Pracownia alchemika
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pracownia alchemika
Obszerne, skryte w półmroku pomieszczenie, w którym pracuje jeden z zatrudnianych przez Munga alchemików. Znajdujące się w nim obszerne, strzeliste regały mieszczą niezliczone zakurzone woluminy, słoje czy buteleczki różnych kształtów i kolorów. Na mocnym, dębowym stole ustawionym w centrum ulokowane zostały kociołki mniejszych rozmiarów, stojaki na drobne, kryształowe fiolki czy moździerze i niewielkie, służące do krojenia ingrediencji nożyki. Z boku, nad dużym, okrągłym palnikiem, zawieszony jest miedziany kocioł numer pięć – przydatny do masowej produkcji antidotów czy lekarstw.
Okna zostały przesłonięte ciężkimi materiałowymi zasłonami, gdyż niektóre z przygotowywanych tutaj specyfików muszą dojrzewać w ciemnościach. Alchemicy pracują przy blasku świec, zazwyczaj samotnie, spędzając całe dnie w oparach bulgoczących cicho wywarów.
Okna zostały przesłonięte ciężkimi materiałowymi zasłonami, gdyż niektóre z przygotowywanych tutaj specyfików muszą dojrzewać w ciemnościach. Alchemicy pracują przy blasku świec, zazwyczaj samotnie, spędzając całe dnie w oparach bulgoczących cicho wywarów.
Adrien nie wchodził w kompetencje innych ordynatorów. Każdy znał specyfikę swojego oddziału, wiedział czego potrzebuje, a i praca ordynatora ograniczała się właśnie też do nadzorowania jednego obszaru, a nie całego. Prawda - mógł się z nimi dogadywać by pewne kwestie były gładsze i bardziej elastyczne, jednak nie zawsze się to dało wykonać. Często nie chodziło tu nawet o jakieś urazy którymi niektórzy się żywili, lecz zwyczajnie nie zawsze była okazja by się poznać, sobie zaufać, zawierzyć. Praca ordynatora była bardzo pochłaniająca. Tym bardziej, jeżeli posiadało się do tego dodatkowe zobowiązania. Chociażby i te skrywane.
Odhaczył w myślach jedno z zadań dla których tu właśnie przybył. Odnotował to sobie również w trzymanym zbiorze dokumentów, a dokładniej na jednej z mniejszych karteczek przypominających kolorową zakładkę. Nie traktował przy tym Charlene jakkolwiek pobłażliwej przez wzgląd na to że była powiązana z zakonem. Dostała zadanie jako pracownik Munga i w ten sposób również zostanie rozliczona jeżeli się nie wywiąże. Oczywiście Adrien wierzył, że sobie poradzi. Nie było też nie wiadomo jak trudne zadanie. Wymagało to w końcu trochę samoorganizacji i przekazania informacji. Carrow bardzo silnie oddzielał swoje dwa życia nie pozwalając na to by jedno nadmiernie zazębiało się z drugim. Musiał w końcu uważać by jego tajemnica ne wyszła na jaw. Wywróciłoby to nie tylko jego świat do góry nogami.
- Poruszę tę kwestię, lecz dobrze byłoby gdybyście też złożyli odpowiedni wniosek z prośbą o wymianę by było to na papierze i bym miał co w razie konieczności do przepchnięcia, jeżeli zostanie zignorowane. - upił kawy, zostawiając czarownicy kolejną kartkę tym razem z danymi dotyczącymi nowych stażystów. I to by w zasadzie było na tyle. Carrow zamknął swą rozklekotaną "księgę" i dopił resztę kawy jednym haustem.
- To było wszystko z formalnych kwestii. Jakbyś miała jakieś pytania bądź pojawiły się jakieś nieścisłości w kwestiach które ci powierzyłem to wiesz gdzie znaleźć mój gabinet - uśmiechnął się, zsunął się z krzesła i w tamtą też stronę podreptał. Miał jeszcze wiele dziś pracy.
|zt
Odhaczył w myślach jedno z zadań dla których tu właśnie przybył. Odnotował to sobie również w trzymanym zbiorze dokumentów, a dokładniej na jednej z mniejszych karteczek przypominających kolorową zakładkę. Nie traktował przy tym Charlene jakkolwiek pobłażliwej przez wzgląd na to że była powiązana z zakonem. Dostała zadanie jako pracownik Munga i w ten sposób również zostanie rozliczona jeżeli się nie wywiąże. Oczywiście Adrien wierzył, że sobie poradzi. Nie było też nie wiadomo jak trudne zadanie. Wymagało to w końcu trochę samoorganizacji i przekazania informacji. Carrow bardzo silnie oddzielał swoje dwa życia nie pozwalając na to by jedno nadmiernie zazębiało się z drugim. Musiał w końcu uważać by jego tajemnica ne wyszła na jaw. Wywróciłoby to nie tylko jego świat do góry nogami.
- Poruszę tę kwestię, lecz dobrze byłoby gdybyście też złożyli odpowiedni wniosek z prośbą o wymianę by było to na papierze i bym miał co w razie konieczności do przepchnięcia, jeżeli zostanie zignorowane. - upił kawy, zostawiając czarownicy kolejną kartkę tym razem z danymi dotyczącymi nowych stażystów. I to by w zasadzie było na tyle. Carrow zamknął swą rozklekotaną "księgę" i dopił resztę kawy jednym haustem.
- To było wszystko z formalnych kwestii. Jakbyś miała jakieś pytania bądź pojawiły się jakieś nieścisłości w kwestiach które ci powierzyłem to wiesz gdzie znaleźć mój gabinet - uśmiechnął się, zsunął się z krzesła i w tamtą też stronę podreptał. Miał jeszcze wiele dziś pracy.
|zt
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ten cały zawiły światek znajdujący się na wyższym szczeblu był Charlie obcy. Jako najzwyklejszy alchemik przychodziła tu i wykonywała swoje obowiązki nad kociołkiem, starając się to zrobić jak najlepiej. Doskonaliła się, ale nadal czasem zdarzyło się, że jakaś mikstura nie wychodziła do końca jak trzeba, co niekiedy zależało od różnych czynników, jak mniej sprzyjający rozkład gwiazd, jakość składników lub zwykły błąd przy warzeniu. Po wielu godzinach pracy łatwiej było o potknięcia i roztargnienie, dlatego po rozmowie z Adrienem Charlie raczej nie planowała zabawić tu już długo. Potrzebowała zażyć trochę snu przed kolejnym dniem wymagającym od niej pełnej jasności umysłu – tym bardziej, że spoczęło na niej dość odpowiedzialne i ważne zadanie. Zależało jej też na tym, by ordynatorzy widzieli w niej osobę kompetentną, której można zaufać i która wywiązuje się z powierzonych obowiązków. Chciałaby się cieszyć taką opinią również w Zakonie, bo nawet jeśli niestety nie zagrzała miejsca w jednostce badawczej, nadal chciała być alchemikiem i oferować swoje eliksiry. Zależało jej na tym, by czuć się przydatną i potrzebną.
W przypadku Charlie jej dwa życia nie różniły się od siebie znacząco, nawet jeśli o tym drugim wiedzieli tylko inni Zakonnicy – ale była zwyczajną czarownicą, nie należała do konserwatywnego rodu, któremu niebezpiecznie było się przeciwstawiać. Adrien z pewnością miał trudne zadanie, jeśli chodzi o pogodzenie swojej przynależności i rodzinnych więzi oraz pracy uzdrowiciela z należeniem do Zakonu. Charlene wiedziała, że jej rodzina myśli tak samo jak ona, jej siostra nawet była w Zakonie, więc nie czuła tej rozbieżności. Była czarownicą półkrwi, zwykłym mieszańcem, więc nikt nie spodziewał się po niej konserwatyzmu, którego nigdy nie przejawiała, zawsze mając dość otwarty i tolerancyjny stosunek do ludzi bez względu na ich krew.
- Dobrze, więc i tym się zajmiemy – powiedziała. Tak, sprawę kociołków też należało jakoś rozwiązać, żeby pozbyć się tych wadliwych i stanowiących zagrożenie, i dokupić do każdej pracowni kilka nowych. Zwykłe cynowe kociołki niestety nie należały do szczególnie długo żywotnych i co jakiś czas trzeba było część wymieniać, a na lepsze Mung pewnie nie miał funduszy. W czasach, kiedy były pilniejsze potrzeby, lepsze i trwalsze kociołki byłyby zapewne uznane za niedorzeczną fanaberię alchemików.
Przyjęła kartkę z informacjami o stażystach, zapamiętując nazwiska.
- Będę mieć na nich baczenie – zapewniła. – I dziękuję, na pewno przyjdę, kiedy pojawią się jakieś problemy.
Mężczyzna wyszedł, a Charlie wróciła do przerwanych zajęć. Przelała uwarzoną wcześniej miksturę do opisanych fiolek i odstawiła je na półkę, po czym zabrała się za sprzątanie kociołka i stanowiska pracy.
| zt.
W przypadku Charlie jej dwa życia nie różniły się od siebie znacząco, nawet jeśli o tym drugim wiedzieli tylko inni Zakonnicy – ale była zwyczajną czarownicą, nie należała do konserwatywnego rodu, któremu niebezpiecznie było się przeciwstawiać. Adrien z pewnością miał trudne zadanie, jeśli chodzi o pogodzenie swojej przynależności i rodzinnych więzi oraz pracy uzdrowiciela z należeniem do Zakonu. Charlene wiedziała, że jej rodzina myśli tak samo jak ona, jej siostra nawet była w Zakonie, więc nie czuła tej rozbieżności. Była czarownicą półkrwi, zwykłym mieszańcem, więc nikt nie spodziewał się po niej konserwatyzmu, którego nigdy nie przejawiała, zawsze mając dość otwarty i tolerancyjny stosunek do ludzi bez względu na ich krew.
- Dobrze, więc i tym się zajmiemy – powiedziała. Tak, sprawę kociołków też należało jakoś rozwiązać, żeby pozbyć się tych wadliwych i stanowiących zagrożenie, i dokupić do każdej pracowni kilka nowych. Zwykłe cynowe kociołki niestety nie należały do szczególnie długo żywotnych i co jakiś czas trzeba było część wymieniać, a na lepsze Mung pewnie nie miał funduszy. W czasach, kiedy były pilniejsze potrzeby, lepsze i trwalsze kociołki byłyby zapewne uznane za niedorzeczną fanaberię alchemików.
Przyjęła kartkę z informacjami o stażystach, zapamiętując nazwiska.
- Będę mieć na nich baczenie – zapewniła. – I dziękuję, na pewno przyjdę, kiedy pojawią się jakieś problemy.
Mężczyzna wyszedł, a Charlie wróciła do przerwanych zajęć. Przelała uwarzoną wcześniej miksturę do opisanych fiolek i odstawiła je na półkę, po czym zabrała się za sprzątanie kociołka i stanowiska pracy.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Deszcz bębnił miarowo o szyby przesłonięte grubymi kotarami, które odcinały nas od świata poza szpitalem. Ciszę, jaka zaległa właśnie w pracowni alchemika przerywały jedynie odgłosy krzątaniny dobiegające z korytarza. Ciężko było w Mungu znaleźć spokojne miejsce, takie, żeby można się w nim względnie ukryć i w spokoju zająć swoimi sprawami.
Odchrząknąłem, przebiegając wzrokiem po twarzach pozostałych czterech stażystów, którzy razem ze mną chowali się w pracowni alchemicznej na czwartym piętrze.
- Srebro - powiedziałem w końcu, kiedy Jeremy zbyt długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Stephen, który był autorem pytania pokiwał głową, po czym pochylił się nad pergaminem leżącym na stole, piórem skreślając kolejne pięć punktów przy moim imieniu.
- Skurczybyk, niby stracił pamięć, a jednak nie do końca - rzucił Roderick i uśmiechnąwszy się półgębkiem i pokręcił głową. W odpowiedzi na zaczepkę przewróciłem tylko teatralnie oczami, nie powstrzymując jednak małego uśmiechu samozadowolenia.
- Lepiej wymyśl kolejne pytanie - niecierpliwiący się Stephen szturchnął Rodericka w ramię, wykrzywiając usta w grymasie. Teoretycznie luźna i miła atmosfera była podszyta pewną nerwowością, kiedy każdy z nas co rusz uciekał wzrokiem ku naściennemu zegarowi, nieubłaganie odliczającemu kolejne minuty. Egzaminy końcowe zbliżały się nieuchronnie z każdym naszym oddechem wydychanym w chwilowo pustej pracowni alchemika. Kolejny nie wytrzymał presji ze strony pracodawców - zajęcia było co nie miara, bowiem anomalie zdawały się również wpływać na eliksiry. Te co niektóre niedokładnie uwarzone w domu lub z roztargnieniem przygotowywane przez alchemików pracujących na własny rachunek płatały figle zażywającym, zdecydowanie zwiększając liczbę czarodziejów potrzebujących specjalistycznej, uzdrowicielskiej pomocy.
Niespodziewanie, drzwi do pracowni otworzyły się, wpuszczając do środka nieprzyzwoicie dużą ilość światła. Wszyscy jak na komendę skrzywiliśmy się, sycząc z niezadowoleniem.
- A co to ma być? Spotkanie klubu anonimowych wampirów? Selwyn, Prichard, jazda - uzdrowiciel Howard pojawił się w drzwiach równie szybko, co zniknął. Ledwo zdążyliśmy w popłochu popatrzeć na siebie z Jeremym, już musieliśmy w te pędy biec korytarzem, żeby nadążyć za zrzędliwym starszym uzdrowicielem. - Prichard, znikaj na przedmiotowe, przydasz się tam. Selwyn, wracaj na czubków, Sykes przebąkiwał coś o tym, że pacjentom przydałoby się zmienić pościel - Howard rozdzielił nam zadania beznamiętnym tonem, a ja omal nie potknąłem się z rozczarowania. Zmiana pościeli równała się obowiązkowej toalecie każdego tych z przebywających na oddziale czarodziejów, którzy nie byli w stanie samodzielnie dbać o własną higienę regularnymi wizytami w łazienkach. Wszystkie siły życiowe jakby nagle ze mnie uleciały, jeszcze tylko posłałem cierpiętnicze spojrzenie przechodzącemu obok Archibaldowi i naprawdę zmuszając się do szybszego kroku ruszyłem w dół klatki schodowej, wracając na poniekąd moje piętro. Wózek z białą i - któż by się tego w tym miejscu spodziewał - szpitalnie czystą pościelą przywitał mnie już na wejściu. Tłumiąc westchnienie natarłem na niego całym swoim ciężarem ciała, rozpoczynając moją potępieńczą wręcz wędrówkę korytarzem Munga. Dlaczego, dlaczego?, niczym mantrę zadawałem sobie w myślach to samo pytanie, wjeżdżając do pierwszej sali cały na biało, bowiem limonkowej szaty zza sterty poszewek widać nie było. Krzątający się w sali uzdrowiciel, którego nazwiska nie pamiętałem, rzucił mi tylko na wpół współczujące, a na wpół rozbawione spojrzenie. Każdy wiedział, że ten rodzaj zajmowania się pacjentami do najprzyjemniejszych nie należał - na całe szczęście anomalie nie udzielały się w Mungu, toteż nie trzeba było do mycia pensjonariuszy używać wiadra z wodą i mydlinami oraz gąbki. Nie kwestionowałem polecenia Howarda mimo tego, że zazwyczaj dbaniem o pacjentów w tym zakresie zajmował się personel pielęgniarski i wolontariusze, zaś znających się już na magii leczniczej stażystów na ogół oddelegowywano do bardziej wymagających czynności. Niepisaną zasadą ostatniego dnia stażu było jednak zlecanie przez magomedyków najgorszych, najbardziej nielubianych prac kończącym edukację adeptom sztuki uzdrowicielskiej - był to bowiem ostatni dzień, kiedy ci byli starszym czarodziejom bezsprzecznie podlegli. Z momentem podejścia do egzaminu kończącego i pomyślnym jego zaliczeniem stażysta stawał się pełnoprawnym uzdrowicielem, a chociaż bez specjalizacji, to z potwierdzeniem kwalifikacji i pełnym przyzwoleniem do czynnego wykonywania zawodu, o który tak zawzięcie przez ostatnie trzy lata swojego życia - a czasem i dłużej - walczyli.
Rozmarzyłem się nad wizją tego, jak to nikt już nie będzie mógł mi zlecać tak niewdzięcznych zadań. Od tego blisko już było do przeskoczenia myślami do stwierdzenia, że sam nie kwapiłem się jednak do tego, aby w taki sposób traktować stażystów. Oczywiście, wykonywanie tych najgorszych poleceń niezwykle kształtowało charakter, lecz do tej formy przyuczania do fachu kolejnych pokoleń będę miał awersję zdecydowanie najdłużej. Na tych rozmyślaniach całkiem szybko minęło mi pierwsze łóżko i pierwszy czarodziej. Ten na szczęście był tak zwanym "chodzącym", toteż mycie znalazło się poza pakietem usług. Zostawiając pana Hicksa za sobą potoczyłem się dalej, skończyłem pierwszą salę. Gdzieś w połowie drogi do sali numer dwa z mechanicznego zajęcia wyrwał mnie niepokój, który kazał spojrzeć mi na najbliższy zegar. Wziąłem głęboki oddech i wbijając znów wzrok przed siebie ruszyłem dalej. Obawiałem się egzaminów - nawet pomimo faktu, że utrata pamięci nie wpłynęła na mój stan wiedzy. Ostateczny test miał potwierdzić słuszność decyzji, których dokonywałem jeszcze w tym poniekąd poprzednim życiu - co jeżeli okaże się, że nie byłem gotowy do rozpoczęcia pracy jako uzdrowiciel? Jeśli informacje których wtłaczanie do głowy nie pamiętałem były niewystarczające? Nie pamiętałem co przysparzało mi najwięcej trudności w czasie przyswajania do świadomości, na co musiałem zapracować większym nakładem czasu, a co przychodziło mi z lekkością. Nie umiałem odpowiednio zważyć własnych umiejętności nie wiedząc, ile dokładnie wysiłku kosztowało mnie ich nabycie. Niepowodzenie otwierało również tę furtkę, którą w moich codziennych rozmyślaniach starałem się pozostawiać zamkniętą, bowiem ścieżka do której wiodła nosiła niewdzięczną nazwę "kryzysu własnej tożsamości". Widziałem siebie przez pryzmat tego, co mówili mi o mnie inni. To, że zajmowałem się właśnie uzdrowicielstwem stanowiło pierwszą infomację, którą o sobie dostałem. Czepiałem się jej w chwilach, gdy przestawałem czuć grunt pod stopami. Praca była stałą w tym równaniu i wolałem nie myśleć o tym, co by się ze mną działo, gdybym jutro jednak zawiódł - nie tylko siebie, ale też wszystkie osoby, które życzyły mi powodzenia i zapewniały, że świetnie sobie poradzę. Czułem się, jakbym próbował stawiać dom na podmokłej, bagnistej ziemi, nie mając pewności czy w pewnej chwili jakieś drobne drgnięcie nie sprawi, że cała misterna konstrukcja zostanie pochłonięta przez mętną otchłań, zostawiając mnie znów z niczym.
Na zaczepki pacjentów reagowałem dość lakonicznie, tkwiąc w swoim własnym piekle niepewności. Z letargu wyrwało mnie dopiero mocne szarpnięcie i pewny, stalowy uścisk pomarszczonych, suchych palców na policzku.
- Wnusiu, wreszcie przyszedłeś, wieki żem cię nie widziała, Patricku!
Na dźwięk tego głosu poczułem się, jakbym był już zgubiony. Co tam testy, co tam brak perspektyw zatrudnienia i wizja ucieczki na Nokturn aby tam nielegalnie wykonywać wymorzony zawód bez zezwoleń. Jak wyswobodzić się z dłoni pani Jenkins - to dopiero było wyzwanie.
- Pani Ophelio, naprawdę nie jestem pani wnuczkiem. Mam na imię Alexander - spróbowałem powiedzieć jak najbardziej wyraźnie mimo faktu, że rozciągliwość mojego policzka była właśnie poddawana naprawdę ciężkiej próbie.
- Ale co ty opowiadasz, nie nabierzesz praprababci, kochaneczku! - po raz kolejny niezwykle piskliwym głosem oznajmiła staruszka, ponownie tarmosząc mnie za twarz. Zacisnąłem tylko zęby, ciesząc się z faktu, że grymas bólu ślepa jak kret czarownica zapewne odbierze jako uśmiech.
Wyswobodzenie się zajęło mi dobre kilka minut. Kiedy ponownie wytoczyłem się ze swoim coraz to brudniejszym i bardziej szarym niż białym dobytkiem oraz twarzą bardziej czerwoną niż bladą ze zmęczenia, przede mną zmaterializował się nikt inny jak ordynator Carrow, który okazał się wybawieniem niosąc radosne wieści od samego dyrektora szpitala. Z wciśniętym w dłoń eliksirem nasennym, życzeniami powodzenia z samej góry i stanowczym nakazem pójścia do domu i odpoczęcia zostałem uratowany od dalszego walczenia o przetrwanie w spirali brudnej bielizny łóżkowej. Z szaty we własne ubrania przebierałem się będąc jakby obecnym, a nieprzytomnym, wszystkie czynności wykonując machinalnie, tak samo automatycznie kierując się również do wyjścia ze szpitala. Świadomość tego, że właśnie dobiegł końca ostatni dzień mojego stażu wydawała się nie do końca prawdziwa. Nie dotarło to do mnie aż do następnego dnia, kiedy punktualnie o dziewiątej rano rozwinąłem pierwszą rolkę pergaminu, na której zawierała się część teoretyczna egzaminu.
| 1378 słów
| zt staż <3
3.11.1956
Isabelle nie miała tylu zajęć w Londynie, co jej ojciec, więc jej popołudnie drugiego listopada było całkowicie wolne. Słyszała, że jej dawny znajomy, Iapetos, dostał staż u św. Munga i postanowiła go odwiedzić. Postanowienie było jak na nią odważne - odkąd poznała Percivala, zupełnie straciła (zerwała?) kontakt ze Slughornem, bo nie chciała pamiętać o nieudolnych próbach swatania, aranżowanych przez ich rodziny. Isabelle zbliżała się wtedy do granicy staropanieństwa, a Iapetos, podobnie jak ona, był obciążony klątwą Ondyny. Ciotka i Slughornowie uznali, że choroba może ich zbliżyć. Panna Carrow była wtedy nieco urażona próbą swatania jej z młodszym chłopcem i układała nawet w głowie scenariusze na zręczne pozbycie się tej perspektywy. Zaraz po powrocie z Beauxbatons zdołała skompromitować przed ojcem jednego adoratora, którego koszmarny charakter tak ją przestraszył, że całą resztę odstraszała własnym zamknięciem w sobie. Postanowiła zwyczajowo zniechęcić do siebie Slughorna (jej wiek powinien pomóc), ale ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że oprócz wspólnej choroby, mają też wspólne zainteresowania. Podczas pierwszego spotkania tak dobrze rozmawiało im się o elikirach, że Isabelle uznała go za nieszkodliwego chłopca i rozpoczęła z nim dziwaczne koleżeństwo, które na szczęście nigdy nie skończyło się narzeczeństwem. Gdy poznała swojego przyszłego męża, pamięć o swatach z Iapetosem była jednak zbyt kłopotliwa, więc stopniowo przestała odzywać się do kolegi. Zastanawiała się, czy w ogóle to zauważył - bywał bardzo pogrążony w swoim świecie, podobnie jak ona. Miała nadzieję, że nie ma jej milczenia za złe. Pewnie słyszał o ostatnich plotkach: wydziedziczeniu i uznaniu za zmarłego jej męża, unieważnieniu jej małżeństwa, dziecku, które nie będzie miało ojca ani nazwiska. Szczyt w Stonehenge był prawdziwym przewrotem w życiu Isabelle - nagle nic nie wydawało się już stałe ani bezpieczne. Jako szlachcianka, spodziewała się znaleźć w małżeństwie stabilizację i spełnienie powinności (a przy okazji znalazła miłość). Teraz wszystkie te fundamenty runęły, a ona instynktownie zwróciła się ku starym znajomym. Miała nadzieję, że przy Iapetosie przypomni sobie własne życie sprzed tych wszystkich komplikacji, a przy okazji porozmawia o eliksirachi i stażu u św. Munga - bardzo ciekawiło ją, na czym polegają obowiązki Slughorna. Powiedziano jej, że znajdzie go tutaj, więc zapukała do pracowni i nieśmiało otworzyła drzwi.
-Iapetos, jesteś tu? To ja...Isabelle. - przywitała się z progu. Zmieniła się, odkąd widział ją po raz ostatni - była blada, pod jej oczyma malowały się głębokie cienie i - pomimo dużego, ciążowego brzucha (to już ósmy miesiąc!) - chyba wychudła.
Isabelle nie miała tylu zajęć w Londynie, co jej ojciec, więc jej popołudnie drugiego listopada było całkowicie wolne. Słyszała, że jej dawny znajomy, Iapetos, dostał staż u św. Munga i postanowiła go odwiedzić. Postanowienie było jak na nią odważne - odkąd poznała Percivala, zupełnie straciła (zerwała?) kontakt ze Slughornem, bo nie chciała pamiętać o nieudolnych próbach swatania, aranżowanych przez ich rodziny. Isabelle zbliżała się wtedy do granicy staropanieństwa, a Iapetos, podobnie jak ona, był obciążony klątwą Ondyny. Ciotka i Slughornowie uznali, że choroba może ich zbliżyć. Panna Carrow była wtedy nieco urażona próbą swatania jej z młodszym chłopcem i układała nawet w głowie scenariusze na zręczne pozbycie się tej perspektywy. Zaraz po powrocie z Beauxbatons zdołała skompromitować przed ojcem jednego adoratora, którego koszmarny charakter tak ją przestraszył, że całą resztę odstraszała własnym zamknięciem w sobie. Postanowiła zwyczajowo zniechęcić do siebie Slughorna (jej wiek powinien pomóc), ale ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że oprócz wspólnej choroby, mają też wspólne zainteresowania. Podczas pierwszego spotkania tak dobrze rozmawiało im się o elikirach, że Isabelle uznała go za nieszkodliwego chłopca i rozpoczęła z nim dziwaczne koleżeństwo, które na szczęście nigdy nie skończyło się narzeczeństwem. Gdy poznała swojego przyszłego męża, pamięć o swatach z Iapetosem była jednak zbyt kłopotliwa, więc stopniowo przestała odzywać się do kolegi. Zastanawiała się, czy w ogóle to zauważył - bywał bardzo pogrążony w swoim świecie, podobnie jak ona. Miała nadzieję, że nie ma jej milczenia za złe. Pewnie słyszał o ostatnich plotkach: wydziedziczeniu i uznaniu za zmarłego jej męża, unieważnieniu jej małżeństwa, dziecku, które nie będzie miało ojca ani nazwiska. Szczyt w Stonehenge był prawdziwym przewrotem w życiu Isabelle - nagle nic nie wydawało się już stałe ani bezpieczne. Jako szlachcianka, spodziewała się znaleźć w małżeństwie stabilizację i spełnienie powinności (a przy okazji znalazła miłość). Teraz wszystkie te fundamenty runęły, a ona instynktownie zwróciła się ku starym znajomym. Miała nadzieję, że przy Iapetosie przypomni sobie własne życie sprzed tych wszystkich komplikacji, a przy okazji porozmawia o eliksirachi i stażu u św. Munga - bardzo ciekawiło ją, na czym polegają obowiązki Slughorna. Powiedziano jej, że znajdzie go tutaj, więc zapukała do pracowni i nieśmiało otworzyła drzwi.
-Iapetos, jesteś tu? To ja...Isabelle. - przywitała się z progu. Zmieniła się, odkąd widział ją po raz ostatni - była blada, pod jej oczyma malowały się głębokie cienie i - pomimo dużego, ciążowego brzucha (to już ósmy miesiąc!) - chyba wychudła.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Ostatnio zmieniony przez Isabelle Carrow dnia 25.04.19 7:02, w całości zmieniany 1 raz
Iapetos postanowił spędzić trzy lata na kursie alchemickim w Szpitalu Świętego Munga, a nie odbębnić półtora roku szkoleń w Ministerstwie. Nie wiedział dokładnie z czego to wynika – szkolenia byłyby o niebo łatwiejsze, a miałby takie same kwalifikacje jak po kursie. Na pewno nie była to potrzeba pomocy innym, gdyż nie miał w sobie żadnych samarytańskich popędów. Możliwe, że miało to coś wspólnego z jego ślizgońską ambicją i tym, że jego matka, zanim go urodziła bardzo chciała zostać Uzdrowicielką. Opowiadała mu to bardzo często, a on nieraz czuł się winny temu, że się urodził i osłabił swoją rodzicielkę tak, że nie może teraz nawet wstać z łóżka bez ryzyka ataku Klątwy Odyny. Prawdopodobnie zajście w ciążę nigdy nie było jej chęcią, czy pomysłem. To Sheridan Slughorn miał tą potrzebę posiadania potomka i przedłużenia linii swojego rodu. Była to aspiracja, której Iapetos nie potrafił w sobie znaleźć, choć nestor bardzo starał się, by ją w nim wybudzić. Przedstawiał go wielu dziewczętom, niektórym trochę starszym od niego, a niektóre jeszcze nawet nie skończyły szkoły. Jednakże nieważne jak piękna, jak szlachetna, jak miła, by kandydatka nie była, zawsze odmawiał niechętny do poślubienia żadnej z nich. Nie była to co prawda wina dziewczyn, gdyż wiele z nich było naprawdę wartościowymi i przyjemnymi osobami, które nie irytowały go tak bardzo jak reszta ludzi. To coś w nim było nie tak, bo przez całe swoje dwudziestoletnie życie nie poczuł do nikogo niczego, co było związane z romantycznością, czy pożądaniem. Nikomu tego nie powiedział, gdyż zdawał sobie sprawę z tego, że nie było to całkowicie normalne, a on nie chciał być jeszcze większym dziwakiem niż jest teraz.
Iapetos zawsze, gdy tworzył eliksiry to zagłębiał się w robocie całkowicie. Wiedział, że wystarczy jeden mały błąd, by mikstura była nieudana, a wszystkie składniki poszły na straty. Uważał, że jest to jedna z najbardziej szlachetnych dziedzin magii. Wymagała ona precyzji, cierpliwości i dużych umiejętności. Nie tak jak przy Zaklęciach, czy Obronie Przed Czarną Magią, gdy po prostu krzyczało się różne formuły i machało różdżką na lewo i prawo. Było to niechlujne i w pewien sposób barbarzyńskie. Mruknął cicho pod nosem słuchając tylko jednym uchem kierownika praktyk, który opowiadał o właściwościach i odziaływaniu na organizm ludzki każdego z serc roślinnych i zwierzęcych. Tak jakby już tego nie wiedział, przecież musiał to umieć skoro pracował nad własnymi, specjalnymi eliksirami. O wiele bardziej wolał część praktyczną kursu, mógł wtedy zabłysnąć swoimi ponadprzeciętnymi zdolnościami alchemickimi, które były godne prawdziwego Slughorna. Na jego szczęście mężczyzna dość szybko zakończył swój wykład i niewielka ilość ludzi, która dostała się i pozostała na szkoleniu, zaczęła się rozchodzić. Było dopiero popołudnie i Iapetos nie miał tak naprawdę nic do roboty do końca dnia, nie było to bynajmniej coś nad czym ubolewał. Lubił siedzieć w domu mając na oku chorą matkę i mieć możliwość rozwijania swoich zainteresowań, bądź poczytania jednego z tytułów ksiąg, jakie znajdowały się w jego bibliotece. Jednakże jego plany przerwało ciche pukanie do drzwi Pracowni Alchemickiej. Było to dość nietypowe biorąc pod uwagę fakt, że Uzdrowiciele, czy Wykwalikowani Alchemicy pracujący dla Munga wpadali tutaj, kiedy tylko mieli potrzebę bez żadnego pukania, czy słowa powitania. Tajemnica została szybko rozwiana, gdy drzwi się uchyliły, a u progu stała dobrze znana mu brunetka. Jej widok mocno zaskoczył chłopaka, gdyż od Isabelli nie słyszał od czasu jej zamążpójścia. Nie miał pojęcia co jej powiedzieć, nie miał jej za złe brak kontaktu zwłaszcza, że nie przywiązał się do starszej szlachcianki mocno. Zresztą on sam nie zrobił nic w kierunku naprawy relacji. Mimo to wspominał ją dobrze, było w niej coś bardzo prawdziwego, czego nie mógł powiedzieć o większości czystokrwistych arystokratów. Łączyła ich nie tylko Klątwa Odyna, ale także pasja do Eliskirów.
– Isabelle… – powiedział, a w jego zazwyczaj spokojnym, cichym głosie można było usłyszeć wyraźnie zdziwienie – Nie spodziewałem się Ciebie tutaj… dobrze Cię widzieć.
Była to prawda. Może niekoniecznie stęsknił się za nią, ale zawsze miło było ujrzeć twarz, która nie kojarzyła mu się ze śmiercią, fałszywością bądź ciążącymi na nim wymaganiami.
W jej wyglądzie na pierwszy rzut oka, było najlepiej widać jej dość duży, ciężarny brzuch. Słyszał o tym, że kobieta jest w ciąży, ale mimo to nie spodziewał się tego, że do porodu jest aż tak blisko. Nie mógł jednakże powiedzieć, że promieniała jak to często mówi się o ciężarnych kobietach. Była blada, niezdrowo chuda (pomijając jej brzuch) i wyglądała jakby nie spała od co najmniej kilku dni. Chciał się spytać, czy jest u niej wszystko w porządku, ale doskonale zdawał sobie sprawę z głupoty tego pytania. Oczywiście, że nie było w porządku. Nie mógł pojąć jak Percival mógł zrobić coś takiego jej i swojemu, jeszcze nienarodzonemu dziecku. Było to samolubne i głupie. Tragedia w Stonehenge w różnym stopniu dotknęła każdego szlachcica, ale Isabelle była jedną z tych, która odczuła ją najbardziej. Dodatkowo tego wszystkiego dopełniał fakt, że brunetka chorowała na Klątwę Odyna, jego matka niemal nie umarła rodząc go z tą chorobą, a po porodzie została tak osłabiona, że teraz nawet nie może ruszyć się z łóżka. Przepełniła go gorycz i złość na byłego męża Isabelli. Czy zostanie zdrajcą jest warte narażenia życia dwóch osób, na których powinno najbardziej mu zależeć? Nie należał do osób szczególnie współczujących, altruistycznych, ale chciał pomóc starszej dziewczynie.
– Potrzebujesz czegoś? – spytał zastanawiając się, czy arystokratka odwiedziła go w jakiejś konkretnej sprawie.
Iapetos zawsze, gdy tworzył eliksiry to zagłębiał się w robocie całkowicie. Wiedział, że wystarczy jeden mały błąd, by mikstura była nieudana, a wszystkie składniki poszły na straty. Uważał, że jest to jedna z najbardziej szlachetnych dziedzin magii. Wymagała ona precyzji, cierpliwości i dużych umiejętności. Nie tak jak przy Zaklęciach, czy Obronie Przed Czarną Magią, gdy po prostu krzyczało się różne formuły i machało różdżką na lewo i prawo. Było to niechlujne i w pewien sposób barbarzyńskie. Mruknął cicho pod nosem słuchając tylko jednym uchem kierownika praktyk, który opowiadał o właściwościach i odziaływaniu na organizm ludzki każdego z serc roślinnych i zwierzęcych. Tak jakby już tego nie wiedział, przecież musiał to umieć skoro pracował nad własnymi, specjalnymi eliksirami. O wiele bardziej wolał część praktyczną kursu, mógł wtedy zabłysnąć swoimi ponadprzeciętnymi zdolnościami alchemickimi, które były godne prawdziwego Slughorna. Na jego szczęście mężczyzna dość szybko zakończył swój wykład i niewielka ilość ludzi, która dostała się i pozostała na szkoleniu, zaczęła się rozchodzić. Było dopiero popołudnie i Iapetos nie miał tak naprawdę nic do roboty do końca dnia, nie było to bynajmniej coś nad czym ubolewał. Lubił siedzieć w domu mając na oku chorą matkę i mieć możliwość rozwijania swoich zainteresowań, bądź poczytania jednego z tytułów ksiąg, jakie znajdowały się w jego bibliotece. Jednakże jego plany przerwało ciche pukanie do drzwi Pracowni Alchemickiej. Było to dość nietypowe biorąc pod uwagę fakt, że Uzdrowiciele, czy Wykwalikowani Alchemicy pracujący dla Munga wpadali tutaj, kiedy tylko mieli potrzebę bez żadnego pukania, czy słowa powitania. Tajemnica została szybko rozwiana, gdy drzwi się uchyliły, a u progu stała dobrze znana mu brunetka. Jej widok mocno zaskoczył chłopaka, gdyż od Isabelli nie słyszał od czasu jej zamążpójścia. Nie miał pojęcia co jej powiedzieć, nie miał jej za złe brak kontaktu zwłaszcza, że nie przywiązał się do starszej szlachcianki mocno. Zresztą on sam nie zrobił nic w kierunku naprawy relacji. Mimo to wspominał ją dobrze, było w niej coś bardzo prawdziwego, czego nie mógł powiedzieć o większości czystokrwistych arystokratów. Łączyła ich nie tylko Klątwa Odyna, ale także pasja do Eliskirów.
– Isabelle… – powiedział, a w jego zazwyczaj spokojnym, cichym głosie można było usłyszeć wyraźnie zdziwienie – Nie spodziewałem się Ciebie tutaj… dobrze Cię widzieć.
Była to prawda. Może niekoniecznie stęsknił się za nią, ale zawsze miło było ujrzeć twarz, która nie kojarzyła mu się ze śmiercią, fałszywością bądź ciążącymi na nim wymaganiami.
W jej wyglądzie na pierwszy rzut oka, było najlepiej widać jej dość duży, ciężarny brzuch. Słyszał o tym, że kobieta jest w ciąży, ale mimo to nie spodziewał się tego, że do porodu jest aż tak blisko. Nie mógł jednakże powiedzieć, że promieniała jak to często mówi się o ciężarnych kobietach. Była blada, niezdrowo chuda (pomijając jej brzuch) i wyglądała jakby nie spała od co najmniej kilku dni. Chciał się spytać, czy jest u niej wszystko w porządku, ale doskonale zdawał sobie sprawę z głupoty tego pytania. Oczywiście, że nie było w porządku. Nie mógł pojąć jak Percival mógł zrobić coś takiego jej i swojemu, jeszcze nienarodzonemu dziecku. Było to samolubne i głupie. Tragedia w Stonehenge w różnym stopniu dotknęła każdego szlachcica, ale Isabelle była jedną z tych, która odczuła ją najbardziej. Dodatkowo tego wszystkiego dopełniał fakt, że brunetka chorowała na Klątwę Odyna, jego matka niemal nie umarła rodząc go z tą chorobą, a po porodzie została tak osłabiona, że teraz nawet nie może ruszyć się z łóżka. Przepełniła go gorycz i złość na byłego męża Isabelli. Czy zostanie zdrajcą jest warte narażenia życia dwóch osób, na których powinno najbardziej mu zależeć? Nie należał do osób szczególnie współczujących, altruistycznych, ale chciał pomóc starszej dziewczynie.
– Potrzebujesz czegoś? – spytał zastanawiając się, czy arystokratka odwiedziła go w jakiejś konkretnej sprawie.
Gość
Gość
Iapetos - uroczy, opanowany i dziwnie jej bliski. Chociaż nigdy się nie spoufalili, chociaż ich swaty spaliły na panewce i nie byli sobą romantycznie zainteresowani (sama zrozumiała istotę miłości romantycznej dopiero przy Percivalu, a co do odczuć samego Iapetosa...nie była ślepa), wyczuwała w nim pokrewną duszę. Isabelle nie była co prawda zirytowana przebywaniem w towarzystwie równie mocno, co Slughorn, ale cały czas czuła się jakby od ludzi oddzielała ją niewidzialna ściana. Zaprzątnięta własnymi myślami, dostrzegała złośliwości innych szlachcianek z opóźnieniem. We wczesnej młodości zażenowaniem napawało ją to, że czasami nie dostrzegała szyderstw lub ironii. A przecież uprzejme szlachcianki muszą dużo się śmiać w towarzystwie adoratorów. Musiała zerkać na inne damy, aby wiedzieć, kiedy się uśmiechać.
Doskonale wiedziała, że zaprzątnięte balami i adoratorami panny uważają ją za ekscentryczkę. Nawet kuzynka Percivala, Elise, podchodziła do niej z lekceważącą sympatią, może nawet współczuciem. Przywykła do tej roli, ale po Stonehenge niebo zwaliło się jej na głowę. Nic w życiu nie przygotowało jej na taki skandal - miała przetrwać lata swatów, udawać idealną damę, a po ślubie żyć długo i względnie szczęśliwie. Wciąż nie docierało do niej rozwiązanie małżeństwa.
W tym wszystkim Iapetos, specyficzny ale przedziwnie szczery, zdawał się pokrewną duszą. Nawet jego zdziwienie na jej widok było naturalne i orzeźwiające po innych komentarzach po powrocie z Francji (och Isabelle, tak mi przykro, jesteś taka silna i odważna po tym wszystkim, co się stało...).
-Iapetos. - uśmiechnęła się nieśmiało, a w jej oczach lśniła szczera radość, zarezerwowana dla niewielu.
-Przepraszam, że zamilkłam. - spuściła głowę, biorąc na siebie winę za zerwanie kontaktu. Ciotka powtarzała pannie Carrow, że to inni powinni zabiegać o jej towarzystwo i uwagę, ale Isabelle czasami trudno było w to uwierzyć i brała na siebie odpowiedzialność za wszelkie społeczne niezręczności.
Na jego pytanie, rozejrzała się nieco niespokojnie. Byli sami, więc nie obowiązywała jej etykieta.
-Prawdę mówiąc, chciałam po prostu cię zobaczyć. Przyjechałam do Londynu z ojcem na kilka dni i usłyszałam o twoim stażu, gratulacje. - uśmiechnęła się szerzej, z uznaniem i podziwem. Sama marzyłaby o takiej pracy, gdyby nie obowiązywały jej społeczne konwenanse. Te same konwenanse nie pozwoliłyby jej mówić tak prostolinijnie do innego szlachcica, ale sądziła, że Iapetos zrozumie jej intencję. Chciała zobaczyć się z nim, a nie snuć żadnych dynastycznych planów, czy grać w towarzyskie układy. Nigdy nie była dobra w te szlacheckie gry, choć nauczyła się perfekcyjnie udawać.
Nie chciała jednak speszyć Slughorna, a wiedziała, że wszyscy mężczyźni doceniają konkrety. Podjęła zatem bardziej specyficzny temat.
-Zastanawiałam się też, jak sobie radzicie z chorobą...ty i twoja mama. - słyszała pewnie, że stan pani Slughorn jest poważny, choć nie wiedziałą jak bardzo. Ją samą martwiło bezpieczeństwo ciąży i własne zdrowie.
-Pogorszyło mi się, po Stonehenge. - przyznała, nie wdając się w szczegóły. Iapetos widział jej brzuch, a poza tym pewnie dotarły do niego wszelkie plotki. W ich świecie nie sposób było ich uniknąć, nawet jeśli samemu nie było się plotkarzem.
Doskonale wiedziała, że zaprzątnięte balami i adoratorami panny uważają ją za ekscentryczkę. Nawet kuzynka Percivala, Elise, podchodziła do niej z lekceważącą sympatią, może nawet współczuciem. Przywykła do tej roli, ale po Stonehenge niebo zwaliło się jej na głowę. Nic w życiu nie przygotowało jej na taki skandal - miała przetrwać lata swatów, udawać idealną damę, a po ślubie żyć długo i względnie szczęśliwie. Wciąż nie docierało do niej rozwiązanie małżeństwa.
W tym wszystkim Iapetos, specyficzny ale przedziwnie szczery, zdawał się pokrewną duszą. Nawet jego zdziwienie na jej widok było naturalne i orzeźwiające po innych komentarzach po powrocie z Francji (och Isabelle, tak mi przykro, jesteś taka silna i odważna po tym wszystkim, co się stało...).
-Iapetos. - uśmiechnęła się nieśmiało, a w jej oczach lśniła szczera radość, zarezerwowana dla niewielu.
-Przepraszam, że zamilkłam. - spuściła głowę, biorąc na siebie winę za zerwanie kontaktu. Ciotka powtarzała pannie Carrow, że to inni powinni zabiegać o jej towarzystwo i uwagę, ale Isabelle czasami trudno było w to uwierzyć i brała na siebie odpowiedzialność za wszelkie społeczne niezręczności.
Na jego pytanie, rozejrzała się nieco niespokojnie. Byli sami, więc nie obowiązywała jej etykieta.
-Prawdę mówiąc, chciałam po prostu cię zobaczyć. Przyjechałam do Londynu z ojcem na kilka dni i usłyszałam o twoim stażu, gratulacje. - uśmiechnęła się szerzej, z uznaniem i podziwem. Sama marzyłaby o takiej pracy, gdyby nie obowiązywały jej społeczne konwenanse. Te same konwenanse nie pozwoliłyby jej mówić tak prostolinijnie do innego szlachcica, ale sądziła, że Iapetos zrozumie jej intencję. Chciała zobaczyć się z nim, a nie snuć żadnych dynastycznych planów, czy grać w towarzyskie układy. Nigdy nie była dobra w te szlacheckie gry, choć nauczyła się perfekcyjnie udawać.
Nie chciała jednak speszyć Slughorna, a wiedziała, że wszyscy mężczyźni doceniają konkrety. Podjęła zatem bardziej specyficzny temat.
-Zastanawiałam się też, jak sobie radzicie z chorobą...ty i twoja mama. - słyszała pewnie, że stan pani Slughorn jest poważny, choć nie wiedziałą jak bardzo. Ją samą martwiło bezpieczeństwo ciąży i własne zdrowie.
-Pogorszyło mi się, po Stonehenge. - przyznała, nie wdając się w szczegóły. Iapetos widział jej brzuch, a poza tym pewnie dotarły do niego wszelkie plotki. W ich świecie nie sposób było ich uniknąć, nawet jeśli samemu nie było się plotkarzem.
Ruta miała bardzo zły dzień. Z porannego warzenia eliksirów nic jej nie wyszło: zmarnowała kilka cennych składników (które ostatnio były coraz to trudniej i trudniej dostępne) i doprowadziła do małego wybuchu, w którym poważnie uszkodzony został jej ulubiony kociołek. Będzie musiała kupić nowy, a tak wspaniałej, ręcznej roboty szybko nie dostanie! Chodziła więc naburmuszona jak osa, a wszyscy współpracownicy trzymali się od niej z daleka, dobrze wiedząc, że z Rutą w złym nastroju lepiej nie zadzierać.
Wparowała do pracowni, mając właściwie gdzieś, że ta jest zajęta. Musiała wziąć z niej kilka rzeczy, nim pójdzie do domu i nie miała zamiaru przeszkadzać nikomu, rzucając początkowo tylko grzeczne „dzień dobry” i „przepraszam”, skupiając się na grzebaniu w ingerencjach. Wzdychała poirytowana, nie mogąc znaleźć potrzebnych jej rzeczy, lecz gdy w końcu jej się to udało, schowała przedmioty do sakiewki, odwracając się na pięcie.
I wtedy ją zobaczyła. Nie zwróciła wcześniej uwagi, że jedna z rozmawiających osób była ciężarna. Wyglądało na to, że jasnowłosa jest w naprawdę zaawansowanej ciąży. Co ta kobieta sobie myśli? Ruta, nie mogąc się powstrzymać, bezpardonowo weszła pomiędzy Isabelle a Iapetosa.
– Przepraszam, ale co pani sobie myśli? – zaczęła, nawet nie myśląc o tym, że Isabelle może być kimś wysoko urodzonym. – Tu się warzy e l i k s i r y. Które wybuchają – powiedziała ostro, pokazując Isabelle swoje poparzone przedramiona. – Kobiety w tak zaawansowanej ciąży jak pani nie mają wstępu do pracowni! Proszę natychmiast to miejsce opuścić. Mogą sobie państwo porozmawiać za drzwiami! – rozkazała, patrząc gniewnie na kobietę.
Nie zwracała uwagę na młodzieńca; to Isabelle, jako przyszła matka powinna wiedzieć, jak traktuj się nienarodzone dziecko. Mężczyźni, nawet dojrzali, mieli często pstro w głowie jeśli chodzi o ciąże i wychowanie potomków, dlatego Ruta nie miała zamiaru obwiniać o cokolwiek Iapetosa. To nie była sprawa jego, a Isabelle. No i Ruty, w końcu kobiety powinny trzymać się razem, a alchemiczka miała aktualnie wrażenie, że ratuje szlachciance zdrowie, jeśli nie życie. W końcu eliksiry wybuchają, sama się dziś o tym przekonała!
Wparowała do pracowni, mając właściwie gdzieś, że ta jest zajęta. Musiała wziąć z niej kilka rzeczy, nim pójdzie do domu i nie miała zamiaru przeszkadzać nikomu, rzucając początkowo tylko grzeczne „dzień dobry” i „przepraszam”, skupiając się na grzebaniu w ingerencjach. Wzdychała poirytowana, nie mogąc znaleźć potrzebnych jej rzeczy, lecz gdy w końcu jej się to udało, schowała przedmioty do sakiewki, odwracając się na pięcie.
I wtedy ją zobaczyła. Nie zwróciła wcześniej uwagi, że jedna z rozmawiających osób była ciężarna. Wyglądało na to, że jasnowłosa jest w naprawdę zaawansowanej ciąży. Co ta kobieta sobie myśli? Ruta, nie mogąc się powstrzymać, bezpardonowo weszła pomiędzy Isabelle a Iapetosa.
– Przepraszam, ale co pani sobie myśli? – zaczęła, nawet nie myśląc o tym, że Isabelle może być kimś wysoko urodzonym. – Tu się warzy e l i k s i r y. Które wybuchają – powiedziała ostro, pokazując Isabelle swoje poparzone przedramiona. – Kobiety w tak zaawansowanej ciąży jak pani nie mają wstępu do pracowni! Proszę natychmiast to miejsce opuścić. Mogą sobie państwo porozmawiać za drzwiami! – rozkazała, patrząc gniewnie na kobietę.
Nie zwracała uwagę na młodzieńca; to Isabelle, jako przyszła matka powinna wiedzieć, jak traktuj się nienarodzone dziecko. Mężczyźni, nawet dojrzali, mieli często pstro w głowie jeśli chodzi o ciąże i wychowanie potomków, dlatego Ruta nie miała zamiaru obwiniać o cokolwiek Iapetosa. To nie była sprawa jego, a Isabelle. No i Ruty, w końcu kobiety powinny trzymać się razem, a alchemiczka miała aktualnie wrażenie, że ratuje szlachciance zdrowie, jeśli nie życie. W końcu eliksiry wybuchają, sama się dziś o tym przekonała!
I show not your face but your heart's desire
Isabelle niecierpliwie wyczekiwała rozmowy z dawno niewidzianym znajomym, z kimś kto myślał zupełnie inaczej niż szlachcianki i szlachcice, z którymi miała do czynienia. W Iapetosie było coś dziwnego, a zarazem bliskiego - choroba, pewien ekscentryzm, pasja do eliksirów...Isabelle sama dzieliła z nim wszystkie te cechy, tylko może w mniejszej skali (pomijając skalę choroby, która u akurat niej objawiała się chyba ciężej). Nie spodziewała się nawet, że ktoś może im przerwać tak szybko. Owszem, była w miejscu publicznym i chyba nie do końca powinna była tu być, ale Iapetos nie warzył przecież niczego niebezpiecznego. Poza tym sama była alchemiczką, nie pchała się tutaj ślepo, tylko patrzyła gdzie idzie i zachowywała zasady ostrożności. Pomimo braku formalnego wykształcenia - co stanowiło dla niej pewien kompleks - miała za sobą lata doświadczenia i nawet w ciąży nie rezygnowała z warzenia bezpiecznych i mało ryzykownych eliksirów. Na moment zapomniała więc, że nie ma "zaufaj mi, jestem alchemikiem" wypisanego na czole i postronnej osobie faktycznie może wydać się intruzem w tym miejscu. W zaawansowanej ciąży, drogich, skórzanych butach i eleganckim płaszczu faktycznie wyglądała jak z innego, niepowiązanego z medycyną i alchemią świata.
Myśląc o tym, co słychać u znajomego, spojrzała na alchemiczkę z pewnym roztargnieniem.
-Wiem, znam się na eliksirach. - odpowiedziała spokojnie, ale zanim zdążyła pomyśleć. Nie był to najlepszy wstęp do rozmowy, co uświadomiła sobie sekundę za późno. Alchemiczka była wyraźnie rozgniewana i przypominała Isabelle jej własną ciotkę, która również mówiła do niej takim tonem.
Właśnie pod wpływem apodyktycznego tonu, lady Carrow posłała rozmówcy przepraszające spojrzenie i wycofała się na próg pracowni. Widząc gniew pracownicy szpitala, poczuła potrzebę usprawiedliwienia się i upewnienia się, że Iapetos nie wpadnie przez nią w żadne tarapaty. Był tu w końcu tylko stażystą, a szlachecka krew nie musiała go wcale chronić przed niesprawiedliwymi oskarżeniami i gniewnymi zwierzchnikami.
-Przepraszam, nie chciałam łamać zasad ani sprawiać kłopotu. Mój ojciec, lord Carrow, pracował tu kiedyś jako uzdrowiciel - od szczytu w Stonehenge przyjmował indywidualnie, chcąc mieć oko na córkę przynajmniej do czasu porodu, ale wciąż regularnie bywał w Mungu -A ja sama praktykuję alchemię, więc potrafię ocenić ryzyko...ale szanuję zasady szpitala i więcej nie będę się tu kręcić. Proszę tylko nie karać tego stażysty, to nie jego wina, że przyszłam tu z nim porozmawiać.
Myśląc o tym, co słychać u znajomego, spojrzała na alchemiczkę z pewnym roztargnieniem.
-Wiem, znam się na eliksirach. - odpowiedziała spokojnie, ale zanim zdążyła pomyśleć. Nie był to najlepszy wstęp do rozmowy, co uświadomiła sobie sekundę za późno. Alchemiczka była wyraźnie rozgniewana i przypominała Isabelle jej własną ciotkę, która również mówiła do niej takim tonem.
Właśnie pod wpływem apodyktycznego tonu, lady Carrow posłała rozmówcy przepraszające spojrzenie i wycofała się na próg pracowni. Widząc gniew pracownicy szpitala, poczuła potrzebę usprawiedliwienia się i upewnienia się, że Iapetos nie wpadnie przez nią w żadne tarapaty. Był tu w końcu tylko stażystą, a szlachecka krew nie musiała go wcale chronić przed niesprawiedliwymi oskarżeniami i gniewnymi zwierzchnikami.
-Przepraszam, nie chciałam łamać zasad ani sprawiać kłopotu. Mój ojciec, lord Carrow, pracował tu kiedyś jako uzdrowiciel - od szczytu w Stonehenge przyjmował indywidualnie, chcąc mieć oko na córkę przynajmniej do czasu porodu, ale wciąż regularnie bywał w Mungu -A ja sama praktykuję alchemię, więc potrafię ocenić ryzyko...ale szanuję zasady szpitala i więcej nie będę się tu kręcić. Proszę tylko nie karać tego stażysty, to nie jego wina, że przyszłam tu z nim porozmawiać.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Oburzyła się jeszcze bardziej, słysząc odpowiedź kobiety.
– Nie widać, szanowna pani, nie widać! Ktoś, kto ma o nich choćby najmniejsze pojęcie doskonale wiedziałby, że powinien unikać ich bliskości w trakcie ciąży! Jeszcze tak zaawansowanej! – ofuknęła ją, patrząc na nią z góry.
Te młode damy, z roku na rok coraz mniej roztropne! Toż to powinno się jeszcze w szkole uczyć, a nie matką zostawać! W końcu niska Isabelle, ze swoją delikatną urodą wyglądała na młodszą, niż była w rzeczywistości. A Ruta, jako dobrze wychowana kobieta, doskonale wiedziała, że nie należy dopytywać przedstawicielek swojej płci o wiek. To nie wyglądało najlepiej.
Ruta pokiwała głową. Oczywiście, że słyszała o lordzie Carrow. Kto by nie słyszał o tak zacnym człowieku? Ale że tak wychował córkę… Alchemiczce przypomniało się też, że w „Proroku” czytała coś o Isabelle. Coś było z jej mężem. I dzieckiem. Żyła jednak we własnym świecie: świecie nauki i alchemii. Nie wgłębiła się w szczegóły. Co tam dokładniej było? Ten mąż lady Carrow chyba nie postąpił zbyt szlachetnie, ale nic więcej nie przychodziło Rucie do głowy. Więc nie miała zamiaru poruszać tego tematu.
– Pani ojciec to więc zacny człowiek. Jego córka powinna jednak chyba lepiej znać zasady tego miejsca, czyż nie? – Ruta spojrzała ostro na kobietę.
Pokiwała głową. Nie miała zamiaru ani na chwilę zająć się młodzieńcem. Mężczyźni! To kobiety same powinny się pilnować, panom nic do tego. Raczej nie grzeszyli inteligencją i wyjaśnianie im damskich spraw raczej mijało się z celem. Ruta nie miała więc najmniejszego zamiaru tego próbować.
– Stażyście nic do tego, pani sama tu chyba przyszła, z własnej woli? – spytała.
Gestem dała znać, by Isabelle ruszyła za nią.
– Odprowadzę panią, by nic się pani jeszcze nie stało… i by przypadkiem nie myślała pani, by tu dłużej zostać. Pan może nam towarzyszyć, lub też nie, nie robi mi to większej różnicy. Grunt, by dziecku nic się nie stało, toż to nasze skarby, je trzeba chronić ponad wszystko – mówiła Ruta, wyprowadzając Isabelle z pracowni.
– Nie widać, szanowna pani, nie widać! Ktoś, kto ma o nich choćby najmniejsze pojęcie doskonale wiedziałby, że powinien unikać ich bliskości w trakcie ciąży! Jeszcze tak zaawansowanej! – ofuknęła ją, patrząc na nią z góry.
Te młode damy, z roku na rok coraz mniej roztropne! Toż to powinno się jeszcze w szkole uczyć, a nie matką zostawać! W końcu niska Isabelle, ze swoją delikatną urodą wyglądała na młodszą, niż była w rzeczywistości. A Ruta, jako dobrze wychowana kobieta, doskonale wiedziała, że nie należy dopytywać przedstawicielek swojej płci o wiek. To nie wyglądało najlepiej.
Ruta pokiwała głową. Oczywiście, że słyszała o lordzie Carrow. Kto by nie słyszał o tak zacnym człowieku? Ale że tak wychował córkę… Alchemiczce przypomniało się też, że w „Proroku” czytała coś o Isabelle. Coś było z jej mężem. I dzieckiem. Żyła jednak we własnym świecie: świecie nauki i alchemii. Nie wgłębiła się w szczegóły. Co tam dokładniej było? Ten mąż lady Carrow chyba nie postąpił zbyt szlachetnie, ale nic więcej nie przychodziło Rucie do głowy. Więc nie miała zamiaru poruszać tego tematu.
– Pani ojciec to więc zacny człowiek. Jego córka powinna jednak chyba lepiej znać zasady tego miejsca, czyż nie? – Ruta spojrzała ostro na kobietę.
Pokiwała głową. Nie miała zamiaru ani na chwilę zająć się młodzieńcem. Mężczyźni! To kobiety same powinny się pilnować, panom nic do tego. Raczej nie grzeszyli inteligencją i wyjaśnianie im damskich spraw raczej mijało się z celem. Ruta nie miała więc najmniejszego zamiaru tego próbować.
– Stażyście nic do tego, pani sama tu chyba przyszła, z własnej woli? – spytała.
Gestem dała znać, by Isabelle ruszyła za nią.
– Odprowadzę panią, by nic się pani jeszcze nie stało… i by przypadkiem nie myślała pani, by tu dłużej zostać. Pan może nam towarzyszyć, lub też nie, nie robi mi to większej różnicy. Grunt, by dziecku nic się nie stało, toż to nasze skarby, je trzeba chronić ponad wszystko – mówiła Ruta, wyprowadzając Isabelle z pracowni.
I show not your face but your heart's desire
-Niektóre eliksiry... - są bezpieczne do przyrządzania nawet dla kobiet w ciąży, przynajmniej na tyle doświadczonych, co ona. Isabelle podjęła próbę obrony, ale w połowie zdania ugryzła się w język. Podejrzewała, że z alchemiczką nie ma co dyskutować. Pracownica szpitala sprawiała wrażenie, jakby znała się najlepiej na wszystkim, z macierzyństwem włącznie. Na samym starcie zwątpiła w kompetencje naukowe Isabelle i lady Carrow zrozumiała nagle, że chyba nie zdoła zmienić jej zdania. A nawet jeśli, to czy chciała marnować energię na przekonywanie do siebie kobiety, której prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczy?
-...ma pani rację. Przepraszam. - skłamała, bo wcale nie poczuwała się teraz do wstydu z powodu swojej wizyty w pracowni. Co najwyżej, była zakłopotana tym, że została złapana i zrugana przy Iapetosie.
-Ojciec nieczęsto zabiera mnie do szpitala, mieszkamy w Kornwalii. - usprawiedliwiła swoją nieznajomość zasad, panujących w tym miejscu. Kolejnym kłamstwem, bo gdy jeszcze nie była mężatką, wybierała się z lordem Carrow do Londynu przy każdej okazji. Lubiła to miasto i lubiła korytarze szpitala św. Munga (z dala od chorób zakaźnych oczywiście). Nie wpadła jeszcze na nich na Rutę, która najwyraźniej uważała ją za nieznajomą i zupełną ignorantkę. Trudno. Ostatnio ludzie myśleli o Isabelle jeszcze gorsze rzeczy, więc opinia alchemiczki była akurat najmniejszym z jej zmartwień.
-Sama tu przyszłam, bez zapowiedzi. Jeszcze raz przepraszam. - przyznała, tym razem szczerze. Chciała aby Iapetos wyszedł na całkowicie niewinnego, nawet kosztem własnej reputacji. Miała nadzieję, że Ruta nie rozpuści po szpitalu plotek o ciężarnej szlachciance, nachodzącej młodych alchemików w ciemnych kantorkach.
-Jest tu jakieś miejsce, w którym mogłabym poczekać na ojca? Mieliśmy stąd wyjść razem, a jego sprawy zajmą jeszcze co najmniej pół godziny. - dopytała alchemiczki. Chętnie opuści pracownię, ale nie miała zamiaru wychodzić na deszcz skoro umówiła się już z tatą. W normalnej sytuacji zabijałaby po prostu czas na korytarzach czwartego piętra, albo w gabinecie lorda Carrowa. Wiedziała jednak, że ojciec prowadzi ważne spotkanie właśnie w swoim gabinecie, a na tym piętrze nie była pewnie mile widziana dopóki kręci się tu Ruta.
-...ma pani rację. Przepraszam. - skłamała, bo wcale nie poczuwała się teraz do wstydu z powodu swojej wizyty w pracowni. Co najwyżej, była zakłopotana tym, że została złapana i zrugana przy Iapetosie.
-Ojciec nieczęsto zabiera mnie do szpitala, mieszkamy w Kornwalii. - usprawiedliwiła swoją nieznajomość zasad, panujących w tym miejscu. Kolejnym kłamstwem, bo gdy jeszcze nie była mężatką, wybierała się z lordem Carrow do Londynu przy każdej okazji. Lubiła to miasto i lubiła korytarze szpitala św. Munga (z dala od chorób zakaźnych oczywiście). Nie wpadła jeszcze na nich na Rutę, która najwyraźniej uważała ją za nieznajomą i zupełną ignorantkę. Trudno. Ostatnio ludzie myśleli o Isabelle jeszcze gorsze rzeczy, więc opinia alchemiczki była akurat najmniejszym z jej zmartwień.
-Sama tu przyszłam, bez zapowiedzi. Jeszcze raz przepraszam. - przyznała, tym razem szczerze. Chciała aby Iapetos wyszedł na całkowicie niewinnego, nawet kosztem własnej reputacji. Miała nadzieję, że Ruta nie rozpuści po szpitalu plotek o ciężarnej szlachciance, nachodzącej młodych alchemików w ciemnych kantorkach.
-Jest tu jakieś miejsce, w którym mogłabym poczekać na ojca? Mieliśmy stąd wyjść razem, a jego sprawy zajmą jeszcze co najmniej pół godziny. - dopytała alchemiczki. Chętnie opuści pracownię, ale nie miała zamiaru wychodzić na deszcz skoro umówiła się już z tatą. W normalnej sytuacji zabijałaby po prostu czas na korytarzach czwartego piętra, albo w gabinecie lorda Carrowa. Wiedziała jednak, że ojciec prowadzi ważne spotkanie właśnie w swoim gabinecie, a na tym piętrze nie była pewnie mile widziana dopóki kręci się tu Ruta.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Nie próbując wdawać się w dyskusje, Isabelle dokonała dobrego wyboru. Kobiecie w średnim wieku nie będzie przecież podskakiwać jakaś młódka, choćby i szlachetnie urodzona. To oczywiste, że lady Carrow doświadczyła i wiedziała mniej. Jakakolwiek dyskusja na ten temat była czymś absolutnie zbędnym.
Gdy blondynka w końcu przyznała jej racje, Ruta skinęła głową, przyjmując przeprosiny. Długie gniewanie się na młodych nie było w jej stylu, nawet jeśli dziś wszystko potrafiło wyprowadzić ją z równowagi. Życie jeszcze nauczy tych młodych, jak mają się zachowywać, a na razie… cóż, na razie po prostu potrzebowali przewodników, którzy pokażą im, jak mają żyć. Takich, jak Ruta. Alchemiczka nie miała nic przeciwko takiej roli.
Bez obiekcji przyjęła wytłumaczenie Isabelle.
– Tak, tak, w takich warunkach jakie obecnie panują… to kawał drogi. A w pani stanie… pewnie trudno znaleźć odpowiedni środek transportu? – podpytała Ruta, prowadząc młodą szlachciankę, jednocześnie pilnując, aby kobieta przypadkiem nie weszła do kolejnej pracowni. Jeszcze naprawdę zrobiłaby sobie poważną krzywdę… Alchemiczce przypomniało się, że musiałaby podejść do swojej znajomej, aby porządnie wyleczyła jej te poparzenia. Sama zbyt słabo znała się na magii leczniczej i jedynie zmniejszyła piekący ból przedramion.
Tak myślała; gdyby się zapowiadała, pewnie ktoś zorientowałby się, że ciężarna nie powinna do takich miejsc wchodzić. Ale skoro młoda pannica czuła się w szpitalu jak u siebie, bo „tu pracuje mój ojciec” to Ruta nie dziwiła się, że postąpiła tak lekkomyślnie. Nie ma jednak co płakać nad rozlanym mlekiem. Właśnie wyprowadzała ją z groźnego dla niej miejsca i miała nadzieję, że Isabelle w następnych tygodniach będzie ostrożniejsza.
– Mogę panią odprowadzić do herbaciarni, tam bezpiecznie będzie mogła pani poczekać – wyjaśniła. – A przy okazji sama chętnie tam zajrzę, przyda mi się chwila przerwy.
Chwila przerwy trwająca tak długo, by jej zmiana akurat się skończyła. Ruta miała naprawdę po dziurki w nosie dzisiejszej pracy. Wolała przygotować jakieś eliksiry w zaciszu własnego domu. Może tam zła passa się od niej odwróci?
– Pani ojciec musi być chyba całkiem zadowolony, że poszła pani w jego ślady? – zagadnęła Ruta, nie chcąc iść w ramię w ramię z kobietą w grobowej ciszy. To nie było przyjemne.
Gdy blondynka w końcu przyznała jej racje, Ruta skinęła głową, przyjmując przeprosiny. Długie gniewanie się na młodych nie było w jej stylu, nawet jeśli dziś wszystko potrafiło wyprowadzić ją z równowagi. Życie jeszcze nauczy tych młodych, jak mają się zachowywać, a na razie… cóż, na razie po prostu potrzebowali przewodników, którzy pokażą im, jak mają żyć. Takich, jak Ruta. Alchemiczka nie miała nic przeciwko takiej roli.
Bez obiekcji przyjęła wytłumaczenie Isabelle.
– Tak, tak, w takich warunkach jakie obecnie panują… to kawał drogi. A w pani stanie… pewnie trudno znaleźć odpowiedni środek transportu? – podpytała Ruta, prowadząc młodą szlachciankę, jednocześnie pilnując, aby kobieta przypadkiem nie weszła do kolejnej pracowni. Jeszcze naprawdę zrobiłaby sobie poważną krzywdę… Alchemiczce przypomniało się, że musiałaby podejść do swojej znajomej, aby porządnie wyleczyła jej te poparzenia. Sama zbyt słabo znała się na magii leczniczej i jedynie zmniejszyła piekący ból przedramion.
Tak myślała; gdyby się zapowiadała, pewnie ktoś zorientowałby się, że ciężarna nie powinna do takich miejsc wchodzić. Ale skoro młoda pannica czuła się w szpitalu jak u siebie, bo „tu pracuje mój ojciec” to Ruta nie dziwiła się, że postąpiła tak lekkomyślnie. Nie ma jednak co płakać nad rozlanym mlekiem. Właśnie wyprowadzała ją z groźnego dla niej miejsca i miała nadzieję, że Isabelle w następnych tygodniach będzie ostrożniejsza.
– Mogę panią odprowadzić do herbaciarni, tam bezpiecznie będzie mogła pani poczekać – wyjaśniła. – A przy okazji sama chętnie tam zajrzę, przyda mi się chwila przerwy.
Chwila przerwy trwająca tak długo, by jej zmiana akurat się skończyła. Ruta miała naprawdę po dziurki w nosie dzisiejszej pracy. Wolała przygotować jakieś eliksiry w zaciszu własnego domu. Może tam zła passa się od niej odwróci?
– Pani ojciec musi być chyba całkiem zadowolony, że poszła pani w jego ślady? – zagadnęła Ruta, nie chcąc iść w ramię w ramię z kobietą w grobowej ciszy. To nie było przyjemne.
I show not your face but your heart's desire
Dzisiejszy dzień w pracowni był tylko przedsmakiem nadchodzącego pobytu w Londynie i warzenia eliksirów w Sandal Castle. Na szczęście, Ruta nie znała planów Isabelle. Szlachcianka faktycznie była leżeć i pachnieć (dla swojego dziecka, bo męża już nie miała), ewentualnie czytać poezję i romanse. I to robiła, ale doba miała zbyt wiele godzin! Dlatego planowała przyrządzić zamówienia alchemiczne dla niektórych klientów. W dodatku desperacko wyczekiwała jakiejkolwiek informacji od Percivala (lub o nim) i jeszcze nie wiedziała, że za kilka dni pogna jak wariatka spotykać się z nim na cmentarzu, w epicentrum burzy.
Gdyby sensem jej życia było dziecko, faktycznie siedziałaby posłusznie na sofie. Kochała już to maleństwo całym sercem, ale nadal kochała też swojego męża. To przez złamane serce nie mogła znaleźć spokoju i rzucała się w wir aktywności, aby zapomnieć o swoim bólu.
Nie miała oczywiście zamiaru mówić tego Rucie, więc po prostu szła za nią posłusznie.
-Tak, jest bardzo nieprzyjemnie. Na szczęście ojciec zajmuje się organizowaniem bezpiecznego transportu. - odpowiedziała. Jako szlachcianka i tak miała dostęp do lepszych środków podróżnych niż ci, którzy nie śmierdzieli groszem.
Chętnie przyjęła propozycję odprowadzenia do herbaciarni, ale zmartwiło ją, że alchemiczka również ma zamiar zrobić tak sobie przerwę. Sama rozmowa podczas spaceru korytarzem była co najmniej nieprzyjemna, a Isabelle nigdy nie była dobra w pustych pogawędkach. Dlatego postanowiła odpowiadać Rucie urpzejmie, ale lakonicznie, mając nadzieję, że ta szybko się zniechęci i nie postanowi spędzać z nią przerwy.
-Cieszy się, że może się ze mną dzielić swoimi zainteresowaniami. - przyznała, choć nie lubiła mówić o ojcu nieznajomym. W ich relacji było coś...nietypowego. Zapewne łatwość, z jaką lord Carrow ulegał życzeniom Isabelle. I jego wiara w to, że córka ma równie lotny umysł jak jego koledzy-alchemicy. Oczywiście, chciał aby dobrze wyszła za mąż i cieszyła się szczęściem rodzinnym (co nie będzie jej już do końca dane), ale widział w niej też kogoś więcej. Bystrą młodą osobę, a nie tylko pustą damę. Isabelle chciała wierzyć, że każdy rodzic kocha tak swoje dzieci, ale z doświadczenia widziała, że jej ojciec zalicza się najwyraźniej do rzadkości. Dlatego zwykle milczała na temat ich stosunków, nie chcąc przyznać się nikomu, że czuje się wyjątkowa. Nie lubiła dawać innym szlachciankom powodów do zazdrości, a Ruty po prostu nie znała.
-Dziękuję za odprowadzenie. - powiedziała przed herbaciarnią. Spacer w nieprzyjemnej ciszy wreszcie się skończył. Mogła już zamówić herbatę, poczekać na tatę i opuścić wreszcie szpital. Iapetosa odwiedzi już przy innej okazji.
/zt x2
Gdyby sensem jej życia było dziecko, faktycznie siedziałaby posłusznie na sofie. Kochała już to maleństwo całym sercem, ale nadal kochała też swojego męża. To przez złamane serce nie mogła znaleźć spokoju i rzucała się w wir aktywności, aby zapomnieć o swoim bólu.
Nie miała oczywiście zamiaru mówić tego Rucie, więc po prostu szła za nią posłusznie.
-Tak, jest bardzo nieprzyjemnie. Na szczęście ojciec zajmuje się organizowaniem bezpiecznego transportu. - odpowiedziała. Jako szlachcianka i tak miała dostęp do lepszych środków podróżnych niż ci, którzy nie śmierdzieli groszem.
Chętnie przyjęła propozycję odprowadzenia do herbaciarni, ale zmartwiło ją, że alchemiczka również ma zamiar zrobić tak sobie przerwę. Sama rozmowa podczas spaceru korytarzem była co najmniej nieprzyjemna, a Isabelle nigdy nie była dobra w pustych pogawędkach. Dlatego postanowiła odpowiadać Rucie urpzejmie, ale lakonicznie, mając nadzieję, że ta szybko się zniechęci i nie postanowi spędzać z nią przerwy.
-Cieszy się, że może się ze mną dzielić swoimi zainteresowaniami. - przyznała, choć nie lubiła mówić o ojcu nieznajomym. W ich relacji było coś...nietypowego. Zapewne łatwość, z jaką lord Carrow ulegał życzeniom Isabelle. I jego wiara w to, że córka ma równie lotny umysł jak jego koledzy-alchemicy. Oczywiście, chciał aby dobrze wyszła za mąż i cieszyła się szczęściem rodzinnym (co nie będzie jej już do końca dane), ale widział w niej też kogoś więcej. Bystrą młodą osobę, a nie tylko pustą damę. Isabelle chciała wierzyć, że każdy rodzic kocha tak swoje dzieci, ale z doświadczenia widziała, że jej ojciec zalicza się najwyraźniej do rzadkości. Dlatego zwykle milczała na temat ich stosunków, nie chcąc przyznać się nikomu, że czuje się wyjątkowa. Nie lubiła dawać innym szlachciankom powodów do zazdrości, a Ruty po prostu nie znała.
-Dziękuję za odprowadzenie. - powiedziała przed herbaciarnią. Spacer w nieprzyjemnej ciszy wreszcie się skończył. Mogła już zamówić herbatę, poczekać na tatę i opuścić wreszcie szpital. Iapetosa odwiedzi już przy innej okazji.
/zt x2
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
17. grudzień
Zakurzona, stara fiolka tkwiła między palcami Margaret, czterdziestoletniej aurorki, której czarne włosy przetykały pierwsze siwe włosy, przyglądała się jej uważnie przez kilka chwil. Odkorkowała ją ostrożnie, powąchała, zabawnie zmarszczyła przy tym nos.
– Nie mam pojęcia co to może być, Dearborn – powiedziała kilka minut później. Głębokie zastanowienie przejawiało się w pionowej zmarszczce między gęstymi brwiami i lekko skrzywionych ustach. Większy zawód, przez własną niemoc, czuła raczej ona sama, niż ja. Margaret miała największe pojęcie o eliksirach z nas wszystkich, lecz identyfikacja mikstury odnalezionej przy ofierze brutalnego morderstwa ją przerosła. – Lepiej znajdź specjalistę.
Wierzyłem, że uda mi się sprawę załatwić bez odwiedzin w szpitalu świętego Munga, nie miałem jednak większego wyboru. Nasz technik wziął kilka dni wolnego, tyle zaczekać na jego powrót nie mogłem, musiałem działać. Chcąc, czy też nie, zdecydowałem się nie trwonić więcej czasu. Całe szczęście, że Biuro Aurorów przygotowało świstoklik, który przeniósł mnie do holu budynku szpitala. Gdybym miał podróżować w tak parszywą pogodę przy pomocy miotły. Pojawiłem się na miejscu niemal bezgłośnie, na całe szczęście udało mi się zatrzymać w porę, nim wpadłem na starszą czarownicę, z której ucha wyrastał por. Ściągnąłem kapelusz, kiedy przechodziłem obok recepcji na izbie przyjęć, kojarzyłem czarownicę siedzącą za wysoką ladą, ona chyba także zdążyła zapamiętać już moją twarz. Na regale za nią stało czarodzieje radio, płynęła z niego powolna kolęda, wyśpiewywana przez Celestynę Warbeck.
No tak. Zbliżało się Boże Narodzenie. Podążałem korytarzami szpitala, za kierunek obrawszy oddział zatruć eliksiralnych, mijając pierwsze świąteczne ozdoby. Gdzieniegdzie wisiały girlandy, w rogu każdego korytarza pojawiła się choinka, na szczęście w obawie o spokój i dobro chorych nie zdecydowano się na elfy wyśpiewujące irytujące, świąteczne piosenki.
Dotarłszy na siódme piętro szpitala, podszedłem do recepcji, z brązowym kapeluszem w dłoniach.
– Czy panna Charlene Leighton odbywa dziś dyżur?
Moje ciche pytanie wytrąciło siedzącą za biurkiem uzdrowicielkę z zamyślenia nad niezwykle ważnym – nie wątpiłem w to – artykułem (po zdjęciach i kolorach przypuszczałem, że to Czarownica uwielbiana przez kobiety), niemal podskoczyła w miejscu, wyraźnie zaskoczona.
Pokazana odznaka aurora pozwoliła na udzielenie mi informacji.
– Charlie? Och, tak, jest dzisiaj w pracy. Musi pan pójść prosto korytarzem i ostatnie drzwi na lewo. Tam jest pracownia – odpowiedziała czarownica, pośpiesznie chowając pisemko pod blatem, niestety pchnęła wówczas kubek z herbatą, przez co rozlała się na całe biurko. Ona cicho przeklęła, a ja uśmiechnąłem się kącikiem ust.
Podziękowałem i skierowałem kroki we wskazanym przez recepcjonistkę kierunku, mijając sale chorych, stanąłem dopiero przed drzwiami zza których usłyszałem cichy wybuch. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nie wszedłem od razu do środka. Najpierw zapukałem donośnie, czekając na zaproszenie, bądź twarz Charlene, która miałaby wyjrzeć zza drzwi.
Zakurzona, stara fiolka tkwiła między palcami Margaret, czterdziestoletniej aurorki, której czarne włosy przetykały pierwsze siwe włosy, przyglądała się jej uważnie przez kilka chwil. Odkorkowała ją ostrożnie, powąchała, zabawnie zmarszczyła przy tym nos.
– Nie mam pojęcia co to może być, Dearborn – powiedziała kilka minut później. Głębokie zastanowienie przejawiało się w pionowej zmarszczce między gęstymi brwiami i lekko skrzywionych ustach. Większy zawód, przez własną niemoc, czuła raczej ona sama, niż ja. Margaret miała największe pojęcie o eliksirach z nas wszystkich, lecz identyfikacja mikstury odnalezionej przy ofierze brutalnego morderstwa ją przerosła. – Lepiej znajdź specjalistę.
Wierzyłem, że uda mi się sprawę załatwić bez odwiedzin w szpitalu świętego Munga, nie miałem jednak większego wyboru. Nasz technik wziął kilka dni wolnego, tyle zaczekać na jego powrót nie mogłem, musiałem działać. Chcąc, czy też nie, zdecydowałem się nie trwonić więcej czasu. Całe szczęście, że Biuro Aurorów przygotowało świstoklik, który przeniósł mnie do holu budynku szpitala. Gdybym miał podróżować w tak parszywą pogodę przy pomocy miotły. Pojawiłem się na miejscu niemal bezgłośnie, na całe szczęście udało mi się zatrzymać w porę, nim wpadłem na starszą czarownicę, z której ucha wyrastał por. Ściągnąłem kapelusz, kiedy przechodziłem obok recepcji na izbie przyjęć, kojarzyłem czarownicę siedzącą za wysoką ladą, ona chyba także zdążyła zapamiętać już moją twarz. Na regale za nią stało czarodzieje radio, płynęła z niego powolna kolęda, wyśpiewywana przez Celestynę Warbeck.
No tak. Zbliżało się Boże Narodzenie. Podążałem korytarzami szpitala, za kierunek obrawszy oddział zatruć eliksiralnych, mijając pierwsze świąteczne ozdoby. Gdzieniegdzie wisiały girlandy, w rogu każdego korytarza pojawiła się choinka, na szczęście w obawie o spokój i dobro chorych nie zdecydowano się na elfy wyśpiewujące irytujące, świąteczne piosenki.
Dotarłszy na siódme piętro szpitala, podszedłem do recepcji, z brązowym kapeluszem w dłoniach.
– Czy panna Charlene Leighton odbywa dziś dyżur?
Moje ciche pytanie wytrąciło siedzącą za biurkiem uzdrowicielkę z zamyślenia nad niezwykle ważnym – nie wątpiłem w to – artykułem (po zdjęciach i kolorach przypuszczałem, że to Czarownica uwielbiana przez kobiety), niemal podskoczyła w miejscu, wyraźnie zaskoczona.
Pokazana odznaka aurora pozwoliła na udzielenie mi informacji.
– Charlie? Och, tak, jest dzisiaj w pracy. Musi pan pójść prosto korytarzem i ostatnie drzwi na lewo. Tam jest pracownia – odpowiedziała czarownica, pośpiesznie chowając pisemko pod blatem, niestety pchnęła wówczas kubek z herbatą, przez co rozlała się na całe biurko. Ona cicho przeklęła, a ja uśmiechnąłem się kącikiem ust.
Podziękowałem i skierowałem kroki we wskazanym przez recepcjonistkę kierunku, mijając sale chorych, stanąłem dopiero przed drzwiami zza których usłyszałem cichy wybuch. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nie wszedłem od razu do środka. Najpierw zapukałem donośnie, czekając na zaproszenie, bądź twarz Charlene, która miałaby wyjrzeć zza drzwi.
becomes law
resistance
becomes duty
Zbliżały się święta. Mimo grozy anomalii wielu czarodziejów z nadzieją wypatrywało tych dni z zamiarem spędzenia ich w rodzinnym gronie i zapomnienia choć na chwilę o niepokojach i innych nieprzyjemnościach. Także Charlie miała nadzieję na wzięcie kilku dni wolnego i wybranie się do Tinworth, do swojego rodzinnego domu. Chciała spędzić święta przy rodzicach, choć wiedziała że będą to dni tak bolesne, jak pierwsze święta po śmierci Helen.
W tym roku miało zabraknąć Very, która zaginęła dwa miesiące temu i nadal nie wróciła.
Prawdopodobnie nie będzie też brata, który znajdował się za granicą, ale jego nieobecność nie budziła bólu i tęsknoty, bo chociaż nie było go przy nich, to gdzieś tam żył, załatwiał swoje sprawy i regularnie przysyłał listy. A Vera milczała i nie wiadomo było, co się z nią stało i czy w ogóle żyła. Ta niepewność była naprawdę trudna do zniesienia, więc nic dziwnego, że Charlie, zamiast wypoczywać, ubierać choinkę i kupować prezenty, zatapiała się po uszy w pracy i spędzała większość czasu w Mungu. Starała się nie dopuszczać do siebie żadnych ukłuć smutku, tęsknoty czy nostalgii ilekroć przechodziła którymś z już udekorowanych świątecznie korytarzy. Dekoracje miały za zadanie częściowo ukryć obskurność Munga, ale i tchnąć w serca pacjentów i ich gości, a najprawdopodobniej także i pracowników, trochę nadziei i optymizmu.
W pracowni jednak żadnych dekoracji nie było. Wszystko tu wyglądało dokładnie tak jak zawsze. Regały z eliksirami i osobne z ingrediencjami, kilka stanowisk alchemicznych z kociołkami, brak okien i ten charakterystyczny zapach, do którego Charlene zdążyła przywyknąć, ale dla innych był on niezbyt przyjemny. Pracownie na każdym piętrze wyglądały dokładnie tak samo, więc bez względu na to, na jakim oddziale akurat pracowała, nie odczuwała żadnej różnicy. Poszczególne oddziały również praktycznie niczym się nie różniły, wszystkie tak samo obskurne i bezosobowe. Różnił się jedynie personel uzdrowicielski i leczone tam choroby, ale ona, jako alchemik, nie była przypisana na stałe do jednego konkretnego oddziału, choć w ostatnich miesiącach chyba najczęściej gościła na piętrze urazów pozaklęciowych z powodu natłoku ofiar anomalii. Ale na kursie uczyła się warzyć eliksiry na wszystkie rodzaje urazów i chorób.
Dziś przyszło jej pracować na oddziale zatruć, gdzie najwięcej warzyło się rozmaitych antidotów. Była to pewna odskocznia od ciągłego warzenia eliksirów i maści mających ukoić rany od anomalii, które miały iście burzowy charakter.
Akurat była w trakcie przyuczania jednego z tegorocznych kursantów. Młody czarodziej mógł w przyszłości zostać zdolnym alchemikiem, ale póki co miał problemy z panowaniem nad nerwami, bo w niektórych momentach niepokojąco drżały mu ręce. W pewnym momencie dodał do wywaru odrobinę za dużo kolców jeżozwierza, przez co zawartość kociołka zaczęła raptownie bulgotać, dymić i pienić się, a po chwili rozległo się głośne pufnięcie i całe biurko oraz szata kursanta zostały zachlapane eliksirem, który konsystencją przypominał teraz odorosok. Stojąca za jego plecami Charlie uniknęła tego, ale i tak twarze ich obojga dodatkowo zostały nieco okopcone dymem, którego zapach wsiąkał w ubrania i drażnił oczy oraz nos.
W tym samym momencie rozległo się głośne pukanie.
- Już idę! – zawołała, zastanawiając się kto pukał do drzwi. Może to jakiś młody stażysta uzdrowicielstwa? Uzdrowiciele i kursanci o dłuższym stażu pracy nie zwykli pukać, a wchodzili kiedy im się podobało.
Podeszła do drzwi i otworzyła je, a mężczyzna mógł zobaczyć ją w całej pracowej okazałości. Szata alchemika narzucona na codzienne ubrania obecnie pachniała nie tylko ziołami, ale też dymem z nieudanego eliksiru, nosiła też na sobie trochę plam, a zwykle blada i piegowata twarz również była nieco poszarzała. Spod chustki nałożonej na włosy było widać długi, gruby blond warkocz opadający na plecy, a oczy były zielone jak u kota. Gdyby jednak wiedziała że to ktoś spoza pracowników, wytarłaby przynajmniej twarz.
- Ach, to pan – powiedziała, rozpoznając przybysza. Znała aurora przez to, że ich matki kolegowały się i utrzymywały kontakt. W ich przypadku nie była to żadna bliska znajomość, ale wystarczający, by go kojarzyła, bo miewali już w przeszłości do czynienia. – Proszę wybaczyć, akurat uczyłam młodego kursanta... Trochę mu dzisiaj nie wyszło, ale każdy musi od czegoś zaczynać. – Obejrzała się przez ramię na swojego ucznia, który aktualnie był upaprany swoją nieudaną miksturą i uśmiechnęła się ciepło. Nie złościła się na niego, doskonale rozumiejąc że każdy popełnia błędy, jej też się to zdarzało choć posiadała znacznie większe doświadczenie i umiejętności niż on. Jakiś czas temu odkryła też że lubi uczyć innych. Kto wie, może pewnego dnia i ona zostanie dla kogoś mentorką? – Na razie zmykaj i idź się umyć. Sama tu posprzątam, nie kłopocz się tym – rzuciła do niego, bo chciała, by zostawił ich samych. Przeczuwała że Cedric nie przyszedł do niej na pogaduszki, a miał konkretną sprawę. Gdy kursant wyszedł, by doprowadzić się do porządku, Charlie zachęciła go gestem, by wszedł i spojrzała na niego wyczekująco. – Zgaduję, że nie przyszedł pan tu po to, by złożyć mi życzenia lub zapytać o samopoczucie? – zagaiła na rozluźnienie atmosfery, ciekawa, co też go sprowadzało w progi Munga. Jednocześnie coś ścisnęło ją w środku – co, jeśli aurorzy znaleźli gdzieś ciało jej siostry, i Cedric przynosił jej złe wieści? Pospiesznie zlustrowała wzrokiem jego twarz, ale na szczęście nie wyglądał jakby przynosił grobowe wiadomości. Ale i tak jakiś cień niepokoju pozostał i miała nadzieję że chodzi jednak o coś innego.
W tym roku miało zabraknąć Very, która zaginęła dwa miesiące temu i nadal nie wróciła.
Prawdopodobnie nie będzie też brata, który znajdował się za granicą, ale jego nieobecność nie budziła bólu i tęsknoty, bo chociaż nie było go przy nich, to gdzieś tam żył, załatwiał swoje sprawy i regularnie przysyłał listy. A Vera milczała i nie wiadomo było, co się z nią stało i czy w ogóle żyła. Ta niepewność była naprawdę trudna do zniesienia, więc nic dziwnego, że Charlie, zamiast wypoczywać, ubierać choinkę i kupować prezenty, zatapiała się po uszy w pracy i spędzała większość czasu w Mungu. Starała się nie dopuszczać do siebie żadnych ukłuć smutku, tęsknoty czy nostalgii ilekroć przechodziła którymś z już udekorowanych świątecznie korytarzy. Dekoracje miały za zadanie częściowo ukryć obskurność Munga, ale i tchnąć w serca pacjentów i ich gości, a najprawdopodobniej także i pracowników, trochę nadziei i optymizmu.
W pracowni jednak żadnych dekoracji nie było. Wszystko tu wyglądało dokładnie tak jak zawsze. Regały z eliksirami i osobne z ingrediencjami, kilka stanowisk alchemicznych z kociołkami, brak okien i ten charakterystyczny zapach, do którego Charlene zdążyła przywyknąć, ale dla innych był on niezbyt przyjemny. Pracownie na każdym piętrze wyglądały dokładnie tak samo, więc bez względu na to, na jakim oddziale akurat pracowała, nie odczuwała żadnej różnicy. Poszczególne oddziały również praktycznie niczym się nie różniły, wszystkie tak samo obskurne i bezosobowe. Różnił się jedynie personel uzdrowicielski i leczone tam choroby, ale ona, jako alchemik, nie była przypisana na stałe do jednego konkretnego oddziału, choć w ostatnich miesiącach chyba najczęściej gościła na piętrze urazów pozaklęciowych z powodu natłoku ofiar anomalii. Ale na kursie uczyła się warzyć eliksiry na wszystkie rodzaje urazów i chorób.
Dziś przyszło jej pracować na oddziale zatruć, gdzie najwięcej warzyło się rozmaitych antidotów. Była to pewna odskocznia od ciągłego warzenia eliksirów i maści mających ukoić rany od anomalii, które miały iście burzowy charakter.
Akurat była w trakcie przyuczania jednego z tegorocznych kursantów. Młody czarodziej mógł w przyszłości zostać zdolnym alchemikiem, ale póki co miał problemy z panowaniem nad nerwami, bo w niektórych momentach niepokojąco drżały mu ręce. W pewnym momencie dodał do wywaru odrobinę za dużo kolców jeżozwierza, przez co zawartość kociołka zaczęła raptownie bulgotać, dymić i pienić się, a po chwili rozległo się głośne pufnięcie i całe biurko oraz szata kursanta zostały zachlapane eliksirem, który konsystencją przypominał teraz odorosok. Stojąca za jego plecami Charlie uniknęła tego, ale i tak twarze ich obojga dodatkowo zostały nieco okopcone dymem, którego zapach wsiąkał w ubrania i drażnił oczy oraz nos.
W tym samym momencie rozległo się głośne pukanie.
- Już idę! – zawołała, zastanawiając się kto pukał do drzwi. Może to jakiś młody stażysta uzdrowicielstwa? Uzdrowiciele i kursanci o dłuższym stażu pracy nie zwykli pukać, a wchodzili kiedy im się podobało.
Podeszła do drzwi i otworzyła je, a mężczyzna mógł zobaczyć ją w całej pracowej okazałości. Szata alchemika narzucona na codzienne ubrania obecnie pachniała nie tylko ziołami, ale też dymem z nieudanego eliksiru, nosiła też na sobie trochę plam, a zwykle blada i piegowata twarz również była nieco poszarzała. Spod chustki nałożonej na włosy było widać długi, gruby blond warkocz opadający na plecy, a oczy były zielone jak u kota. Gdyby jednak wiedziała że to ktoś spoza pracowników, wytarłaby przynajmniej twarz.
- Ach, to pan – powiedziała, rozpoznając przybysza. Znała aurora przez to, że ich matki kolegowały się i utrzymywały kontakt. W ich przypadku nie była to żadna bliska znajomość, ale wystarczający, by go kojarzyła, bo miewali już w przeszłości do czynienia. – Proszę wybaczyć, akurat uczyłam młodego kursanta... Trochę mu dzisiaj nie wyszło, ale każdy musi od czegoś zaczynać. – Obejrzała się przez ramię na swojego ucznia, który aktualnie był upaprany swoją nieudaną miksturą i uśmiechnęła się ciepło. Nie złościła się na niego, doskonale rozumiejąc że każdy popełnia błędy, jej też się to zdarzało choć posiadała znacznie większe doświadczenie i umiejętności niż on. Jakiś czas temu odkryła też że lubi uczyć innych. Kto wie, może pewnego dnia i ona zostanie dla kogoś mentorką? – Na razie zmykaj i idź się umyć. Sama tu posprzątam, nie kłopocz się tym – rzuciła do niego, bo chciała, by zostawił ich samych. Przeczuwała że Cedric nie przyszedł do niej na pogaduszki, a miał konkretną sprawę. Gdy kursant wyszedł, by doprowadzić się do porządku, Charlie zachęciła go gestem, by wszedł i spojrzała na niego wyczekująco. – Zgaduję, że nie przyszedł pan tu po to, by złożyć mi życzenia lub zapytać o samopoczucie? – zagaiła na rozluźnienie atmosfery, ciekawa, co też go sprowadzało w progi Munga. Jednocześnie coś ścisnęło ją w środku – co, jeśli aurorzy znaleźli gdzieś ciało jej siostry, i Cedric przynosił jej złe wieści? Pospiesznie zlustrowała wzrokiem jego twarz, ale na szczęście nie wyglądał jakby przynosił grobowe wiadomości. Ale i tak jakiś cień niepokoju pozostał i miała nadzieję że chodzi jednak o coś innego.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie czekałem zbyt długo. Pomiędzy drzwiami i futryną pojawiła się drobna, kobieca sylwetka. Wyglądała i pachniała dokładnie tak jak wyobrażałem sobie alchemiczkę w czasie pracy. Otuloną wonią ziół i dymu, z osmolonym nosem, dodającym uroku kobiety pracującej, z warkoczem pod chustką. Uśmiechnąłem się, lekko rozbawiony, że moje wyobrażenia pokryły się z rzeczywistością w aż takim stopniu.
Zaproszony wszedłem do środka, uważając, aby nie wdepnąć w kałużę po nieudanym wywarze Charlene i jej ucznia; rozejrzałem się po pracowni, trochę z nawyku, trochę z czystej ciekawości.
– Dzień dobry – zacząłem, zastanawiając się, czy w jej Ach, to pan brzmiał jakiś zawód, czy też może się przesłyszałem. – Nie ma czego wybaczać, panienko, to ja powinienem prosić o wybaczenie, że przeszkadzam i zabieram wam cenny czas – odpowiedziałem, zerkając ponad ramieniem młodej kobiety. W głębi ponurej, alchemicznej pracowni dostrzegłem młodzieńca, oblepionego od stóp do głów w czymś paskudnym. Kiwnąłem mu głową na powitanie, pełen współczucia i rozbawienia jednocześnie.
Prostolinijność Charlene zamiast rozluźnić atmosferę, nieco zbiła mnie z pantałyku, wytrącając z języka uprzejme frazesy, cisnące się już na usta, które byłem nauczony wypowiadać; po części z przyzwyczajenia, grzeczności, bo tak po prostu wypadało, ale bynajmniej nie znaczyło, że były nieszczere. Poczułem się chyba nieco zakłopotany, nie mniej jednak nie zamierzałem rezygnować z grzecznego pytania.
– Cóż, rzeczywiście, przygnało mnie do twojej pracowni głównie co innego, ale nie myśl proszę, że nie interesuje mnie panienki samopoczucie, panno Leighton. Dobrze się panna czuje? Proszę mi wierzyć, że życzenia, które chciałem panience złożyć, są naprawdę szczere – odpowiedziałem, a blady uśmiech wyrażał się uniesionym kącikiem ust. Przyglądała mi się tak podejrzliwie, że w mig pojąłem nad czym się zastanawia. Nastały czasy tak trudne, że niespodziewana wizyta stróża prawa zazwyczaj oznaczała jedno – wieści o śmierci. Na całe szczęście, jeśli mogłem tak powiedzieć, nie dotyczyły żadnego członka rodziny Leighton, alchemiczka mogła pozostać spokojna. To nie ją ostatniej nocy dotknęła bolesna strata.
– Woli jednak pani od razu tak… Prosto z mostu. Dobrze więc: potrzebuję panienki wiedzy i talentu, jeśli nie jesteś zbyt zajęta. Przyznaję, że… Sprawa raczej nie cierpi zwłoki, musiałbym więc nalegać – wytłumaczyłem, nie tracąc czasu, świadom, że im dłużej zwlekam, tym więcej wątpliwości i niepokojów może pojawić się w głowie alchemiczki. – Biuro Aurorów będzie panience wdzięczne. Przede wszystkim – ja będę.
Nasi specjaliści, technicy, nie byli w stanie zidentyfikować wywaru; może uwarzono go z pomocą bardzo rzadkiej i niemal nieznanej receptury, może ją zmodyfikowano? Nie miałem pojęcia, bo moje umiejętności w eliksirach kończyły się na uwarzeniu eliksiru na ból głowy.
– Co za radość, że przynajmniej tu jest panienka wolna od jazgotu Celestyny Warbeck – stwierdziłem, z ulgą odkrywając, że odkąd zamknąłem za sobą drzwi, to irytujące kolędy ucichły.
Zaproszony wszedłem do środka, uważając, aby nie wdepnąć w kałużę po nieudanym wywarze Charlene i jej ucznia; rozejrzałem się po pracowni, trochę z nawyku, trochę z czystej ciekawości.
– Dzień dobry – zacząłem, zastanawiając się, czy w jej Ach, to pan brzmiał jakiś zawód, czy też może się przesłyszałem. – Nie ma czego wybaczać, panienko, to ja powinienem prosić o wybaczenie, że przeszkadzam i zabieram wam cenny czas – odpowiedziałem, zerkając ponad ramieniem młodej kobiety. W głębi ponurej, alchemicznej pracowni dostrzegłem młodzieńca, oblepionego od stóp do głów w czymś paskudnym. Kiwnąłem mu głową na powitanie, pełen współczucia i rozbawienia jednocześnie.
Prostolinijność Charlene zamiast rozluźnić atmosferę, nieco zbiła mnie z pantałyku, wytrącając z języka uprzejme frazesy, cisnące się już na usta, które byłem nauczony wypowiadać; po części z przyzwyczajenia, grzeczności, bo tak po prostu wypadało, ale bynajmniej nie znaczyło, że były nieszczere. Poczułem się chyba nieco zakłopotany, nie mniej jednak nie zamierzałem rezygnować z grzecznego pytania.
– Cóż, rzeczywiście, przygnało mnie do twojej pracowni głównie co innego, ale nie myśl proszę, że nie interesuje mnie panienki samopoczucie, panno Leighton. Dobrze się panna czuje? Proszę mi wierzyć, że życzenia, które chciałem panience złożyć, są naprawdę szczere – odpowiedziałem, a blady uśmiech wyrażał się uniesionym kącikiem ust. Przyglądała mi się tak podejrzliwie, że w mig pojąłem nad czym się zastanawia. Nastały czasy tak trudne, że niespodziewana wizyta stróża prawa zazwyczaj oznaczała jedno – wieści o śmierci. Na całe szczęście, jeśli mogłem tak powiedzieć, nie dotyczyły żadnego członka rodziny Leighton, alchemiczka mogła pozostać spokojna. To nie ją ostatniej nocy dotknęła bolesna strata.
– Woli jednak pani od razu tak… Prosto z mostu. Dobrze więc: potrzebuję panienki wiedzy i talentu, jeśli nie jesteś zbyt zajęta. Przyznaję, że… Sprawa raczej nie cierpi zwłoki, musiałbym więc nalegać – wytłumaczyłem, nie tracąc czasu, świadom, że im dłużej zwlekam, tym więcej wątpliwości i niepokojów może pojawić się w głowie alchemiczki. – Biuro Aurorów będzie panience wdzięczne. Przede wszystkim – ja będę.
Nasi specjaliści, technicy, nie byli w stanie zidentyfikować wywaru; może uwarzono go z pomocą bardzo rzadkiej i niemal nieznanej receptury, może ją zmodyfikowano? Nie miałem pojęcia, bo moje umiejętności w eliksirach kończyły się na uwarzeniu eliksiru na ból głowy.
– Co za radość, że przynajmniej tu jest panienka wolna od jazgotu Celestyny Warbeck – stwierdziłem, z ulgą odkrywając, że odkąd zamknąłem za sobą drzwi, to irytujące kolędy ucichły.
becomes law
resistance
becomes duty
Pracownia alchemika
Szybka odpowiedź