Sala numer dwa
AutorWiadomość
Sala numer dwa
Niedawna wojna zrobiła z Mungiem swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu; pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Wydział pozazaklęciowy, jak zwykle miał największe obłożenie. Adrienowi jedna udało się znaleźć dużą i co najważniejsze - wolną salę na wydziale wypadków przedmiotowych. Co prawda znajdowały się tam cztery łóżka, lecz uzdrowiciel zastrzegł by nikogo więcej nie przypisywano do tego pokoju. Nakazał również poczynić odpowiednie przygotowania na tę specjalną okazję. Co prawda nie było jeszcze pewien, czy mały brzdąc nie robi matce, jak i wszystkim wokół dość wyrafinowanego psikusa, lecz w takim wypadku lepiej jest dmuchać na zimne.
Po minięciu recepcji i wydaniu nakazów pielęgniarkom, Adrien szybkim, bosym krokiem podążył korytarzem ku sali. Nogawki jego spodni wciąż były podwinięte, a przepasana chustą jego ranna stopa pozostawiała za sobą krwawe stempelki na szpitalnej podłodze. Nie myślał jednak o tym i skupiał się na obserwowaniu niesionej przez siebie kobiety.
- Tak właśnie, oddychamy, bardzo ładnie...Pani chyba już wprawiona. - Zażartował nie wiedząc jednak ile w tym było prawdy. Gdy znaleźli si pod odpowiednią salą spojrzał prosząco na Cedrinę.
- Droga Cedrino, mogłabyś otworzyć drzwi...oraz włączyć światło? Łatwiej ci będzie patrzeć mi na ręce. - Uniósł sugestywnie jedną z brwi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to był drugi powód obecności matek przy porodach córek, zaraz po zapewnianiu im mentalnego wsparcia.
- Na kiedy ustalano termin? Było wykrywane jakieś zagrożenie dla ciąży? - Dopytywał się, jak tylko położył Durellę na jednym z łóżek i znalazł w końcu okazję do wzięcia oddechu. Był już trochę za stary na maratony z ciężarnymi po plażach i przez korytarze Munga by nie było widać po nim zmęczenia. Z przyjemnością więc przycupnął na skraju łóżka, wyciągnął różdżkę.
- Oculio Tertia. - Szepnął, zamknął ślepia i zaczął badać stan ciężarnej.
Po minięciu recepcji i wydaniu nakazów pielęgniarkom, Adrien szybkim, bosym krokiem podążył korytarzem ku sali. Nogawki jego spodni wciąż były podwinięte, a przepasana chustą jego ranna stopa pozostawiała za sobą krwawe stempelki na szpitalnej podłodze. Nie myślał jednak o tym i skupiał się na obserwowaniu niesionej przez siebie kobiety.
- Tak właśnie, oddychamy, bardzo ładnie...Pani chyba już wprawiona. - Zażartował nie wiedząc jednak ile w tym było prawdy. Gdy znaleźli si pod odpowiednią salą spojrzał prosząco na Cedrinę.
- Droga Cedrino, mogłabyś otworzyć drzwi...oraz włączyć światło? Łatwiej ci będzie patrzeć mi na ręce. - Uniósł sugestywnie jedną z brwi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to był drugi powód obecności matek przy porodach córek, zaraz po zapewnianiu im mentalnego wsparcia.
- Na kiedy ustalano termin? Było wykrywane jakieś zagrożenie dla ciąży? - Dopytywał się, jak tylko położył Durellę na jednym z łóżek i znalazł w końcu okazję do wzięcia oddechu. Był już trochę za stary na maratony z ciężarnymi po plażach i przez korytarze Munga by nie było widać po nim zmęczenia. Z przyjemnością więc przycupnął na skraju łóżka, wyciągnął różdżkę.
- Oculio Tertia. - Szepnął, zamknął ślepia i zaczął badać stan ciężarnej.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak byłam wprawiona, to był mój trzeci poród. Co nie oznacza, że za każdym razem nie czułam się tak jakby miał być dopiero tym pierwszym. Przez kilka lat zdążyłam zapomnieć o tym, jaki wydawanie na świat życia nosi ze sobą ból. Łzy w moich oczach pojawiły się bezwiednie, pot wystąpił na czoło sprawiając, że wyglądałam bardziej jak czarownica. Ciągle trzymałam w dłoni różdżkę. Każdy rozsądny człowiek powinien ją zabrać rodzącej kobiecie. Póki co zupełnie o niej zapomniałam, prawdopodobnie przypomnę sobie, gdy nieświadomie, pod wpływem bólu osmalę komuś brwi.
- Na teraz - jęknęłam odpowiadając na pytanie. Poród miałam wyznaczony za tydzień. Tak mi się wydawało, ale już pogubiłam się w datach, nie myślałam zbyt trzeźwo. - Na za tydzień - udało mi się doprecyzować przez zaciśnięte z bólu zęby. Wolną ręką pomacałam łóżko w poszukiwaniu dłoni, którą mogłabym ścisnąć. Była tu ze mną tylko Cedrina i byłam jej za to niezmiernie wdzięczna. Chociaż poczułam wyrzuty sumienia, że gdy mnie rodziła też musiała przechodzić przez podobną mękę. Też byłam jej trzecim dzieckiem. Chociaż nie miałam czasu na zbytnie zastanawianie się nad własnym żywotem, poczułam jakąś ulotną więź z mamą. Więź, która mam wrażenie cały czas mi umykała aż do teraz, gdy chociaż na chwilę udało mi się ją uchwycić. Poszukałam wzrokiem jej spojrzenia, tego, przed którym umykałam, gdy jako małe dziecko podarłam sukienkę, tego z którym nauczyłam się walczyć, gdy byłam starsza. Tego chłodnego, pełnego dystansu i wyższości, którym obdarzała niejedną śpiewaczkę zanim zniszczyła jej karierę. Tego stalowo stanowczego, gdy zabraniała mi dosiadać miotły. I tego pełnego wściekłości i pasji, gdy raz po raz łamałam jej zakazy i robiłam sobie krzywdę w powietrzu. Właśnie tego spojrzenia szukałam, spojrzenia, które znałam tak dobrze i które zawsze dawało mi wsparcie wtedy, gdy go potrzebowałam. Tak, cieszyłam się, że mama była tu ze mną, tuż obok gotowa zaoferować mi uśmiech i chłodne spojrzenie, za którym zawsze kryła się miłość do swoich dzieci.
- Żadnego zagrożenia - udało mi się wysapać, gdy kolejna fala bólu powodowana skurczem minęła. Oczywiście oprócz tego związanego z moją chorobą. Śmiertelna bladość nie sprzyjała ciąży.
Czy Caroow mógł wiedzieć cokolwiek o tym, co obecnie czuję? Jak moje ciało rozrywane jest na części, jak walczy samo ze sobą, by utrzymać się w całości, chociaż każdy jego fragment wolałby się rozpaść? Nie, bo nigdy nie rodził. I w tym momencie go za to nienawidziłam. Nienawidziłam męża, że dał mi dziecko a teraz zostawił samą, żebym w cierpieniu wydawała je na świat, brata, że nie miał pojęcia jaki to ból, nienawidziłam całego rodzaju męskiego za to, że zawsze w tej sytuacji my, kobiety zostajemy same, chociaż to oni są sprawcami całego zamieszania. Niech ich wszystkich szlag.
- Na teraz - jęknęłam odpowiadając na pytanie. Poród miałam wyznaczony za tydzień. Tak mi się wydawało, ale już pogubiłam się w datach, nie myślałam zbyt trzeźwo. - Na za tydzień - udało mi się doprecyzować przez zaciśnięte z bólu zęby. Wolną ręką pomacałam łóżko w poszukiwaniu dłoni, którą mogłabym ścisnąć. Była tu ze mną tylko Cedrina i byłam jej za to niezmiernie wdzięczna. Chociaż poczułam wyrzuty sumienia, że gdy mnie rodziła też musiała przechodzić przez podobną mękę. Też byłam jej trzecim dzieckiem. Chociaż nie miałam czasu na zbytnie zastanawianie się nad własnym żywotem, poczułam jakąś ulotną więź z mamą. Więź, która mam wrażenie cały czas mi umykała aż do teraz, gdy chociaż na chwilę udało mi się ją uchwycić. Poszukałam wzrokiem jej spojrzenia, tego, przed którym umykałam, gdy jako małe dziecko podarłam sukienkę, tego z którym nauczyłam się walczyć, gdy byłam starsza. Tego chłodnego, pełnego dystansu i wyższości, którym obdarzała niejedną śpiewaczkę zanim zniszczyła jej karierę. Tego stalowo stanowczego, gdy zabraniała mi dosiadać miotły. I tego pełnego wściekłości i pasji, gdy raz po raz łamałam jej zakazy i robiłam sobie krzywdę w powietrzu. Właśnie tego spojrzenia szukałam, spojrzenia, które znałam tak dobrze i które zawsze dawało mi wsparcie wtedy, gdy go potrzebowałam. Tak, cieszyłam się, że mama była tu ze mną, tuż obok gotowa zaoferować mi uśmiech i chłodne spojrzenie, za którym zawsze kryła się miłość do swoich dzieci.
- Żadnego zagrożenia - udało mi się wysapać, gdy kolejna fala bólu powodowana skurczem minęła. Oczywiście oprócz tego związanego z moją chorobą. Śmiertelna bladość nie sprzyjała ciąży.
Czy Caroow mógł wiedzieć cokolwiek o tym, co obecnie czuję? Jak moje ciało rozrywane jest na części, jak walczy samo ze sobą, by utrzymać się w całości, chociaż każdy jego fragment wolałby się rozpaść? Nie, bo nigdy nie rodził. I w tym momencie go za to nienawidziłam. Nienawidziłam męża, że dał mi dziecko a teraz zostawił samą, żebym w cierpieniu wydawała je na świat, brata, że nie miał pojęcia jaki to ból, nienawidziłam całego rodzaju męskiego za to, że zawsze w tej sytuacji my, kobiety zostajemy same, chociaż to oni są sprawcami całego zamieszania. Niech ich wszystkich szlag.
Gość
Gość
W tym krótkim - ale jakże intensywnym! - momencie dla Cedriny nagle przestało się liczyć wszystko; jej najdroższe - nawet, jeśli "najdroższe" było tutaj określeniem umieszczonym nieco na wyrost i pod wpływem chwili - dziecko miało dać życie jej wnukowi; znamienna chwila, jeśli ktoś uważał na numerologii. Trzeci wnuczek Cedriny, trzecie dziecko Druelli, jej trzeciego dziecka; gdyby sprawdziła zegar, zapewne ujrzałaby wskazówki na trzeciej godzinie.
Skinęła głową na słowa Carrowa, otwierając drzwi sali przed uzdrowicielem i córką, po czym machnięciem różdżki rozpaliła świece wewnątrz - nie zdziwiła się jego słowami, właściwie, uznała, ze miał rację. Była tutaj między innymi po to, żeby patrzeć mu na rękę i nawet nie zamierzała próbować się z tym kryć.
- To jej trzecie dziecko - wyjaśniła Adrienowi, uważnie zamykając za nim drzwi. Powróciła do córki, pewnym ruchem odbierając jej różdżkę i odkładając ją na bok, choć uścisk Druelli, pod wpływem bólu, był zapewne bardzo silny - zastąpiła ją swoją dłonią, drugą kładąc na czole córki. Cii, kochanie... to ten moment, w którym musisz być silna pomimo wszystko. - Tydzień różnicy to właściwie żadna różnica - wyjaśniła mu również oschle, na wypadek, gdyby uzdrowiciel z kilkudziesięcioletnim stażem tego nie wiedział - jako matka i jako kobieta na pewno wiedziała to przecież lepiej. A już na pewno - lepiej znała ten ból i tę nienawiść, która paliła jej córeczkę od środka, stawiając w opozycji do całego męskiego świata i zapewne w pełni ją podzielała, patrząc, na wykrzywione w grymasie bólu usta. - Jest chora - Nie patrzyła na uzdrowiciela, wychwytując to przepełnione bólem, błagalne (?) spojrzenie córki. Druella była najsilniejszą z jej córek, Cedrina wiedziała, że i tym razem okaże swoją siłę - nie mogło być inaczej. Kilka godzin minie jak z bicza trzasnął i już za chwilę cieszyć się będą małym Tristanem wtulonym do piersi matki. Chłopiec w jej łonie miał już imię, a za imieniem szła jego personalizacja, orzechowe, bystre oczy, ciemne włosy. I pewnie miłość do smoków, pojedynków i brawury. Taki właśnie będzie nasz mały chłopiec, Druello. - Śmiertelna bladość - dodała, przenosząc spojrzenie na uzdrowiciela. Starała się nie myśleć o tym, czy przejmie dziedzictwo matki, czy będzie zdrów - choroby męczyły zdecydowanie więcej dziewcząt niż chłopców. - Spróbuj coś schrzanić, Carrow, a przysięgam, że osobiście rozszarpię cię na strzępy i wykorzystam jako nawóz dla moich róż - Poród Druelli nie był momentem, w którym Cedrina była w stanie trzymać nerwy na wodzy, a stalowe spojrzenie jej oczu było spojrzeniem wygłodniałej lwicy. Miała udzielić córce wsparcia - i nic innego już się nie liczyło.
- Ciii, kochanie... - szepnęła czule do córki, w kilka sekund diametralnie zmieniając ton, po matczynemu gładząc jej czoło.
Skinęła głową na słowa Carrowa, otwierając drzwi sali przed uzdrowicielem i córką, po czym machnięciem różdżki rozpaliła świece wewnątrz - nie zdziwiła się jego słowami, właściwie, uznała, ze miał rację. Była tutaj między innymi po to, żeby patrzeć mu na rękę i nawet nie zamierzała próbować się z tym kryć.
- To jej trzecie dziecko - wyjaśniła Adrienowi, uważnie zamykając za nim drzwi. Powróciła do córki, pewnym ruchem odbierając jej różdżkę i odkładając ją na bok, choć uścisk Druelli, pod wpływem bólu, był zapewne bardzo silny - zastąpiła ją swoją dłonią, drugą kładąc na czole córki. Cii, kochanie... to ten moment, w którym musisz być silna pomimo wszystko. - Tydzień różnicy to właściwie żadna różnica - wyjaśniła mu również oschle, na wypadek, gdyby uzdrowiciel z kilkudziesięcioletnim stażem tego nie wiedział - jako matka i jako kobieta na pewno wiedziała to przecież lepiej. A już na pewno - lepiej znała ten ból i tę nienawiść, która paliła jej córeczkę od środka, stawiając w opozycji do całego męskiego świata i zapewne w pełni ją podzielała, patrząc, na wykrzywione w grymasie bólu usta. - Jest chora - Nie patrzyła na uzdrowiciela, wychwytując to przepełnione bólem, błagalne (?) spojrzenie córki. Druella była najsilniejszą z jej córek, Cedrina wiedziała, że i tym razem okaże swoją siłę - nie mogło być inaczej. Kilka godzin minie jak z bicza trzasnął i już za chwilę cieszyć się będą małym Tristanem wtulonym do piersi matki. Chłopiec w jej łonie miał już imię, a za imieniem szła jego personalizacja, orzechowe, bystre oczy, ciemne włosy. I pewnie miłość do smoków, pojedynków i brawury. Taki właśnie będzie nasz mały chłopiec, Druello. - Śmiertelna bladość - dodała, przenosząc spojrzenie na uzdrowiciela. Starała się nie myśleć o tym, czy przejmie dziedzictwo matki, czy będzie zdrów - choroby męczyły zdecydowanie więcej dziewcząt niż chłopców. - Spróbuj coś schrzanić, Carrow, a przysięgam, że osobiście rozszarpię cię na strzępy i wykorzystam jako nawóz dla moich róż - Poród Druelli nie był momentem, w którym Cedrina była w stanie trzymać nerwy na wodzy, a stalowe spojrzenie jej oczu było spojrzeniem wygłodniałej lwicy. Miała udzielić córce wsparcia - i nic innego już się nie liczyło.
- Ciii, kochanie... - szepnęła czule do córki, w kilka sekund diametralnie zmieniając ton, po matczynemu gładząc jej czoło.
Gość
Gość
Weszli do sali, ułożył kobietę na łóżku, odkładając jej różdżkę na drugie, poza jej zasięg i zaczął próbować na prędko rozeznać się w sytuacji. Co prawda głosy które dobiegały do jego uszu nie były pocieszające. Wśród licznych minusów tej sytuacji Carow dostrzegał nadzieję w tym, że Durella była doświadczoną matką. Bo może wydać się to mało istotne, lecz mało który uzdrowiciel lubił z dnia na dzień odbierać poród kobiety o której mało co wiedział. Co prawda medycyna poszła ostatnio mocno do przodu, zwłaszcza w magicznym świadku, jednak prowadzący ciążę uzdrowiciel nie od parady poświęcał swój czas na poznanie pacjentki. Do tego informacja, że rodząca cierpi na bladość...Adrian momentalnie spoważniał bo nie miał żadnego rozeznania w przebiegu tejże choroby u Durelli. Kiedy miała ostatnie ataki zaostrzenia? Czy przez cały czas ciąży choroba była uśpiona? Czy zażywała jakieś eliksiry w trakcie ciąży? Czy...Matko jedyna, ile w tym momencie pytań kłębiło się w głowie uzdrowiciela. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie było na nie teraz czasu ani miejsca. Tyle dobrego, że dziecko było odpowiednio ułożone w łonie matki i domagało się życia w sposób wyjątkowo natarczywy.
Słysząc groźbę z ust Cedriny uśmiechnął się pod nosem, zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to wyjątkowo nostalgicznie. Gdyby nie okoliczności nawet by to jakoś kąśliwie zripostował, lecz w tym przypadku przyjął ją do swej świadomości wiedząc, że stara Rosierowa nie żartuje.
- Przez wzgląd na bladość przyspieszę poród by nie obciążać w czasie jej ciała. - Dał rosierowej do zrozumienia, po czym przystąpił do dzieła wypowiadając puerexire. Nie bardzo miał wybór. Malec i tak się śpieszył na świat, jednak pozostawiając tempo całego aktu w rękach natury za bardzo narażane było życie matki. Zanim zaklęcie zaczęło działać minęła chwila. W czasie ktróej Adrian odrzucił kamizelkę, podwinął rękawy oraz ściągnął krawat. Potem zabrał się za przygotowanie matki zajmując się przeszkadzającym przyodziewkiem tak, by mu w tym momencie nie przeszkadzał w pełnieniu obowiązków. Po sali potem co rusz zaczęły się kręcić pielęgniarki. To z misą wody oraz innymi niezbędnikami. Kilka zostało by asystować. Nie trzeba było długo czasu by padła jedna z najbardziej znanych lekarskich fraz, która zapewne prócz frustracji wywoła w Cedrinie kolejną wewnętrzna falę nienawiści do rodu męskiego - przyj.
Słysząc groźbę z ust Cedriny uśmiechnął się pod nosem, zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to wyjątkowo nostalgicznie. Gdyby nie okoliczności nawet by to jakoś kąśliwie zripostował, lecz w tym przypadku przyjął ją do swej świadomości wiedząc, że stara Rosierowa nie żartuje.
- Przez wzgląd na bladość przyspieszę poród by nie obciążać w czasie jej ciała. - Dał rosierowej do zrozumienia, po czym przystąpił do dzieła wypowiadając puerexire. Nie bardzo miał wybór. Malec i tak się śpieszył na świat, jednak pozostawiając tempo całego aktu w rękach natury za bardzo narażane było życie matki. Zanim zaklęcie zaczęło działać minęła chwila. W czasie ktróej Adrian odrzucił kamizelkę, podwinął rękawy oraz ściągnął krawat. Potem zabrał się za przygotowanie matki zajmując się przeszkadzającym przyodziewkiem tak, by mu w tym momencie nie przeszkadzał w pełnieniu obowiązków. Po sali potem co rusz zaczęły się kręcić pielęgniarki. To z misą wody oraz innymi niezbędnikami. Kilka zostało by asystować. Nie trzeba było długo czasu by padła jedna z najbardziej znanych lekarskich fraz, która zapewne prócz frustracji wywoła w Cedrinie kolejną wewnętrzna falę nienawiści do rodu męskiego - przyj.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Numerologia numerologią, byle się tylko z trzema głowami albo żołądkami nie narodziło, bo Cygnus zbankrutuje na jedzeniu dla swojego syna. Zwłaszcza, że córki do niejadków też nie należały. Na szczęście niespecjalnie miałam to czas roztrząsać zajęta krzyczeniem, cierpieniem i wydawaniem w bólach na świat kolejnego Blacka. Nie do końca taki był plan, nie tak miało się to potoczyć. Mój mąż wcale nie miał być w czasie porodu zajęty pracą, a ja nie miałam zepsuć sobie festiwalu miłości, na który nawet nie miałam ochoty iść. Cóż za farsa.
Zabranie mi różdżki było całkiem roztropnym posunięciem. Carrow był mężczyzną, a w tym momencie właśnie ich nienawidziłam, a szczególnie nie lubiłam pewnych ich części, które sprawiały, że kobiety zachodziły w ciążę, a potem cierpiały. I prawdopodobieństwo, że przez jakiś przypadek mój ukochany patyczek zrozumiałby, co chcę zrobić i postanowił rzucić zaklęcie... Uzdrowiciel miałby mnie za co nie lubić.
Parłam, co innego miałam niby robić? Zasnąć? Dziękuję za tę nieocenioną radę, doprawdy nie wiem czy bez niej wiedziałabym, co ze sobą począć. Parłam i krzyczałam - jednocześnie bądź na zmianę. I z każdym skurczem coraz bardziej czułam się rozrywana od środka. Mój syn wychodził na świat niespiesznie, trzeba przyznać. Skoro tak ci tam było wygodnie, to po co postanowiłeś opuścić mój brzuch, co mały?
Nie mam zamiaru być cicho, bo bycie głośno pomaga. Umilknę tylko wtedy, gdy wreszcie usłyszę krzyczenie mojego małego synka. Chwila ta zbliżała się coraz bardziej, czułam to. Doświadczenie poprzednich porodów powiedziało mi jasno, że uzdrowiciel powinien niebawem wyjąć ze mnie małe, bezbronne dziecko, którego pierwszym przywitaniem ze światem będzie pełen zaskoczenia krzyk. Płacz, który uspokoi wszystkich wokół i pozwoli mi poczuć, że znowu mi się udało, znowu dzięki mnie ten świat stał się większy o jednego, wspaniałego czarodzieja.
/to dziecko to oczywiście dziewczynka, co jest sporym zaskoczeniem dla wszystkich, zwłaszcza Dru
Zabranie mi różdżki było całkiem roztropnym posunięciem. Carrow był mężczyzną, a w tym momencie właśnie ich nienawidziłam, a szczególnie nie lubiłam pewnych ich części, które sprawiały, że kobiety zachodziły w ciążę, a potem cierpiały. I prawdopodobieństwo, że przez jakiś przypadek mój ukochany patyczek zrozumiałby, co chcę zrobić i postanowił rzucić zaklęcie... Uzdrowiciel miałby mnie za co nie lubić.
Parłam, co innego miałam niby robić? Zasnąć? Dziękuję za tę nieocenioną radę, doprawdy nie wiem czy bez niej wiedziałabym, co ze sobą począć. Parłam i krzyczałam - jednocześnie bądź na zmianę. I z każdym skurczem coraz bardziej czułam się rozrywana od środka. Mój syn wychodził na świat niespiesznie, trzeba przyznać. Skoro tak ci tam było wygodnie, to po co postanowiłeś opuścić mój brzuch, co mały?
Nie mam zamiaru być cicho, bo bycie głośno pomaga. Umilknę tylko wtedy, gdy wreszcie usłyszę krzyczenie mojego małego synka. Chwila ta zbliżała się coraz bardziej, czułam to. Doświadczenie poprzednich porodów powiedziało mi jasno, że uzdrowiciel powinien niebawem wyjąć ze mnie małe, bezbronne dziecko, którego pierwszym przywitaniem ze światem będzie pełen zaskoczenia krzyk. Płacz, który uspokoi wszystkich wokół i pozwoli mi poczuć, że znowu mi się udało, znowu dzięki mnie ten świat stał się większy o jednego, wspaniałego czarodzieja.
/to dziecko to oczywiście dziewczynka, co jest sporym zaskoczeniem dla wszystkich, zwłaszcza Dru
Gość
Gość
Pewnie powinna biec. Zwinnie wyminąć personel i pacjentów by w końcu dostać się na oddział urazowy. Powinna mieć przerażone spojrzenie, drążące dłonie i krzykiem wymusić na pielęgniarce informacje odnośnie tego gdzie znajduje się jej brat. Tak właśnie postąpiłaby dobra siostra na wieść, że jej krewny znajduje się w świętym Mungu. Nie ważne, czy to zwichnięty palec czy rozległe urazy wewnętrzne. Liczy się przecież troska.
Rzeczywistość wyglądała w ten sposób, że Judith mocno ociągała się z wizytą u brata. Wiedziała że będzie zły, że nie może się ruszyć i pewnie będzie doskwierać mu brak papierosów. Potrzebna mu jakaś ładna dziewczyna, która popatrzy na niego wielkimi pięknymi oczami pełnymi współczucia. Będzie opowiadać jaki jest biedny i zatroszczy się o jego potrzeby. Młodsza siostra mogła go tylko wyśmiać. I to już od progu jak tylko dostrzeże ogromny gips. Wielki auror codziennie ryzykujący życie złamał nogę jeżdżąc na łyżwach. Każdy przyzna, że to trochę komiczne.
Dziewczyna w końcu stanęła przed recepcją pytając o salę w której znajduję się Samuel Skamander. Dość potężnej postury pielęgniarka zlustrowała ją swoimi drobnymi chytrymi oczkami pewnie zastanawiając się z kim ma do czynienia. Jude bez namysłu przyznała się, że jest siostrą pacjenta a w odpowiedzi dostała „wszystkie tak mówią”. Ciężko znaleźć odpowiednie słowa na opisanie wyrazu wstrętu jaki pojawił się na jej twarzy. Pielęgniarka westchnęła i wskazała odpowiednie drzwi. Judith nacisnęła klamkę i szybko wślizgnęła się do sali. Tak jak przypuszczała pierwszym co zobaczyła był gips…wielki biały gips który pożarł nogę Samuela. Później przeniosła wzrok na zachmurzoną twarz starszego braciszka. Stała w miejscu dławiąc rosnące rozbawienie. Dopiero po dwóch uspokajających wdechach zmusiła się do zrobienia pierwszego kroku w jego stronę. - Braciszku! - zaczęła wesoło. - Jak się czujesz? - bez żadnych zahamowań usiadła na niego łóżku i zaczęła grzebać w torebce. - Patrz co przyniosłam! - w końcu wyciągnęła paczkę flamastrów. - Narysuje ci dużo ładnych kolorowych kwiatków, żebyś się trochę uśmiechnął - popatrzyła na niego z wciąż rosnącą wesołością. Można by przypuszczać, że jeszcze chwilą a od tej radości aż wybuchnie. Ale przynajmniej mogła ponaigrywać się z brata. Miała do tego tak niewielkie okazji! To przecież nie tak, że jak mu się noga źle zrośnie to postanowią mu ją odciąć. Posiedzi trochę w łóżku, ponarzeka na cały świat i obskoczy go pół tuzina panienek. Żyć nie umierać! Nie zważając na opory brata wyciągnęła różowy flamaster i zaczęła mazać nim po powierzchni gipsu. - Możesz się przestać wiercić? - fuknęła na niego w pewnym momencie.
Rzeczywistość wyglądała w ten sposób, że Judith mocno ociągała się z wizytą u brata. Wiedziała że będzie zły, że nie może się ruszyć i pewnie będzie doskwierać mu brak papierosów. Potrzebna mu jakaś ładna dziewczyna, która popatrzy na niego wielkimi pięknymi oczami pełnymi współczucia. Będzie opowiadać jaki jest biedny i zatroszczy się o jego potrzeby. Młodsza siostra mogła go tylko wyśmiać. I to już od progu jak tylko dostrzeże ogromny gips. Wielki auror codziennie ryzykujący życie złamał nogę jeżdżąc na łyżwach. Każdy przyzna, że to trochę komiczne.
Dziewczyna w końcu stanęła przed recepcją pytając o salę w której znajduję się Samuel Skamander. Dość potężnej postury pielęgniarka zlustrowała ją swoimi drobnymi chytrymi oczkami pewnie zastanawiając się z kim ma do czynienia. Jude bez namysłu przyznała się, że jest siostrą pacjenta a w odpowiedzi dostała „wszystkie tak mówią”. Ciężko znaleźć odpowiednie słowa na opisanie wyrazu wstrętu jaki pojawił się na jej twarzy. Pielęgniarka westchnęła i wskazała odpowiednie drzwi. Judith nacisnęła klamkę i szybko wślizgnęła się do sali. Tak jak przypuszczała pierwszym co zobaczyła był gips…wielki biały gips który pożarł nogę Samuela. Później przeniosła wzrok na zachmurzoną twarz starszego braciszka. Stała w miejscu dławiąc rosnące rozbawienie. Dopiero po dwóch uspokajających wdechach zmusiła się do zrobienia pierwszego kroku w jego stronę. - Braciszku! - zaczęła wesoło. - Jak się czujesz? - bez żadnych zahamowań usiadła na niego łóżku i zaczęła grzebać w torebce. - Patrz co przyniosłam! - w końcu wyciągnęła paczkę flamastrów. - Narysuje ci dużo ładnych kolorowych kwiatków, żebyś się trochę uśmiechnął - popatrzyła na niego z wciąż rosnącą wesołością. Można by przypuszczać, że jeszcze chwilą a od tej radości aż wybuchnie. Ale przynajmniej mogła ponaigrywać się z brata. Miała do tego tak niewielkie okazji! To przecież nie tak, że jak mu się noga źle zrośnie to postanowią mu ją odciąć. Posiedzi trochę w łóżku, ponarzeka na cały świat i obskoczy go pół tuzina panienek. Żyć nie umierać! Nie zważając na opory brata wyciągnęła różowy flamaster i zaczęła mazać nim po powierzchni gipsu. - Możesz się przestać wiercić? - fuknęła na niego w pewnym momencie.
Wbrew pozorom - nie odwiedził go nikt. Ale było mu to na rękę. Świadomość, że przez dwa dni był usidlony w murach św. Munga działała na niego bardzo deprymująco. Nie lubił bezczynności, tym mocniej, jeśli była związana z jej przymusową odmianą. I dlatego w sali siedział, a właściwie półleżał sam. Otaczająca go pustka z jednej strony działała na niego kojąco, drugiej - czułby się lepiej, mogąc otworzyć usta do duszy, która przynajmniej częściowo go rozumiała. I miała papierosy.
Nie oczekiwał nikogo, ale o jednym gościu był przekonany. Nie dziwiła go nieobecność od razu po jego cudacznym wypadku. To nie byłoby podobne do Judith. Znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że będzie miała ubaw. On sam bym miał.
Książkę odłożył już jakiś czas temu. Nie mógł się skupić na oferowanej literaturze, w większości przeznaczonej dla kobiet. Dlatego cienki wolumin smutno przyglądał się marsowi wymalowanemu na skamanderowym czole. Czarne włosy miał potargane i zmierzwione. I nie miał ochoty tego poprawiać.
Poruszył się nieznacznie dopiero, gdy usłyszał dźwięk naciskanej klamki. I tylko przez moment przewidywał, że zagląda do niego uzdrowicielka, która nader często sprawdzała jego stan. Z nieustająco zimnym spojrzeniem kobiety - nie mógł stwierdzić, czy chodziło o zainteresowanie jego sobą, czy...jednak nie chciała by zwiał - jak się na samym początku odgrażał kilku upierdliwym ratownikom.
W progu stanęła jego mała siostrzyczka. I nawet jeśli wiedział, że jej obecność wiąże się z wysublimowaną, siostrzaną złośliwością, to - poczuł ulgę, gdy sie pojawiła. Nie musiał zbyt długo się przyglądać, by wyłapać z jasnych policzków ślady hamowanego rozbawienia. Zmarszczył brwi, prawie bezradnie, ale kącik ust drgnął nieznacznie, by wrócić do chmurnej linii, jaką do tej pory tworzył - Dobrze cię widzieć Jude - mało entuzjastyczne powitanie rozbiło się o jego uśmiech -A jak wyglądam? - wcisnął na usta kwadratowy uśmiech, nie mający za wiele wspólnego z radością -..pewnie nie szukasz papierosów dla mnie? - mruknął, gdy dziewczyna usiadła wertując przepastne połacie swojej torebki. Westchnął tylko, gdy pokazała mu swoje znalezisko - Czym sobie zasłużyłem na ten - wątpliwej radości - przywilej...- skrzywił się, ale nawet nie próbował jej zatrzymywać. I tak postawiłaby na swoim. W tym byli bardzo do siebie podobni. Prawdziwie Skamanderowa krew. Z głupim wyrazem na spierzchniętych ustach przyglądał się pierwszym kreślonym dziełom Judith. W końcu sam sięgnął po wolny flamaster, uroczo różowy. W źrenicach zapalił się złośliwy ognik i momentalnie, na ramieniu siostry powstała piękna, różowa linia - Będziemy przynajmniej kwita - pamiętał, jak będąc dużo młodszym, zdarzało się, by małe, stworzenie, potocznie nazywane jego siostrą, dopadło się do niego w wakacje, gdy spał. Z kredkami, które wcześniej zostawiła Jude. I prawdopodobnie, po przebudzeniu, miał na sobie serię obrazów, zupełnie podobnych, do tych, które kreśliła własnie starsza wersja tej małej istoty.
Nie oczekiwał nikogo, ale o jednym gościu był przekonany. Nie dziwiła go nieobecność od razu po jego cudacznym wypadku. To nie byłoby podobne do Judith. Znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że będzie miała ubaw. On sam bym miał.
Książkę odłożył już jakiś czas temu. Nie mógł się skupić na oferowanej literaturze, w większości przeznaczonej dla kobiet. Dlatego cienki wolumin smutno przyglądał się marsowi wymalowanemu na skamanderowym czole. Czarne włosy miał potargane i zmierzwione. I nie miał ochoty tego poprawiać.
Poruszył się nieznacznie dopiero, gdy usłyszał dźwięk naciskanej klamki. I tylko przez moment przewidywał, że zagląda do niego uzdrowicielka, która nader często sprawdzała jego stan. Z nieustająco zimnym spojrzeniem kobiety - nie mógł stwierdzić, czy chodziło o zainteresowanie jego sobą, czy...jednak nie chciała by zwiał - jak się na samym początku odgrażał kilku upierdliwym ratownikom.
W progu stanęła jego mała siostrzyczka. I nawet jeśli wiedział, że jej obecność wiąże się z wysublimowaną, siostrzaną złośliwością, to - poczuł ulgę, gdy sie pojawiła. Nie musiał zbyt długo się przyglądać, by wyłapać z jasnych policzków ślady hamowanego rozbawienia. Zmarszczył brwi, prawie bezradnie, ale kącik ust drgnął nieznacznie, by wrócić do chmurnej linii, jaką do tej pory tworzył - Dobrze cię widzieć Jude - mało entuzjastyczne powitanie rozbiło się o jego uśmiech -A jak wyglądam? - wcisnął na usta kwadratowy uśmiech, nie mający za wiele wspólnego z radością -..pewnie nie szukasz papierosów dla mnie? - mruknął, gdy dziewczyna usiadła wertując przepastne połacie swojej torebki. Westchnął tylko, gdy pokazała mu swoje znalezisko - Czym sobie zasłużyłem na ten - wątpliwej radości - przywilej...- skrzywił się, ale nawet nie próbował jej zatrzymywać. I tak postawiłaby na swoim. W tym byli bardzo do siebie podobni. Prawdziwie Skamanderowa krew. Z głupim wyrazem na spierzchniętych ustach przyglądał się pierwszym kreślonym dziełom Judith. W końcu sam sięgnął po wolny flamaster, uroczo różowy. W źrenicach zapalił się złośliwy ognik i momentalnie, na ramieniu siostry powstała piękna, różowa linia - Będziemy przynajmniej kwita - pamiętał, jak będąc dużo młodszym, zdarzało się, by małe, stworzenie, potocznie nazywane jego siostrą, dopadło się do niego w wakacje, gdy spał. Z kredkami, które wcześniej zostawiła Jude. I prawdopodobnie, po przebudzeniu, miał na sobie serię obrazów, zupełnie podobnych, do tych, które kreśliła własnie starsza wersja tej małej istoty.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ten gburowaty nastrój braciszka sprawiał że miała coraz większe problemy z opanowaniem śmiechu. - Wyglądasz cudownie - zapewniła go ochoczo kiwając przy tym potakująco głową. Ten zdecydowanie przerysowany gest tylko podkreślał komizm całej sytuacji. Takie przynajmniej było zdanie Jude która od razu przestała żałować, że przekroczyła próg szpital a zaczęła zachodzić w głowę dla czego nie zabrała ze sobą aparatu - Jak marzenie pielęgniarek i uzdrowicielek. Widziałam kilka ciekawych na korytarzu. Chętnie się tobą zaopiekują - dodała kąśliwie. Był to oczywiście przytyk do tego, że Sam nie miał gości. Gdzie ten wianuszek kobiet który miał się pojawić gdy tylko przekroczyła próg jego sali? Co jest braciszku? Czyżby stracił resztki swojego aurorskiego uroku? Skoro tak wyglądasz to w sumie nic w tym dziwnego. Dlatego zanim jeszcze usiadła odgarnęła mu kilka kosmyków włosów z twarzy - Masz złamaną nogę czy rękę bo teraz nie jestem pewna? - spytała przesuwając szare tęczówki od gipsu aż po to naburmuszone czoło.
- Musisz się uśmiechnąć. Jeszcze dostaniesz zmarszczek i przestaniesz być taki śliczny - mruknęła zbyt zajęta odwzorowaniem przebiśniegu by patrzyć co ona tam kombinuje. - Martwię się o ciebie braciszku - dodała dramatycznym tonem nie zapominając przy tym o równie teatralnym westchnięciu. - Ktoś przecież musi - tu akurat miała racje. Ktoś przecież musi się martwić o biednego braciszka. Jeszcze mu kiedyś kręgosłup strzeli od dźwigana całego świata na swoich barkach. To dopiero będzie zabawne! Sarknęła w duchu. Czyżby szukała kolejnego powodu żeby przedłużyć swoją wizytę w Anglii? - Ej- krzyknęła gdy tylko poczuła jak flamaster przesuwa się po jej ciele. Posłała bratu wyjątkowe urażone spojrzenie. - Ta ja się tu staram a ty się tak odpłacasz? - ktoś się chyba zdenerwował - Nie dostaniesz papierosów - uniosła dumnie brodę a w szarych oczach pojawiły się złośliwe ogniki. Tytoń jedną z niewielu rzeczy, która łączyła rodzeństwo Skamaner? Jude zastanawiała się teraz tylko nad tym czy może nie zacząć przy nim palić by trochę go podenerwować.
- Musisz się uśmiechnąć. Jeszcze dostaniesz zmarszczek i przestaniesz być taki śliczny - mruknęła zbyt zajęta odwzorowaniem przebiśniegu by patrzyć co ona tam kombinuje. - Martwię się o ciebie braciszku - dodała dramatycznym tonem nie zapominając przy tym o równie teatralnym westchnięciu. - Ktoś przecież musi - tu akurat miała racje. Ktoś przecież musi się martwić o biednego braciszka. Jeszcze mu kiedyś kręgosłup strzeli od dźwigana całego świata na swoich barkach. To dopiero będzie zabawne! Sarknęła w duchu. Czyżby szukała kolejnego powodu żeby przedłużyć swoją wizytę w Anglii? - Ej- krzyknęła gdy tylko poczuła jak flamaster przesuwa się po jej ciele. Posłała bratu wyjątkowe urażone spojrzenie. - Ta ja się tu staram a ty się tak odpłacasz? - ktoś się chyba zdenerwował - Nie dostaniesz papierosów - uniosła dumnie brodę a w szarych oczach pojawiły się złośliwe ogniki. Tytoń jedną z niewielu rzeczy, która łączyła rodzeństwo Skamaner? Jude zastanawiała się teraz tylko nad tym czy może nie zacząć przy nim palić by trochę go podenerwować.
- Tak wiem, zawsze wyglądam cudowanie - obdarował siostrę kwadratowym uśmiechem, szczerząc niemiłosiernie długo białe zęby - Już? Mogę przestać? - po czym przeniósł zrezygnowane spojrzenie czarnych tęczówek na Skamanderównę. Mimo nagromadzonej irytacji, wolał, gdy Jude uśmiechała się, nawet - jeśli miała jeździła beztrosko po jego braterskiej dumie. Taki widocznie urok posiadania młodego rodzeństwa, szczególnie - tak wyjątkowej siostrzyczki. Mimo pozornie beztroskiego wyrazu twarzy, zdawał sobie sprawę, że kryła ciemne chmury myśli. Tylko...tak, jak ona z łatwością czytała z niego emocja, tak - on potrafił dotrzeć do niej prawdziwej. O różnicach można było mówić wiele, to ona odziedziczyła po ojcu jasne, przykuwające uwagę spojrzenie szaroniebieskich źrenic. To ona zgarnęła uśmiech, którym ich matka zauroczyła ojca. I to ona w końcu była oczkiem w głowie rodziców, chociaż - ten ostatni element przez ostatni czas dosyć diametralnie się zmieniał.
Obserwował dłoń, która sięgnęła jego potarganych włosów i odnalazł w geście naturalną, nie obleczoną w dystans czułość. Przyjemne, chociaż zaskakujące uczucie, przypominające dawną Jude. - Nie przestanę, urodę mamy wpisaną w krew Skamanderów. Takie nasze przekleństwo - nachylił się nad głową dziewczyny patrząc, jak kolejne kolorowe kreski pojawiają się na jego usztywnionej nodze - To martwimy się razem - burknął, ignorując teatralny ton - ale ja sobie poradzę - jak zawsze. To on miał chronić i troszczyć się o siostrę, nie odwrotnie, tylko "mała" siostrzyczka, coś często o tym zapominała.
- Też się staram! Nie doceniasz moich artystycznych zapędów? - odsunął się, a kolorowy flamaster zawisł niebezpiecznie blisko kobiecej twarzy - Zawsze mogłabyś mieć wąsy, jak ja, tylko..różowe - uśmiechnął się szeroko, szczerze, a wygięcie warg zbladło w dwie sekundy później. To były już ciężkie argumenty. Samuel odchylił się nieszczęśliwszy, splatając ramiona na piersi. W dłoni nadal zaciskał rysik, a twarz odwrócił w stronę zamglonego okna. - Jude, muszę zapalić - dodał po chwili, jakby stwierdzał największą z możliwych prawd o sobie. Od poprzedniego dnia - nie pozwolili mu nawet przejść obok palącego. Nie mówiąc o własnych papierosach.
Obserwował dłoń, która sięgnęła jego potarganych włosów i odnalazł w geście naturalną, nie obleczoną w dystans czułość. Przyjemne, chociaż zaskakujące uczucie, przypominające dawną Jude. - Nie przestanę, urodę mamy wpisaną w krew Skamanderów. Takie nasze przekleństwo - nachylił się nad głową dziewczyny patrząc, jak kolejne kolorowe kreski pojawiają się na jego usztywnionej nodze - To martwimy się razem - burknął, ignorując teatralny ton - ale ja sobie poradzę - jak zawsze. To on miał chronić i troszczyć się o siostrę, nie odwrotnie, tylko "mała" siostrzyczka, coś często o tym zapominała.
- Też się staram! Nie doceniasz moich artystycznych zapędów? - odsunął się, a kolorowy flamaster zawisł niebezpiecznie blisko kobiecej twarzy - Zawsze mogłabyś mieć wąsy, jak ja, tylko..różowe - uśmiechnął się szeroko, szczerze, a wygięcie warg zbladło w dwie sekundy później. To były już ciężkie argumenty. Samuel odchylił się nieszczęśliwszy, splatając ramiona na piersi. W dłoni nadal zaciskał rysik, a twarz odwrócił w stronę zamglonego okna. - Jude, muszę zapalić - dodał po chwili, jakby stwierdzał największą z możliwych prawd o sobie. Od poprzedniego dnia - nie pozwolili mu nawet przejść obok palącego. Nie mówiąc o własnych papierosach.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 16.09.16 10:33, w całości zmieniany 1 raz
- Jakie to miłe z twojej strony, że powiedziałeś „ nasza”- mimo specyficznej relacji jaka obecnie ich wiązała Judith wciąż była łasa na wszystkie podkreślenia łączących ich więzi. Jedna z niewielu pozostałości po wychudzonej i niepozbieranej małej dziewczynce która wiecznie biegała ze swoim bratem. Uniosła nieznacznie brwi słysząc jego kolejną wypowiedź. Już miała coś powiedzieć ale zamiast tego przewróciła oczami. - To powinno być motto naszej rodziny. „Ale ja sobie poradzę” napisane po celtycku, gaelicku, łacinie czy francusku. Najlepiej wielkimi złotymi literami na czarnym tle - mruknęła już to sobie wyobrażając. - Też coś „ ale ja sobie poradzę” - prychnęła ledwo słyszalnie. Czy ona też brzmi tak idiotycznie gdy twierdzi, że jest samowystarczalna i nie potrzebuje niczyjej pomocy? Może Skamanderom przydałoby się jednak inne motto? Na przykład: jesteśmy piękni ale uparci jak osły. Idealny opis całej rodziny!
- Ale twoje artystyczne zapędy skończą się moją krzywdą - uzmysłowiła mu tą przykrą prawdę po czym odsunęła się od niebezpiecznego rysika i jeszcze groźniejszej ręki która go dzierżyła. Wyobraziła sobie siebie z wąsem i aż ją otrzepało. - Taka włochata glizda tuż nad wargą. Okropność! - dalej naigrawała się z brata. - Jaki chłopak by mnie wtedy pocałował co? - spytała spoglądając na niego. Wygięła usta w podkówkę dla lepszego efektu. Wiedziała, że wchodzi na grząski grunt i jeśli Samuel miałby cokolwiek do powiedzenia w tej kwestii to pewnie resztę życia spędziła w klasztorze. Kto lepiej wie jak chętnie mężczyźni łamią damskie serca niż sam przystojny auror na motorze? Uśmiechnęła się figlarnie i sięgnęła po swoją torebkę. Wyciągnęła z niej paczkę papierosów. - Wiem braciszku wiem - nie przestając się uśmiechać wyciągnęła jednego i odpaliła go na oczach Sama. Zaciągnęła się i wypuściła dym w stronę tego połamańca. Widząc jego przepełnioną bólem minę zacmokała z dezaprobatą. Rzuciła w jego stronę paczkę i zapalniczkę. - Widzisz jaką masz dobrą siostrę? - spytała zaciągając się po raz kolejny.
- Ale twoje artystyczne zapędy skończą się moją krzywdą - uzmysłowiła mu tą przykrą prawdę po czym odsunęła się od niebezpiecznego rysika i jeszcze groźniejszej ręki która go dzierżyła. Wyobraziła sobie siebie z wąsem i aż ją otrzepało. - Taka włochata glizda tuż nad wargą. Okropność! - dalej naigrawała się z brata. - Jaki chłopak by mnie wtedy pocałował co? - spytała spoglądając na niego. Wygięła usta w podkówkę dla lepszego efektu. Wiedziała, że wchodzi na grząski grunt i jeśli Samuel miałby cokolwiek do powiedzenia w tej kwestii to pewnie resztę życia spędziła w klasztorze. Kto lepiej wie jak chętnie mężczyźni łamią damskie serca niż sam przystojny auror na motorze? Uśmiechnęła się figlarnie i sięgnęła po swoją torebkę. Wyciągnęła z niej paczkę papierosów. - Wiem braciszku wiem - nie przestając się uśmiechać wyciągnęła jednego i odpaliła go na oczach Sama. Zaciągnęła się i wypuściła dym w stronę tego połamańca. Widząc jego przepełnioną bólem minę zacmokała z dezaprobatą. Rzuciła w jego stronę paczkę i zapalniczkę. - Widzisz jaką masz dobrą siostrę? - spytała zaciągając się po raz kolejny.
- Bo jestem miły, nie było widać? - chyba jako jedna z niewielu, to Jude potrafiła przeniknąć Samuelową naturę. Nawet jeśli nie znała źródeł jego zachowań, prawdopodobnie wyczuwała, że gdzieś tam kryje się odpowiedź. Tylko brat zatarasował ją i zamknął, nie pozwalając zajrzeć światłu do wewnątrz. I to chyba oboje rozumieli doskonale. Każdy miał swoje tajemnice, każdy chował - szczególnie przed najbliższymi cienie, które zalegały na dnie serca. To chyba była właściwość niemal każdego. Nie zdarzało się zbyt często, by kogoś ominęły wydarzeniowe rany...;potrząsnął głową odganiając myśli, sięgające zbyt głębokiego polotu, jak na wciąż zirytowany stan.
- Nie żebym już tego motta gdzieś nie słyszał - mruknął - widocznie już gdzieś zostało zapisane i nam wplecione w sposób życia - wolałby, aby zasadność jego słów dotyczyła tylko jego osoby. Nawet jeśli Jude była dorosła (a przynajmniej tak twierdziła), ciężko było mu zaakceptować fakt, że potrafiła sobie radzić bez jego pomocy. Chciałby...zachować tę dawną dziewczynkę, co mimo jego zirytowanych pomruków, lgnęła do niego i ufała bezgranicznie, nawet gdy wierzgającą i przerzuconą przez ramię, odstawiał do domu, gdy wykradała się za nim na (pseudo) quidditchowe boisko. A teraz? Co się z nimi stało?
- Jaka krzywdą? Mojej ślicznej siostrzyczce nic nie zaszkodzi...no...może te wąsy byłyby nieco zdradliwe, ale... - zawiesił głos, jakby rzeczywiście wyobrażał sobie dziewczynę z paradującą pod nosem różową kreską. Brew mu zadrgała dopiero, gdy panna Skamander wkroczyła na jeszcze bardziej drażliwy temat (przynajmniej dla aurora) - To może rzeczywiście ci je dorysuję, jakieś zaklęcie też się znajdzie... - mówił mrużąc oczy, powoli przekształcając żart w niepokojącą przestrogę - Jeśli jakiś do ciebie zbliży, to będzie miał większą krzywdę, wierz mi - smutna mina nie działała, albo inaczej - działała, ale w odwrotnym sensie. Przez takie zachowania wciąż wydawała mu się tą dawną, słodką uroczą istotką, do której...nie pozwoliłby się zbliżyć komukolwiek o płci do niej przeciwnej. Wiedział co w męskich głowach siedziało. Gdyby nie był jej bratem, sam siebie by do niej nie przepuścił.
Potem dostał karę. Z nieszczęśliwą miną patrzył jak odpala papierosa, a on sam czuł, jak coś niebezpiecznie przewraca się w jego żołądku. Zacisnął wargi, by po chwili w locie pochwycić zdobycz. Zanim jednak odpalił, zanim uchylił okno, wpuszczając mroźne powietrze, zanim poprosił Jude, by domknęła drzwi do sali, chroniąc przez wścibskim okiem starszych uzdrowicieli, odłożył i paczkę i zapalniczkę na udzie. Jego dłonie powędrowały do twarzy siostry, by przybliżyć ją do siebie i ucałować w sam czubek nosa - Wiem - uśmiechnął się, mrużąc jedno oko, by kilka sekund później w końcu zaciągać się drażniącym płuca dymem - Pozwolę ci nawet bez marudzenia dokończyć swoje dzieło - kiwnął głową, wskazując gestem flamastry.
- Nie żebym już tego motta gdzieś nie słyszał - mruknął - widocznie już gdzieś zostało zapisane i nam wplecione w sposób życia - wolałby, aby zasadność jego słów dotyczyła tylko jego osoby. Nawet jeśli Jude była dorosła (a przynajmniej tak twierdziła), ciężko było mu zaakceptować fakt, że potrafiła sobie radzić bez jego pomocy. Chciałby...zachować tę dawną dziewczynkę, co mimo jego zirytowanych pomruków, lgnęła do niego i ufała bezgranicznie, nawet gdy wierzgającą i przerzuconą przez ramię, odstawiał do domu, gdy wykradała się za nim na (pseudo) quidditchowe boisko. A teraz? Co się z nimi stało?
- Jaka krzywdą? Mojej ślicznej siostrzyczce nic nie zaszkodzi...no...może te wąsy byłyby nieco zdradliwe, ale... - zawiesił głos, jakby rzeczywiście wyobrażał sobie dziewczynę z paradującą pod nosem różową kreską. Brew mu zadrgała dopiero, gdy panna Skamander wkroczyła na jeszcze bardziej drażliwy temat (przynajmniej dla aurora) - To może rzeczywiście ci je dorysuję, jakieś zaklęcie też się znajdzie... - mówił mrużąc oczy, powoli przekształcając żart w niepokojącą przestrogę - Jeśli jakiś do ciebie zbliży, to będzie miał większą krzywdę, wierz mi - smutna mina nie działała, albo inaczej - działała, ale w odwrotnym sensie. Przez takie zachowania wciąż wydawała mu się tą dawną, słodką uroczą istotką, do której...nie pozwoliłby się zbliżyć komukolwiek o płci do niej przeciwnej. Wiedział co w męskich głowach siedziało. Gdyby nie był jej bratem, sam siebie by do niej nie przepuścił.
Potem dostał karę. Z nieszczęśliwą miną patrzył jak odpala papierosa, a on sam czuł, jak coś niebezpiecznie przewraca się w jego żołądku. Zacisnął wargi, by po chwili w locie pochwycić zdobycz. Zanim jednak odpalił, zanim uchylił okno, wpuszczając mroźne powietrze, zanim poprosił Jude, by domknęła drzwi do sali, chroniąc przez wścibskim okiem starszych uzdrowicieli, odłożył i paczkę i zapalniczkę na udzie. Jego dłonie powędrowały do twarzy siostry, by przybliżyć ją do siebie i ucałować w sam czubek nosa - Wiem - uśmiechnął się, mrużąc jedno oko, by kilka sekund później w końcu zaciągać się drażniącym płuca dymem - Pozwolę ci nawet bez marudzenia dokończyć swoje dzieło - kiwnął głową, wskazując gestem flamastry.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ugryzła się porządnie w język i po chwilę dodała z dziwnym spokojem. - Ty zawsze jesteś oazą cnót i zalet braciszku - żadnego złośliwego uśmieszku ani przewracania oczami. Niby po co miałaby to robić? Przecież i tak wiedział, że Judith się z niego nabija. Od nadmuchiwania aurrorowego ego są inni.
- Czyli mówiąc w skrócie - nawiązała do jego słów na temat rodzinnego motta - Mamy upór w genach- stwierdziła kiwając potakująco głową dla podkreślenia swoich słów. - To dla czego wszyscy się na mnie denerwowali jak ich nie słuchałam ale ich śledziłam? - rzuciła bratu lekko rozbawione spojrzenie. Nie, jeszcze nie nauczyła się czytać w umysłach innych ludzi, po prostu sama często lubiła powracać do tych radosnych chwil. Gdyby ktoś się jej spytał stwierdziłaby, że ma większe prawo do pewnej dozy melancholii niż jej brat. Chociaż może lepiej nie zastanawiać się kto z rodzeństwa Skamander ma obecnie cięższy żywot.
Cudem nie wybuchła śmiechem słysząc te dość dziecinne groźby. Poklepała go po gipsie ( w cichej nadziei, że to go za boli) i zacmokała z dezaprobatą. - Już o tym rozmawialiśmy braciszku. - przypomniała mu kręcąc z niezadowoleniem głową. - Nie możesz być sadystą i skazywać mnie na wieczną samotność - wygięła usta w podkówkę. To nie tak, że sama się na nią nie skazywała. Chciała po prostu trochę się z nim podrażnić. Jak coś zdąży mu uciec zanim wygramoli się z łóżka - Musisz się przystosować do myśli, że będziesz miał przynajmniej kilku szwagrów w swoim życiu. Bycie z jednym człowiekiem ostatnio zrobiło się niemodne - wzruszyła obojętnie ramionami. Starała się unikać patrzenia w stronę brata. Wiedziała, że zacznie się śmiać gdy tylko dostrzeże jego wyraz twarzy. - Tylko pamiętaj, nie możesz mówić mamie bo dostanie palpitacji - ostrzegła go siląc się na poważny ton głosu. Wspomnienie matki było błędem. Wesoły humor Judith raptownie przygasł. Ocknęła się dopiero wtedy gdy trzeba było zabezpieczyć cały pokój przed kontrolą anty tytoniową. Chwilę później ponownie rozsiadła się wygodnie na łóżku brata. - Czuje się tak bardzo doceniona- burknęła i wzięła się znów za ozdabianie gipsu. Gdy Sam zapewnił ją, że dalszy etap prac twórczy odbędzie się bez jego jęczenie uniosła na niego wzrok uśmiechając się od ucha do ucha. - Będziesz miał ładne różyczki - poinformowała go jednocześnie sięgając po czerwony flamaster.
- Czyli mówiąc w skrócie - nawiązała do jego słów na temat rodzinnego motta - Mamy upór w genach- stwierdziła kiwając potakująco głową dla podkreślenia swoich słów. - To dla czego wszyscy się na mnie denerwowali jak ich nie słuchałam ale ich śledziłam? - rzuciła bratu lekko rozbawione spojrzenie. Nie, jeszcze nie nauczyła się czytać w umysłach innych ludzi, po prostu sama często lubiła powracać do tych radosnych chwil. Gdyby ktoś się jej spytał stwierdziłaby, że ma większe prawo do pewnej dozy melancholii niż jej brat. Chociaż może lepiej nie zastanawiać się kto z rodzeństwa Skamander ma obecnie cięższy żywot.
Cudem nie wybuchła śmiechem słysząc te dość dziecinne groźby. Poklepała go po gipsie ( w cichej nadziei, że to go za boli) i zacmokała z dezaprobatą. - Już o tym rozmawialiśmy braciszku. - przypomniała mu kręcąc z niezadowoleniem głową. - Nie możesz być sadystą i skazywać mnie na wieczną samotność - wygięła usta w podkówkę. To nie tak, że sama się na nią nie skazywała. Chciała po prostu trochę się z nim podrażnić. Jak coś zdąży mu uciec zanim wygramoli się z łóżka - Musisz się przystosować do myśli, że będziesz miał przynajmniej kilku szwagrów w swoim życiu. Bycie z jednym człowiekiem ostatnio zrobiło się niemodne - wzruszyła obojętnie ramionami. Starała się unikać patrzenia w stronę brata. Wiedziała, że zacznie się śmiać gdy tylko dostrzeże jego wyraz twarzy. - Tylko pamiętaj, nie możesz mówić mamie bo dostanie palpitacji - ostrzegła go siląc się na poważny ton głosu. Wspomnienie matki było błędem. Wesoły humor Judith raptownie przygasł. Ocknęła się dopiero wtedy gdy trzeba było zabezpieczyć cały pokój przed kontrolą anty tytoniową. Chwilę później ponownie rozsiadła się wygodnie na łóżku brata. - Czuje się tak bardzo doceniona- burknęła i wzięła się znów za ozdabianie gipsu. Gdy Sam zapewnił ją, że dalszy etap prac twórczy odbędzie się bez jego jęczenie uniosła na niego wzrok uśmiechając się od ucha do ucha. - Będziesz miał ładne różyczki - poinformowała go jednocześnie sięgając po czerwony flamaster.
- Prawda? - niemal odruchowo uśmiechnął się, gdzieś na granicach świadomości przypominając sobie te wszystkie razy, gdy tłumaczył dosadnie łopatologicznie adoratorom Jude, żeby uważali co robią. Oczywiście wtedy, gdy nie widziała go Jude, chociaż - stawiał swoją różdżkę, że doskonale zdawał sobie sprawę, dlaczego raptownie niektórzy tracili nią zainteresowanie. Pośpiesznie. Przecież..nie byli jej warci. A już szczególnie, cały ten Bott. Chociaż ten bardzo długo trzymał się..."zasad". Chyba.
-...Pewnie dlatego, ze potrafisz być upierdliwa, a niektórzy musza cię wtedy odnosić do domu - skwitował całkiem poważnie. Nawet jeśli doskonale pamiętał wierzgającą zawzięcie, chuderlawą dziewczynkę, która uparcie za nim łaziła. Był dumny tylko wtedy, gdy z podziwem patrzyła, jak niedorostek grał w podwórkowego quidditcha. A potem...wszystko się zmieniło. On, jego wizja świata, siostra i jej...zmiany w każda pełnię.
- Masz mnie - nic sobie nie robił ze słów siostry. Ciężko było mu przełknąć, że jakikolwiek mężczyzna mógł mieć ją "dla siebie". A tych, którym pozwoliłby kręcić się wokół niej - mógł policzyć na palcach. I wszyscy byli zajęci. Jeśli kiedykolwiek miał zaakceptować kogoś. Musiał być pewien, że był warty stać u boku młodszej Skamander. I nawet nie zastanawiał się nad faktem, że sam siebie też skazywał na ciągłą samotność. Chciał mieć przy sobie tylko jedna kobietę, której już mieć nigdy nie mógł. I dziś nie pamiętał, dlaczego nigdy nie powiedział Jude o tym, co stało się prawie 7 lat temu. I dlaczego tak nagle zdecydował się wtedy na ścieżkę aurora - Ty też musisz się do tego przyzwyczajać, jak jeden po drugim będą znikali - odpowiedział prawie na wydechu, chociaż beztrosko. Prawie zapominał, gdzie się znajdował. I dlaczego - Nie powiem, chyba lepiej żeby nie wiedziała o wielu rzeczach - kiwnął głową. nauczył się, że matki...zawsze wiedziały swoje i widziały więcej niż się im mówiło. Tak było z Gabrielle, chociaż nigdy nie przyznała się, że cokolwiek wiedziała. Mógł się mylić, ale...mógł przypuszczać, domyśli się także zmian, które targały małą Jude - Widzisz, zawsze możesz na mnie liczyć - czasami aż za bardzo. I wtedy, kiedy tego nie chciała, albo nie potrzebowała. Wciąż byłą młodszą, niezależnie od tego, czy była (bo była niestety) już dorosła - A mogę mieć fiołki? - zatrzymał w palcach flamaster, po który sięgała dziewczyna, tym samym podsuwając jej ten w kolorze fletu, a przynajmniej niebieskiego - Tylko się postaraj - dodał, ostatni raz zaciągając się papierosem, który w końcu trzeba było zagasić - Dobrze, że to ty przyszłaś. - na innych gości nie miał ochoty.
-...Pewnie dlatego, ze potrafisz być upierdliwa, a niektórzy musza cię wtedy odnosić do domu - skwitował całkiem poważnie. Nawet jeśli doskonale pamiętał wierzgającą zawzięcie, chuderlawą dziewczynkę, która uparcie za nim łaziła. Był dumny tylko wtedy, gdy z podziwem patrzyła, jak niedorostek grał w podwórkowego quidditcha. A potem...wszystko się zmieniło. On, jego wizja świata, siostra i jej...zmiany w każda pełnię.
- Masz mnie - nic sobie nie robił ze słów siostry. Ciężko było mu przełknąć, że jakikolwiek mężczyzna mógł mieć ją "dla siebie". A tych, którym pozwoliłby kręcić się wokół niej - mógł policzyć na palcach. I wszyscy byli zajęci. Jeśli kiedykolwiek miał zaakceptować kogoś. Musiał być pewien, że był warty stać u boku młodszej Skamander. I nawet nie zastanawiał się nad faktem, że sam siebie też skazywał na ciągłą samotność. Chciał mieć przy sobie tylko jedna kobietę, której już mieć nigdy nie mógł. I dziś nie pamiętał, dlaczego nigdy nie powiedział Jude o tym, co stało się prawie 7 lat temu. I dlaczego tak nagle zdecydował się wtedy na ścieżkę aurora - Ty też musisz się do tego przyzwyczajać, jak jeden po drugim będą znikali - odpowiedział prawie na wydechu, chociaż beztrosko. Prawie zapominał, gdzie się znajdował. I dlaczego - Nie powiem, chyba lepiej żeby nie wiedziała o wielu rzeczach - kiwnął głową. nauczył się, że matki...zawsze wiedziały swoje i widziały więcej niż się im mówiło. Tak było z Gabrielle, chociaż nigdy nie przyznała się, że cokolwiek wiedziała. Mógł się mylić, ale...mógł przypuszczać, domyśli się także zmian, które targały małą Jude - Widzisz, zawsze możesz na mnie liczyć - czasami aż za bardzo. I wtedy, kiedy tego nie chciała, albo nie potrzebowała. Wciąż byłą młodszą, niezależnie od tego, czy była (bo była niestety) już dorosła - A mogę mieć fiołki? - zatrzymał w palcach flamaster, po który sięgała dziewczyna, tym samym podsuwając jej ten w kolorze fletu, a przynajmniej niebieskiego - Tylko się postaraj - dodał, ostatni raz zaciągając się papierosem, który w końcu trzeba było zagasić - Dobrze, że to ty przyszłaś. - na innych gości nie miał ochoty.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Przewróciła oczami gdy Sam przywołał te wszystkie razy podczas których siłą odstawiał ją do domu. - Miałam nogi i teraz też mam - zastukała obcasami butów o siebie dla zademonstrowania, że jej kończyny są całkiem sprawne. - Nikt i nigdy nie kazał traktować mnie jak worek ziemniaków. - dodała z wyraźnym oburzeniem. Niby która dziewczyna młodsza lub troszkę starsza chciała być przerzucana przez ramię wielkiego włochatego trolla?
Parsknęła cichym śmiechem słysząc jego zapewnienia. - I do końca życia ja będę gotować obiady a ty swoją złą energię będziesz osuszał moje biedne rośliny. Nie mogę nawet jednej paprotki zostawić w kuchni żeby nie umarła. Moja sypialnia powoli zaczyna przypominać ogród botaniczny. Jak mnie kiedyś wkurzysz to na środku salonu postawie bijącą wierzbę albo zasadzę w twojej sypialni wrzeszczące żonkile. - pożaliła się światu na swój ciężki los. Chociaż wizja siedemdziesięcioletniego Samuela i sześciesięcioletniej Judith mogła się wydawać naprawdę zabawna. Ciekawe które z nich ogłuchło by jako pierwsze. Na razie jeszcze nawet nie pomyślała o tym, że mogłaby opuścić mieszkanie brata. Nie chciała zostawić go samego bo przecież wiedziała, że tylko Skamander może zrozumieć drugiego Skamandera. Ktoś musiał przecież pilnować czy po nocy spędzonej gdzieś w głębi lasu wróci bezpiecznie do domu. Ktoś musiał przecież być obok gdy w końcu zdecyduje się wyznać co go tak odmieniło. Albo po prostu wciąż żyła nadzieją, że w końcu uda się jej ponownie opuścić Anglię. Może to takie proste i nie należy tworzyć historii o wielkiej zażyłości pomiędzy rodzeństwem.
- Będzie więcej miejsca na następnych - wzruszyła ramionami zupełnie nie przejmując się tą groźbą. Ale to przynajmniej sprawiło, że jej myśli odpłynęły w trochę weselsze rejony. Kiwnęła głową w geście zgody a potem uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Wiem, wiem jesteś moim rycerzem w lśniące zbroi. Może kiedyś się nawet do tego przyzwyczaję - zaśmiała się pod nosem. Przecież nadopiekuńczość Sama z reguły była całkiem zabawna. Pomijając oczywiście te momenty w których była wyjątkowo irytująca.
- Że niby róże są mało męskie? - spytała unosząc brwi ku górze - Wstydził byś się hołdować podobnym stereotypom bracie - zganiła go ale i tak sięgnęła po niebieski falanster. - Nie wątp w moje zdolności artystyczne - ostrzegła grążąc jednocześnie otwartym flamastrem. Przez chwilę skupiła się na rysunku ale gdy słowa brata w końcu do niej dotarły uniosła wzrok znad swojego dzieła. - Uważaj bo się wzruszę - burknęła i wróciła do tworzenia kwiatów.
Parsknęła cichym śmiechem słysząc jego zapewnienia. - I do końca życia ja będę gotować obiady a ty swoją złą energię będziesz osuszał moje biedne rośliny. Nie mogę nawet jednej paprotki zostawić w kuchni żeby nie umarła. Moja sypialnia powoli zaczyna przypominać ogród botaniczny. Jak mnie kiedyś wkurzysz to na środku salonu postawie bijącą wierzbę albo zasadzę w twojej sypialni wrzeszczące żonkile. - pożaliła się światu na swój ciężki los. Chociaż wizja siedemdziesięcioletniego Samuela i sześciesięcioletniej Judith mogła się wydawać naprawdę zabawna. Ciekawe które z nich ogłuchło by jako pierwsze. Na razie jeszcze nawet nie pomyślała o tym, że mogłaby opuścić mieszkanie brata. Nie chciała zostawić go samego bo przecież wiedziała, że tylko Skamander może zrozumieć drugiego Skamandera. Ktoś musiał przecież pilnować czy po nocy spędzonej gdzieś w głębi lasu wróci bezpiecznie do domu. Ktoś musiał przecież być obok gdy w końcu zdecyduje się wyznać co go tak odmieniło. Albo po prostu wciąż żyła nadzieją, że w końcu uda się jej ponownie opuścić Anglię. Może to takie proste i nie należy tworzyć historii o wielkiej zażyłości pomiędzy rodzeństwem.
- Będzie więcej miejsca na następnych - wzruszyła ramionami zupełnie nie przejmując się tą groźbą. Ale to przynajmniej sprawiło, że jej myśli odpłynęły w trochę weselsze rejony. Kiwnęła głową w geście zgody a potem uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Wiem, wiem jesteś moim rycerzem w lśniące zbroi. Może kiedyś się nawet do tego przyzwyczaję - zaśmiała się pod nosem. Przecież nadopiekuńczość Sama z reguły była całkiem zabawna. Pomijając oczywiście te momenty w których była wyjątkowo irytująca.
- Że niby róże są mało męskie? - spytała unosząc brwi ku górze - Wstydził byś się hołdować podobnym stereotypom bracie - zganiła go ale i tak sięgnęła po niebieski falanster. - Nie wątp w moje zdolności artystyczne - ostrzegła grążąc jednocześnie otwartym flamastrem. Przez chwilę skupiła się na rysunku ale gdy słowa brata w końcu do niej dotarły uniosła wzrok znad swojego dzieła. - Uważaj bo się wzruszę - burknęła i wróciła do tworzenia kwiatów.
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź