam spokojnie starając się wyostrzyć wzrok. Widzę szarość sufitu, zarysy twarzy krzątające się gdzieś obok, słyszę coraz wyraźniejsze głosy. Aż widzę stażystę każącego mi pić paskudne eliksiry - nie liczę ich, ale ich picie nigdy się nie kończy. Wlewa we mnie jeden za drugim, boli mnie głowa, twarz, ciało, wszystko. Spierzchnięte usta układają się w nieme pytanie, z płuc wydobywa się ciche westchnienie. Zostaję jeszcze czymś posmarowany i obwiązany. Nie mam siły protestować. Spokojnie czekam aż ktokolwiek się mną zainteresuje - a wieczorem zmieniam salę.
Leżę z pustką w głowie, staram się odtworzyć ostatnie wydarzenia, ignorować piętrzący się w komórkach ból, oddycham ciężko. Poruszam dłonią starając się ją w ogóle dostrzec, ale nie widzę nic prócz sufitu. Kiedy otwierają się drzwi, nie jestem w stanie się obrócić. Nawet nie mam takiej motywacji. Pewnie uzdrowiciel lub auror - żadnego nie chcę widzieć na oczy. Znajomy, kobiecy głos budzi we mnie zdziwienie, ale jednocześnie otula trudnym do przeoczenia spokojem.
- Estelle? - wyrywa się z moich suchych ust zachrypniętym głosem. Przełykam ślinę zbierając myśli. - Źle - sapię oddychając coraz ciężej. - Czy… mogłabyś… powiadomić kogoś? - mówię cicho, niemal szeptem, urywając poszczególne słowa. Nawet nie wiem do kogo mogłabyś napisać, dalej mam w głowie pustkę. Rodzeństwo? Rodziców? Nestora? Kogo? Urywam więc nie kontynuując tematu, za to staram się unieść nieco wyżej na poduszce, co nagle wydaje się zadaniem z gatunku niemożliwych.
Zasypiam w smrodzie zgliszczy oraz płonących ciał, w harmidrze niepotrzebnych krzyków dziejących się za niewidzialną kurtyną, w sennych marach tulących do snu - jej ciemne włosy, przyjemna twarz rozciągająca usta w uśmiechu. Czuję spokój. Nadchodzi ciemność. Długa, nieskończona. Ile to trwa? Wieczność czy ułamek sekundy? Mam wrażenie, że słyszę jakieś szumy, ale nie potrafię ich rozróżnić, ani dźwięków, ani słów. Wszystko rozmywa się w nieokreślonym czasie, biegu, którego nie potrafię objąć rozumem. Nie czuję bólu, nawet świadomości, wszystko jest błogo zakotwiczone w nicości.
Dzień dobry.
W pewnym momencie otwieram oczy. Najpierw nieśmiało, delikatnie, mrugam spokojnie starając się wyostrzyć wzrok. Widzę szarość sufitu, zarysy twarzy krzątające się gdzieś obok, słyszę coraz wyraźniejsze głosy. Aż widzę stażystę każącego mi pić paskudne eliksiry - nie liczę ich, ale ich picie nigdy się nie kończy. Wlewa we mnie jeden za drugim, boli mnie głowa, twarz, ciało, wszystko. Spierzchnięte usta układają się w nieme pytanie, z płuc wydobywa się ciche westchnienie. Zostaję jeszcze czymś posmarowany i obwiązany. Nie mam siły protestować. Spokojnie czekam aż ktokolwiek się mną zainteresuje - a wieczorem zmieniam salę.
Leżę z pustką w głowie, staram się odtworzyć ostatnie wydarzenia, ignorować piętrzący się w komórkach ból, oddycham ciężko. Poruszam dłonią starając się ją w ogóle dostrzec, ale nie widzę nic prócz sufitu. Kiedy otwierają się drzwi, nie jestem w stanie się obrócić. Nawet nie mam takiej motywacji. Pewnie uzdrowiciel lub auror - żadnego nie chcę widzieć na oczy. Znajomy, kobiecy głos budzi we mnie zdziwienie, ale jednocześnie otula trudnym do przeoczenia spokojem.
- Estelle? - wyrywa się z moich suchych ust zachrypniętym głosem. Przełykam ślinę zbierając myśli. - Źle - sapię oddychając coraz ciężej. - Czy… mogłabyś… powiadomić kogoś? - mówię cicho, niemal szeptem, urywając poszczególne słowa. Nawet nie wiem do kogo mogłabyś napisać, dalej mam w głowie pustkę. Rodzeństwo? Rodziców? Nestora? Kogo? Urywam więc nie kontynuując tematu, za to staram się unieść nieco wyżej na poduszce, co nagle wydaje się zadaniem z gatunku niemożliwych.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie patrzyła na niego z litością i beznamiętnością, która była jedną z wielu cech uzdrowicieli starszych stażem, w zamian za to przyglądając się dokładnie każdej z ran. Nie wyglądały najlepiej, w zasadzie - każda z nich wyglądała gorzej, niż źle i nie sądziła, że prędko się zagoją. Jej blizny miały zniknąć dopiero po miesiącu regularnego stosowania zielonego specyfiku, zatem jeśli magia lecznicza nie poradziła sobie z pokaleczonymi i poharatanymi od potłuczonych fiolek miejscami, tak nie wiedziała ile czasu zajmie zabliźnianie się oparzeń, a potem znikanie blizn. Na prośbę pokiwała przytakująco głową - nie musiał o to prosić.
- Naturalnie. Sądzę jednak, że rodzina już wie lub dowie się najpóźniej jutro, w całym zamieszaniu nie było czasu na zrobienie tego od razu. Mogę z tobą zostać, dopóki nie zaśniesz. - Zaproponowała; wiedziała jak nieprzyjemne jest spędzanie bezsennych nocy w surowych czterech ścianach sali szpitalnej, skoro nie tak dawno przekonała się o tym na własnej skórze. W dodatku, organizm uodpornił się na eliksiry nasenne, więc poza liczeniem skaczących przez płot smoków całymi godzinami walczyła ze swoimi myślami. Tymczasem dostrzegając próbę podniesienia się, stanowczym gestem powstrzymała Quentina, a zarazem tak ostrożnym, by nie zrobić mu krzywdy.
- Nie wykonuj gwałtownych ruchów. Wiem, że to trudne, ale tak najmniej boli. - W zamian za to poprawiła poduszkę, by po chwili z wolnego łóżka przynieść kolejną. Delikatnie uniosła głowę mężczyzny, wsuwając pod nią dodatkowe podwyższenie. - Lepiej? - Wzrokiem przesunęła po swoich obandażowanych rękach, ale nie poświęciła temu więcej niż kilka sekund; poprawiła ostrożnie obie poduszki, po czym usiadła.
- Quentin, co się właściwie wydarzyło? Wyglądacie okropnie, co najmniej tak, jakby ktoś wrzucił was w sam środek armagedonu. Te rany będą potrzebowały trochę czasu na zagojenie się. - Nie zdawała sobie sprawy jak blisko prawdy się znajduje i również nie wiedziała, że nie dowie się wszystkiego, bo prawda wykraczała stanowczo poza to, co dama powinna wiedzieć.
- Naturalnie. Sądzę jednak, że rodzina już wie lub dowie się najpóźniej jutro, w całym zamieszaniu nie było czasu na zrobienie tego od razu. Mogę z tobą zostać, dopóki nie zaśniesz. - Zaproponowała; wiedziała jak nieprzyjemne jest spędzanie bezsennych nocy w surowych czterech ścianach sali szpitalnej, skoro nie tak dawno przekonała się o tym na własnej skórze. W dodatku, organizm uodpornił się na eliksiry nasenne, więc poza liczeniem skaczących przez płot smoków całymi godzinami walczyła ze swoimi myślami. Tymczasem dostrzegając próbę podniesienia się, stanowczym gestem powstrzymała Quentina, a zarazem tak ostrożnym, by nie zrobić mu krzywdy.
- Nie wykonuj gwałtownych ruchów. Wiem, że to trudne, ale tak najmniej boli. - W zamian za to poprawiła poduszkę, by po chwili z wolnego łóżka przynieść kolejną. Delikatnie uniosła głowę mężczyzny, wsuwając pod nią dodatkowe podwyższenie. - Lepiej? - Wzrokiem przesunęła po swoich obandażowanych rękach, ale nie poświęciła temu więcej niż kilka sekund; poprawiła ostrożnie obie poduszki, po czym usiadła.
- Quentin, co się właściwie wydarzyło? Wyglądacie okropnie, co najmniej tak, jakby ktoś wrzucił was w sam środek armagedonu. Te rany będą potrzebowały trochę czasu na zagojenie się. - Nie zdawała sobie sprawy jak blisko prawdy się znajduje i również nie wiedziała, że nie dowie się wszystkiego, bo prawda wykraczała stanowczo poza to, co dama powinna wiedzieć.
better never means better for everyone. it always means worse for some.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie zawsze tak było. Nie zawsze obawiałem się, że wszyscy patrzą na mnie z litością oraz pobłażaniem. Kiedyś byłem naprawdę udanym chłopcem. Oprócz typowego dla Burków spokoju oraz aury ponurości, wierzyłem, że świat stoi przede mną otworem. Wystarczy się ciężko uczyć na własne wyniki, a kiedyś w przyszłości zostanę kimś wielkim. Tak mocno się myliłem. Nawet po ukończeniu szkoły w głowie pozostały mi dawne mrzonki - tamta przeklęta wyprawa zniweczyła wszystko. Podkopała moją pewność siebie, a ja stałem się karykaturą mężczyzny. Zacząłem więcej się bać, bardziej ograniczać. Pewność siebie uleciała w powietrze wraz z pierwszym nieudanym eliksirem. Zwątpiłem w siebie, w swoje umiejętności, zacząłem odczuwać więcej niż chciałem, coraz mocniej pogrążając się we własnym świecie pełnym najkoszmarniejszych mar. Sam sobie zacząłem utrudniać egzystencję. Choroba zżerała mnie powoli, ale systematycznie. I teraz dotarłem do punktu, w którym mogę czuć do siebie już tylko obrzydzenie. Załamać się nad swoją słabością, brakiem tych wszystkich przymiotów, którymi powinienem się chlubić. Podróż do Rosji, to, że tam przezwyciężyłem wszystkie swoje słabości, że wyszedłem z tego piekła miało mnie podbudować - ale wydarzenia z Wywerny znów strawiły wszystkie podwaliny misternie budowanej konstrukcji niezłomnego człowieka. Doszło do tego, że nie zdziwiłbym się kolejnym posiłkiem złożonym ze współczucia. Przyjąłbym go jakby był czymś równie naturalnym co pogoda za oknem. A jednak - a jednak ograniczam kontakt wzrokowy.
- Myślą, że… nie żyję - odpieram twoje słowa, gdybym był w stanie, pokręciłbym głową. - Edgar był tam ze mną. Uratował się. Na pewno jest przekonany, że umarłem. Musimy ich powiadomić - proszę, z trudem formując odpowiednie słowa. Zresztą, jak na zawołanie w szybę stuka sowa. Sowa mojej siostry, chociaż tego nie widzę. To Wynonna się zaniepokoiła. - Odpiszesz jej? Podyktuję ci - rzucam cicho, kiedy już wiadomo, że to naprawdę do mnie. Biję się z ochotą poddania się, pozostawienia wszystkiego biegowi czasu.
Chcę walczyć, widzieć cię, to dlatego się unoszę. Przeciwbólowe zaklęcie lub eliksir jeszcze działają, ale i tak czuję ogromny trud. Dobrze, że poprawiasz mi poduszkę. Mogę naprawdę więcej zobaczyć.
- Dziękuję - mówię z ulgą, ostrożnie lądując na pościeli. Przyglądam ci się dłuższą chwilę, a moim oczom nie umyka twój dość fatalny stan. - Byliśmy z bratem w karczmie… rozmawialiśmy… a potem została ona podpalona. Wszyscy rzucili się do wyjścia, zawalała się ściana… nie dałem rady - wyjaśniam spokojnie, chociaż krzywię się na wspomnienie tamtej chwili. Było naprawdę strasznie. Nie wiem jak wiele prawdy mogę ci powiedzieć, dlatego mówię samymi ogólnikami. - A tobie co się stało? - pytam. Coraz zachłanniej wciskam w płuca powietrze, jakby sama rozmowa była czymś niesamowicie trudnym.
- Myślą, że… nie żyję - odpieram twoje słowa, gdybym był w stanie, pokręciłbym głową. - Edgar był tam ze mną. Uratował się. Na pewno jest przekonany, że umarłem. Musimy ich powiadomić - proszę, z trudem formując odpowiednie słowa. Zresztą, jak na zawołanie w szybę stuka sowa. Sowa mojej siostry, chociaż tego nie widzę. To Wynonna się zaniepokoiła. - Odpiszesz jej? Podyktuję ci - rzucam cicho, kiedy już wiadomo, że to naprawdę do mnie. Biję się z ochotą poddania się, pozostawienia wszystkiego biegowi czasu.
Chcę walczyć, widzieć cię, to dlatego się unoszę. Przeciwbólowe zaklęcie lub eliksir jeszcze działają, ale i tak czuję ogromny trud. Dobrze, że poprawiasz mi poduszkę. Mogę naprawdę więcej zobaczyć.
- Dziękuję - mówię z ulgą, ostrożnie lądując na pościeli. Przyglądam ci się dłuższą chwilę, a moim oczom nie umyka twój dość fatalny stan. - Byliśmy z bratem w karczmie… rozmawialiśmy… a potem została ona podpalona. Wszyscy rzucili się do wyjścia, zawalała się ściana… nie dałem rady - wyjaśniam spokojnie, chociaż krzywię się na wspomnienie tamtej chwili. Było naprawdę strasznie. Nie wiem jak wiele prawdy mogę ci powiedzieć, dlatego mówię samymi ogólnikami. - A tobie co się stało? - pytam. Coraz zachłanniej wciskam w płuca powietrze, jakby sama rozmowa była czymś niesamowicie trudnym.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zwróciła uwagę na stukanie w szybę i po chwili opóźnionej - najprawdopodobniej z szoku i konsternacji - reakcji ruszyła w kierunku sowy. Próbowała na spokojnie przetrawić stan w jakim Quentin się znajdował i cóż, nie wyglądał dobrze. W zasadzie wyglądał fatalnie, chociaż nie zamierzała mówić tego po raz kolejny. Wystarczyło, że nie czuł się najlepiej i zresztą, ona sama w tej chwili wyglądała jak wrak człowieka. Jedynie domowe specyfiki prosto z pracowni alchemicznej utrzymywały ją w tej chwili w niezłej kondycji. Przejęła małe zawiniątko, zostawiając lekko uchylone okno; wnet salę przeszło świeże, orzeźwiające powietrze, tak skutecznie neutralizujące zapach leków, maści i specyficznego zapachu szpitala.
- Podyktuj mi treść. - Poprosiła, gdy znalazła kawałek czystego pergaminu i coś do pisania, a potem przeszła do kreślenia literek zgodnie z dyktowaną treścią. Od siebie dodała, że stan pacjenta jest przeciętny, ale nic mu nie zagraża, po czym odesłała list do Nonny. Na korytarzu panował zgiełk, który przyprawiał ją od pewnej chwili o ból głowy - zamknęła więc drzwi, siadając na skraju łóżka. - Najważniejsze jest to, że żyjesz. Nie musisz się już o nic martwić. - Skomentowała krótko, siląc się na pokrzepiający uśmiech. Chciała podnieść go na duchu, choć wiedziała, że głęboko zakorzeniony uraz i być może pewnego rodzaju wstręt do samego siebie będzie oporny na wszelkie próby pocieszania. Czuła się zresztą dość dziwnie widząc lorda Burke w takim stanie - musiała jednak przyznać, że i nawet z poparzoną skórą wciąż wywoływał w niej te same emocje co przez kilka ubiegłych lat.
Dało się wyczuć nagłą zmianę nastroju, kiedy Quentin zadał jej dość niewygodne pytanie - postanowiła jednak na nie odpowiedzieć, bo sytuacji tej nie dało się trzymać w tajemnicy. Szczególnie wśród ich klasy.
- Byłyśmy w salonie piękności z Evelyn i ktoś nas zaatakował. Nie wiem kto, bo wokół było pełno mgły. Podrzucił czarnomagiczną paczkę, drzwi zamknął tak, że były odporne na zaklęcia. Właściwie nie wiem jak się wydostałyśmy spod gradu i od zjawy... - Usta lady Slughron wykrzywiły się w grymsie, gdy w mimowolnym odruchu masowała dłonie pełne blizn. - Zostawił nam karteczkę. Coś w rodzaju reprymendy dla próżnej arystokracji. - Dodała, unosząc wzrok znad swoich rąk na twarz towarzysza. - Wszyscy umywają ręce, podobno nie da się go znaleźć. Ale nieważne, musisz zdrowieć. - Poprawiła suknię, układając się wygodniej. - Przynieść ci coś? Coś do picia? Cokolwiek?
- Podyktuj mi treść. - Poprosiła, gdy znalazła kawałek czystego pergaminu i coś do pisania, a potem przeszła do kreślenia literek zgodnie z dyktowaną treścią. Od siebie dodała, że stan pacjenta jest przeciętny, ale nic mu nie zagraża, po czym odesłała list do Nonny. Na korytarzu panował zgiełk, który przyprawiał ją od pewnej chwili o ból głowy - zamknęła więc drzwi, siadając na skraju łóżka. - Najważniejsze jest to, że żyjesz. Nie musisz się już o nic martwić. - Skomentowała krótko, siląc się na pokrzepiający uśmiech. Chciała podnieść go na duchu, choć wiedziała, że głęboko zakorzeniony uraz i być może pewnego rodzaju wstręt do samego siebie będzie oporny na wszelkie próby pocieszania. Czuła się zresztą dość dziwnie widząc lorda Burke w takim stanie - musiała jednak przyznać, że i nawet z poparzoną skórą wciąż wywoływał w niej te same emocje co przez kilka ubiegłych lat.
Dało się wyczuć nagłą zmianę nastroju, kiedy Quentin zadał jej dość niewygodne pytanie - postanowiła jednak na nie odpowiedzieć, bo sytuacji tej nie dało się trzymać w tajemnicy. Szczególnie wśród ich klasy.
- Byłyśmy w salonie piękności z Evelyn i ktoś nas zaatakował. Nie wiem kto, bo wokół było pełno mgły. Podrzucił czarnomagiczną paczkę, drzwi zamknął tak, że były odporne na zaklęcia. Właściwie nie wiem jak się wydostałyśmy spod gradu i od zjawy... - Usta lady Slughron wykrzywiły się w grymsie, gdy w mimowolnym odruchu masowała dłonie pełne blizn. - Zostawił nam karteczkę. Coś w rodzaju reprymendy dla próżnej arystokracji. - Dodała, unosząc wzrok znad swoich rąk na twarz towarzysza. - Wszyscy umywają ręce, podobno nie da się go znaleźć. Ale nieważne, musisz zdrowieć. - Poprawiła suknię, układając się wygodniej. - Przynieść ci coś? Coś do picia? Cokolwiek?
better never means better for everyone. it always means worse for some.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie spodziewałem się sowy - jak, skoro Edgar na pewno myśli, że nie żyję? Trochę wstyd się przyznać, ale zapomniałem o siostrze, która rzeczywiście może siedzieć zmartwiona na dworze. Mieszkamy w końcu razem i nawet jeśli dość często się nie widujemy, to jesteśmy w stanie określić kiedy nie ma tej drugiej osoby. To zastanawiające, ale robi mi się naprawdę miło ze świadomością, że zauważyła moją nieobecność - co więcej, zaczęła mnie szukać. Oddycham już jakby pewniej, z nieukrywaną ulgą, jak gdyby z serca opadł mi ogromny ciężar. Niemal słyszę donośny łoskot kamienia uderzającego o drewnianą podłogę szpitalnej sali. Przymykam na chwilę oczy i nim się orientuję, a Estelle jest gotowa do kreślenia wszystkiego, co jej podyktuję. Mówię więc co powinna zawrzeć w liście - krótkim oraz treściwym. Niepozostawiającym jednak żadnych wątpliwości co do jego przekazu. Jak zwykle - minimum słów, maksimum przekazu.
Jednak muszę przyznać, że składanie zdań do kupy, zatrzymywanie pędzących myśli oraz całkowita koncentracja zabrała ze mnie sporo energii. Opadam na poprawioną poduszkę może nawet zbyt gwałtownie. Na twarzy pojawia się jeden z wielu grymasów niezadowolenia, ale z ust nie wydobywa się żadne stęknięcie. Zupełnie jakbym toczył walkę o własny honor, którego już nie mam. Jednak walka z wiatrakami od dawna cechuje moją osobę, dlatego nie jestem zaskoczony własną nieudolnością. I mrzonkami, które mi przyświecają nawet na łożu śmierci. To nawet zabawne. Gdybym miał poczucie humoru, prychnąłbym ironicznym śmiechem kwitując całość żenującej sytuacji.
Wzdycham nie potrafiąc skomentować tego, co najważniejsze. Nie jestem po prostu pewien czy to prawda. Od zawsze jestem nastawiony do wszystkiego pesymistycznie lub sceptycznie, ale teraz potęgujący się ból oraz rozczarowanie przysłaniają mi zdrowy rozsądek. Powinienem bezsprzecznie przytaknąć, a jedyne, na co mnie stać to na uchylenie lekko ust zaniechując formułowania odpowiedzi. Zamiast tego słucham uważnie opowieści na temat tego jak haniebnie ktoś potraktował arystokratki - kobiety. W salonie piękności. W miejscu, gdzie powinny być bezpieczne. Cicha wojna trwa, przeciwna strona (to przecież oczywiste, kto nią jest) bierze odwet. Marszczę niezadowolony brwi, chociaż przynosi mi to kolejne pasmo bólu.
- Wszystko się da. Zależy od zaangażowania myśliwego. Slughornowie nie powinni puścić tego płazem - mówię pozornie spokojnie, ale nie bez trudu. Oddycha mi się ciężko. Staram się jednak prowadzić jakąś konwersację. - Kiedy to było? - dopytuję chcąc się rozeznać w sytuacji. - Nie, dziękuję. Nie jestem w stanie ani jeść ani pić - zaprzeczam, nawet nie próbując kręcić głową. Ograniczam swoje ruchy do niezbędnego minimum. - Nie powinnaś odpoczywać w domu? - dopytuję, bo przecież się martwię.
Jednak muszę przyznać, że składanie zdań do kupy, zatrzymywanie pędzących myśli oraz całkowita koncentracja zabrała ze mnie sporo energii. Opadam na poprawioną poduszkę może nawet zbyt gwałtownie. Na twarzy pojawia się jeden z wielu grymasów niezadowolenia, ale z ust nie wydobywa się żadne stęknięcie. Zupełnie jakbym toczył walkę o własny honor, którego już nie mam. Jednak walka z wiatrakami od dawna cechuje moją osobę, dlatego nie jestem zaskoczony własną nieudolnością. I mrzonkami, które mi przyświecają nawet na łożu śmierci. To nawet zabawne. Gdybym miał poczucie humoru, prychnąłbym ironicznym śmiechem kwitując całość żenującej sytuacji.
Wzdycham nie potrafiąc skomentować tego, co najważniejsze. Nie jestem po prostu pewien czy to prawda. Od zawsze jestem nastawiony do wszystkiego pesymistycznie lub sceptycznie, ale teraz potęgujący się ból oraz rozczarowanie przysłaniają mi zdrowy rozsądek. Powinienem bezsprzecznie przytaknąć, a jedyne, na co mnie stać to na uchylenie lekko ust zaniechując formułowania odpowiedzi. Zamiast tego słucham uważnie opowieści na temat tego jak haniebnie ktoś potraktował arystokratki - kobiety. W salonie piękności. W miejscu, gdzie powinny być bezpieczne. Cicha wojna trwa, przeciwna strona (to przecież oczywiste, kto nią jest) bierze odwet. Marszczę niezadowolony brwi, chociaż przynosi mi to kolejne pasmo bólu.
- Wszystko się da. Zależy od zaangażowania myśliwego. Slughornowie nie powinni puścić tego płazem - mówię pozornie spokojnie, ale nie bez trudu. Oddycha mi się ciężko. Staram się jednak prowadzić jakąś konwersację. - Kiedy to było? - dopytuję chcąc się rozeznać w sytuacji. - Nie, dziękuję. Nie jestem w stanie ani jeść ani pić - zaprzeczam, nawet nie próbując kręcić głową. Ograniczam swoje ruchy do niezbędnego minimum. - Nie powinnaś odpoczywać w domu? - dopytuję, bo przecież się martwię.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie powinni puścić tego płazem, chociaż Estelle coraz częściej odnosiła wrażenie, że ich szanowny ojciec stracił kontrolę nad pewnymi rzeczami. I wigor, w końcu lat mu wcale nie ubywało, a wręcz przeciwnie: pierwsze oznaki starości zagościły w jego wyglądzie już dość dawno. Rozumiała też, że wolał zająć się - wreszcie - swoją żoną, która w ostatnim czasie nie cieszyła się najlepszym zdrowiem i samopoczuciem. Z nieznanych dotąd siostrom przyczyn, ich matka spędzała więcej czasu w swoich komnatach, niźli z nimi, czy w ogrodzie, gdzie z uporem maniaka pielęgnowała każdą roślinę. A one nie pytały, zazwyczaj zbywane przez wszystkich krótkim "wszystko jest w porządku". W porównaniu z Evelyn, Estelle wcale nie przyjmowała takiej odpowiedzi do świadomości - podejrzewała już od dawna, że coś jest nie tak i w ich domu, i na zewnątrz, za czym przemawiał szczególnie tamten napad w salonie piękności.
Zastanawiając się nad tamtą sytuacją i ambiwalentnym stosunkiem ojca, przez chwilę zawiesiła spojrzenie ciemnych tęczówek na swoich dłoniach, dopiero z kolejnym pytaniem Quentina przenosząc je na niego.
- Niedawno, mniej więcej w połowie miesiąca. - Odparła niezbyt pewna co do swoich słów; chociaż tamto wydarzenie było dla niej ciężkie do przetrawienia, tak nie odcisnęło w jej głowie szczególnego piętna. Przynajmniej póki co. - Nie ma o czym rozmawiać, czasu nie odwrócimy. Jakoś... sobie poradziłyśmy. - To nic, że prawie zginęłyśmy, gdyby nie resztka silnej woli i chęci przeżycia. To przecież nic.
Nie była naiwna, by sądzić, że sprawca całego zamieszania się odnajdzie i wymiar sprawiedliwości go dosięgnie - już od dawna nie postrzegała świata w ciepłych, przyjaznych barwach, a parasol bezpieczeństwa rozłożony nad jej głową przez rodzinę najwidoczniej powoli stawał się sparciały i nie do użytku.
- Czuję się lepiej, a teraz każda para rąk się przyda do pomocy. Jest was tutaj dość dużo, większość w podobnym stanie. - Westchnęła wiedząc, że niedługo powinna ruszyć dalej. I tak się trochę zasiedziała. - Quentin, niezależnie od tego co się wydarzyło, masz świadomość, że góra być może zacznie szukać i dociekać prawdy? - Ściszyła głos, nachylając się nieco w stronę mężczyzny. Martwiła się, po prostu.
Zastanawiając się nad tamtą sytuacją i ambiwalentnym stosunkiem ojca, przez chwilę zawiesiła spojrzenie ciemnych tęczówek na swoich dłoniach, dopiero z kolejnym pytaniem Quentina przenosząc je na niego.
- Niedawno, mniej więcej w połowie miesiąca. - Odparła niezbyt pewna co do swoich słów; chociaż tamto wydarzenie było dla niej ciężkie do przetrawienia, tak nie odcisnęło w jej głowie szczególnego piętna. Przynajmniej póki co. - Nie ma o czym rozmawiać, czasu nie odwrócimy. Jakoś... sobie poradziłyśmy. - To nic, że prawie zginęłyśmy, gdyby nie resztka silnej woli i chęci przeżycia. To przecież nic.
Nie była naiwna, by sądzić, że sprawca całego zamieszania się odnajdzie i wymiar sprawiedliwości go dosięgnie - już od dawna nie postrzegała świata w ciepłych, przyjaznych barwach, a parasol bezpieczeństwa rozłożony nad jej głową przez rodzinę najwidoczniej powoli stawał się sparciały i nie do użytku.
- Czuję się lepiej, a teraz każda para rąk się przyda do pomocy. Jest was tutaj dość dużo, większość w podobnym stanie. - Westchnęła wiedząc, że niedługo powinna ruszyć dalej. I tak się trochę zasiedziała. - Quentin, niezależnie od tego co się wydarzyło, masz świadomość, że góra być może zacznie szukać i dociekać prawdy? - Ściszyła głos, nachylając się nieco w stronę mężczyzny. Martwiła się, po prostu.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Niektórzy w panice nie wiedzą jak się zachować. Zmartwienie oraz starość przysłania zdrowy rozsądek. Nie chcę jednak wierzyć, że Slughornowie to sami niedołężni starcy, którzy nie potrafiliby wziąć odwetu za to, co się stało. Wszak w połowie płynie we mnie ich krew - dlatego nie mógłbym tak po prostu o tym zapomnieć, skwitować niedbałym niezainteresowaniem oraz wrócić do uprzednich sprawunków. Tym bardziej nie twoja rodzina, Estelle. Coś mi tu nie pasuje - może za słabo w nich wierzysz? Wpatruję się w ciebie dłuższą chwilę, dosięgam oczu, ale w nich widzę w większości smutek i zrezygnowanie. Nie powinienem ich widzieć. Jesteśmy silni, nawet jeśli w to nie wierzymy. Nawet jeśli wszyscy wokół mówią coś zgoła innego. Nawet jeśli teraz poddajemy swoje osądy w wątpliwość. Ja wątpię, tak bardzo, że chyba bardziej już nie potrafię. Jednocześnie wmawiam sobie coś przeciwnego - tak mocno chcę zmienić swój tor myślenia. Jako pesymista powinienem taplać się we własnym sosie niezadowolenia, najczarniejszych scenariuszy, ale podświadomie wiem, że to nie ma najmniejszego sensu. To nic nie da. Utkwię tylko w martwym punkcie, bez najmniejszych perspektyw na poprawę losu, zatopię się w marazmie i beznadziei, a nie mogę tak zrobić. Po prostu nie mogę. Muszę walczyć dalej nawet jeśli wygląda, jakby moje życie miało się skończyć.
Wreszcie po długich minutach odejmuję wzrok z twojej twarzy, przesuwam go gdzieś na bok - być może na stojące w zamknięciu drzwi. Walczę z chaosem myśli, który skutecznie odciąga mnie od rzeczywistości. Prowadzę wewnętrzną batalię, której koniec jest mocno niepewny, a wyniki trudne do przewidzenia. Być może nie ma w tym w ogóle żadnego sensu, ale dociera do mnie, że czasem warto zrobić coś wbrew logice. Wszak wbrew niej żyję - a przeżyłem już w swoim życiu naprawdę wiele gorzkich chwil.
- Rzeczywiście niedawno - wychrypiałem nie bez trudu. - Nie wygląda na to - skwitowałem jej słowa o rzekomym zażegnaniu problemu. Widać, że on ją męczy, że pozostały rany nie tylko fizyczne. Skoro jednak nie chcesz o tym rozmawiać - nie mów. Nie da się ukryć, że nie jestem najlepszym rozmówcą.
- Dość dużo? Kto jeszcze? - pytam zdziwiony oraz zmartwiony jednocześnie. Założyłem, że mój brat szczęśliwie uciekł z Wywerny, ale może wcale nie? Nie, na pewno byś mi o tym powiedziała, na pewno. Tylko kto jeszcze w takim razie?
Na moment zapada milczenie. Jaka góra? Są dwie opcje, ale nie wiem która aktualnie chodzi ci po głowie. Zaciskam na chwilę obolałe usta.
- A jaka jest prawda? - pytam zatem. Nie wierzysz w moje słowa, Estelle? Uważasz, że jest powód do dociekania prawdy? Ja osobiście sądzę, że niczego więcej się nie dowiedzą, kogokolwiek masz na myśli.
Wreszcie po długich minutach odejmuję wzrok z twojej twarzy, przesuwam go gdzieś na bok - być może na stojące w zamknięciu drzwi. Walczę z chaosem myśli, który skutecznie odciąga mnie od rzeczywistości. Prowadzę wewnętrzną batalię, której koniec jest mocno niepewny, a wyniki trudne do przewidzenia. Być może nie ma w tym w ogóle żadnego sensu, ale dociera do mnie, że czasem warto zrobić coś wbrew logice. Wszak wbrew niej żyję - a przeżyłem już w swoim życiu naprawdę wiele gorzkich chwil.
- Rzeczywiście niedawno - wychrypiałem nie bez trudu. - Nie wygląda na to - skwitowałem jej słowa o rzekomym zażegnaniu problemu. Widać, że on ją męczy, że pozostały rany nie tylko fizyczne. Skoro jednak nie chcesz o tym rozmawiać - nie mów. Nie da się ukryć, że nie jestem najlepszym rozmówcą.
- Dość dużo? Kto jeszcze? - pytam zdziwiony oraz zmartwiony jednocześnie. Założyłem, że mój brat szczęśliwie uciekł z Wywerny, ale może wcale nie? Nie, na pewno byś mi o tym powiedziała, na pewno. Tylko kto jeszcze w takim razie?
Na moment zapada milczenie. Jaka góra? Są dwie opcje, ale nie wiem która aktualnie chodzi ci po głowie. Zaciskam na chwilę obolałe usta.
- A jaka jest prawda? - pytam zatem. Nie wierzysz w moje słowa, Estelle? Uważasz, że jest powód do dociekania prawdy? Ja osobiście sądzę, że niczego więcej się nie dowiedzą, kogokolwiek masz na myśli.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dość dużo oznaczało mniej więcej tyle co zaangażowanie całego dostępnego personelu do pomocy, zużycie dostępnych od ręki zapasów eliksirów i tym bardziej dostępnych sal. Albo tylko jej się tak wydawało, bo opuściła opustoszałą i cichą pracownię alchemiczną, w której spędziła kilka godzin? Wtedy z pewnością zmienia się ludzka percepcja i postrzeganie niektórych rzeczy. I zresztą, dla lady Slughorn "dużo" odnosiło się już do grupy ludzi od sześciu wzwyż - była to granica przy której czuła się - jeszcze - znośnie. Potem była przytłoczona: dlatego też od pewnej pory nie na rękę jej były wszelkie kolacje, wystawne bale i spotkania na salonach.
- Nie wiem, dopiero tam zmierzam. - Odparła zgodnie z prawdą, słysząc zasłyszane na korytarzu od pielęgniarek plotki. Nie miała bladego pojęcia z kim jeszcze się dzisiaj spotka, choć mogła być spokojna, że w tym gronie nie pojawi się jej siostra; z nią widziała się przed opuszczeniem posiadłości.
A potem, no cóż, spąsowiała nagle, odsuwając się do tyłu. Bynajmniej nic mu nie zarzucała, ani tym bardziej nie miała nic złego na myśli - ot, martwiła się o niego przez wzgląd na sympatię jaką go darzy i stosunki rodzinne. Wierzyła naturalnie w to, że nie było w tym jego winy i po prostu znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze.
- Pora na mnie. - Uznała, nie odpowiadając na zadane pytanie. Rozsądnie uznała, że to mimo wszystko nie jest jej sprawa i nic nie zdziała, więc najlepiej będzie, jeśli nie będzie się mieszać. Podniosła się z miejsca, ruchem dłoni wygładzając materiał spódnicy. - Przyjdę później sprawdzić jak się czujesz. - Chwyciwszy do ręki przyniesione ze sobą fiolki, skierowała się pośpiesznie do drzwi, wreszcie za nimi znikając i oddalając się w kierunku kolejnych pięter.
zt
- Nie wiem, dopiero tam zmierzam. - Odparła zgodnie z prawdą, słysząc zasłyszane na korytarzu od pielęgniarek plotki. Nie miała bladego pojęcia z kim jeszcze się dzisiaj spotka, choć mogła być spokojna, że w tym gronie nie pojawi się jej siostra; z nią widziała się przed opuszczeniem posiadłości.
A potem, no cóż, spąsowiała nagle, odsuwając się do tyłu. Bynajmniej nic mu nie zarzucała, ani tym bardziej nie miała nic złego na myśli - ot, martwiła się o niego przez wzgląd na sympatię jaką go darzy i stosunki rodzinne. Wierzyła naturalnie w to, że nie było w tym jego winy i po prostu znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze.
- Pora na mnie. - Uznała, nie odpowiadając na zadane pytanie. Rozsądnie uznała, że to mimo wszystko nie jest jej sprawa i nic nie zdziała, więc najlepiej będzie, jeśli nie będzie się mieszać. Podniosła się z miejsca, ruchem dłoni wygładzając materiał spódnicy. - Przyjdę później sprawdzić jak się czujesz. - Chwyciwszy do ręki przyniesione ze sobą fiolki, skierowała się pośpiesznie do drzwi, wreszcie za nimi znikając i oddalając się w kierunku kolejnych pięter.
zt
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Być może to tylko nam przyświeca widmo odwetu za zdrady bądź inne krzywdy przeciwko rodowi - jako taki występujemy. Rodzinę stawiając na pierwszym miejscu. A rodzina to ludzie, interes, tradycje i wszystko to, co charakteryzuje nas jako szlachtę. I to, co za wszelką cenę powinniśmy chronić. Przed atakami z zewnątrz tych, którzy z zazdrości i zawiści chcą nam wyrządzić krzywdę. Nie mogę jednak o tym rozmawiać z Estelle - jest kobietą, a im nie wolno niemal nic. Nie ma szczególnego wpływu na decyzje Slughornów. Rozumiem to. Chociaż gdyby chciała, na własnego ojca z pewnością mogłaby wpłynąć swą charyzmą i przede wszystkim uczuciem zranionej, wręcz skrzywdzonej córki. Nie ja jednak miałem cokolwiek w tej sprawie do powiedzenia - nie jesteśmy rodziną, a raptem dwojgiem bliskich sobie osób. Mogę jej co najwyżej doradzić, ale to ona musi się nad tą sprawą zastanowić. Wiem, że ja bym poruszył niebo i ziemię gdyby ktoś odważył się zrobić coś podobnego mojemu dziecku. Nie popuściłbym. Nawet jeśli (co brzmi absurdalnie) sprawcą miałby być członek innego arystokratycznego rodu. Poznaliby wtedy moc zemsty.
Z moich obolałych płuc wydobywa się ciche westchnięcie. Nadal oddycham szybko, chociaż płytko. Mrużę oczy starając się oddalić od świadomości pasmo bólu zajmującego nie tylko ciało, ale też duszę. I umysł. Czasem odnoszę wrażenie, że gdzieś z tyłu głowy słyszę trzask palącego się drewna i skwierczenie topiącej się ludzkiej skóry. Przypomina mi się wtedy ten smród, a potem niemożność zaczerpnięcia oddechu. Po ciele przechodzi dreszcz grozy, skutecznie wybudzając mnie z przykrych wspomnień. Dramatu, który nigdy nie powinien się wydarzyć.
- Dasz mi znać? - pytam jeszcze. Chciałbym wiedzieć czy został poszkodowany ktoś mi bliski. I tak nie mógłbym nic zrobić, ale przygotowałbym się na najgorsze. Muszę wierzyć, że to nikt dla mnie istotny - w ten sposób przestanę się zamartwiać i być może szybciej wyzdrowieję, z jakże optymistycznym nastawieniem. Najgorsze jest z kolei to, że nie jestem świadom armagedonu, który niebawem się rozpęta.
- Jasne, rozumiem - rzucam niemrawo. - Dziękuję, że przyszłaś i mi pomogłaś. Uważaj na siebie - dodaję na wydechu. Przymykam oczy, słyszę jeszcze skrzypnięcie drzwi; nie wiem nawet kiedy zmęczony organizm postanawia zasnąć.
zt.
Z moich obolałych płuc wydobywa się ciche westchnięcie. Nadal oddycham szybko, chociaż płytko. Mrużę oczy starając się oddalić od świadomości pasmo bólu zajmującego nie tylko ciało, ale też duszę. I umysł. Czasem odnoszę wrażenie, że gdzieś z tyłu głowy słyszę trzask palącego się drewna i skwierczenie topiącej się ludzkiej skóry. Przypomina mi się wtedy ten smród, a potem niemożność zaczerpnięcia oddechu. Po ciele przechodzi dreszcz grozy, skutecznie wybudzając mnie z przykrych wspomnień. Dramatu, który nigdy nie powinien się wydarzyć.
- Dasz mi znać? - pytam jeszcze. Chciałbym wiedzieć czy został poszkodowany ktoś mi bliski. I tak nie mógłbym nic zrobić, ale przygotowałbym się na najgorsze. Muszę wierzyć, że to nikt dla mnie istotny - w ten sposób przestanę się zamartwiać i być może szybciej wyzdrowieję, z jakże optymistycznym nastawieniem. Najgorsze jest z kolei to, że nie jestem świadom armagedonu, który niebawem się rozpęta.
- Jasne, rozumiem - rzucam niemrawo. - Dziękuję, że przyszłaś i mi pomogłaś. Uważaj na siebie - dodaję na wydechu. Przymykam oczy, słyszę jeszcze skrzypnięcie drzwi; nie wiem nawet kiedy zmęczony organizm postanawia zasnąć.
zt.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/03.05
Pierwsza fala uderzeniowa napływu poszkodowanych w wyniku tajemniczych anomalii ustała. I choć nadal wlewały się do szpitala poranione ciała czarodziejów, to z pewnością już nie z taką prędkością jak jeszcze dwa dni temu. Pracowałem bez wytchnienia, odpoczywając praktycznie tylko po dwie godziny nocami. Musiałem wyglądać jak milion nieszczęść, ale nie miałem głowy do rozmyślania nad sprawami tak błahymi jak wygląd. Moim zadaniem było bycie skutecznym i to właśnie do tego dążyłem. Nawet kosztem niekiedy rozeznania; zdarzało mi się mylić pokoje, na szczęście nigdy pacjentów, to byłoby niedopuszczalne. Biegałem po korytarzach, co rusz zgarniając przypadkowego stażystę do pomocy o ile już ktoś inny nie zgarnął mi go sprzed nosa. Później szedłem do pacjentów, głównie ich doglądać. Czasem, jeśli zdarzył się jakiś przypadek wymagający uzdrowienia, brałem go na siebie; o ile nie było innej możliwości.
Dopiero pod wieczór miałem chwilę spokoju. Niezwykle zmęczony nacisnąłem na klamkę własnego gabinetu. Drzwi ustąpiły z głośnym skrzypnięciem, a ja wręcz wtoczyłem się do środka. Jeszcze jedna z pacjentek leżała u mnie z powodu braku odpowiedniej ilości sali. Skinąłem jej głową, choć chyba spała, bo jedynie przewróciła się z cichym mruknięciem na drugi bok. Westchnąłem niemal bezgłośnie, następnie usiadłem za biurkiem. Planowałem uporać się z papierkową robotą, by później iść wreszcie do domu i porządnie się wyspać. Jak to bywa w skrupulatnych, wyczekiwanych planach, te rzadko kiedy są w stanie się ziścić.
Spisywałem kolejne raporty, uzupełniałem karty poszkodowanych, wysyłałem listy do zatroskanej rodziny, choć to ostatnie tylko na prośbę lordów bądź lady; w końcu nie byłem skrzatem od najczarniejszej roboty. Miałem mnóstwo lepszych zajęć do zrobienia na już. Jednak niektóre przysługi warto zdobywać, tak w razie czego. Pisałem więc, w myślach narzekając na ból dłoni. Najpierw nadwyrężałem nadgarstek przez kilkadziesiąt godzin rzucając zaklęcia lecznicze, później zmuszony zostałem do spełniania się literacko. Koszmar. Zacząłem robić sobie coraz dłuższe przerwy, a gęstniejąca za oknami ciemność stała się w końcu nie do przeskoczenia. Zapaliłem lampkę stojącą na biurku i dosłownie na chwilę przymknąłem oczy. Obudziłem się dopiero wraz z donośnym waleniem do drzwi, a sekundę później wtargnięciem intruza do środka. Otworzyłem szeroko oczy i przez długie minuty nie dochodziło do mnie to, o czym mówi ratownik. Tak naprawdę nie musiał zasypywać mnie informacjami, krótkie spojrzenie wystarczyło, by domyślić się o co chodzi. Znaleźli na ulicę kobietę z dużą ilością noży wbitymi w jej ciało. Znów krew skapywała na podłogę; pacjentka była przeraźliwie blada. Musiała stracić wiele krwi nim tu dotarła. Śpiąca do tej pory czarownica obudziła się z piskiem, zmuszony byłem do szybkiej reakcji.
Podniosłem się z fotela, szybko wyprowadzając zbiorowisko z gabinetu. Złapawszy pierwszego lepszego stażystę kazałem mu najpierw posprzątać podłogę w pomieszczeniu, a później wrócić do sali numer dwa, gdzie miałem zająć się poszkodowaną. Ratownik odszedł tuż po umieszczeniu ciała na leżu, a ja już wiedziałem, że to będzie długa noc.
- Diagno coro – powiedziałem najpierw, przykładając różdżkę do piersi kobiety. Serce jeszcze biło, ale niesamowicie słabo. – Diagno haemo – powiedziałem zaraz po tym. Noże ugodziły kobietę w nerkę sprawiając, że ta była już do niczego; także w lewe płuco oraz udo, a także inne kończyny. To ostatnie jednak było najmniej w tej chwili istotne, musieliśmy przede wszystkim leczyć jej organy.
- Przyniesiesz mi dużo wywaru ze sproszkowanego srebra i dyptamu, równie wiele wywaru wzmacniającego krew i wywar wzmacniający. Może też być eliksir wiggenowy, nie zaszkodzi jej wziąć jak już się obudzi. I poproś o przygotowanie dwóch eliksirów odtworzenia, później się przydadzą – powiedziałem wchodzącemu właśnie kursantowi, który równie szybko co wszedł, musiał wyjść. Ja przez ten cały czas dumałem nad tym co zrobić. Odpadało usunięcie wszystkich noży na raz, wtedy bez wątpienia pacjentka by umarła. Pozostało więc robić wszystko powoli, metodycznie, w nadziei, że wytrzyma przez ten cały czas.
- Purus – powiedziałem, kierując różdżkę na pierwszą ranę, tę na płucu. Kiedy tylko nóż wyszedł z ciała, szybko odłożyłem go na tacę. – Fosilio – rzuciłem, chcąc najpierw zatamować krwawienie, by czarownica nie straciła więcej krwi. – Curatio vulnera horribilis. – Kolejne zaklęcie, które miało zregenerować ranę na tyle, by pozbyć się krwotoku wewnętrznego oraz utopienie przez osocze w płucach. I tak trzeba było odtworzyć lewy płat, ale to później. Musi najpierw wydobrzeć, organizm musi uzupełnić braki w dostawie krwi.
- Curatio vulnera horribilis – powtórzyłem jeszcze raz, a później jeszcze dwa razy. Urokiem sprawdzającym stan organu sprawdziłem czy faktycznie na tę chwilę jest wszystko w porządku. Na szczęście było, dlatego mogłem się skupić na kolejnym problemie, tym razem z nerką. – Purus – ponowiłem poprzedni schemat działania. I znów odłożenie narzędzia, znów zatamowanie rany, znów kilkukrotne wyleczenie tkanek. Dopiero wtedy wrócił stażysta.
- Nasmaruj te rany wywarem – poleciłem mu, wskazując na zrobioną już pracę. Teraz zostały mi już można powiedzieć prostsze zadania. Udo, ręce, bark; to wszystko systematycznie, skrupulatnie oraz cierpliwie naprawiając. W ślad za mną chłopak polewał jej ciało miksturą leczniczą, która do końca zaleczyła rany. Wiedziałem, że poszkodowanej zostaną po leczeniu blizny, ale nadal brakowało nam personelu. Nie miałem tak naprawdę z kim rzucać potężniejszych zaklęć; wtedy na pewno szybciej udałoby się uporać z problemem. Niestety musiałem grać tymi kartami, które posiadałem.
Mijały minuty, godziny, aż wreszcie stan czarownicy w miarę się ustabilizował. Diagno coro wykazało, że serce nieco przyspieszyło tempa. Mogłem zatem przejść do kolejnego etapu uzdrawiania.
- Paxo horribilis – powiedziałem, chcąc pacjentkę przygotować na wybudzenie. Gwałtowne ruchy w jej stanie były wręcz niepożądane, dlatego musiałem zająć się teraz jej stroną psychiczną. Powoli opanowywało mnie nienaturalne zmęczenie, nadgarstek nadal bolał, ale nie mogłem teraz tego przerwać. Nie wiadomo co mogłoby się przez ten czas wydarzyć, nie zostawię jej też z pierwszym lepszym kursantem. – Subsisto dolorem horribilis – rzuciłem najlepiej jak potrafiłem. Wiedziałem, że po wybudzeniu kobieta zacznie odczuwać ból, wolałem jej tego oszczędzić przynajmniej na początku. Choć była już uspokojona zaklęciem, to równie dobrze mogła krzyczeć, a tego moja głowa chyba by już nie zniosła.
- Surgito – rzekłem tym razem, uznając, że leżąca przed nami poszkodowana jest gotowa do wybudzenia. Otwierała oczy powoli; mijały kolejne minuty nim odzyskała kontakt z rzeczywistością. Przedstawiłem się, powiedziałem też gdzie się znajdowała i co się stało. Zaczęła powoli łączyć fakty, jednocześnie twierdząc, że boli ją głowa. Dlatego rzuciłem na nią kolejne diagno haemo bojąc się, że coś mogłem przeoczyć, ale wszystko było w porządku.
- Podaj pani dwie uncje wywaru wzmacniającego krew, jedną wywaru wzmacniającego i jedną eliksiru wiggenowego – kazałem kierując się do stojącego obok stażysty. – Tylko ostrożnie – dodałem ostro. Przez myśl mi przeszło, że przecież jeszcze przed chwilą była podziurawiona jak szwajcarski ser, ale na szczęście zachowałem tak bezsensowny i niedelikatny tekst dla siebie. Byłem już po prostu zmęczony, nie tylko poprzednim miesiącem, ale też tym. Miałem ochotę zwyczajnie wziąć ciepłą kąpiel, następnie pójść spać w swoim własnym łóżku, nie szpitalnym fotelu, bo nawet kozetki były już zajęte przez dosłownie każdego.
Wypicie mikstur przebiegło wyjątkowo sprawnie. Poinformowałem pacjentkę o jej dolegliwościach, o powrocie do zdrowia oraz obserwacji w Świętym Mungu, a także planie odbudowania jej nerki i płuca. To jednak po wzmocnieniu organizmu, nie będziemy jej upuszczać więcej krwi dopóki się nie zaleczy. Przyjęła to ze względnym spokojem, nawet udało jej się zasnąć.
Kiedy wyszliśmy z sali, kazałem stażyście jeszcze przyjść do mnie do gabinetu. Wystraszony, że chcę mu dać reprymendę, ale nic podobnego. – Dobrze ci poszło – stwierdziłem krótko. – Teraz rzuć na mnie arcorecte maxima. Cholernie boli mnie ten nadgarstek – dodałem chwilę później. Pospieszyłem go kiwnięciem głowy. Widziałem, że był przerażony. Pewnie obawiał się, że jak mu nie wyjdzie, to wyrzucę go przez okno. Kto wie. – Na co czekasz? Na oklaski? – spytałem zniecierpliwiony. Wreszcie udało mu się odzyskać panowanie nad swoim ciałem oraz rozumem i zaleczył mi rękę. Od razu lepiej. Aż się uśmiechnąłem czując, jak ból ulatuje w słodki niebyt. – Dziękuję, to wszystko – odparłem, na powrót ściskając różdżkę w dłoni. Tym razem jednak nie zamierzałem wrócić na dyżur. Koniecznie potrzebowałem odpoczynku, dlatego wróciłem na Grimmauld Place.
z/t
Pierwsza fala uderzeniowa napływu poszkodowanych w wyniku tajemniczych anomalii ustała. I choć nadal wlewały się do szpitala poranione ciała czarodziejów, to z pewnością już nie z taką prędkością jak jeszcze dwa dni temu. Pracowałem bez wytchnienia, odpoczywając praktycznie tylko po dwie godziny nocami. Musiałem wyglądać jak milion nieszczęść, ale nie miałem głowy do rozmyślania nad sprawami tak błahymi jak wygląd. Moim zadaniem było bycie skutecznym i to właśnie do tego dążyłem. Nawet kosztem niekiedy rozeznania; zdarzało mi się mylić pokoje, na szczęście nigdy pacjentów, to byłoby niedopuszczalne. Biegałem po korytarzach, co rusz zgarniając przypadkowego stażystę do pomocy o ile już ktoś inny nie zgarnął mi go sprzed nosa. Później szedłem do pacjentów, głównie ich doglądać. Czasem, jeśli zdarzył się jakiś przypadek wymagający uzdrowienia, brałem go na siebie; o ile nie było innej możliwości.
Dopiero pod wieczór miałem chwilę spokoju. Niezwykle zmęczony nacisnąłem na klamkę własnego gabinetu. Drzwi ustąpiły z głośnym skrzypnięciem, a ja wręcz wtoczyłem się do środka. Jeszcze jedna z pacjentek leżała u mnie z powodu braku odpowiedniej ilości sali. Skinąłem jej głową, choć chyba spała, bo jedynie przewróciła się z cichym mruknięciem na drugi bok. Westchnąłem niemal bezgłośnie, następnie usiadłem za biurkiem. Planowałem uporać się z papierkową robotą, by później iść wreszcie do domu i porządnie się wyspać. Jak to bywa w skrupulatnych, wyczekiwanych planach, te rzadko kiedy są w stanie się ziścić.
Spisywałem kolejne raporty, uzupełniałem karty poszkodowanych, wysyłałem listy do zatroskanej rodziny, choć to ostatnie tylko na prośbę lordów bądź lady; w końcu nie byłem skrzatem od najczarniejszej roboty. Miałem mnóstwo lepszych zajęć do zrobienia na już. Jednak niektóre przysługi warto zdobywać, tak w razie czego. Pisałem więc, w myślach narzekając na ból dłoni. Najpierw nadwyrężałem nadgarstek przez kilkadziesiąt godzin rzucając zaklęcia lecznicze, później zmuszony zostałem do spełniania się literacko. Koszmar. Zacząłem robić sobie coraz dłuższe przerwy, a gęstniejąca za oknami ciemność stała się w końcu nie do przeskoczenia. Zapaliłem lampkę stojącą na biurku i dosłownie na chwilę przymknąłem oczy. Obudziłem się dopiero wraz z donośnym waleniem do drzwi, a sekundę później wtargnięciem intruza do środka. Otworzyłem szeroko oczy i przez długie minuty nie dochodziło do mnie to, o czym mówi ratownik. Tak naprawdę nie musiał zasypywać mnie informacjami, krótkie spojrzenie wystarczyło, by domyślić się o co chodzi. Znaleźli na ulicę kobietę z dużą ilością noży wbitymi w jej ciało. Znów krew skapywała na podłogę; pacjentka była przeraźliwie blada. Musiała stracić wiele krwi nim tu dotarła. Śpiąca do tej pory czarownica obudziła się z piskiem, zmuszony byłem do szybkiej reakcji.
Podniosłem się z fotela, szybko wyprowadzając zbiorowisko z gabinetu. Złapawszy pierwszego lepszego stażystę kazałem mu najpierw posprzątać podłogę w pomieszczeniu, a później wrócić do sali numer dwa, gdzie miałem zająć się poszkodowaną. Ratownik odszedł tuż po umieszczeniu ciała na leżu, a ja już wiedziałem, że to będzie długa noc.
- Diagno coro – powiedziałem najpierw, przykładając różdżkę do piersi kobiety. Serce jeszcze biło, ale niesamowicie słabo. – Diagno haemo – powiedziałem zaraz po tym. Noże ugodziły kobietę w nerkę sprawiając, że ta była już do niczego; także w lewe płuco oraz udo, a także inne kończyny. To ostatnie jednak było najmniej w tej chwili istotne, musieliśmy przede wszystkim leczyć jej organy.
- Przyniesiesz mi dużo wywaru ze sproszkowanego srebra i dyptamu, równie wiele wywaru wzmacniającego krew i wywar wzmacniający. Może też być eliksir wiggenowy, nie zaszkodzi jej wziąć jak już się obudzi. I poproś o przygotowanie dwóch eliksirów odtworzenia, później się przydadzą – powiedziałem wchodzącemu właśnie kursantowi, który równie szybko co wszedł, musiał wyjść. Ja przez ten cały czas dumałem nad tym co zrobić. Odpadało usunięcie wszystkich noży na raz, wtedy bez wątpienia pacjentka by umarła. Pozostało więc robić wszystko powoli, metodycznie, w nadziei, że wytrzyma przez ten cały czas.
- Purus – powiedziałem, kierując różdżkę na pierwszą ranę, tę na płucu. Kiedy tylko nóż wyszedł z ciała, szybko odłożyłem go na tacę. – Fosilio – rzuciłem, chcąc najpierw zatamować krwawienie, by czarownica nie straciła więcej krwi. – Curatio vulnera horribilis. – Kolejne zaklęcie, które miało zregenerować ranę na tyle, by pozbyć się krwotoku wewnętrznego oraz utopienie przez osocze w płucach. I tak trzeba było odtworzyć lewy płat, ale to później. Musi najpierw wydobrzeć, organizm musi uzupełnić braki w dostawie krwi.
- Curatio vulnera horribilis – powtórzyłem jeszcze raz, a później jeszcze dwa razy. Urokiem sprawdzającym stan organu sprawdziłem czy faktycznie na tę chwilę jest wszystko w porządku. Na szczęście było, dlatego mogłem się skupić na kolejnym problemie, tym razem z nerką. – Purus – ponowiłem poprzedni schemat działania. I znów odłożenie narzędzia, znów zatamowanie rany, znów kilkukrotne wyleczenie tkanek. Dopiero wtedy wrócił stażysta.
- Nasmaruj te rany wywarem – poleciłem mu, wskazując na zrobioną już pracę. Teraz zostały mi już można powiedzieć prostsze zadania. Udo, ręce, bark; to wszystko systematycznie, skrupulatnie oraz cierpliwie naprawiając. W ślad za mną chłopak polewał jej ciało miksturą leczniczą, która do końca zaleczyła rany. Wiedziałem, że poszkodowanej zostaną po leczeniu blizny, ale nadal brakowało nam personelu. Nie miałem tak naprawdę z kim rzucać potężniejszych zaklęć; wtedy na pewno szybciej udałoby się uporać z problemem. Niestety musiałem grać tymi kartami, które posiadałem.
Mijały minuty, godziny, aż wreszcie stan czarownicy w miarę się ustabilizował. Diagno coro wykazało, że serce nieco przyspieszyło tempa. Mogłem zatem przejść do kolejnego etapu uzdrawiania.
- Paxo horribilis – powiedziałem, chcąc pacjentkę przygotować na wybudzenie. Gwałtowne ruchy w jej stanie były wręcz niepożądane, dlatego musiałem zająć się teraz jej stroną psychiczną. Powoli opanowywało mnie nienaturalne zmęczenie, nadgarstek nadal bolał, ale nie mogłem teraz tego przerwać. Nie wiadomo co mogłoby się przez ten czas wydarzyć, nie zostawię jej też z pierwszym lepszym kursantem. – Subsisto dolorem horribilis – rzuciłem najlepiej jak potrafiłem. Wiedziałem, że po wybudzeniu kobieta zacznie odczuwać ból, wolałem jej tego oszczędzić przynajmniej na początku. Choć była już uspokojona zaklęciem, to równie dobrze mogła krzyczeć, a tego moja głowa chyba by już nie zniosła.
- Surgito – rzekłem tym razem, uznając, że leżąca przed nami poszkodowana jest gotowa do wybudzenia. Otwierała oczy powoli; mijały kolejne minuty nim odzyskała kontakt z rzeczywistością. Przedstawiłem się, powiedziałem też gdzie się znajdowała i co się stało. Zaczęła powoli łączyć fakty, jednocześnie twierdząc, że boli ją głowa. Dlatego rzuciłem na nią kolejne diagno haemo bojąc się, że coś mogłem przeoczyć, ale wszystko było w porządku.
- Podaj pani dwie uncje wywaru wzmacniającego krew, jedną wywaru wzmacniającego i jedną eliksiru wiggenowego – kazałem kierując się do stojącego obok stażysty. – Tylko ostrożnie – dodałem ostro. Przez myśl mi przeszło, że przecież jeszcze przed chwilą była podziurawiona jak szwajcarski ser, ale na szczęście zachowałem tak bezsensowny i niedelikatny tekst dla siebie. Byłem już po prostu zmęczony, nie tylko poprzednim miesiącem, ale też tym. Miałem ochotę zwyczajnie wziąć ciepłą kąpiel, następnie pójść spać w swoim własnym łóżku, nie szpitalnym fotelu, bo nawet kozetki były już zajęte przez dosłownie każdego.
Wypicie mikstur przebiegło wyjątkowo sprawnie. Poinformowałem pacjentkę o jej dolegliwościach, o powrocie do zdrowia oraz obserwacji w Świętym Mungu, a także planie odbudowania jej nerki i płuca. To jednak po wzmocnieniu organizmu, nie będziemy jej upuszczać więcej krwi dopóki się nie zaleczy. Przyjęła to ze względnym spokojem, nawet udało jej się zasnąć.
Kiedy wyszliśmy z sali, kazałem stażyście jeszcze przyjść do mnie do gabinetu. Wystraszony, że chcę mu dać reprymendę, ale nic podobnego. – Dobrze ci poszło – stwierdziłem krótko. – Teraz rzuć na mnie arcorecte maxima. Cholernie boli mnie ten nadgarstek – dodałem chwilę później. Pospieszyłem go kiwnięciem głowy. Widziałem, że był przerażony. Pewnie obawiał się, że jak mu nie wyjdzie, to wyrzucę go przez okno. Kto wie. – Na co czekasz? Na oklaski? – spytałem zniecierpliwiony. Wreszcie udało mu się odzyskać panowanie nad swoim ciałem oraz rozumem i zaleczył mi rękę. Od razu lepiej. Aż się uśmiechnąłem czując, jak ból ulatuje w słodki niebyt. – Dziękuję, to wszystko – odparłem, na powrót ściskając różdżkę w dłoni. Tym razem jednak nie zamierzałem wrócić na dyżur. Koniecznie potrzebowałem odpoczynku, dlatego wróciłem na Grimmauld Place.
z/t
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynaście minut i godzinę wcześniej upadła na deski areny w Klubie Pojedynków, po chwili tracąc przytomność, pogrążając się w słodkiej ciemności, gdzie nie odczuwała już bólu; bardziej, niż rany przez Sheridan, miała boleć urażona duma i godność, kiedy tylko Sigrun miała się przebudzić. Przegrała pojedynek. Z drobną dziewczyną! Tak była pewna siebie, własnych umiejętności, taka arogancka, bezczelna i zadufana w sobie, że los postanowił utrzeć jej nosa, odwracając odeń wzrok i decydując się sprzyjać młodszej wiedźmie. Magomedycy natychmiast znaleźli się przy nieprzytomnej Rookwood, udzielając jej pomocy; ich zaklęcia sprawiły, że stan był stabilny, jednakże obrażenia, jakich doznała, były na tyle poważne, iż transport do Szpitala św. Munga uznano za niezbędny. Za pomocą teleportacji łącznej, którą władał jeden z uzdrowicieli, znalazła się na Oddziale Urazów Pozaklęciowych.
Położono ją na jednym z łóżek, obolałą, poparzoną, z odmrożeniami, ranami po ładunkach elektrycznych; miała skręcony nadgarstek, pełno siniaków, otarć, niezwykle bolesnych stłuczeń - czuła się gorzej, niż po niejednej pełni, lecz jeden pojedynek to wciąż za mało, by złamać Sigrun Rookwood. Odzyskała przytomność, kiedy znalazła się już w chłodnej, świeżej pościeli, lecz już chwili miała pewność, że wolała pozostać nieprzytomna do momentu wyleczenia ren; wszystko bolało ją wręcz cholernie, każdy mięsień i kończyna. Najmocniej piekła jednak duma, a gdyby miała w sobie choć więcej pokory, może i przeanalizowałaby sobie błędy, zarumieniła się może, lecz nie - Sigrun w myślach bardzo szybko jęła zrzucać winą na wszystko inne, byleby odsunąć od siebie myśl, że powinna popracować nad defensywą i ofensywą. Przygryzła z wściekłości wargę do krwi, świeża jej strużka pociekła po brodzie, lecz ten ból był niczym w porównaniu z bólem ran, które zadała jej Pandora.
Chociaż tyle, że nikt znajomy nie zasiadł na trybunach, by obserwować jej porażkę. Ani Christopher, który wciąż spędzał sielankowo czas w Rumunii, ani Ramsey, ani Ignotus. Jeśli tylko któryś to widział, najpewniej wtedy spaliłaby się ze wstydu.
-Długo mam jeszcze czekać? - warknęła, starając się mówić głośno, lecz zabrzmiało to dość słabo i ochryple, kiedy na korytarzu dostrzegła cień sylwetki.
Medycy, którzy położyli ją na łóżku zniknęli, mówiąc, że zaraz wezwą do niej szpitalnych uzdrowicieli, lecz jak nikogo nie było, tak nie było - a czekała już tam z dobre cztery minuty, do cholery.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czasem bywały takie dni, kiedy mogło się wydawać, że czarodzieje dosłownie zmówili się, by padać ofiarą anomalii lub jakichkolwiek innych urazów. Dzisiaj Jocelyn była na oddziale, który z różnych względów szczególnie ją interesował, i od rana miała urwanie głowy, ciągana przez uzdrowicieli z sali do sali, nie mając czasu nawet na to, by pójść do bufetu na herbatę. Pozytywną stroną tej sytuacji było to, że mogła solidnie przygotować się przed egzaminami kończącymi jej drugi rok stażu, bo przez ostatnich kilka tygodni nauczyła się wyjątkowo dużo i coraz lepiej radziła sobie z magią leczniczą i wiedzą teoretyczną z zakresu anatomii. Nawet jeśli jej matka tylko ściągała usta w wąską kreskę, niezadowolona z życiowego wyboru córki i wciąż licząca na to, że Josie pójdzie po rozum do głowy i nie zmarnuje swojego młodego życia na pracę.
Jocelyn wciąż starała się godzić ze sobą staż i inne pasje, stojąc na pograniczu między wzorcami matki i ojca, próbując się odnaleźć w obecnej zakrzywionej anomaliami rzeczywistości. Praca nie sprzyjała jednak zbyt wielu rozmyślaniom, więc skupiała się na konkretnych czynnościach, z innymi stażystami asystując uzdrowicielom w leczeniu kolejnych przypadków.
- Panno Vane, będziesz mi potrzebna – usłyszała ledwie opuściła salę, w której pomagała uleczyć kobietę, która w wyniku anomalii poraziła się własnym zaklęciem. Patrzył na nią idący z naprzeciwka uzdrowiciel Davies, który wskazał jej po chwili salę obok. – Mamy pacjentkę po spotkaniu Klubu Pojedynków. Liczne obrażenia po zaklęciach, na tyle poważne, że tamtejsi medycy zdecydowali się przekazać ją do nas. Będziesz mi asystować.
Uzdrowiciel wszedł do sali, za nim podążyła Jocelyn w schludnej szacie stażystki narzuconej na długą suknię. Spojrzenie jasnych oczu szybko przesunęło się na leżącą na łóżku sponiewieraną kobietę, która wyglądała jakby przyjęła na siebie naprawdę dużo zaklęć. Jocelyn była na spotkaniach Klubu Pojedynków tylko dwa razy i później, po tym gdy sama skończyła ranna i obudziła się w Mungu, niezwłocznie zrezygnowała, bo z pewnością nie było to zajęcie dla niej. Klub Pojedynków nie przypominał swojego niewinnego odpowiednika w Hogwarcie, a Josie przekonała się o tym dość szybko i postanowiła się wycofać. Lepiej poćwiczyć znajomość zaklęć w mniej niebezpiecznych warunkach, które nie narażały na obrażenia, lądowanie na oddziale czy awantury ze strony matki.
- Proszę powiedzieć, co panią boli. Pamięta pani, jakie to były zaklęcia? – zapytała na sam początek leczenia, wiedząc, że pacjentka musiała chwilę poczekać, ale uzdrowiciele niestety byli dziś mocno zajęci, bo musieli zajmować się coraz to nowymi pacjentami. Teraz jednak uzdrowiciel Davies z pomocą asystującej mu Josie miał się nią odpowiednio zająć.
Kobieta była przytomna i z pewnością żywa, więc odpadała konieczność sprawdzenia funkcji życiowych. Uzdrowiciel Davies po dokonaniu oględzin zaczął wyliczać obrażenia kobiety i polecił Jocelyn rzucić zaklęcie oczyszczające rany i przeciwbólowe, co też po chwili zrobiła, podczas gdy on po chwili zabrał się za składanie nadgarstka kobiety. Josie wpatrywała się w nią ukradkiem, obserwując też działania uzdrowiciela i słuchając jego słów, gdy po kolei opowiadał co ma zamiar zrobić i wydawał jej polecenia.
Jocelyn wciąż starała się godzić ze sobą staż i inne pasje, stojąc na pograniczu między wzorcami matki i ojca, próbując się odnaleźć w obecnej zakrzywionej anomaliami rzeczywistości. Praca nie sprzyjała jednak zbyt wielu rozmyślaniom, więc skupiała się na konkretnych czynnościach, z innymi stażystami asystując uzdrowicielom w leczeniu kolejnych przypadków.
- Panno Vane, będziesz mi potrzebna – usłyszała ledwie opuściła salę, w której pomagała uleczyć kobietę, która w wyniku anomalii poraziła się własnym zaklęciem. Patrzył na nią idący z naprzeciwka uzdrowiciel Davies, który wskazał jej po chwili salę obok. – Mamy pacjentkę po spotkaniu Klubu Pojedynków. Liczne obrażenia po zaklęciach, na tyle poważne, że tamtejsi medycy zdecydowali się przekazać ją do nas. Będziesz mi asystować.
Uzdrowiciel wszedł do sali, za nim podążyła Jocelyn w schludnej szacie stażystki narzuconej na długą suknię. Spojrzenie jasnych oczu szybko przesunęło się na leżącą na łóżku sponiewieraną kobietę, która wyglądała jakby przyjęła na siebie naprawdę dużo zaklęć. Jocelyn była na spotkaniach Klubu Pojedynków tylko dwa razy i później, po tym gdy sama skończyła ranna i obudziła się w Mungu, niezwłocznie zrezygnowała, bo z pewnością nie było to zajęcie dla niej. Klub Pojedynków nie przypominał swojego niewinnego odpowiednika w Hogwarcie, a Josie przekonała się o tym dość szybko i postanowiła się wycofać. Lepiej poćwiczyć znajomość zaklęć w mniej niebezpiecznych warunkach, które nie narażały na obrażenia, lądowanie na oddziale czy awantury ze strony matki.
- Proszę powiedzieć, co panią boli. Pamięta pani, jakie to były zaklęcia? – zapytała na sam początek leczenia, wiedząc, że pacjentka musiała chwilę poczekać, ale uzdrowiciele niestety byli dziś mocno zajęci, bo musieli zajmować się coraz to nowymi pacjentami. Teraz jednak uzdrowiciel Davies z pomocą asystującej mu Josie miał się nią odpowiednio zająć.
Kobieta była przytomna i z pewnością żywa, więc odpadała konieczność sprawdzenia funkcji życiowych. Uzdrowiciel Davies po dokonaniu oględzin zaczął wyliczać obrażenia kobiety i polecił Jocelyn rzucić zaklęcie oczyszczające rany i przeciwbólowe, co też po chwili zrobiła, podczas gdy on po chwili zabrał się za składanie nadgarstka kobiety. Josie wpatrywała się w nią ukradkiem, obserwując też działania uzdrowiciela i słuchając jego słów, gdy po kolei opowiadał co ma zamiar zrobić i wydawał jej polecenia.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Czas jest względny: zwalnia i przyśpiesza w najmniej odpowiednich momentach. Chwile przyjemne, niosące radość, szczęście, bądź rozkosz upływają niezrównanie prędko, zaś te przepełnione bólem - zwalniają, wloką się jak żółw. Sekundy to minuty, minuty to godziny. A cierpliwość nigdy nie należała do mocnych stron Sigrun Rookwood; była w gorącej wodzie kąpana, łatwo wpadała w złość i wszystkiego oczekiwała na juz. Wyjątkiem był las, gdzie odnajdywała inną siebie - szum liści, hukanie sowy w oddali, szemrzący strumień, to wszystko działało nań kojąco, a pragnienie zdobyczy zmuszało ją do cierpliwości. Podczas polowań nie zadowalała się byle czym.
W szpitalu św. Munga próżno było jednak doszukiwać się leśnych dźwięków, czy woni, które niosły za sobą spokój: były za to wrzaski udręczonych, jęki chorych i obolałych, irytująco radosne rozmowy tych, którzy wracali już do zdrowia i ich bliskich. A do tego wszystko po prostu tu śmierdziało. Dziwną sterylnością, eliksirami leczniczymi, ziołami, maściami. Właściwie powinna była się już przyzwyczaić. W szpitalu św. Munga była gościem zdecydowanie większą ilość razy niż przeciętny czarodziej. Zazwyczaj jednak była tu przyprowadzana przez innych. Tak jak tego popołudni właśnie: nie dano jej możliwości wyboru, bo była nieprzytomna. Jeśli tylko byłoby inaczej, zażądałaby przeniesienia do nokturnowej lecznicy Vablatsky. Cassandrze ufała bardziej, wierzyła w jej zdolne dłonie i talenta w dziedzinie magii leczniczej. Nigdy jej nie zawiodła.
W przeciwieństwie do spóźnialskich uzdrowicieli. Prawie zniosła jajko, nim się zjawili.
-Wszystko, do kurwy nędzy - warknęła w odpowiedzi, brzmiąc bardziej agresywnie niż zamierzała, lecz w nerwach nie potrafiła nad sobą panować. Wyraz twarzy, ton głosu, wściekłe spojrzenie: wszystko to było mimowolne, często nie zdawała sobie sprawy z tego jak naprawdę jest odbierana przez innych. -Nie widać? - zaszydziła, a głos przesiąknięty miała ironią. Rookwood zaczęła wymownie i teatralnie przyglądać się własnym ranom: poparzonym i odmrożonym jednocześnie rękom, licznym stłuczeniom, zadrapaniom, siniakom - i wszystko tylko na rękach, bo je miała przez koszulę nocną odsłonięte. Z trudem złapała za materiał i pociągnęła go do góry, by odsłonić poranione uda.
-Deprimo, Commotio, Caeruleusio... Everte Stati. Wiele ich było, nie pamiętam - syknęła.
W szpitalu św. Munga próżno było jednak doszukiwać się leśnych dźwięków, czy woni, które niosły za sobą spokój: były za to wrzaski udręczonych, jęki chorych i obolałych, irytująco radosne rozmowy tych, którzy wracali już do zdrowia i ich bliskich. A do tego wszystko po prostu tu śmierdziało. Dziwną sterylnością, eliksirami leczniczymi, ziołami, maściami. Właściwie powinna była się już przyzwyczaić. W szpitalu św. Munga była gościem zdecydowanie większą ilość razy niż przeciętny czarodziej. Zazwyczaj jednak była tu przyprowadzana przez innych. Tak jak tego popołudni właśnie: nie dano jej możliwości wyboru, bo była nieprzytomna. Jeśli tylko byłoby inaczej, zażądałaby przeniesienia do nokturnowej lecznicy Vablatsky. Cassandrze ufała bardziej, wierzyła w jej zdolne dłonie i talenta w dziedzinie magii leczniczej. Nigdy jej nie zawiodła.
W przeciwieństwie do spóźnialskich uzdrowicieli. Prawie zniosła jajko, nim się zjawili.
-Wszystko, do kurwy nędzy - warknęła w odpowiedzi, brzmiąc bardziej agresywnie niż zamierzała, lecz w nerwach nie potrafiła nad sobą panować. Wyraz twarzy, ton głosu, wściekłe spojrzenie: wszystko to było mimowolne, często nie zdawała sobie sprawy z tego jak naprawdę jest odbierana przez innych. -Nie widać? - zaszydziła, a głos przesiąknięty miała ironią. Rookwood zaczęła wymownie i teatralnie przyglądać się własnym ranom: poparzonym i odmrożonym jednocześnie rękom, licznym stłuczeniom, zadrapaniom, siniakom - i wszystko tylko na rękach, bo je miała przez koszulę nocną odsłonięte. Z trudem złapała za materiał i pociągnęła go do góry, by odsłonić poranione uda.
-Deprimo, Commotio, Caeruleusio... Everte Stati. Wiele ich było, nie pamiętam - syknęła.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź