Sala numer dwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
Niedawna wojna zrobiła z Mungiem swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu; pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
| Stąd
Zajęta pielęgnowaniem innych umiejętności Charlie zaniedbała wszelkie aktywności artystyczne i taneczne. Jako dziecko umiała rysować czy śpiewać, ale już dość dawno tego nie robiła, nigdy nie miała szczególnego talentu ani ciągotek do takich spraw. Czy w ogóle pamiętałaby, jak wydać z siebie ładne dźwięki? W dorosłości nie było na podobne rzeczy czasu. Spróbowała zagrać niezgrabną melodię właściwie tylko w akcie desperacji, w podrygu naiwnej nadziei, że może jej szczere chęci pozwolą uspokoić ducha i dokończyć naprawę magii. Ale zjawa pięknej kobiety nie była zadowolona z usłyszanego rzępolenia. Ani Ben, ani Charlie nie zadowolili jej wysokich wymagań.
Ich uszy przeszył przeraźliwy pisk, wwiercający się w sam środek jej umysłu. Jęknęła i przytknęła obie dłonie do uszu, ale to nic nie pomogło. Nadal słyszała ten straszny jazgot i miała wrażenie, jakby jej uszy lada chwila miały eksplodować. Ten dźwięk sprawiał niesamowity ból, i aż trudno było uwierzyć, że duchy są zdolne do tak potwornych krzyków, zadających realną krzywdę.
Pośród tych jęków poczuła jeszcze chwytającą ją dłoń Bena. Pozwoliła, by pociągnął ją za sobą i razem opuścili siedlisko anomalii, wydostając się na zewnątrz. Charlie z nieskrywaną ulgą powitała ciszę, choć nadal doskwierała jej ogromna migrena. Skronie pulsowały bólem, a twarz była wyjątkowo blada nawet jak na nią. Kręciło jej się w głowie i chwiała się na nogach. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebowali pomocy uzdrowiciela.
- Szkoda, że się nie udało – szepnęła cicho, kiedy szli jedną z alejek. Naprawdę tego żałowała. Byli blisko sukcesu, i gdyby nie ich antytalenty muzyczne, mieli szansę doprowadzić sprawę do końca. No cóż, pozytyw całej sprawy był taki, że Charlie wiedziała już mniej więcej, jak wygląda takie starcie z anomalią i była mądrzejsza o nowe doświadczenie.
Na szczęście udało im się złapać Błędnego Rycerza, którym dostali się do szpitala. Jazda była trudna, biorąc pod uwagę, że przy każdym gwałtowniejszym podrygu pojazdu skronie Charlie znów przeszywał ból, ale niedługo później dostali się na miejsce. Fortunnie dla nich, ofiary anomalii były w Mungu tak częstym widokiem, że ich pojawienie się z takimi obrażeniami nie budziło większych podejrzeń. Nie byli pierwszymi ani ostatnimi, którzy zjawiali się tu w takim stanie. Pracująca dla Munga Charlie co nieco o tym wiedziała.
Uzdrowicielka, która ich przyjęła, znała Charlie, więc leczenie poszło szybko, sprawnie i bez zbędnych pytań. Po kilku zaklęciach poczuła ogromną ulgę, a ból zniknął jak ręką odjął. Nic już jej nie było.
- Jak się czuje Hannah? – zapytała Bena, kiedy już zostali uleczeni i uzdrowicielka wyszła. Chciała się upewnić, jak się czuła jej kuzynka. W najbliższych dniach mogła już przejść wszczepienie nowego oka, bo jego dojrzewanie w eliksirze dobiegało końca. Za kilka dni będzie zdrowa, co podnosiło Charlie na duchu, choć towarzyszył jej też strach, że ci, którzy ją skrzywdzili, nadal mogli skrzywdzić też innych członków Zakonu.
Zajęta pielęgnowaniem innych umiejętności Charlie zaniedbała wszelkie aktywności artystyczne i taneczne. Jako dziecko umiała rysować czy śpiewać, ale już dość dawno tego nie robiła, nigdy nie miała szczególnego talentu ani ciągotek do takich spraw. Czy w ogóle pamiętałaby, jak wydać z siebie ładne dźwięki? W dorosłości nie było na podobne rzeczy czasu. Spróbowała zagrać niezgrabną melodię właściwie tylko w akcie desperacji, w podrygu naiwnej nadziei, że może jej szczere chęci pozwolą uspokoić ducha i dokończyć naprawę magii. Ale zjawa pięknej kobiety nie była zadowolona z usłyszanego rzępolenia. Ani Ben, ani Charlie nie zadowolili jej wysokich wymagań.
Ich uszy przeszył przeraźliwy pisk, wwiercający się w sam środek jej umysłu. Jęknęła i przytknęła obie dłonie do uszu, ale to nic nie pomogło. Nadal słyszała ten straszny jazgot i miała wrażenie, jakby jej uszy lada chwila miały eksplodować. Ten dźwięk sprawiał niesamowity ból, i aż trudno było uwierzyć, że duchy są zdolne do tak potwornych krzyków, zadających realną krzywdę.
Pośród tych jęków poczuła jeszcze chwytającą ją dłoń Bena. Pozwoliła, by pociągnął ją za sobą i razem opuścili siedlisko anomalii, wydostając się na zewnątrz. Charlie z nieskrywaną ulgą powitała ciszę, choć nadal doskwierała jej ogromna migrena. Skronie pulsowały bólem, a twarz była wyjątkowo blada nawet jak na nią. Kręciło jej się w głowie i chwiała się na nogach. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebowali pomocy uzdrowiciela.
- Szkoda, że się nie udało – szepnęła cicho, kiedy szli jedną z alejek. Naprawdę tego żałowała. Byli blisko sukcesu, i gdyby nie ich antytalenty muzyczne, mieli szansę doprowadzić sprawę do końca. No cóż, pozytyw całej sprawy był taki, że Charlie wiedziała już mniej więcej, jak wygląda takie starcie z anomalią i była mądrzejsza o nowe doświadczenie.
Na szczęście udało im się złapać Błędnego Rycerza, którym dostali się do szpitala. Jazda była trudna, biorąc pod uwagę, że przy każdym gwałtowniejszym podrygu pojazdu skronie Charlie znów przeszywał ból, ale niedługo później dostali się na miejsce. Fortunnie dla nich, ofiary anomalii były w Mungu tak częstym widokiem, że ich pojawienie się z takimi obrażeniami nie budziło większych podejrzeń. Nie byli pierwszymi ani ostatnimi, którzy zjawiali się tu w takim stanie. Pracująca dla Munga Charlie co nieco o tym wiedziała.
Uzdrowicielka, która ich przyjęła, znała Charlie, więc leczenie poszło szybko, sprawnie i bez zbędnych pytań. Po kilku zaklęciach poczuła ogromną ulgę, a ból zniknął jak ręką odjął. Nic już jej nie było.
- Jak się czuje Hannah? – zapytała Bena, kiedy już zostali uleczeni i uzdrowicielka wyszła. Chciała się upewnić, jak się czuła jej kuzynka. W najbliższych dniach mogła już przejść wszczepienie nowego oka, bo jego dojrzewanie w eliksirze dobiegało końca. Za kilka dni będzie zdrowa, co podnosiło Charlie na duchu, choć towarzyszył jej też strach, że ci, którzy ją skrzywdzili, nadal mogli skrzywdzić też innych członków Zakonu.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Rozumiał rozżalenie Charlene, sam miał niezbyt tęgą minę, mocno przeżywając kolejną porażkę. Zaczynał jednak do nich przywykać, akceptować ich istnienie w swym życiu, traktować je w kategoriach lekcji a nie niemożliwych do przeżycia prywatnych tragedii. Najwięcej uczył się bowiem na własnych błędach, podnosząc się po zrównaniu z ziemią. Wizyta w Kryjówce pisarzy także pozwoliła mu na wyciągnięcie kilku ważnych wniosków. Powinien nieco mocniej przykładać się do transmutacji oraz nie zaniedbywać talentów - wątpliwych, prawdziwych, nieistotne - niezależnie od ich dziedziny. Na co dzień nieprzydatna umiejętność gry na harmonijce tego wieczoru zaważyła na naprawie anomalii. Kto wie, gdzie będzie mu niezbędna następnym razem.
Starał się podnieść tymi myślami na duchu, uśmiechał się także pokrzepiająco do Charlene. Gdy już siedzieli w bezpiecznym, ciepłym wnętrzu szpitala Świętego Munga, poklepał ją po ramieniu. - Następnym razem pójdzie nam lepiej. Wręcz - śpiewająco. Jestem tego pewien - wygłosił tonem pozbawionym najmniejszych wątpliwości. Miał nadzieję, że Leighton nie zapadnie się w sobie i nie zrezygnuje z dalszych prób okiełznania szalejącej magii. Potrzebowali bystrych, konkretnych umysłów, potrafiących zgłębić wywołany w maju chaos. - Musisz tylko bardziej uwierzyć w siebie - dodał pocieszająco, z ulgą przyjmując brak bólu. Znajoma Leighton, uśmiechnięta uzdrowicielka, zajęła się nimi szybko i sprawnie, bez większych problemów wyciągając ich z katatonicznego pokoju tortur, rozpostartego na planie z imadeł wbijających się w skronie. Głowa przestała boleć, czuł się tylko osłabiony. Wygodniej rozłożył się na fotelu, ale kolejne pytanie blondynki zmusiło go do nerwowego przekręcenia się. Nie oswoił się jeszcze z pytaniami o Hanię: ciągle wzbudzały w nim potworne wyrzuty sumienia. Przed kimś ze swojej rodziny, przed drogą kuzynką wiedzącą przecież o całej sprawie nie powinien się wstydzić, ale nie było to takie łatwe. Z jego ust wydobyło się ciche westchnięcie. - Już lepiej. To silna kobieta, Wrightówna. W mgnieniu oka powróci do pełnej sprawności - odpowiedział, przekonując samego siebie. Martwił się swoją malutką siostrzyczką, ale nie zwierzał się ze swych obaw nikomu. - Dziękuję, że nam pomogłaś. Doceniamy to - dorzucił jeszcze, ponownie uśmiechając się do Charlie. Jako alchemiczka przyczyniła się do powrotu do zdrowia Hannah; wierzył w jej umiejętności oraz w to, że także i dzięki niej Hania wyjdzie z tej opresji cało. Przynajmniej fizycznie, obawiał się bowiem, że gdzieś w jej czystym sercu już na zawsze pozostanie wyrwa, spowodowana okrucieństwami, których była świadkiem.
Starał się podnieść tymi myślami na duchu, uśmiechał się także pokrzepiająco do Charlene. Gdy już siedzieli w bezpiecznym, ciepłym wnętrzu szpitala Świętego Munga, poklepał ją po ramieniu. - Następnym razem pójdzie nam lepiej. Wręcz - śpiewająco. Jestem tego pewien - wygłosił tonem pozbawionym najmniejszych wątpliwości. Miał nadzieję, że Leighton nie zapadnie się w sobie i nie zrezygnuje z dalszych prób okiełznania szalejącej magii. Potrzebowali bystrych, konkretnych umysłów, potrafiących zgłębić wywołany w maju chaos. - Musisz tylko bardziej uwierzyć w siebie - dodał pocieszająco, z ulgą przyjmując brak bólu. Znajoma Leighton, uśmiechnięta uzdrowicielka, zajęła się nimi szybko i sprawnie, bez większych problemów wyciągając ich z katatonicznego pokoju tortur, rozpostartego na planie z imadeł wbijających się w skronie. Głowa przestała boleć, czuł się tylko osłabiony. Wygodniej rozłożył się na fotelu, ale kolejne pytanie blondynki zmusiło go do nerwowego przekręcenia się. Nie oswoił się jeszcze z pytaniami o Hanię: ciągle wzbudzały w nim potworne wyrzuty sumienia. Przed kimś ze swojej rodziny, przed drogą kuzynką wiedzącą przecież o całej sprawie nie powinien się wstydzić, ale nie było to takie łatwe. Z jego ust wydobyło się ciche westchnięcie. - Już lepiej. To silna kobieta, Wrightówna. W mgnieniu oka powróci do pełnej sprawności - odpowiedział, przekonując samego siebie. Martwił się swoją malutką siostrzyczką, ale nie zwierzał się ze swych obaw nikomu. - Dziękuję, że nam pomogłaś. Doceniamy to - dorzucił jeszcze, ponownie uśmiechając się do Charlie. Jako alchemiczka przyczyniła się do powrotu do zdrowia Hannah; wierzył w jej umiejętności oraz w to, że także i dzięki niej Hania wyjdzie z tej opresji cało. Przynajmniej fizycznie, obawiał się bowiem, że gdzieś w jej czystym sercu już na zawsze pozostanie wyrwa, spowodowana okrucieństwami, których była świadkiem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie naprawdę chciała, żeby się powiodło, bo chciałaby mieć satysfakcję z tego, że udało się naprawić kolejne zaburzone anomalią miejsce, by nie stanowiło już zagrożenia. Ale, jak się okazało, to wcale nie było łatwe i mimo ich starań, anomalia zapewne przetrwała i wciąż istniała. Oby komuś z pozostałych Zakonników udało się ją naprawić; niestety wiadomym było, że nie tylko oni interesowali się takimi miejscami.
I dla niej była to pewna nauczka, że skupiając się na jednych umiejętnościach nie powinna zupełnie lekceważyć tych, które uważała za mniej przydatne w życiu, bo nie znało się dnia ani godziny, kiedy mogło przydać się coś, co do czego była pewna, że nigdy tego nie użyje. Charlie była osobą dość wszechstronną, jeśli chodzi o zainteresowania, ale nawet ona nie była w stanie umieć wszystkiego. Była kompletną nogą w urokach, i jak się okazało, we wszelkich aktywnościach muzycznych również.
Ben był pełen optymizmu, który mimowolnie jej się udzielał. Mimo przykrych doświadczeń z końcówki sierpnia był niezwykle odważny i niezłomny, mógł stanowić wzór dla innych Zakonników. Kiedy poklepał ją po ramieniu, położyła swoją drobną, bladą rączkę na jego wielkiej, męskiej dłoni i uścisnęła ją lekko, uśmiechając się do mężczyzny.
- Przynajmniej już wiem, jak to wygląda i czego się spodziewać. To doświadczenie nie pójdzie na marne – zapewniła go.
Wiary w niektóre swoje umiejętności czasem jej brakowało – przynajmniej w umiejętności w zakresie magii ofensywnej i obronnej. Nie mogłaby się równać z Benem ani nawet z Hannah, oboje byli od niej dużo lepsi na tym polu, za to Charlie wyprzedzała oboje na polu eliksirów. Gdyby przyszło jej dziś walczyć, mogłoby się to źle dla niej skończyć. W takich momentach żałowała, że nie potrafiła się nawet skutecznie obronić, nie mówiąc o znajomości uroków. Nie potrafiła nawet wyczarować cielesnego patronusa, choć miała nadzieję się tego możliwie szybko nauczyć.
Na szczęście szybko ich wyleczono. Znajoma uzdrowicielka kilkoma czarami doprowadziła oboje do stanu używalności i lada chwila mogli opuścić Munga. Po wydarzeniach z kryjówki pisarzy oraz obrażeniach psychicznych zadanych przez anomalię pozostały jedynie wspomnienia. Ale przed rozstaniem Charlie koniecznie musiała zapytać o Hannah, pewna, że Ben miał z nią częstszy kontakt i mógł wiedzieć coś więcej.
- To dobrze. Martwiłam się o was. Wiem, że jesteście bardzo silni, ale i tak... – urwała i wzdrygnęła się. – Z okiem wszystko w porządku, na dniach będzie można je przeszczepić – zapewniła go. Regularnie kontrolowała wzrost organu, eliksir był udany, więc nie powinno być powikłań. Zrobiła ile mogła, reszta leczenia leżała już w rękach uzdrowicieli.
Ale niedługo przyszedł moment pożegnania. Charlie objęła lekko Bena i pożegnała go ciepło, zapewniając, że teraz wróci do domu, by trochę odpocząć, i jemu doradziła to samo. Podziękowała mu też szeptem za to, że dzięki niemu mogła spróbować swoich sił. Wróciła na przedmieścia Londynu Błędnym Rycerzem, starając się usystematyzować w już nie bolącej głowie to, czego dowiedziała się dzisiejszego dnia.
| zt. x 2
I dla niej była to pewna nauczka, że skupiając się na jednych umiejętnościach nie powinna zupełnie lekceważyć tych, które uważała za mniej przydatne w życiu, bo nie znało się dnia ani godziny, kiedy mogło przydać się coś, co do czego była pewna, że nigdy tego nie użyje. Charlie była osobą dość wszechstronną, jeśli chodzi o zainteresowania, ale nawet ona nie była w stanie umieć wszystkiego. Była kompletną nogą w urokach, i jak się okazało, we wszelkich aktywnościach muzycznych również.
Ben był pełen optymizmu, który mimowolnie jej się udzielał. Mimo przykrych doświadczeń z końcówki sierpnia był niezwykle odważny i niezłomny, mógł stanowić wzór dla innych Zakonników. Kiedy poklepał ją po ramieniu, położyła swoją drobną, bladą rączkę na jego wielkiej, męskiej dłoni i uścisnęła ją lekko, uśmiechając się do mężczyzny.
- Przynajmniej już wiem, jak to wygląda i czego się spodziewać. To doświadczenie nie pójdzie na marne – zapewniła go.
Wiary w niektóre swoje umiejętności czasem jej brakowało – przynajmniej w umiejętności w zakresie magii ofensywnej i obronnej. Nie mogłaby się równać z Benem ani nawet z Hannah, oboje byli od niej dużo lepsi na tym polu, za to Charlie wyprzedzała oboje na polu eliksirów. Gdyby przyszło jej dziś walczyć, mogłoby się to źle dla niej skończyć. W takich momentach żałowała, że nie potrafiła się nawet skutecznie obronić, nie mówiąc o znajomości uroków. Nie potrafiła nawet wyczarować cielesnego patronusa, choć miała nadzieję się tego możliwie szybko nauczyć.
Na szczęście szybko ich wyleczono. Znajoma uzdrowicielka kilkoma czarami doprowadziła oboje do stanu używalności i lada chwila mogli opuścić Munga. Po wydarzeniach z kryjówki pisarzy oraz obrażeniach psychicznych zadanych przez anomalię pozostały jedynie wspomnienia. Ale przed rozstaniem Charlie koniecznie musiała zapytać o Hannah, pewna, że Ben miał z nią częstszy kontakt i mógł wiedzieć coś więcej.
- To dobrze. Martwiłam się o was. Wiem, że jesteście bardzo silni, ale i tak... – urwała i wzdrygnęła się. – Z okiem wszystko w porządku, na dniach będzie można je przeszczepić – zapewniła go. Regularnie kontrolowała wzrost organu, eliksir był udany, więc nie powinno być powikłań. Zrobiła ile mogła, reszta leczenia leżała już w rękach uzdrowicieli.
Ale niedługo przyszedł moment pożegnania. Charlie objęła lekko Bena i pożegnała go ciepło, zapewniając, że teraz wróci do domu, by trochę odpocząć, i jemu doradziła to samo. Podziękowała mu też szeptem za to, że dzięki niemu mogła spróbować swoich sił. Wróciła na przedmieścia Londynu Błędnym Rycerzem, starając się usystematyzować w już nie bolącej głowie to, czego dowiedziała się dzisiejszego dnia.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Przychodzimy stąd.
Nie protestował, kiedy nieznany mu mężczyzna wziął Drew z drugiej strony i w ten sposób odciążył go z obowiązku samodzielnego taszczenia nieprzytomnego Rycerza. Choć nie zwykł przystawać na takie sytuacje — było prościej, szybciej i skuteczniej. Szybko stracił siłę, a dzięki niemu bez trudu w krótkim czasie udało im się dotrzeć do witryny szpitala. Już tam, po przekroczeniu progu dopadli do nich czarodzieje w kaftanach, którzy wzięli go pod opiekę.
— Zachary Shafiq jest teraz w Mungu?— spytał uzdrowiciela, który zaczął rozrywać szaty Macnaira. — Jest jego stałym pacjentem, musi trafić do niego — skłamał gładko, nie patrząc na nieprzytomnego towarzysza. Jedyne co mógł w tej sytuacji zrobić to ściągnąć odpowiedniego człowieka, by zajął się nim najlepiej, jak potrafił. Czarodziej, który od niedawna zasilał szeregi Rycerzy Walpurgii miał szansę się wykazać, udowodnić, że jest użyteczny. Jeśli komukolwiek musiał w tej kwestii zaufać to tylko sojusznikowi wspierającemu Czarnego Pana.
Przenieśli go do jakiejś sali, do której nie mógł wejść, ale i nie zamierzał tkwić przy nim, by trzymać go za rękę. Czekał pod salą, zaglądając do środka przez uchylone drzwi, by mieć na oku poczynania służące pierwszej pomocy. Niedługo musiał sterczeć, oczekując czarodzieja, którego wezwał. Nie spotkał go wcześniej, ale rozpoznał go bez trudu. Jego egzotyczna uroda, kolor skóry, kształt oczu jasno wskazywały na to kim był. Oderwał się od ściany, chwilę zwlekając z podjęciem sprawy.
— Wiesz kim jestem?— spytał go wpierw cicho, nie chcąc by słowa dotarły do niepowołanych osób; uprzedzając go skrzętnie o tym, że nie jest tylko znajomym ofiary. — Mulciber — przedstawił się, wyciągając ku niemu rękę. — Ten w środku to Drew Macnair. Ofiara anomalii. Przyjął na siebie niestabilną energię, której nie potrafił wyrównać. Zakładam, że magia zajęła jego narządy, może je całkiem zniszczyła, szukając ujścia, aż w końcu uwolniła się przez skórę. — Nie był uzdrowicielem, nie potrafił wyjaśnić tego w sposób anatomiczny, ale znał się na magii i potrafił przewidzieć działanie i możliwe skutki. — Nie wygląda za dobrze.— Nie martwił się, miał grubą skórę, wiedział, że się wyliże, ale to, co mu się przytrafiło wyglądało bardzo poważnie. Widok niektórych pacjentów w lecznicy Cassandry i własnych ofiar przyzwyczaił go do podobnych scen, tworząc w jego głowie indywidualną skalę. — Zrób wszystko, co możesz.— Nie prosił, ale nie użył tonu rozkazującego. Od Shafiqa zależało życie Drew, ale życie Zachary'ego częściowo należało już do Czarnego Pana.
Nie protestował, kiedy nieznany mu mężczyzna wziął Drew z drugiej strony i w ten sposób odciążył go z obowiązku samodzielnego taszczenia nieprzytomnego Rycerza. Choć nie zwykł przystawać na takie sytuacje — było prościej, szybciej i skuteczniej. Szybko stracił siłę, a dzięki niemu bez trudu w krótkim czasie udało im się dotrzeć do witryny szpitala. Już tam, po przekroczeniu progu dopadli do nich czarodzieje w kaftanach, którzy wzięli go pod opiekę.
— Zachary Shafiq jest teraz w Mungu?— spytał uzdrowiciela, który zaczął rozrywać szaty Macnaira. — Jest jego stałym pacjentem, musi trafić do niego — skłamał gładko, nie patrząc na nieprzytomnego towarzysza. Jedyne co mógł w tej sytuacji zrobić to ściągnąć odpowiedniego człowieka, by zajął się nim najlepiej, jak potrafił. Czarodziej, który od niedawna zasilał szeregi Rycerzy Walpurgii miał szansę się wykazać, udowodnić, że jest użyteczny. Jeśli komukolwiek musiał w tej kwestii zaufać to tylko sojusznikowi wspierającemu Czarnego Pana.
Przenieśli go do jakiejś sali, do której nie mógł wejść, ale i nie zamierzał tkwić przy nim, by trzymać go za rękę. Czekał pod salą, zaglądając do środka przez uchylone drzwi, by mieć na oku poczynania służące pierwszej pomocy. Niedługo musiał sterczeć, oczekując czarodzieja, którego wezwał. Nie spotkał go wcześniej, ale rozpoznał go bez trudu. Jego egzotyczna uroda, kolor skóry, kształt oczu jasno wskazywały na to kim był. Oderwał się od ściany, chwilę zwlekając z podjęciem sprawy.
— Wiesz kim jestem?— spytał go wpierw cicho, nie chcąc by słowa dotarły do niepowołanych osób; uprzedzając go skrzętnie o tym, że nie jest tylko znajomym ofiary. — Mulciber — przedstawił się, wyciągając ku niemu rękę. — Ten w środku to Drew Macnair. Ofiara anomalii. Przyjął na siebie niestabilną energię, której nie potrafił wyrównać. Zakładam, że magia zajęła jego narządy, może je całkiem zniszczyła, szukając ujścia, aż w końcu uwolniła się przez skórę. — Nie był uzdrowicielem, nie potrafił wyjaśnić tego w sposób anatomiczny, ale znał się na magii i potrafił przewidzieć działanie i możliwe skutki. — Nie wygląda za dobrze.— Nie martwił się, miał grubą skórę, wiedział, że się wyliże, ale to, co mu się przytrafiło wyglądało bardzo poważnie. Widok niektórych pacjentów w lecznicy Cassandry i własnych ofiar przyzwyczaił go do podobnych scen, tworząc w jego głowie indywidualną skalę. — Zrób wszystko, co możesz.— Nie prosił, ale nie użył tonu rozkazującego. Od Shafiqa zależało życie Drew, ale życie Zachary'ego częściowo należało już do Czarnego Pana.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Czuł, że nie był w stanie stawić temu czoła, wiedział że brakowało mu dostatecznej wiedzy i umiejętności, aby zapanować nad szalejącą anomalią. Nie były to runy, nie było to cholerne starożytne pismo, którego znaczenie poznałby od razu i momentalnie wpadł na pomysł jak rozwiązać wiążący się z nim problem. Numerologia, magia od podszewki, nie znał się na tym, to Mulciber był specem, jednak Macnair składając swą niemą przysięgę lojalności nie wyobrażał sobie odstąpić od zadania kierując się tylko i wyłącznie strachem. Próbował i choć ów próby spoczęły na niczym nie mógł sobie nic zarzucić. Walczył.
Wpierw różdżka zadrżała w jego dłoni, następnie poczuł niestabilny promień światła wspinający się po jego ramieniu, aż do okolic potylicy. Nie mógł nad tym zapanować, nie mógł tego zdusić w zarodku. Palce jego rąk momentalnie się wyprostowały, wężowe drewno upadło z łoskotem na ziemię, całe ciało przeszła niewyobrażalnie silna energia, którą mógł zlokalizować w każdym koniuszku nerwowym. Przymknął oczy, pragnął coś zrobić, jednak był nader słaby, aby stawić czoła ów anomalii.
Serce przyspieszyło rytmu, płuca zalały się lodowatym powietrzem, jakoby wodą, która właściwie od razu zamarzła uniemożliwiając mu złapanie oddechu. Zacisnął mocniej wargi i posyłając ostatnie spojrzenie Mulciberowi, które za nic nie było tym błagającym o litość, a raczej przekazującym by czynił swą powinność dokańczając zadanie, upadł na ziemię wpadając w błogą nieświadomość. Świat stał się lekki, pozbawiony paskudnego bólu.
Nie mógł wiedzieć czy im się powiodło, podobnie jak nieświadom był czy gdzieś go zabrano, a nawet czy w ogóle wciąż żył. Błądził w krainie swej nieświadomości, unosił się i opadał nie mogąc za nic odrzucić na bok letargu otwierając zmęczone powieki. Magia doszczętnie zniszczyła jego wewnętrzne organy, wyrządziła niewyobrażalne szkody, które nie tylko dobry, a wyjątkowo obeznany uzdrowiciel mógł doprowadzić do względnie dobrego stanu. W tej sferze miał zaufanie jedynie do Cassandry, w końcu pamiętał jak szybko doprowadziła go do ładu po innej katastrofie związanej z walką z anomaliami. Jednak wtem był w stanie dotrzeć do niej o własnych siłach – wówczas było zupełnie inaczej. Zdany był tylko i wyłącznie na Ramseya; czego nienawidził.
Wpierw różdżka zadrżała w jego dłoni, następnie poczuł niestabilny promień światła wspinający się po jego ramieniu, aż do okolic potylicy. Nie mógł nad tym zapanować, nie mógł tego zdusić w zarodku. Palce jego rąk momentalnie się wyprostowały, wężowe drewno upadło z łoskotem na ziemię, całe ciało przeszła niewyobrażalnie silna energia, którą mógł zlokalizować w każdym koniuszku nerwowym. Przymknął oczy, pragnął coś zrobić, jednak był nader słaby, aby stawić czoła ów anomalii.
Serce przyspieszyło rytmu, płuca zalały się lodowatym powietrzem, jakoby wodą, która właściwie od razu zamarzła uniemożliwiając mu złapanie oddechu. Zacisnął mocniej wargi i posyłając ostatnie spojrzenie Mulciberowi, które za nic nie było tym błagającym o litość, a raczej przekazującym by czynił swą powinność dokańczając zadanie, upadł na ziemię wpadając w błogą nieświadomość. Świat stał się lekki, pozbawiony paskudnego bólu.
Nie mógł wiedzieć czy im się powiodło, podobnie jak nieświadom był czy gdzieś go zabrano, a nawet czy w ogóle wciąż żył. Błądził w krainie swej nieświadomości, unosił się i opadał nie mogąc za nic odrzucić na bok letargu otwierając zmęczone powieki. Magia doszczętnie zniszczyła jego wewnętrzne organy, wyrządziła niewyobrażalne szkody, które nie tylko dobry, a wyjątkowo obeznany uzdrowiciel mógł doprowadzić do względnie dobrego stanu. W tej sferze miał zaufanie jedynie do Cassandry, w końcu pamiętał jak szybko doprowadziła go do ładu po innej katastrofie związanej z walką z anomaliami. Jednak wtem był w stanie dotrzeć do niej o własnych siłach – wówczas było zupełnie inaczej. Zdany był tylko i wyłącznie na Ramseya; czego nienawidził.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Pozostawał w spokojnej nieświadomości tego, co działo się w Londynie, a co miało ścisły związek z działaniami mającymi przynieść zwycięstwo jedynej słusznej stronie w rozpętanej wojnie. Mimo jawnego zadeklarowania własnej przynależności w pewnych kręgach, jego poglądy wciąż pozostawały owiane pewnego rodzaju tajemnicą skrytą w cieniu; zapewniało mu to namiastkę bezpieczeństwa, gdy kroczył pośród ludzi, co do których nie miał pewności. Poznanie ich przekonań czy motywów stanowiłoby wielkie ułatwienie, lecz nie mógł i nie chciał prostym językiem wyciągać tych tematów, by stały się powodem do plotek, domysłów albo i podejrzeń prowadzących do zniszczenia skrupulatnie budowanej reputacji.
Nie miał wątpliwości, że inni wiedzieli już o podjętej decyzji i bez przeszkód mogli niepokoić jego uzdrowicielskie progi o każdej porze dnia i nocy. Było to jednak zaskoczeniem, gdy do gabinetu wpadł zziajany uzdrowiciel mamroczący coś o stałym pacjencie wymagającym jego pilnej interwencji. Porzucił dotychczas wypełnianą dokumentację; spokojny dyżur przestał dłużyć się i być kolejnym dniem pracy poświęcanym na dopełnianiu biurokratycznych standardów. Opuścił pomieszczenie w pośpiechu, zabierając z blatu biurka różdżkę, by zostać poprowadzonym na sam parter szpitala do miejsca, w którym zazwyczaj jego pomoc nie była wymagana. Znając się na wszelkiego rodzaju zatruciach, większość pacjentów trafiała zwykle na wyznaczony oddział, jego oddział i powinien żądać wyjaśnień, dlaczego nie zostało to uczynione, czego zapewne sobie nie odpuści, gdy sytuacja zagrożenia życia zostanie zażegnana. Idąc śpiesznym tempem do wyznaczonej sali, został zatrzymany przez mężczyznę, którego wcześniej nie widział. Rzucił mu jednie krótkie spojrzenie, niemal odruchowo przytakując ruchem głowy. Pytanie to nie musiało paść, było jednak wystarczającą wskazówką, w jakich kręgach się znalazł i co należało zrobić. Przedstawianie się uznał za zbytek – Mulciber doskonale wiedział, do kogo przyszedł, toteż uścisnął jego dłoń i z uwagą wysłuchał wszystkich informacji, które jakkolwiek mogły naprowadzić go na właściwą ścieżkę uzdrawiania.
Raz jeszcze kiwnął głową. Wiedział, z czym związana była służba w tak ważnych kwestiach, a jeśli miała cokolwiek wspólnego z ratowaniem życia, była dla niego jeszcze ważniejsza. Wyminął Mucilbera bez słowa i wszedł do sali zajmowanej przez stałego pacjenta. Obrzucił ostrym spojrzeniem uzdrowicieli traktujących Macnaira dość brutalnie i szybko podszedł do łóżka, wciskając się między nich, jedynie skrawkiem uwagi oraz spojrzenia spoglądając na podarte szaty.
— To nie jest baleron — warknął twardo, krótkim machnięciem głowy nakazując odsunięcie się od łóżka. Potrzebował niezmąconej niczym przestrzeni, by móc spokojnie działać. Wstępne oględziny przyprawiły go o zachwianie obojętnego wyrazu twarzy. Anomalia musiała być naprawdę potężna, skoro wywołała aż tak poważne obrażenia. — Eliksiry, już — wyrzucił z siebie jeszcze, chwytając pewniej różdżkę, po czym przyłożył ją do piersi Macnaira pokrytej plamami świadczącymi o poważnych obrażeniach wewnętrznych. — Diagno Coro — wypowiedział inkantację, chcąc wsłuchać się w odgłos bicia serca. Żył, to widział, lecz chciał dosięgnąć tego, czego okiem nie był w stanie dokonać. — Diagno Haemo — dodał zaraz kolejną, nie marnując czasu na głębszą analizę. Potrzebował tych kilku niezbędnych informacji, choć już teraz wiedział, że czekał go dłuższy pobyt.
Nie miał wątpliwości, że inni wiedzieli już o podjętej decyzji i bez przeszkód mogli niepokoić jego uzdrowicielskie progi o każdej porze dnia i nocy. Było to jednak zaskoczeniem, gdy do gabinetu wpadł zziajany uzdrowiciel mamroczący coś o stałym pacjencie wymagającym jego pilnej interwencji. Porzucił dotychczas wypełnianą dokumentację; spokojny dyżur przestał dłużyć się i być kolejnym dniem pracy poświęcanym na dopełnianiu biurokratycznych standardów. Opuścił pomieszczenie w pośpiechu, zabierając z blatu biurka różdżkę, by zostać poprowadzonym na sam parter szpitala do miejsca, w którym zazwyczaj jego pomoc nie była wymagana. Znając się na wszelkiego rodzaju zatruciach, większość pacjentów trafiała zwykle na wyznaczony oddział, jego oddział i powinien żądać wyjaśnień, dlaczego nie zostało to uczynione, czego zapewne sobie nie odpuści, gdy sytuacja zagrożenia życia zostanie zażegnana. Idąc śpiesznym tempem do wyznaczonej sali, został zatrzymany przez mężczyznę, którego wcześniej nie widział. Rzucił mu jednie krótkie spojrzenie, niemal odruchowo przytakując ruchem głowy. Pytanie to nie musiało paść, było jednak wystarczającą wskazówką, w jakich kręgach się znalazł i co należało zrobić. Przedstawianie się uznał za zbytek – Mulciber doskonale wiedział, do kogo przyszedł, toteż uścisnął jego dłoń i z uwagą wysłuchał wszystkich informacji, które jakkolwiek mogły naprowadzić go na właściwą ścieżkę uzdrawiania.
Raz jeszcze kiwnął głową. Wiedział, z czym związana była służba w tak ważnych kwestiach, a jeśli miała cokolwiek wspólnego z ratowaniem życia, była dla niego jeszcze ważniejsza. Wyminął Mucilbera bez słowa i wszedł do sali zajmowanej przez stałego pacjenta. Obrzucił ostrym spojrzeniem uzdrowicieli traktujących Macnaira dość brutalnie i szybko podszedł do łóżka, wciskając się między nich, jedynie skrawkiem uwagi oraz spojrzenia spoglądając na podarte szaty.
— To nie jest baleron — warknął twardo, krótkim machnięciem głowy nakazując odsunięcie się od łóżka. Potrzebował niezmąconej niczym przestrzeni, by móc spokojnie działać. Wstępne oględziny przyprawiły go o zachwianie obojętnego wyrazu twarzy. Anomalia musiała być naprawdę potężna, skoro wywołała aż tak poważne obrażenia. — Eliksiry, już — wyrzucił z siebie jeszcze, chwytając pewniej różdżkę, po czym przyłożył ją do piersi Macnaira pokrytej plamami świadczącymi o poważnych obrażeniach wewnętrznych. — Diagno Coro — wypowiedział inkantację, chcąc wsłuchać się w odgłos bicia serca. Żył, to widział, lecz chciał dosięgnąć tego, czego okiem nie był w stanie dokonać. — Diagno Haemo — dodał zaraz kolejną, nie marnując czasu na głębszą analizę. Potrzebował tych kilku niezbędnych informacji, choć już teraz wiedział, że czekał go dłuższy pobyt.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 70, 60
'k100' : 70, 60
Tak, jak podejrzewał — problemów nie było żadnych. Shafiq o nic nie pytał, najwyraźniej już wiedząc co robić. Opis zdarzenia musiał mu nakreślić jasno i dokładnie opis tego, co się przydarzyło. Tego nauczył się w lecznicy uzdrowicielki — zawsze pytała o dokładny przebieg walki, musiała znać przyczynę, to pomagało usprawnić niesienie pomocy, wszystko inne było dla diagnozy całkiem zbędne. Macnair był w złym stanie i nie trzeba było znać się ani na magii, ani na anatomii, by to pojąć. Nieprzytomny i ranny przypominał kogoś, kto balansował na granicy życia i śmierci, a oni nie mogli sobie pozwolić na stratę takiego sojusznika. Szczególnie teraz, kiedy ich misja wyznaczona przez Czarnego Pana wisiała na włosku. Co będzie dalej?
Odprowadził uzdrowiciela wzrokiem, drzwi sali się za nim zamknęły. Nie wymagał niczego więcej, miał pewność, że wiedział, co należało uczynić, pozostawił więc towarzysza w rękach członka Rycerzy Walpurgii, który z pewnością nie znalazł się w ich szeregach przypadkiem. Spojrzał po sobie — jego własne rany nie były głębokie, dawno przestały krwawić, ale nie chciał ich leczyć tutaj. Stan nie wymagał od niego poddania się natychmiastowemu leczeniu. Nie zamierzał też wracać do lecznicy. Musiał poradzić sobie sam. Świadom tego, że bez fachowej magii będzie dochodził do siebie dłużej, rany być może pozostawią po sobie blizny zdecydował się udać do mieszkania Ignotusa. Kilka dni w ciszy, spokoju, zaszycia w ciemnych i zimnych ścianach ubogiego mieszkania muszą mu wystarczyć. Po drodze do wyjścia zabrał ze sobą świeże opatrunki, które leżały na tacy, przygotowane dla kogoś innego. Zrezygnował z poszukiwania fiolek i medykamentów; nie znał się na tym, wolał nie ryzykować nakładaniem i piciem czegoś, co mu zaszkodzi. Będzie potrzebował tylko alkoholu — na tyle mocnego, by odkaził rany i na tyle dobrego, by po opróżnieniu butelki mógł w końcu zasnąć. Ostatnio źle sypiał. Koszmar, którego doświadczył na własnej skórze pozostawił po sobie ślad, widmo pogłębiającej się bezsenności było coraz bardziej realnem, a eliksirów — nie miał już wcale.
| zt Ramsey
Odprowadził uzdrowiciela wzrokiem, drzwi sali się za nim zamknęły. Nie wymagał niczego więcej, miał pewność, że wiedział, co należało uczynić, pozostawił więc towarzysza w rękach członka Rycerzy Walpurgii, który z pewnością nie znalazł się w ich szeregach przypadkiem. Spojrzał po sobie — jego własne rany nie były głębokie, dawno przestały krwawić, ale nie chciał ich leczyć tutaj. Stan nie wymagał od niego poddania się natychmiastowemu leczeniu. Nie zamierzał też wracać do lecznicy. Musiał poradzić sobie sam. Świadom tego, że bez fachowej magii będzie dochodził do siebie dłużej, rany być może pozostawią po sobie blizny zdecydował się udać do mieszkania Ignotusa. Kilka dni w ciszy, spokoju, zaszycia w ciemnych i zimnych ścianach ubogiego mieszkania muszą mu wystarczyć. Po drodze do wyjścia zabrał ze sobą świeże opatrunki, które leżały na tacy, przygotowane dla kogoś innego. Zrezygnował z poszukiwania fiolek i medykamentów; nie znał się na tym, wolał nie ryzykować nakładaniem i piciem czegoś, co mu zaszkodzi. Będzie potrzebował tylko alkoholu — na tyle mocnego, by odkaził rany i na tyle dobrego, by po opróżnieniu butelki mógł w końcu zasnąć. Ostatnio źle sypiał. Koszmar, którego doświadczył na własnej skórze pozostawił po sobie ślad, widmo pogłębiającej się bezsenności było coraz bardziej realnem, a eliksirów — nie miał już wcale.
| zt Ramsey
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Świadomie ignorował otaczającą go rzeczywistość. Nie wiedział, co działo się za drzwiami – jedynie podejrzewał, że Mulciber ulotnił się, pozostawiając Macnaira w jego rękach. Nie znali się. Nie znał żadnego z nich, ale powierzono mu zaufanie i nie zamierzał zawieść, dlatego całą swą koncentrację, całe skupienie przelał na człowieka, którego życie zostało zagrożone w wypełnianiu poleceń Czarnego Pana. Nie myślał o tym; starał się odpychać wszelkie pytania, które mógł zadać, gdy miał okazję. Wiedział jednak, że odpowiedzi uzyska w swoim czasie, a teraz czekało nań pilne ratowanie tego, co zostało odebrane.
Inkantacje spływające z jego ust wydały mu się niezbędne. Mimo całej swojej wiedzy oraz zdolności analizowania tego, co widział, pragnął sięgnąć zacznie głębiej, dowiedzieć się, poznać sekret zamknięty w anatomii. Wsłuchując się w bicie serca, nieco chaotyczne, jakby próbujące nadgorliwie pompować krew rozpływającą się wewnątrz, zacisnął usta. Znając źródło, znając przyczynę, potrafił podjąć decyzję, a wraz z nią odpowiednie kroki, niemal bezwiednie sięgając po przyniesione mu eliksiry. Całkowicie odruchowo zaczął wcierać porcje maści z wodnej gwiazdy w otwarte rany, wiedząc, że nieprzytomny człowiek musiał jeszcze trochę wytrzymać w obecnym stanie. Powoli, z należytą precyzją zajmował się najpierw tym, co widział, z każdą kolejną uleczoną ciętą raną rozważając potencjalne możliwości zajęcia się szerokimi obrażeniami wewnątrz. Był w posiadaniu wszelkich eliksirów, którymi dysponował szpital i mógł bez krępacji, bez cienia jakichkolwiek wątpliwości z nich korzystać; niestety część z nich wymagała stosowania doustnego, a w przypadku nieprzytomnego pacjenta niosło to ryzyko, którego zdecydowanie wolał uniknąć. Im szybciej jednak zajmie się tym, co pojawiło się jako ostatnie, tym łatwiej będzie mu dotrzeć do sedna problemu.
Nakładanie maści zdawało się nie mieć końca. Czynność żmudna, monotonna do bólu niosła Zachary'emu trudne do opisania ukojenie. Mimo podwyższonego ryzyka był spokojny. Zawsze starał się panować nad własnymi emocjami, a wykonywanie tak prostych czynności traktował jako sposób na zachowanie twarzy. Byłby beznadziejnym uzdrowicielem, gdyby łatwo popadał w panikę bądź inne emocje wytrącające z równowagi; perspektywa długiej pracy także mogła to uczynić, lecz to satysfakcja po jej ukończeniu dawała powód do pełni spokoju ducha. A czynności do wykonania było przed nim jeszcze całkiem sporo.
Inkantacje spływające z jego ust wydały mu się niezbędne. Mimo całej swojej wiedzy oraz zdolności analizowania tego, co widział, pragnął sięgnąć zacznie głębiej, dowiedzieć się, poznać sekret zamknięty w anatomii. Wsłuchując się w bicie serca, nieco chaotyczne, jakby próbujące nadgorliwie pompować krew rozpływającą się wewnątrz, zacisnął usta. Znając źródło, znając przyczynę, potrafił podjąć decyzję, a wraz z nią odpowiednie kroki, niemal bezwiednie sięgając po przyniesione mu eliksiry. Całkowicie odruchowo zaczął wcierać porcje maści z wodnej gwiazdy w otwarte rany, wiedząc, że nieprzytomny człowiek musiał jeszcze trochę wytrzymać w obecnym stanie. Powoli, z należytą precyzją zajmował się najpierw tym, co widział, z każdą kolejną uleczoną ciętą raną rozważając potencjalne możliwości zajęcia się szerokimi obrażeniami wewnątrz. Był w posiadaniu wszelkich eliksirów, którymi dysponował szpital i mógł bez krępacji, bez cienia jakichkolwiek wątpliwości z nich korzystać; niestety część z nich wymagała stosowania doustnego, a w przypadku nieprzytomnego pacjenta niosło to ryzyko, którego zdecydowanie wolał uniknąć. Im szybciej jednak zajmie się tym, co pojawiło się jako ostatnie, tym łatwiej będzie mu dotrzeć do sedna problemu.
Nakładanie maści zdawało się nie mieć końca. Czynność żmudna, monotonna do bólu niosła Zachary'emu trudne do opisania ukojenie. Mimo podwyższonego ryzyka był spokojny. Zawsze starał się panować nad własnymi emocjami, a wykonywanie tak prostych czynności traktował jako sposób na zachowanie twarzy. Byłby beznadziejnym uzdrowicielem, gdyby łatwo popadał w panikę bądź inne emocje wytrącające z równowagi; perspektywa długiej pracy także mogła to uczynić, lecz to satysfakcja po jej ukończeniu dawała powód do pełni spokoju ducha. A czynności do wykonania było przed nim jeszcze całkiem sporo.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie czuł nic; nie był świadom zachowania uzdrowicieli, którzy obchodzili się z nim dość brutalnie, podobnie jak momentu okiełznania ich czynów przez Shafiqa. Zapewne, gdyby istniał sposób, aby się o tym dowiedzieć podziękowałby im w swój sposób, bo jak dobrze rycerz zauważył do baleronu było mu daleko. Jeśli istniała jakiekolwiek szansa na odratowanie, na poskładanie jego organów i przywrócenia im pierwotnej funkcji to musiał się wykazać, zrobić wszystko by tego celu dopiąć – nie było odstępstw, wymówek, grali po tej samej stronie.
Wielokrotnie bywał ranny, nierzadko bardzo mocno, jednak nigdy na tyle by momentalnie paść nieprzytomnym na środku swego rodzaju pola walki. Anomalia okazała się potężna, kłębiąca się w niej energia przewyższyła jego umiejętności traktując ciało niczym cholerny nośnik i zamiast okiełznać swój potencjał jedynie go zwiększyła. Ramsey był bieglejszym numerologiem, właściwie najlepszym jakiego szatyn znał i zapewne błędem było, iż to nie on jako pierwszy stawił jej czoła. Mógł poczekać, postarać się znaleźć lepsze rozwiązanie, ale czas nie działał na ich korzyść, dlatego musieli działać i czym prędzej to zakończyć. Zapłacił wysoką cenę za tą próbę i nie brakowało wiele, aby przyszło mu zapłacić najwyższą.
Wola walki kłębiła się w nim od zawsze – nie przywykł poddawać się, obcy był mu strach i tchórzostwo, którym gardził bardziej niżeli paskudnymi szlamami. Był ryzykantem, choć nierzadko oszukiwał się, że było zupełnie inaczej. Dmuchał na zimne zachowując anonimowość dzięki swym genom, wiele aspektów poddawał analizie szukając lepszych rozwiązań, ale to nie wystarczało by nie wepchnąć się wprost do paszczy lwa. Przykładów nie musiał daleko szukać, podobnie jak efektów; w końcu to właśnie instynktowna zagrywka sprawiła, że pozostawał zdany na łaskę i umiejętności Zacharego.
Ciałem szatyna wzdrygnęło, gdy kolejne porcje leczniczej maści spoczęły na otwartych ranach. Nie czuł bólu – wciąż był nieprzytomny, jednak organizm reagował na czynności uzdrowiciela.
Wielokrotnie bywał ranny, nierzadko bardzo mocno, jednak nigdy na tyle by momentalnie paść nieprzytomnym na środku swego rodzaju pola walki. Anomalia okazała się potężna, kłębiąca się w niej energia przewyższyła jego umiejętności traktując ciało niczym cholerny nośnik i zamiast okiełznać swój potencjał jedynie go zwiększyła. Ramsey był bieglejszym numerologiem, właściwie najlepszym jakiego szatyn znał i zapewne błędem było, iż to nie on jako pierwszy stawił jej czoła. Mógł poczekać, postarać się znaleźć lepsze rozwiązanie, ale czas nie działał na ich korzyść, dlatego musieli działać i czym prędzej to zakończyć. Zapłacił wysoką cenę za tą próbę i nie brakowało wiele, aby przyszło mu zapłacić najwyższą.
Wola walki kłębiła się w nim od zawsze – nie przywykł poddawać się, obcy był mu strach i tchórzostwo, którym gardził bardziej niżeli paskudnymi szlamami. Był ryzykantem, choć nierzadko oszukiwał się, że było zupełnie inaczej. Dmuchał na zimne zachowując anonimowość dzięki swym genom, wiele aspektów poddawał analizie szukając lepszych rozwiązań, ale to nie wystarczało by nie wepchnąć się wprost do paszczy lwa. Przykładów nie musiał daleko szukać, podobnie jak efektów; w końcu to właśnie instynktowna zagrywka sprawiła, że pozostawał zdany na łaskę i umiejętności Zacharego.
Ciałem szatyna wzdrygnęło, gdy kolejne porcje leczniczej maści spoczęły na otwartych ranach. Nie czuł bólu – wciąż był nieprzytomny, jednak organizm reagował na czynności uzdrowiciela.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie wiedział, ile czasu minęło od chwili rozpoczęcia nakładania maści mających zaleczyć rany widoczne gołym okiem. Widział tylko stosik piętrzących się słoiczków oraz ciało nieprzytomnego pacjenta niemal błyszczące własnym blaskiem, jakby został nasmarowany oliwą. Uznał jednak za absolutną konieczność zastosowanie takich ilości specyfiku – doskonale dostrzegał i rozumiał powagę sytuacji. Mimo pełnienia obowiązku z ramienia szpitala, dzierżył w rękach życie jednego z Rycerzy Walpurgii, oddanego sługi Czarnego Pana i wprawdzie niewiele zmieniało to w osobistym poczuciu obowiązku Zachary'ego, to poświęcał całą swoją uwagę, aby wszystkie podjęte kroki przebiegły po jego myśli. Od niedawna był jednym z nich i na swoje własne sposoby musiał się wykazać, tego był absolutnie pewien. W większym stopniu nie dbał o to, czy miał otrzymać podziękowania za wykonaną pracę, czy ktokolwiek miał jakkolwiek o tym wspomnieć. Wykonywał swoją pracę najlepiej jak potrafił, choć teraz skupiała się głównie na obserwowaniu ran zanikających z wolna pod wpływem zastosowanej maści. Nie oznaczało to jednak, że mógł zrobić sobie przerwę.
Dostrzegał szereg wybroczyn będących skutkiem obrażeń wewnętrznych, na które nie dało się zareagować odpowiednio i szybko. Miał pod ręką kilka eliksirów, które zamierzał doustnie zaaplikować Macnairowi, gdy tylko jego stan poprawi się choć trochę, a póki co oczyszczał dłonie z resztek maści, przypominając sobie chwilę, w której nieprzytomny czarodziej wzdrygnął się na skutek jego działań. Nie wiedział, czy było efektem podjętego leczenia, czy wynikiem obrażeń wewnątrz ciała, czy może reakcją na bodźce związane z dotykiem – nie martwił się tym za bardzo, lecz miał na uwadze, gdy przygotowywał się do miarkowania eliksiru, który kropla po kropli mógł sączyć prosto w jego usta i nie obawiać się, że nagle doprowadzi to do zachłyśnięcia bądź jakiejś gwałtowniejszej odpowiedzi. Pozostawał spokojny, nie wpadał w panikę. Był w końcu jego stałym pacjentem, jak to wymownie określił Mulciber i dobrze musiał wypaść w swojej roli, zapewniając Rycerzowi nie tylko bezpieczeństwo samego zdrowia i życia, ale także uchronienia go przed interwencją ze strony nadgorliwych służb.
Dostrzegał szereg wybroczyn będących skutkiem obrażeń wewnętrznych, na które nie dało się zareagować odpowiednio i szybko. Miał pod ręką kilka eliksirów, które zamierzał doustnie zaaplikować Macnairowi, gdy tylko jego stan poprawi się choć trochę, a póki co oczyszczał dłonie z resztek maści, przypominając sobie chwilę, w której nieprzytomny czarodziej wzdrygnął się na skutek jego działań. Nie wiedział, czy było efektem podjętego leczenia, czy wynikiem obrażeń wewnątrz ciała, czy może reakcją na bodźce związane z dotykiem – nie martwił się tym za bardzo, lecz miał na uwadze, gdy przygotowywał się do miarkowania eliksiru, który kropla po kropli mógł sączyć prosto w jego usta i nie obawiać się, że nagle doprowadzi to do zachłyśnięcia bądź jakiejś gwałtowniejszej odpowiedzi. Pozostawał spokojny, nie wpadał w panikę. Był w końcu jego stałym pacjentem, jak to wymownie określił Mulciber i dobrze musiał wypaść w swojej roli, zapewniając Rycerzowi nie tylko bezpieczeństwo samego zdrowia i życia, ale także uchronienia go przed interwencją ze strony nadgorliwych służb.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zapewne gdyby ktokolwiek z Oddziału Kontroli Magicznej dowiedział się, że był ofiarą wyładowań magii na skutek próby jej naprawy, wpakowali by go do Tower zaraz po ocknięciu, dlatego w rękach Rycerza było wyciszenie sprawy. Prawdopodobnie wiązało się to z podrobieniem medycznej dokumentacji, jednakże najprawdopodobniej nie było z tym większego problemu. Zachary był cenionym uzdrowicielem, nikt nie ważyłby się podważyć jego kompetencji, a co ważniejsze zdania na temat obrażeń jak i samego ich powodu. Cela w Tower już od dawna była dla szatyna przygotowana, ale nie miał zamiaru trafić do niej po czymś takim – właściwie w ogóle nie miał zamiaru odwiedzać jej progów. Był niczym czarny kot, który zawsze spadał na cztery łapy i wbrew przesądowi nie przywykł przynosić pecha; w końcu Mulciber dobył się zaledwie kilku nowych siniaków.
Gdy tylko przyjdzie mu się obudzić i zmierzyć z kilkoma ironicznymi uwagami, przypomni jak to kamienny łabędź otulił go swymi skrzydłami w uścisku pełnym miłości. Tamten obrazek, tamto runięcie na ziemię zapewne niejednokrotnie będzie wspominane podczas ich zakrapianych wieczorów, tak samo jak porwanie się szatyna z motyką na słońce. Jaką trzeba było mieć w sobie odwagę, choć trafniej można było nazwać to głupotą, aby podejmować próbę zmierzenia się z zadaniem, którego sedno było związane z kompletnie nieznaną dziedziną nauki? To tak jakby próbować uwarzyć eliksir bez podstawowej wiedzy, bez żadnego pojęcia o ingrediencjach oraz kolejności ich stosowania. Stosownym przykładem było również podjęcie się wyzwania uleczenia ran bez krzty umiejętności związanej z magią leczniczą – nigdy nie mogło się to skończyć dobrze, nawet jeśli szczęście wyjątkowo sprzyjało ryzykantowi.
Właściwie jeśli chodzi o uzdrowicieli szatyn nierzadko zastanawiał się nad ich pasją; skąd się wzięła, co by zrobili, gdyby na kozetce pojawił się znany im wróg i dlaczego tak usilnie starali się ratować ludzkie życie narażając przy tym swoje. To było ciekawe, fascynujące i z pewnością wkrótce nie omieszka się postawić, tuż przed Zacharym, flaszki na stole, by zapytać go o powyższe kwestie.
Gdy tylko przyjdzie mu się obudzić i zmierzyć z kilkoma ironicznymi uwagami, przypomni jak to kamienny łabędź otulił go swymi skrzydłami w uścisku pełnym miłości. Tamten obrazek, tamto runięcie na ziemię zapewne niejednokrotnie będzie wspominane podczas ich zakrapianych wieczorów, tak samo jak porwanie się szatyna z motyką na słońce. Jaką trzeba było mieć w sobie odwagę, choć trafniej można było nazwać to głupotą, aby podejmować próbę zmierzenia się z zadaniem, którego sedno było związane z kompletnie nieznaną dziedziną nauki? To tak jakby próbować uwarzyć eliksir bez podstawowej wiedzy, bez żadnego pojęcia o ingrediencjach oraz kolejności ich stosowania. Stosownym przykładem było również podjęcie się wyzwania uleczenia ran bez krzty umiejętności związanej z magią leczniczą – nigdy nie mogło się to skończyć dobrze, nawet jeśli szczęście wyjątkowo sprzyjało ryzykantowi.
Właściwie jeśli chodzi o uzdrowicieli szatyn nierzadko zastanawiał się nad ich pasją; skąd się wzięła, co by zrobili, gdyby na kozetce pojawił się znany im wróg i dlaczego tak usilnie starali się ratować ludzkie życie narażając przy tym swoje. To było ciekawe, fascynujące i z pewnością wkrótce nie omieszka się postawić, tuż przed Zacharym, flaszki na stole, by zapytać go o powyższe kwestie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Pociecha płynąca z zasklepiających się ran napawała go optymizmem, że cały proces leczenia miał skończyć się pomyślnie. Rzadko rozważał tego typu myśli, poświęcając swoją uwagę na czystą praktykę niźli analizę czy metodykę kolejnych kroków. Teraz jednak mógł poświęcić nieco czasu na to, rozważnie dobierając kolejne eliksiry, którymi mógł uśmierzyć ból, choć nie sądził, aby był w stanie gwałtownie przebudzić Macnaira z tego, co zaserwowała mu magiczna anomalia szalejąca gdzieś w mieście. Tę jedną dolegliwość organizm musiał pokonać sam, a jego uzdrowicielską powinnością było upewnienie się, że naturalny proces regeneracji przebiegnie bez komplikacji ani niepożądanych interwencji czynionych ludzką ręką.
Zdawał sobie sprawę, że wejście w obręb anomalii zamkniętej przez Ministerstwo ściągało na pacjenta uwagę i w tej chwili przerwy, gdy już przygotował we własnej głowie kolejne kroki mające przywrócić utracone zdrowie, poświęcił się sporządzeniu odpowiedniej karty medycznej, mającej przede wszystkim uchronić nieprzytomnego Rycerza od kłopotów z prawem; i nie było to żadną trudnością. Nie musiał szykować kłamstw ani wyśnionych diagnoz, zamiast tego powołał się na wysoce skomplikowane zatrucie będące skutkiem wymieszania kilku naprawdę niebezpiecznych ziół z eliksirami pod wpływem anomalii wpływającej na najprostsze zaklęcia. W sporządzonej karcie taktownie przemilczał kilka faktów niemających znaczenia, gdyby ktoś zapragnął pochylić się nad przypadkiem, a zawarł istotny dopisek, że Macnair już wcześniej był ofiarą podobnych przypadków, nad którymi Zachary pochylał się za każdym razem, tym samym domagając się zapewnienia mężczyźnie należytej prywatności. Możliwe spustoszała sala obserwacyjna, łóżko stosownie oddzielone od reszty, ograniczenie interwencji reszty oddziałowego personelu; to wszystko było do załatwienia w dostatecznie krótkim czasie, gdy tylko ukończy swoją pracę tutaj i wniesie o przeniesienie pacjenta na swój oddział.
Tymczasem podjął się powolnego dozowania jednego z eliksiru. Trzymając w palcach pipetę zapełnioną specyfikiem, upuścił jedną kroplę między wargi rozchylone palcami. Ta niewielka ilość dodatkowego płynu może i nie miała gwałtownej mocy sprawczej, ale z łatwością mieszała się ze śliną, a przede wszystkim łatwo wchłaniała już w jamie ustnej. Próba wlania całej dawki do gardła niechybnie skończyłaby się zadławieniem i podduszenie, a tego chciał uniknąć za wszelką cenę.
Zdawał sobie sprawę, że wejście w obręb anomalii zamkniętej przez Ministerstwo ściągało na pacjenta uwagę i w tej chwili przerwy, gdy już przygotował we własnej głowie kolejne kroki mające przywrócić utracone zdrowie, poświęcił się sporządzeniu odpowiedniej karty medycznej, mającej przede wszystkim uchronić nieprzytomnego Rycerza od kłopotów z prawem; i nie było to żadną trudnością. Nie musiał szykować kłamstw ani wyśnionych diagnoz, zamiast tego powołał się na wysoce skomplikowane zatrucie będące skutkiem wymieszania kilku naprawdę niebezpiecznych ziół z eliksirami pod wpływem anomalii wpływającej na najprostsze zaklęcia. W sporządzonej karcie taktownie przemilczał kilka faktów niemających znaczenia, gdyby ktoś zapragnął pochylić się nad przypadkiem, a zawarł istotny dopisek, że Macnair już wcześniej był ofiarą podobnych przypadków, nad którymi Zachary pochylał się za każdym razem, tym samym domagając się zapewnienia mężczyźnie należytej prywatności. Możliwe spustoszała sala obserwacyjna, łóżko stosownie oddzielone od reszty, ograniczenie interwencji reszty oddziałowego personelu; to wszystko było do załatwienia w dostatecznie krótkim czasie, gdy tylko ukończy swoją pracę tutaj i wniesie o przeniesienie pacjenta na swój oddział.
Tymczasem podjął się powolnego dozowania jednego z eliksiru. Trzymając w palcach pipetę zapełnioną specyfikiem, upuścił jedną kroplę między wargi rozchylone palcami. Ta niewielka ilość dodatkowego płynu może i nie miała gwałtownej mocy sprawczej, ale z łatwością mieszała się ze śliną, a przede wszystkim łatwo wchłaniała już w jamie ustnej. Próba wlania całej dawki do gardła niechybnie skończyłaby się zadławieniem i podduszenie, a tego chciał uniknąć za wszelką cenę.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pewnie gdyby tylko wiedział, że rany z całkiem niezłym skutkiem goiły się, a narządy wracały do swej prawidłowej funkcji, kiwnąłby głową z uznaniem, tudzież kto wie – może nawet podziękowałby Zacharemu. Wykonywał kawał dobrej roboty, nawet jeśli dla niego stanowiło to chleb powszedni. Macnair od zawsze miał kłopot z odnalezieniem wykwalifikowanego uzdrowiciela, który za niewielką stawkę składałby go do do jednego kawałka po trudnych podróżach tudzież nieprzewidzianych niespodziankach na szlakach. Jasnym było, iż nierzadko rany świadczyły o fakcie korzystania z najpotężniejszej z magicznych dziedzin – takowa była wyjątkowo kapryśna i niejednokrotnie ukazując swą siłę żywiła się mocą tego, który zapragnął zasięgnąć po jej tajniki – dlatego niemożliwym było udać się do powszechnie znanych źródeł. Zmuszony był kombinować; szukać czegoś na oślep, liczyć na łut szczęścia tudzież po prostu przeczekać najgorszy okres, by finalnie po kilkunastu dniach istnej męczarni wrócić do zdrowia.
Zapewne nikt kto znał Macnaira nie byłby szczególnie zaskoczony faktem, że cierpi na wysoce skomplikowane zatrucie będące skutkiem wymieszania niebezpiecznych ziół – wnet przerobiliby to na swą wersję, iż w ów słowach ładnie ubrane zostało alkoholowe upojenie pewnym, tylko mu znanym świństwem. Szatyn nigdy za kołnierz nie wylewał wszak można stwierdzić, że nie pamiętał dnia, w ciągu którego nie wypił choć grama alkoholu – no chyba, że rzecz jasna był nieprzytomny, co działo się również wówczas. Jeszcze nie miał tej świadomości, właściwie do czasu wybudzenia nie mógł jej mieć, jednak przyjdzie mu w końcu w zupełności wytrzeźwieć, bowiem siedem dni w łóżku z pewnością przywróci jego organizm do prawidłowego stanu. Czyż mogło być coś bardziej okropnego?
Prywatna opieka, pokój, cisza i spokój; był wdzięczny Zacharemu za zapewnienie owego komfortu, który docenić mógł dopiero z czasem. W ostatnich tygodniach podpadł wielu osobom i z pewnością, gdyby tylko ktokolwiek z nich go zobaczył, to bez większego trudu mógłby uciszyć go na zawsze. Był jednak pod czujnym, profesjonalnym okiem i prawdopodobieństwo, że przyjdzie mu zapłacić za swe czyny podczas pobytu w Mungu był znikomy - na całe szczęście.
/zt
Zapewne nikt kto znał Macnaira nie byłby szczególnie zaskoczony faktem, że cierpi na wysoce skomplikowane zatrucie będące skutkiem wymieszania niebezpiecznych ziół – wnet przerobiliby to na swą wersję, iż w ów słowach ładnie ubrane zostało alkoholowe upojenie pewnym, tylko mu znanym świństwem. Szatyn nigdy za kołnierz nie wylewał wszak można stwierdzić, że nie pamiętał dnia, w ciągu którego nie wypił choć grama alkoholu – no chyba, że rzecz jasna był nieprzytomny, co działo się również wówczas. Jeszcze nie miał tej świadomości, właściwie do czasu wybudzenia nie mógł jej mieć, jednak przyjdzie mu w końcu w zupełności wytrzeźwieć, bowiem siedem dni w łóżku z pewnością przywróci jego organizm do prawidłowego stanu. Czyż mogło być coś bardziej okropnego?
Prywatna opieka, pokój, cisza i spokój; był wdzięczny Zacharemu za zapewnienie owego komfortu, który docenić mógł dopiero z czasem. W ostatnich tygodniach podpadł wielu osobom i z pewnością, gdyby tylko ktokolwiek z nich go zobaczył, to bez większego trudu mógłby uciszyć go na zawsze. Był jednak pod czujnym, profesjonalnym okiem i prawdopodobieństwo, że przyjdzie mu zapłacić za swe czyny podczas pobytu w Mungu był znikomy - na całe szczęście.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Kropla po kropli – najmniejsza z możliwych dawek – aplikował eliksir, tylko w ten sposób mogąc załagodzić wewnętrzne obrażenia. Nie mógł zapobiec im w żaden inny sposób. Nie istniało zaklęcie doskonałe, zdolne uleczyć każdą ranę; każdy uzdrowiciel był tego świadom i wykorzystywał metody znane mu oraz praktykowane. Tej jednej nauczył się jeszcze w Egipcie, traktując ją jako coś, co warto było robić, nawet jeśli zajmowało ogrom czasu i wymagało perfekcyjnej precyzji. Wierzył, że w ten sposób mógł pomóc, nie czekając na to, aż Macnair odzyska świadomość. Przy takim obciążeniu mogło to trwać przynajmniej tydzień lub dłużej i istotnie mógł zrobić tylko tyle. Przez resztę czasu zamierzał skutecznie dbać o prywatność oraz całą gospodarkę jego organizmu, by przedłużający się pobyt w szpitalu – tylko pod jego okiem – nie odbił się nieprzyjemną czkawką w postaci głodówki. Utrzymanie standardów pełnionych obowiązków traktował niczym świętość; nie było w tym prostej usługi czy przysługi wobec niego jako jednego z Rycerzy, lecz przede wszystkim była to służba w ratowaniu życia, a to w ostatnim czasie zaczął ważyć, jedne uznając za ważniejsze od innych. Życie tego konkretnego człowieka, przekazane przez samego Mulcibera, było ważne, nie dało się temu zaprzeczyć. Było na tyle ważne, że wymagało podejścia wyjątkowo skrupulatnego; w otaczającym ich chaosie nie mógł pozwolić sobie na błędy ani próby wpakowania Macnaira za kratki.
Starał się zapewnić wszystko, co było potrzebne. Przeniesienie do względnie odizolowanego od ciekawskich spojrzeń miejsca, jego całkowitą uwagę, brak ingerencji osób trzecich oraz stosowną kartę medyczną mającą mieć zastosowanie tylko wtedy, gdy okaże się potrzebna. Nie musiał z niej korzystać tak długo, jak nie zajdzie konieczność – pomaganie rannym było pilniejsze niż wypełnianie dokumentacji w biegu i właśnie najważniejszymi aspektami zajmował się, dopóki nie miał pewności, że mężczyzna pod szpitalną pościelą nie był bezpieczny. Nie znaczyło to jednak, że jego warta dobiegła końca. Pilnował go przez całą noc, tworząc dokumentację o poważnym zatruciu, którego doznał. Nawet jeśli nie miano mu za to podziękować, to we własnym odczuciu był zadowolony z dobrze wykonanego zadania.
z/t
Starał się zapewnić wszystko, co było potrzebne. Przeniesienie do względnie odizolowanego od ciekawskich spojrzeń miejsca, jego całkowitą uwagę, brak ingerencji osób trzecich oraz stosowną kartę medyczną mającą mieć zastosowanie tylko wtedy, gdy okaże się potrzebna. Nie musiał z niej korzystać tak długo, jak nie zajdzie konieczność – pomaganie rannym było pilniejsze niż wypełnianie dokumentacji w biegu i właśnie najważniejszymi aspektami zajmował się, dopóki nie miał pewności, że mężczyzna pod szpitalną pościelą nie był bezpieczny. Nie znaczyło to jednak, że jego warta dobiegła końca. Pilnował go przez całą noc, tworząc dokumentację o poważnym zatruciu, którego doznał. Nawet jeśli nie miano mu za to podziękować, to we własnym odczuciu był zadowolony z dobrze wykonanego zadania.
z/t
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź