Poczekalnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Poczekalnia
Po wyjściu z windy, tuż po lewej stronie znajduje się poczekalnia z ciasno ustawionymi ławkami, na których, po przedstawieniu celu wizyty i odebraniu przepustki, mogą oczekiwać przybyli goście. Niektórzy trafiają tu w charakterze świadka lub też chcą złożyć donos, inni znów liczą na przyjęcie przez urzędników. Czas oczekiwania bywa różny, lecz nierzadko można dostrzec tu zirytowane miny petentów.
Przez wielkie okna do pomieszczenia wpływa duża ilość świtała, rzucającego mieniące się refleksy na zaczarowane obrazy. To właśnie one stanowią pewne urozmaicenie dłużących się minut - w ramach desperacji można podjąć się rozmowy z uwiecznionymi postaciami, nikt jednak nie gwarantuje, na jakie tory zejdzie dyskusja; mówi się, że malowidła mają dość nietypowe usposobienie.
Przez wielkie okna do pomieszczenia wpływa duża ilość świtała, rzucającego mieniące się refleksy na zaczarowane obrazy. To właśnie one stanowią pewne urozmaicenie dłużących się minut - w ramach desperacji można podjąć się rozmowy z uwiecznionymi postaciami, nikt jednak nie gwarantuje, na jakie tory zejdzie dyskusja; mówi się, że malowidła mają dość nietypowe usposobienie.
Sheridan pokiwał energicznie głową. Dobrze prawiła, zaiste dobrze! Och, jakaż to rzadkość wpaść na młoda, piękną i jeszcze zorientowaną politycznie damę! Dudley nie potrafił pozbyć się uczucia zachwytu. Będzie musiał Frances nauczyć, żeby też potrafiła tak piękne przemawiać! Odrobina lekcji historii na pewno nie zaszkodzi jasnowłosej alchemiczce.
– Przyszłość, oj, przyszłość, miejmy nadzieję, że przyniesie same dobrodziejstwa! – oznajmił. – Ministerstwo traktuje ten temat naprawdę poważnie, jak sama panna widzi. – Dłonią zaprezentował czekających na rejestracje różdżek czarodziejów. Jeszcze trochę i po Londynie nie będzie się pałętał nikt niepewny.
„Prorok codzienny” zszedł na psy już dawno temu. Na szczęście na rynku magicznej prasy nigdy nie było monopolu. Dzięki usilnym staraniom Ministra udało się sprawić, aby to szkodliwe pismo było zakazanym, zaś „Waleczny mag” w końcu zajął należne mu miejsce głównego pisma, po które sięgają szanowani czarodzieje. Tak powinno być, nie inaczej.
– To odważni ludzie, panno Goyle – przytaknął. – To ja pójdę tego… te rzeczy zanieść – powiedział, kiwając głowa, gdy zauważył, że uwaga Calanthe skupiła się na czymś innym.
Zaniesie te dokumenty i sam się nimi zajmie! Na pewno, gdy powie przełożonym, jak młoda i zdolna czarownica musiała czekać w kolejce, nie będą mieli nic przeciwko. Komisja nie lubiła tych starych, często śmierdzących popiołem i kurzymi wnętrznościami wiedźm, które zdawały się stanowić jedną drugą rejestrujących się. A o miłych i eleganckich paniach zawsze chętnie słuchali.
No chyba że kazali mu przynieść herbatę, albo sprzątnąć kurze. Czasem też zbierał lub segregował papiery. Właściwie nie czasem, a zazwyczaj. Ale tym razem nie mógł przecież dopuścić do tego, aby Calanthe czekała w kolejce. Czekała na nią młodość oraz piękne, radosne życie. Nie mogła tracić czasu na bezcelowe stanie w kolejce, zwłaszcza, że dokumenty miała naprawdę porządnie przygotowane. Sheridan nie wątpił, że pomagał jej przy tym jakiś szanowny urzędnik. Albo może ona sama miała w sobie dłoń sekretarki? Właściwie takich kobiet brakowało w Ministerstwie: po równi cieszących oko swą urodą, jak i wiedzą. Nie to, co ta cala panna Potter!
| zt x2
– Przyszłość, oj, przyszłość, miejmy nadzieję, że przyniesie same dobrodziejstwa! – oznajmił. – Ministerstwo traktuje ten temat naprawdę poważnie, jak sama panna widzi. – Dłonią zaprezentował czekających na rejestracje różdżek czarodziejów. Jeszcze trochę i po Londynie nie będzie się pałętał nikt niepewny.
„Prorok codzienny” zszedł na psy już dawno temu. Na szczęście na rynku magicznej prasy nigdy nie było monopolu. Dzięki usilnym staraniom Ministra udało się sprawić, aby to szkodliwe pismo było zakazanym, zaś „Waleczny mag” w końcu zajął należne mu miejsce głównego pisma, po które sięgają szanowani czarodzieje. Tak powinno być, nie inaczej.
– To odważni ludzie, panno Goyle – przytaknął. – To ja pójdę tego… te rzeczy zanieść – powiedział, kiwając głowa, gdy zauważył, że uwaga Calanthe skupiła się na czymś innym.
Zaniesie te dokumenty i sam się nimi zajmie! Na pewno, gdy powie przełożonym, jak młoda i zdolna czarownica musiała czekać w kolejce, nie będą mieli nic przeciwko. Komisja nie lubiła tych starych, często śmierdzących popiołem i kurzymi wnętrznościami wiedźm, które zdawały się stanowić jedną drugą rejestrujących się. A o miłych i eleganckich paniach zawsze chętnie słuchali.
No chyba że kazali mu przynieść herbatę, albo sprzątnąć kurze. Czasem też zbierał lub segregował papiery. Właściwie nie czasem, a zazwyczaj. Ale tym razem nie mógł przecież dopuścić do tego, aby Calanthe czekała w kolejce. Czekała na nią młodość oraz piękne, radosne życie. Nie mogła tracić czasu na bezcelowe stanie w kolejce, zwłaszcza, że dokumenty miała naprawdę porządnie przygotowane. Sheridan nie wątpił, że pomagał jej przy tym jakiś szanowny urzędnik. Albo może ona sama miała w sobie dłoń sekretarki? Właściwie takich kobiet brakowało w Ministerstwie: po równi cieszących oko swą urodą, jak i wiedzą. Nie to, co ta cala panna Potter!
| zt x2
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ministerstwo, psidwacza mać.
Wiedziała, że zarejestrowanie różdżki będzie koniecznością. Mieszkała tu, na zmianę miejscówki z pewnością nie było jej stać, a większość zleceń pochodziła właśnie z londyńskiej ziemi. Przyzwyczajonej do wolności ciemnowłosej nie do końca podobał się pomysł rejestracji różdżek. Jeszcze chwila i ich wszystkich pozamykają w klatkach, niczym zwierzęta w londyńskim ZOO. Nie rozumiała chęci społeczeństwa do usystematyzowania wszystkiego oraz wykluczenia jednostek, które były inne. Mugolski świat zdawał się podobnie funkcjonować - doskonale pamiętała, jak wielką niechęcią darzono jej rodzinę. Wolała nie myśleć, za kogo wezmą się w kolejnym etapie. Jednostki nie pasujące do obrazka, takie jak ona, będą pojawiać się zawsze. Ciche westchnienie opuściło pomalowane czerwoną pomadką usta, gdy dopalała papierosa uliczkę przed Ministerstwem. Chude palce zacisnęły się na krysztale, znajdującym się w jej kieszeni. Czubkiem buta przycisnęła do ziemi niedopałek, po czym ostrożnie, krzywiąc się przy tym niezmiernie, zjadła paskudny w smaku kryształ. Na Merlina, mógłby mieć jakieś wartości smakowe. Z niezadowoleniem wypisanym na smagłej buzi przełknęła ostatnie jego kawałki. Tak, to z pewnością się uda. Wiedziała, co powinna mówić. I była pewna, że nikt nie zmusi jej do wyjawienia faktów, które mogłyby jej zaszkodzić.
Pewnym siebie krokiem, ubrana w odrobinę przykrótką sukienkę weszła do Ministerstwa Magii. Nie wiedziała, gdzie powinna iść. Ciemne oczy uważnie przejechały po otoczeniu w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki. Finalnie spytała jednego, nazbyt eleganckiego czarodzieja o drogę. Udała się więc na drugie piętro, sprawnie odnajdując odpowiednie biuro.
-Dzień dobry, przyszłam zarejestrować różdżkę. - Oznajmiła, posyłając pełen słodyczy uśmiech podstarzałemu urzędnikowi. Mężczyzna poprowadził ją do jednego z biurek. Usiadła, zakładając nogę na nogę, powstrzymując się od chęci odpalenia kolejnego papierosa. Ciemne spojrzenie uważnie powędrowało po postaci mężczyzny, który wydawał się być dziwnie przykry. Dopiero po chwili sięgnęła do kieszeni, by wydobyć z niej drewnianą różdżkę.
- Emma Warbeck. - Przedstawiła się pewnie, używając czystokrwistego nazwiska swojej matki. Było pewniejsze, niż mugolskie nazwisko ojca, jakie przybrał w przymusie. Dziani żył w przekonaniu, iż nazwiska są rzeczą zbędną.
Mężczyzna wyjął jakieś dokumenty by rozpocząć wywiad, wpierw pytając o jej matkę.
- Moja mama była czarownicą czystej krwi, niestety, zmarła podczas anomalii. -Odpowiedziała, układając usta w podkówkę. Nie lubiła o tym wspominać, a ciche kondolencje upewniły ją, iż nie będzie musiała wchodzić w szczegóły. - Moi dziadkowie z jej strony to czarodzieje czystej krwi, tak samo jak pradziadkowie. - Kolejna odpowiedź przepełniona pewnością. Gdzieś przez myśl przemknęło jej, iż przydałoby się jej więcej tego typu specyfików. Cholerstwo zdawało się być niezwykle przydatne. Uciekła spojrzeniem gdzieś w bok, unosząc dłoń do kącika oczu, jakby chciała odgonić czające się łzy. - Mój tata również nie żyje, był czarodziejem czystej krwi. - Zaczęła, unosząc kąciki ust w smutnym, melancholijnym cieniu uśmiechu. - Moi dziadkowie od strony taty, jak i pradziadkowie też mogli pochwalić się czystą krwią. - Wyznała, a ciężkie westchnienie opuściło jej usta. Mężczyzna pokiwał głową, po czym udał się gdzieś z jej różdżką. Po kilku chwilach powrócił, wręczając jej zarejestrowane narzędzie magii. Jak to robili? Nie wiedziała, była jednak tego cholernie ciekawa. Panna Frey, oficjalnie widniejąca jako panna Warbeck, ciesząca się czystą krwią, podziękowała urzędnikowi by udać się do wyjścia.
Poszło łatwiej, niż mogłaby się spodziewać.
| zt.
I put a spell on you
Emma Frey
Zawód : Artystka
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
But darlin the truth is
In darkness I’m ruthless
I wanna scream your name
Again and again
In darkness I’m ruthless
I wanna scream your name
Again and again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Stanowisko jakie zaproponował mu jeden z dawnych znajomych było niezwykle opłacalne. Friedrich Schmidt jak nikt inny znał się na obserwacji, zdobywaniu informacji oraz samym polowaniu - te w jego rodzinie były wielopokoleniową tradycją. Resztę umiejętności zdobył jeszcze w czasach Hogwartu, doskonaląc je podczas okresu gdy mieszkał w Wiedniu, kolekcjonując informacje oraz organizując przemyt pewnych przedmiotów na teren Anglii, by wspomóc działania szkolnych przyjaciół. Nie dziwiła go propozycja, nie dziwił go nawet fakt, że Ministerstwo postanowiło uporać się ze szlamem. Jedyne, co nie do końca mu pasowało to rejestracja różdżki, był jednak pewien, że z pewnością ułatwi mu to dochodzenia, gdyby przyszło mu się natknąć na patrol magipolicji, z którą dogadanie się, przy jego aparycji, nigdy nie było prostym działaniem.
Tuż po podpisaniu odpowiedniej umowy przeszedł do innego biura, aby zarejestrować swoją różdżkę. Nie czekał w kolejce, gdy osoba znajdująca się w odpowiednim pokoju wyszła, bez pardonu wszedł do Komisji Rejestracji Różdżek, będąc przekonanym, iż zarejestrowanie różdżki będzie jedynie krótką, nic nie znaczącą formalnością - był sojusznikiem Rycerzy Walpurgii, a w pliku dokumentów posiadał ministerialny kontrakt.
Nigdy nie był rozmowny. Już jako dziecko nie odznaczał się wielkimi chęciami do długich rozmów i barwnych opowieści. Nic więc też dziwnego, że i tym razem pozostawał milczący. Nie przywitał się, jedynie podsunął wypełniony na kolanie wniosek. Na wszystkie pytania odpowiadał dokładnie tak, jak zwykł odpowiadać na pytania - lakonicznie, konkretnie, nie wdając się w większe szczegóły bądź detale. Dane się zgadzały, a Schmidt niechętnie wręczył swoją różdżkę pracownikowi Ministerstwa. Po dziesięciu długich minutach oczekiwania odzyskał różdżkę oraz odpowiednie dokumenty. Zapewniono go, iż pocztą otrzyma odpowiednie potwierdzenie rejestracji, na co Schmidt zareagował jedynie pomrukiem niezadowolenia.
Wyszedł bez pożegnania, nie zwracając większej uwagi na kilku czarodziejów rzucających gardzące spojrzenia w jego kierunku będąc pewnym, iż był ponad nimi. Miał oczyszczać świat ze szlamu, nieść rodzinne idee dalej, z niemieckimi hasłami na swoich ustach.
Szmalcownik opuścił Ministerstwo Magii.
| zt.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
02.07.1957
Rejestracja różdżki. Do czego to doszło, że musiał się tłumaczyć z tego jakiego jest pochodzenia. Gdyby mógł wyjechałby na stałe z tego kraju, który schodził na psy, ale nie mógł. Miał tu rodzinę i nie zostawi jej, a Hal i matka nie opuszczą Greengrove Farm. Nie dziwił im się. Jemu też by było ciężko całkowicie porzucać dom rodzinny. Jednak jeżeli sytuacja się będzie pogarszać to brał taką możliwość pod uwagę. Co komu przeszkadzali mugole? Żyli w swoim świecie, tak jak czarodzieje. Owszem można by stwierdzić, że świat magii musiał się ukrywać, ale czy to było aż tak trudne i nie do zniesienia? Jemu to odpowiadało i był świetnym przykładem tego, że da się z tym żyć. Jak większość półkrwi był dzieckiem dwóch różnych światów. Rodzice byli zgodnym małżeństwem. Ojciec nigdy nie był przeciwny wysłaniu synów do Hogwartu, a matka nie buntowała się gdy on zabierał Hala i Bertiego do kościoła. Żyli w zgodzie, łącząc dwa świata w jeden ich, zwany rodziną.
Kiedy przekroczył próg Ministerstwa Magii i ujrzał kolejkę westchnął ciężko. To by było na tyle z dzisiejszych planów – pomyślał gorzko i westchnął ciężko. Kobieta stojąca przed nim zerknęła na niego przez ramię i uśmiechnęła się pocieszająco dając mu herbatnika. Była w wieku jego matki. Zdawała się być poczciwą osobą, a musiała tu sterczeć jak kołek i tłumaczyć się ze swojego pochodzenia. Jakby człowiek miał wybór w jakiej rodzinie się urodził. Herbert zacisnął ze wściekłości zęby, ale stał dalej wiedząc, że musi to załatwić. Dla spokoju matki. Inaczej olałby temat. Czas ciągnął się niemiłosiernie; żałował, że nie zabrał ze sobą książki, byłoby łatwiej to wszystko znieść.
W końcu, po trzech godzinach stanął przed wielce szanowną komisją podając wniosek. Każde jego słowo było dokładnie notowane. Status krwi, nazwisko matki, pochodzenie ojca – odpowiadał na wszystkie zadawane pytania i cierpliwie znosił dziwne spojrzenia, które taksowały go z góry do dołu. Żebym to ja was zaraz nie ocenił – pomyślał w głowie i powstrzymał się aby przewrócić wymownie oczami. Kiedy poproszono o różdżkę oddał ją z niechęcią pozwalając aby ją zbadali. Czekał długo, chyba całą wieczność kiedy w końcu została mu zwrócona wraz z dokumentem rejestracji. Odetchnął w duchu z ulga i z wielką przyjemnością opuścił budynek Ministerstwa Magii.
zt
Rejestracja różdżki. Do czego to doszło, że musiał się tłumaczyć z tego jakiego jest pochodzenia. Gdyby mógł wyjechałby na stałe z tego kraju, który schodził na psy, ale nie mógł. Miał tu rodzinę i nie zostawi jej, a Hal i matka nie opuszczą Greengrove Farm. Nie dziwił im się. Jemu też by było ciężko całkowicie porzucać dom rodzinny. Jednak jeżeli sytuacja się będzie pogarszać to brał taką możliwość pod uwagę. Co komu przeszkadzali mugole? Żyli w swoim świecie, tak jak czarodzieje. Owszem można by stwierdzić, że świat magii musiał się ukrywać, ale czy to było aż tak trudne i nie do zniesienia? Jemu to odpowiadało i był świetnym przykładem tego, że da się z tym żyć. Jak większość półkrwi był dzieckiem dwóch różnych światów. Rodzice byli zgodnym małżeństwem. Ojciec nigdy nie był przeciwny wysłaniu synów do Hogwartu, a matka nie buntowała się gdy on zabierał Hala i Bertiego do kościoła. Żyli w zgodzie, łącząc dwa świata w jeden ich, zwany rodziną.
Kiedy przekroczył próg Ministerstwa Magii i ujrzał kolejkę westchnął ciężko. To by było na tyle z dzisiejszych planów – pomyślał gorzko i westchnął ciężko. Kobieta stojąca przed nim zerknęła na niego przez ramię i uśmiechnęła się pocieszająco dając mu herbatnika. Była w wieku jego matki. Zdawała się być poczciwą osobą, a musiała tu sterczeć jak kołek i tłumaczyć się ze swojego pochodzenia. Jakby człowiek miał wybór w jakiej rodzinie się urodził. Herbert zacisnął ze wściekłości zęby, ale stał dalej wiedząc, że musi to załatwić. Dla spokoju matki. Inaczej olałby temat. Czas ciągnął się niemiłosiernie; żałował, że nie zabrał ze sobą książki, byłoby łatwiej to wszystko znieść.
W końcu, po trzech godzinach stanął przed wielce szanowną komisją podając wniosek. Każde jego słowo było dokładnie notowane. Status krwi, nazwisko matki, pochodzenie ojca – odpowiadał na wszystkie zadawane pytania i cierpliwie znosił dziwne spojrzenia, które taksowały go z góry do dołu. Żebym to ja was zaraz nie ocenił – pomyślał w głowie i powstrzymał się aby przewrócić wymownie oczami. Kiedy poproszono o różdżkę oddał ją z niechęcią pozwalając aby ją zbadali. Czekał długo, chyba całą wieczność kiedy w końcu została mu zwrócona wraz z dokumentem rejestracji. Odetchnął w duchu z ulga i z wielką przyjemnością opuścił budynek Ministerstwa Magii.
zt
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wdech, wydech. Dasz sobie radę. Przez cały czas czuł się, jakby robił coś złego, bo pierwszy raz kłamał w miejscu takim jak to: sam gmach Ministerstwa Magii porażał, atmosfera wewnątrz - uderzała znacznie mocniej, aurą nienawistnej fali śmierci. Jeśli ten budynek kiedykolwiek służył czarodziejom, było to bardzo dawno temu. I niewiele już po tym zostało.
Bał się - że jego różdżka zaginie, słyszał różne historie, że nie zwrócą mu jej, co wtedy? Nie będzie w stanie czarować - już nigdy? Okrutne praktyki Ministerstwa przybierały na sile z dnia na dzień, nie ufał już nikomu, kogo tutaj mijał - choć wiedział przecież, że przynajmniej część z nich, jak Tanny, do pewnych spraw została po prostu zmuszona. Słyszał też o aresztowaniach. Podobno się zdarzały. Zostawił panu Carringtonowi informację, że tutaj idzie, w końcu to on tego chciał, to on mu użyczył nazwiska. Nie zamierzał oddawać się w ręce policji, ale poruszanie się po ulicy będzie znacznie prostsze, jeśli ne będzie musiał bać się każdej mijającej go kontroli - nawet tej najlichszej. Pokierowany przez starszą czarownicę zamknął się w toalecie, gdzie obrócił w dłoniach fiolkę eliksiru - odkorkował ją zębami i wypił zawartość jednym haustem, nie dając sobie czasu na zastanowienie - mogłoby przywołać nieuzasadnione wątpliwości. Po chwili zamknął oczy, pozwalając miksturze odnieść swój efekt; zdawało mu się, że płyn uspokajał bicie jego serca, że rozbiegane spojrzenie przybrało na pewności, że głowa jakby uniosła się wyżej - cokolwiek ten wywar był w stanie zdziałać, dziś musiał dokonać cudu, żeby ten fortel się udał. Pustą butelkę włożył z powrotem do kurtki, zdrapał z niej oznakowanie przed wyjściem z Areny, a po drodze jeszcze przelał do innej buteleczki, takiej, w której kiedyś dostał eliksir na uśmierzenie ran. Nie miał pojęcia, czy kształt naczynia miał znaczenie, ale nie zamierzał ryzykować.
Wziął głęboki oddech, odliczył do trzech, opuszczając kabinę i łazienkę, przechodząc do odpowiedniej komisji; dopiero przed nią zasiadł, snując swoją opowieść o czystokrwistym ojcu - panu Carrington - i półkrwi matce, nie chcąc nadto nadwyrężać faktów. Snuł swoją opowieść lekko, zapewniając członków komisji, że jego matka, choć półkrwi, była córką dwojga czarodziejów niższego statusu, zapewniając jednocześnie, że pan Carringotn wszystkiemu przytaknie. Z duszą na ramieniu oczekiwał wydania dokumentów, z którymi mógłby wrócić do portu.
piję wężowe usta (+40) i kłamię (oby) jak z nut
Bał się - że jego różdżka zaginie, słyszał różne historie, że nie zwrócą mu jej, co wtedy? Nie będzie w stanie czarować - już nigdy? Okrutne praktyki Ministerstwa przybierały na sile z dnia na dzień, nie ufał już nikomu, kogo tutaj mijał - choć wiedział przecież, że przynajmniej część z nich, jak Tanny, do pewnych spraw została po prostu zmuszona. Słyszał też o aresztowaniach. Podobno się zdarzały. Zostawił panu Carringtonowi informację, że tutaj idzie, w końcu to on tego chciał, to on mu użyczył nazwiska. Nie zamierzał oddawać się w ręce policji, ale poruszanie się po ulicy będzie znacznie prostsze, jeśli ne będzie musiał bać się każdej mijającej go kontroli - nawet tej najlichszej. Pokierowany przez starszą czarownicę zamknął się w toalecie, gdzie obrócił w dłoniach fiolkę eliksiru - odkorkował ją zębami i wypił zawartość jednym haustem, nie dając sobie czasu na zastanowienie - mogłoby przywołać nieuzasadnione wątpliwości. Po chwili zamknął oczy, pozwalając miksturze odnieść swój efekt; zdawało mu się, że płyn uspokajał bicie jego serca, że rozbiegane spojrzenie przybrało na pewności, że głowa jakby uniosła się wyżej - cokolwiek ten wywar był w stanie zdziałać, dziś musiał dokonać cudu, żeby ten fortel się udał. Pustą butelkę włożył z powrotem do kurtki, zdrapał z niej oznakowanie przed wyjściem z Areny, a po drodze jeszcze przelał do innej buteleczki, takiej, w której kiedyś dostał eliksir na uśmierzenie ran. Nie miał pojęcia, czy kształt naczynia miał znaczenie, ale nie zamierzał ryzykować.
Wziął głęboki oddech, odliczył do trzech, opuszczając kabinę i łazienkę, przechodząc do odpowiedniej komisji; dopiero przed nią zasiadł, snując swoją opowieść o czystokrwistym ojcu - panu Carrington - i półkrwi matce, nie chcąc nadto nadwyrężać faktów. Snuł swoją opowieść lekko, zapewniając członków komisji, że jego matka, choć półkrwi, była córką dwojga czarodziejów niższego statusu, zapewniając jednocześnie, że pan Carringotn wszystkiemu przytaknie. Z duszą na ramieniu oczekiwał wydania dokumentów, z którymi mógłby wrócić do portu.
piję wężowe usta (+40) i kłamię (oby) jak z nut
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 08.01.21 0:00, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Plan wydawał się dopracowany we wszystkich szczegółach – fiolka ukrytego w kieszeni kurtki eliksiru miała dodać Marceliusowi pewności siebie, tak, by nie zająknął się przedstawiając podkolorowane informacje na temat tożsamości rodziców, a niewielkie kłamstwo miało spłynąć z jego ust gładko, prześlizgując się pomiędzy podchwytliwymi pytaniami komisji. I początkowo rzeczywiście wydawało się, że właśnie tak będzie: wypita w łazience mikstura zadziałała niemal natychmiast, nieco uspokajając emocje, kotłujące się w klatce piersiowej młodzieńca. Na moment poczuł się spokojniejszy, jego oddech się wyrównał, głos nie drżał; poczucie ryzyka związanego ze złamaniem obowiązującego prawa co prawda nie znikło całkowicie, ale odeszło gdzieś na dalszy plan – pozwalając mu zasiąść przed dwójką przepytujących go czarodziejów bez nerwów czy pocących się nadmiernie dłoni. Tamtego dnia korytarze departamentu były prawie puste – większość czarodziejów zdążyła już dokonać rejestracji w ubiegłych miesiącach; ci, którzy wciąż się tu pojawiali, albo powracali do kraju po dłuższej nieobecności, albo wcześniej nie mieli potrzeby swobodnego poruszania się po Londynie. Członkowie komisji – niska, pulchna kobieta w średnim wieku oraz jej młody asystent, energiczny młodzieniec na oko niewiele starszy od Marceliusa, który chwilę wcześniej zniknął na kilka minut z jego różdżką, żeby wrócić już bez niej – wydawali się zrelaksowani, a ich pytania były mało wyszukane; udzielane odpowiedzi odhaczali na rozłożonym na biurku pergaminie.
Dotarli może do połowy przygotowanej wcześniej listy, gdy drzwi po lewej stronie pomieszczenia skrzypnęły, a do środka wsunął się drobny czarodziej w eleganckiej szacie wyszywanej lśniącą nicią. Miał czerwoną, nabrzmiałą twarz z wydatnymi policzkami, które nieco utrudniały określenie jego wieku, oraz wystający brzuch, sugerujący, że lubił pofolgować sobie przy stole. Małe, paciorkowate oczy schowane były za wciśniętymi na nos okularami w idealnie okrągłych oprawkach, a spod czarnego melonika wystawały rzadkie włosy, którym przydałoby się strzyżenie. Mężczyzna, który początkowo zupełnie nie zwrócił uwagi na Marceliusa, kiwnął milcząco głową kobiecie za biurkiem i zabrał się za przeszukiwanie upchniętego w kącie pomieszczenia regału, ale coś w słowach młodzieńca musiało zwrócić jego uwagę, bo odwrócił się na pięcie, przyglądając mu się z nagłym zainteresowaniem. – Carrington? – zapytał, unosząc wyżej brwi i taksując Marceliusa wzrokiem. Sięgnął dłonią do twarzy, żeby poprawić okulary, które zsunęły się nieco niżej. – Nie wiedziałem, że ma jeszcze jednego syna – dodał, tonem, który sugerował, że ta informacja nie powinna być dla niego nowością. – W tym roku skończył pan Hogwart? – zadał kolejne pytanie. W jego głosie póki co nie było słychać podejrzliwości, ale wyraźnie odbijała się tam konsternacja; szerokie czoło pokryło się poziomymi zmarszczkami – mężczyzna wyglądał, jakby intensywnie nad czymś myślał.
Wężowe usta - 1/5
Dotarli może do połowy przygotowanej wcześniej listy, gdy drzwi po lewej stronie pomieszczenia skrzypnęły, a do środka wsunął się drobny czarodziej w eleganckiej szacie wyszywanej lśniącą nicią. Miał czerwoną, nabrzmiałą twarz z wydatnymi policzkami, które nieco utrudniały określenie jego wieku, oraz wystający brzuch, sugerujący, że lubił pofolgować sobie przy stole. Małe, paciorkowate oczy schowane były za wciśniętymi na nos okularami w idealnie okrągłych oprawkach, a spod czarnego melonika wystawały rzadkie włosy, którym przydałoby się strzyżenie. Mężczyzna, który początkowo zupełnie nie zwrócił uwagi na Marceliusa, kiwnął milcząco głową kobiecie za biurkiem i zabrał się za przeszukiwanie upchniętego w kącie pomieszczenia regału, ale coś w słowach młodzieńca musiało zwrócić jego uwagę, bo odwrócił się na pięcie, przyglądając mu się z nagłym zainteresowaniem. – Carrington? – zapytał, unosząc wyżej brwi i taksując Marceliusa wzrokiem. Sięgnął dłonią do twarzy, żeby poprawić okulary, które zsunęły się nieco niżej. – Nie wiedziałem, że ma jeszcze jednego syna – dodał, tonem, który sugerował, że ta informacja nie powinna być dla niego nowością. – W tym roku skończył pan Hogwart? – zadał kolejne pytanie. W jego głosie póki co nie było słychać podejrzliwości, ale wyraźnie odbijała się tam konsternacja; szerokie czoło pokryło się poziomymi zmarszczkami – mężczyzna wyglądał, jakby intensywnie nad czymś myślał.
Wężowe usta - 1/5
Jego dłonie się nie pociły, on się nie pocił, w jego spojrzeniu błyszczała wyłącznie pewność siebie, mętlik w głowie układał się w spójną całość, pozwalając zebrać myśli do wiarygodnego kłamstwa, ale on, on się bał. Od momentu, kiedy zabrano jego różdżkę, od kiedy siedział przed komisją bez niej: nie potrafił pozbyć się myśli, czy dostanie ją z powrotem? Czy złamią ją tu na pół, pozbawiając go na zawsze możliwości sięgnięcia po jego magię? Na zawsze czyniąc go... mugolem? Przecież według nich tacy jak on nie mieli do magii prawa, źle urodzeni. Miał ochotę krzyczeć. Oczywiście, że usłyszał.
- Co się teraz dzieje z moją różdżką? - wymsknęło mu się, między jednym pytaniem a drugim, między przełknięciem śliny a tęsknym spojrzeniem za kierunkiem, w którym ją zabrano. Pożałował już chwilę później - mógł to przemilczeć, nie zabierać głosu. Nie pytać. Udawać, że wszystko gra, przecież i tak nie spodziewał się usłyszeć satysfakcjonującą odpowiedź, tutaj nigdy nie dało się usłyszeć odpowiedzi. Były tylko pytania. Coraz więcej pytań. Powiódł spojrzeniem, odruchowo, za ruchem, kiedy w pomieszczeniu pojawił się trzeci czarodziej. Początkowo nie zwracał na niego uwagi, jego aparycja wydawała się odpychająca, a on sam - nieprzyjemny. Spodziewał się, że przemknie przez to pomieszczenie, weźmie, po co przyszedł i wyjdzie, ale on - oczywiście - musiał wsadzić swój nos w nieswoje sprawy. Dźwięk nazwiska jego pracodawcy zadrżał w powietrzu jak nóż tnący blachę. Kim mógł być ten człowiek? Pytał o Hogwart, był związany ze szkołą czy z Areną? Znajomy dyrektora? Całe to przesłuchanie było zwyczajnie upokarzające, ale pojął to dopiero teraz, siedząc przed komisją, która dopytywała o szczegóły jego życia, bez kontroli nad swoją przyszłością, z odebraną różdżką, w towarzystwie czarodzieja, który przypadkiem usłyszał podane przez niego nazwisko. Oczywiście, że nic nie mogło iść tak, jak powinno.
Spędził chwilę wyobrażając sobie, jak zwija ten pergamin w kulkę i wciska go do gardła każdemu z tej trójki po kolei. Nie mieli wstydu. Nie mieli współczucia. Byli złymi ludźmi, tak po prostu. Nie wszystkie rozkazy należy wykonywać. Urzędnicy powinni strzec porządku.
- Jestem najmłodszy - odpowiedział czarodziejowi, umykając od pytania o Hogwart. Jeśli się postarają, znajdą jego fotografię wśród uczniów czarodziejskiej szkoły. Ale z pewnością nie na liście absolwentów z jego rocznika - i lepiej było odwieźć ich od tego pomysłu. - Nie wszyscy poszliśmy w ślady Henry'ego - odpowiedział, odnosząc się do najstarszego z przybranych braci. Jeśli ten człowiek wiedział coś o rodzinie Carringtonów, z pewnością wiedział, że ten był kształcony na następcę ojca. - Mam elastyczne ścięgna, zawsze miałem. Ojciec nie puścił mnie do Hogwartu, zostałem na Arenie. Zdawałem tam podstawowe egzaminy. Inaczej nie mógłbym ćwiczyć, takich zdolności nie można zaniedbać, jeśli chce się zostać akrobatą. Zna pan mojego ojca? Niech pan wpadnie na występ, pojutrze mam prawie główną rolę. - Nie mijał się z prawdą, przynajmniej w większości aspektów. Synowie Carringtona rzeczywiście byli starsi od niego, a on rzeczywiście występował pojutrze. Reszta... o reszcie nie mógł po prostu zapomnieć? Nie miał czegoś... ważniejszego do roboty?
- Co się teraz dzieje z moją różdżką? - wymsknęło mu się, między jednym pytaniem a drugim, między przełknięciem śliny a tęsknym spojrzeniem za kierunkiem, w którym ją zabrano. Pożałował już chwilę później - mógł to przemilczeć, nie zabierać głosu. Nie pytać. Udawać, że wszystko gra, przecież i tak nie spodziewał się usłyszeć satysfakcjonującą odpowiedź, tutaj nigdy nie dało się usłyszeć odpowiedzi. Były tylko pytania. Coraz więcej pytań. Powiódł spojrzeniem, odruchowo, za ruchem, kiedy w pomieszczeniu pojawił się trzeci czarodziej. Początkowo nie zwracał na niego uwagi, jego aparycja wydawała się odpychająca, a on sam - nieprzyjemny. Spodziewał się, że przemknie przez to pomieszczenie, weźmie, po co przyszedł i wyjdzie, ale on - oczywiście - musiał wsadzić swój nos w nieswoje sprawy. Dźwięk nazwiska jego pracodawcy zadrżał w powietrzu jak nóż tnący blachę. Kim mógł być ten człowiek? Pytał o Hogwart, był związany ze szkołą czy z Areną? Znajomy dyrektora? Całe to przesłuchanie było zwyczajnie upokarzające, ale pojął to dopiero teraz, siedząc przed komisją, która dopytywała o szczegóły jego życia, bez kontroli nad swoją przyszłością, z odebraną różdżką, w towarzystwie czarodzieja, który przypadkiem usłyszał podane przez niego nazwisko. Oczywiście, że nic nie mogło iść tak, jak powinno.
Spędził chwilę wyobrażając sobie, jak zwija ten pergamin w kulkę i wciska go do gardła każdemu z tej trójki po kolei. Nie mieli wstydu. Nie mieli współczucia. Byli złymi ludźmi, tak po prostu. Nie wszystkie rozkazy należy wykonywać. Urzędnicy powinni strzec porządku.
- Jestem najmłodszy - odpowiedział czarodziejowi, umykając od pytania o Hogwart. Jeśli się postarają, znajdą jego fotografię wśród uczniów czarodziejskiej szkoły. Ale z pewnością nie na liście absolwentów z jego rocznika - i lepiej było odwieźć ich od tego pomysłu. - Nie wszyscy poszliśmy w ślady Henry'ego - odpowiedział, odnosząc się do najstarszego z przybranych braci. Jeśli ten człowiek wiedział coś o rodzinie Carringtonów, z pewnością wiedział, że ten był kształcony na następcę ojca. - Mam elastyczne ścięgna, zawsze miałem. Ojciec nie puścił mnie do Hogwartu, zostałem na Arenie. Zdawałem tam podstawowe egzaminy. Inaczej nie mógłbym ćwiczyć, takich zdolności nie można zaniedbać, jeśli chce się zostać akrobatą. Zna pan mojego ojca? Niech pan wpadnie na występ, pojutrze mam prawie główną rolę. - Nie mijał się z prawdą, przynajmniej w większości aspektów. Synowie Carringtona rzeczywiście byli starsi od niego, a on rzeczywiście występował pojutrze. Reszta... o reszcie nie mógł po prostu zapomnieć? Nie miał czegoś... ważniejszego do roboty?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kobieta zadająca pytania Marceliusowi podniosła spojrzenie znad pergaminu, kiedy w nieco zatęchłej przestrzeni gabinetu padło pytanie o różdżkę; wbiła w niego wzrok, początkowo bez zrozumienia, jakby nie do końca wiedziała, dlaczego przerwano jej ustalony z góry przebieg przesłuchania – ale ostatecznie zacmokała i uniosła dłoń do twarzy, żeby poprawić zsuwające się z nosa okulary. – Nasi specjaliści sprawdzają, czy wszystko jest z nią w porządku – odpowiedziała, tonem balansującym gdzieś pomiędzy wyuczeniem, a znudzeniem; zdanie wydawało się wytarte, zużyte, tak, jakby zostało już wypowiedziane tyle razy, że sama właścicielka głosu nie była już pewna, co oznaczało. Wypowiedziawszy je, opuściła z powrotem spojrzenie na listę, zadając kolejne widniejące na niej pytanie.
Do czasu, kiedy w pokoju pojawił się trzeci czarodziej. Marcelius nie wiedział, kim był, pewien, że nigdy wcześniej go nie spotkał – ale ani siedząca za biurkiem kobieta, ani jej asystent, nie zdecydowali się mu przerwać. On z kolei nie zwracał na nich praktycznie uwagi, spojrzenie małych oczu wbijając prosto w przesłuchiwanego młodzieńca. – Ach, tak – mruknął, słysząc odpowiedź, która w gruncie rzeczy nie do końca nią była. Popchnął dłonią szufladę regału, którą wcześniej przeszukiwał, a później się o niego oparł, balansując przez chwilę na stopach. Nie wyglądało na to, by mu się spieszyło. – Nigdy nie pochwalałem edukacji domowej – stwierdził, wcinając się gdzieś w środek wypowiedzi Marceliusa. Mówił tonem, który wyrażał nie tyle dezaprobatę, co pewną wyższość. – Ale zdał pan wszystkie egzaminy? Uzyskał prawo do posługiwania się różdżką? – zapytał. Nie czekał jednak na odpowiedź, od razu odwracając wzrok od swojego rozmówcy i zwracając się do młodego asystenta, który gdzieś w trakcie trwania tej wymiany zdań zaczął wyglądać, jakby miał ochotę znaleźć się wszędzie, byle nie w towarzystwie brzuchatego urzędnika. – Rickeby, nie pomyślałeś, żeby to sprawdzić? Może w końcu się do czegoś przydasz – rzucił pogardliwie; sarkazm zdawał się przelewać pomiędzy głoskami. Siedzący przy kobiecie młodzieniec poderwał się natychmiast z miejsca, porywając po drodze cienką teczkę, do tej pory leżącą na biurku. – Rockeby, sir – mruknął, ale tak cicho, że choć te słowa dotarły do Marceliusa, to do urzędnika – prawdopodobnie już nie. Odchrząknął. – Już się tym zajmuję – dodał głośniej, po czym obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi, znikając za nimi tak szybko, że można było odnieść wrażenie, że się deportował.
Niski urzędnik w międzyczasie znów przeniósł uwagę na Marceliusa. – Pana ojciec to dobry znajomy – podjął, jednak sposób, w jaki wypowiedział to słowo, sugerował, iż wcale nie była to prawda. – Miałem przyjemność gościć u was z małżonką na kolacji zeszłej zimy i nie pamiętam, bym pana wtedy spotkał, stąd moje pytanie. Chorował pan? – zapytał, unosząc wyżej brwi. – Na pewno mam gdzieś bilet na ten występ, pana ojciec często je przesyła. Kilka tygodni temu trochę mu pomogłem, stawał na głowie, żeby nie cofnięto mu zezwoleń na te wszystkie świstokliki, to byłby cios dla biznesu. Poszliśmy mu wtedy porządnie na rękę, ale ostatecznie – to porządny i uczciwy czarodziej, pana ojciec – stwierdził, przez cały czas przyglądając się Marceliusowi badawczo – nawet wtedy, gdy zwrócił się do kobiety. – Ten twój asystent rusza się jak mucha w smole – pożalił się, mimo że od zniknięcia młodzieńca minęła może minuta i z pewnością nie miał on szans w tym czasie wypełnić powierzonego mu zadania.
Wężowe usta - 2/5
Do czasu, kiedy w pokoju pojawił się trzeci czarodziej. Marcelius nie wiedział, kim był, pewien, że nigdy wcześniej go nie spotkał – ale ani siedząca za biurkiem kobieta, ani jej asystent, nie zdecydowali się mu przerwać. On z kolei nie zwracał na nich praktycznie uwagi, spojrzenie małych oczu wbijając prosto w przesłuchiwanego młodzieńca. – Ach, tak – mruknął, słysząc odpowiedź, która w gruncie rzeczy nie do końca nią była. Popchnął dłonią szufladę regału, którą wcześniej przeszukiwał, a później się o niego oparł, balansując przez chwilę na stopach. Nie wyglądało na to, by mu się spieszyło. – Nigdy nie pochwalałem edukacji domowej – stwierdził, wcinając się gdzieś w środek wypowiedzi Marceliusa. Mówił tonem, który wyrażał nie tyle dezaprobatę, co pewną wyższość. – Ale zdał pan wszystkie egzaminy? Uzyskał prawo do posługiwania się różdżką? – zapytał. Nie czekał jednak na odpowiedź, od razu odwracając wzrok od swojego rozmówcy i zwracając się do młodego asystenta, który gdzieś w trakcie trwania tej wymiany zdań zaczął wyglądać, jakby miał ochotę znaleźć się wszędzie, byle nie w towarzystwie brzuchatego urzędnika. – Rickeby, nie pomyślałeś, żeby to sprawdzić? Może w końcu się do czegoś przydasz – rzucił pogardliwie; sarkazm zdawał się przelewać pomiędzy głoskami. Siedzący przy kobiecie młodzieniec poderwał się natychmiast z miejsca, porywając po drodze cienką teczkę, do tej pory leżącą na biurku. – Rockeby, sir – mruknął, ale tak cicho, że choć te słowa dotarły do Marceliusa, to do urzędnika – prawdopodobnie już nie. Odchrząknął. – Już się tym zajmuję – dodał głośniej, po czym obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi, znikając za nimi tak szybko, że można było odnieść wrażenie, że się deportował.
Niski urzędnik w międzyczasie znów przeniósł uwagę na Marceliusa. – Pana ojciec to dobry znajomy – podjął, jednak sposób, w jaki wypowiedział to słowo, sugerował, iż wcale nie była to prawda. – Miałem przyjemność gościć u was z małżonką na kolacji zeszłej zimy i nie pamiętam, bym pana wtedy spotkał, stąd moje pytanie. Chorował pan? – zapytał, unosząc wyżej brwi. – Na pewno mam gdzieś bilet na ten występ, pana ojciec często je przesyła. Kilka tygodni temu trochę mu pomogłem, stawał na głowie, żeby nie cofnięto mu zezwoleń na te wszystkie świstokliki, to byłby cios dla biznesu. Poszliśmy mu wtedy porządnie na rękę, ale ostatecznie – to porządny i uczciwy czarodziej, pana ojciec – stwierdził, przez cały czas przyglądając się Marceliusowi badawczo – nawet wtedy, gdy zwrócił się do kobiety. – Ten twój asystent rusza się jak mucha w smole – pożalił się, mimo że od zniknięcia młodzieńca minęła może minuta i z pewnością nie miał on szans w tym czasie wypełnić powierzonego mu zadania.
Wężowe usta - 2/5
Urzędnicze zombie. Walnięty inferius, czy ona nie miała własnego rozumu? Czy naprawdę tępo przepisywała rozporządzenia władzy, stosując się do nich pomimo oczywistości ich niesprawiedliwości? Na próżno doszukiwał się w jej gestach, zachowaniu, jakiejkolwiek empatii; była jak maszyna, biurokratyczna maszyna tworu, którym stało się Ministerstwo Magii. Dawno temu - ostoja magicznego świata, dzisiaj - zapuszczona nora bandytów. Nic nie było tu takim, jakim być powinno.
- Co właściwie może nie być w porządku z różdżką? - zapytał z głupia frant, zanim ugryzł się w język. Czuł się upokorzony, samym tym, ze musiał tu przyjść, ale oczekiwanie na zwrot jego własnej różdżki przelewało szalę goryczy. Bał się. Bał się, że mu jej nie zwrócą - przecież słyszał takie historie. Czy prawdziwe, tego nie wiedział, ale brzmiały wystarczająco prawdziwie, by miał powody do strachu. Eliksir ułatwiał opanowanie emocji, ale nie wiedział, nie potrafił wyczuć różnicy - ile było widać w nim samym, ale ile ukazywał na zewnątrz. Zamknął oczy, policzył do trzech, ale kiedy je otworzył, znów był w tym samym miejscu. Nic się nie zmieniło. Żaden z urzędników nie zniknął.
Szkoda, niewielu by za nimi zapłakało.
Za tym jednym zwłaszcza. Czy wszystkie siły tego świata sprzysięgły się ostatnio przeciwko niemu? Czy nawet teraz - musiał trafić na jakiegoś pieprzonego bullteriera ministerstwa? Kim on właściwie był? Ważniakiem, bez wątpienia, pan Carrington miał znajomości. I miewał też ten sam wyższościowy błysk w oku, co ten człowiek. W przypadku pana Carringtona był do tego przyzwyczajony, wszyscy w cyrku go szanowali. W przypadku tego jegomościa, miał ochotę już nie tylko wcisnąć mu do gardła leżące przed nim pergaminy, ale na końcu dać mu też porządnie w mordę. Nie od razu zrozumiał, do czego zmierzało jego pytanie.
- Oczywiście, że tak - odparł w końcu. - Inaczej nie miałbym różdżki - dodał, jakby mówił o czymś zupełnie oczywistym. Dla niego takim było, a fakt, że w aktualnej sytuacji politycznej rzeczywistość mogła nie mieć znaczenia, dotarł do niego z lekkim opóźnieniem. Fakt, że nie znajdą go pod tymi personaliami w żadnych bazach zbierających absolwentów z uprawnieniami, również. - Ojciec by mnie wyklął, gdybym tego nie zrobił. Nie jestem tak uzdolniony jak Henry, ale muszę znać podstawy. To ważne, żeby zabezpieczać się przed upadkami. Ojciec zresztą podobnie jak pan ceni sobie wykształcenie - opowiedział, naprawdę, ilu mogło przyjść tu czarodziejów, żeby zarejestrować różdżkę nie mogąc jej używać? Szlag jasny, chcieli mu ją zabrać. Tak po prostu. Pewnie zbladł. Może nie, w końcu wypił eliksir. Zamarł, naprawdę zamierzali to sprawdzić? Po nim - jak nic wykryją kłamstwo, a jeśli nie, to przynajmniej zabiorą mu różdżkę. Pan Carrington być może nawet uzna, że tak będzie lepiej, do treningów mu potrzebna tak naprawdę nie jest. Ale on był czarodziejem. Kochał magię.
Uśmiechnął się blado do stażysty, nim odszedł, zupełnie jakby liczył na to, że w ten sposób zyska sobie jego sympatię. Wiedział, że nie - ale tonący chwytał się brzytwy. Czy potrafił rozpoznać go z Hogwartu? Morgano, niech to nie będzie dawny Ślizgon. Ani Gryfon z zacięciem na puchar Quidditcha, choć może skazanie go na charłactwo byłoby trochę nieadekwatną karą za przegrany mecz pięć lat temu.
- Och? - Co mógł mieć na myśli - załatwiali razem interesy? Tak z tego wynikało, pan Carrington załatwiał z nim cyrkowe sprawy. I wiedząc, że kręci się przy komisji, nie szepnął mu ani słowa na jego temat? Wielkie dzięki, panie Carrington. - Smocza ospa - wypalił od razu, wymieniając pierwszą lepszą chorobę, która przyszła mu na myśl. W zeszłym roku rzeczywiście pojawiła się w cyrku, choć on był zdrowy. - Bardzo zaraźliwa - dodał - skóra robi się od niej zielona, wie pan, co to oznacza dla cyrku? Gdyby się rozpierzchła, musielibyśmy wszystko zamknąć. Więc zamknęli mnie, w odosobnieniu, na jakiś czas, może akurat wtedy, kiedy pan nas odwiedził. Nie pamiętam dobrze, kiedy to było, ale drzewka były już wtedy przystrojone elfami - Były cały rok, ale może o tym nie wiedział? Mówił płynnie, zdawało mu się, że dzięki mocy eliksiru - a może dlatego, że świadomość jego działania dodawała mu tej pewności. On czuł - czuł strach - czy to możliwe, że pan Carrington przepłacił tego człowieka wcześniej? Nikt nigdy nie powiedziałby o nim, że jest porządny, a tym bardziej, że uczciwy. Może poradzą sobie bez asystenta? Ale jak? Nigdy wcześniej nie próbował negocjować łapówki z wysoko postawionym urzędnikiem Ministerstwa, w imieniu czarodzieja, co do którego nie miał pewności, czy w ogóle zamierzał ją zapłacić. Ale najwyżej, mógł to odpracować. W ile? Dekadę, dwie? Merlinie, on sam naciskał na tę procedurę. Potrzebował go na scenie.
- Może nie może znaleźć moich danych - wypalił w końcu, kiedy tylko urzędnik skrytykował ślamazarność stażysty. Może trwało to sekundę, może dwie, ale dla niego czas ciągnął się niemiłosiernie. Słyszał każdy swój oddech, skrzypienie pióra kobiety, każde stuknięcie paznokcia, każde przesunięcie wskazówki zegara. Słyszał i chciał zapomnieć. - Są świeże, niedawno skończyłem - Sam chyba ocenił go na absolwenta. Co prawda minęło od tego czasu trochę więcej, ale rzadko kiedy ktokolwiek dawał mu więcej lat, niż faktycznie miał - znacznie częściej pytano go, czy jest już pełnoletni. Był mały, za chudy, miał delikatną twarz, a jasne włosy i brak zarostu nie pomagały dodać mu powagi. - Może nie zostały jeszcze przepisane? - dopytał, zmuszając się, by unieść spojrzenie na mężczyznę. Był wrzesień, od końcowych egzaminów minęło ledwie kilka miesięcy, a cały czas - trwała wojna. Czy nie pochłaniała więcej czasu nawet tutaj? - Dziękuję za te słowa... w imieniu ojca. Zależy mu na reputacji w mieście. To pan mu pomógł? Zrobił pan bardzo dużo dla kultury w tym mieście. Wie pan, że w całym kraju nie ma drugiego takiego miejsca jak nasze? I jest ich ledwie kilka na świecie. - Może zabrzmiałby wiarygodniej, gdyby potrafił chociaż wskazać jego nazwisko? Nie obchodziły go nigdy finansowe sprawy cyrku, ani nie miał do takich danych dostępu, ani go to nie obchodziło - ale rozpaczliwie szukał wzrokiem plakietki z nazwiskiem. - Powinien pan koniecznie skorzystać z zaproszenia - palnął w końcu. - Ojciec będzie pewnie... wdzięczny, że zainteresował się pan mną osobiście - dodał, mając nadzieję, że eliksir, który wypił, poniesie te słowa z większą lekkością, niż gdyby wypowiadał je samodzielnie. Drobne aluzje, tak się to robiło?
- Co właściwie może nie być w porządku z różdżką? - zapytał z głupia frant, zanim ugryzł się w język. Czuł się upokorzony, samym tym, ze musiał tu przyjść, ale oczekiwanie na zwrot jego własnej różdżki przelewało szalę goryczy. Bał się. Bał się, że mu jej nie zwrócą - przecież słyszał takie historie. Czy prawdziwe, tego nie wiedział, ale brzmiały wystarczająco prawdziwie, by miał powody do strachu. Eliksir ułatwiał opanowanie emocji, ale nie wiedział, nie potrafił wyczuć różnicy - ile było widać w nim samym, ale ile ukazywał na zewnątrz. Zamknął oczy, policzył do trzech, ale kiedy je otworzył, znów był w tym samym miejscu. Nic się nie zmieniło. Żaden z urzędników nie zniknął.
Szkoda, niewielu by za nimi zapłakało.
Za tym jednym zwłaszcza. Czy wszystkie siły tego świata sprzysięgły się ostatnio przeciwko niemu? Czy nawet teraz - musiał trafić na jakiegoś pieprzonego bullteriera ministerstwa? Kim on właściwie był? Ważniakiem, bez wątpienia, pan Carrington miał znajomości. I miewał też ten sam wyższościowy błysk w oku, co ten człowiek. W przypadku pana Carringtona był do tego przyzwyczajony, wszyscy w cyrku go szanowali. W przypadku tego jegomościa, miał ochotę już nie tylko wcisnąć mu do gardła leżące przed nim pergaminy, ale na końcu dać mu też porządnie w mordę. Nie od razu zrozumiał, do czego zmierzało jego pytanie.
- Oczywiście, że tak - odparł w końcu. - Inaczej nie miałbym różdżki - dodał, jakby mówił o czymś zupełnie oczywistym. Dla niego takim było, a fakt, że w aktualnej sytuacji politycznej rzeczywistość mogła nie mieć znaczenia, dotarł do niego z lekkim opóźnieniem. Fakt, że nie znajdą go pod tymi personaliami w żadnych bazach zbierających absolwentów z uprawnieniami, również. - Ojciec by mnie wyklął, gdybym tego nie zrobił. Nie jestem tak uzdolniony jak Henry, ale muszę znać podstawy. To ważne, żeby zabezpieczać się przed upadkami. Ojciec zresztą podobnie jak pan ceni sobie wykształcenie - opowiedział, naprawdę, ilu mogło przyjść tu czarodziejów, żeby zarejestrować różdżkę nie mogąc jej używać? Szlag jasny, chcieli mu ją zabrać. Tak po prostu. Pewnie zbladł. Może nie, w końcu wypił eliksir. Zamarł, naprawdę zamierzali to sprawdzić? Po nim - jak nic wykryją kłamstwo, a jeśli nie, to przynajmniej zabiorą mu różdżkę. Pan Carrington być może nawet uzna, że tak będzie lepiej, do treningów mu potrzebna tak naprawdę nie jest. Ale on był czarodziejem. Kochał magię.
Uśmiechnął się blado do stażysty, nim odszedł, zupełnie jakby liczył na to, że w ten sposób zyska sobie jego sympatię. Wiedział, że nie - ale tonący chwytał się brzytwy. Czy potrafił rozpoznać go z Hogwartu? Morgano, niech to nie będzie dawny Ślizgon. Ani Gryfon z zacięciem na puchar Quidditcha, choć może skazanie go na charłactwo byłoby trochę nieadekwatną karą za przegrany mecz pięć lat temu.
- Och? - Co mógł mieć na myśli - załatwiali razem interesy? Tak z tego wynikało, pan Carrington załatwiał z nim cyrkowe sprawy. I wiedząc, że kręci się przy komisji, nie szepnął mu ani słowa na jego temat? Wielkie dzięki, panie Carrington. - Smocza ospa - wypalił od razu, wymieniając pierwszą lepszą chorobę, która przyszła mu na myśl. W zeszłym roku rzeczywiście pojawiła się w cyrku, choć on był zdrowy. - Bardzo zaraźliwa - dodał - skóra robi się od niej zielona, wie pan, co to oznacza dla cyrku? Gdyby się rozpierzchła, musielibyśmy wszystko zamknąć. Więc zamknęli mnie, w odosobnieniu, na jakiś czas, może akurat wtedy, kiedy pan nas odwiedził. Nie pamiętam dobrze, kiedy to było, ale drzewka były już wtedy przystrojone elfami - Były cały rok, ale może o tym nie wiedział? Mówił płynnie, zdawało mu się, że dzięki mocy eliksiru - a może dlatego, że świadomość jego działania dodawała mu tej pewności. On czuł - czuł strach - czy to możliwe, że pan Carrington przepłacił tego człowieka wcześniej? Nikt nigdy nie powiedziałby o nim, że jest porządny, a tym bardziej, że uczciwy. Może poradzą sobie bez asystenta? Ale jak? Nigdy wcześniej nie próbował negocjować łapówki z wysoko postawionym urzędnikiem Ministerstwa, w imieniu czarodzieja, co do którego nie miał pewności, czy w ogóle zamierzał ją zapłacić. Ale najwyżej, mógł to odpracować. W ile? Dekadę, dwie? Merlinie, on sam naciskał na tę procedurę. Potrzebował go na scenie.
- Może nie może znaleźć moich danych - wypalił w końcu, kiedy tylko urzędnik skrytykował ślamazarność stażysty. Może trwało to sekundę, może dwie, ale dla niego czas ciągnął się niemiłosiernie. Słyszał każdy swój oddech, skrzypienie pióra kobiety, każde stuknięcie paznokcia, każde przesunięcie wskazówki zegara. Słyszał i chciał zapomnieć. - Są świeże, niedawno skończyłem - Sam chyba ocenił go na absolwenta. Co prawda minęło od tego czasu trochę więcej, ale rzadko kiedy ktokolwiek dawał mu więcej lat, niż faktycznie miał - znacznie częściej pytano go, czy jest już pełnoletni. Był mały, za chudy, miał delikatną twarz, a jasne włosy i brak zarostu nie pomagały dodać mu powagi. - Może nie zostały jeszcze przepisane? - dopytał, zmuszając się, by unieść spojrzenie na mężczyznę. Był wrzesień, od końcowych egzaminów minęło ledwie kilka miesięcy, a cały czas - trwała wojna. Czy nie pochłaniała więcej czasu nawet tutaj? - Dziękuję za te słowa... w imieniu ojca. Zależy mu na reputacji w mieście. To pan mu pomógł? Zrobił pan bardzo dużo dla kultury w tym mieście. Wie pan, że w całym kraju nie ma drugiego takiego miejsca jak nasze? I jest ich ledwie kilka na świecie. - Może zabrzmiałby wiarygodniej, gdyby potrafił chociaż wskazać jego nazwisko? Nie obchodziły go nigdy finansowe sprawy cyrku, ani nie miał do takich danych dostępu, ani go to nie obchodziło - ale rozpaczliwie szukał wzrokiem plakietki z nazwiskiem. - Powinien pan koniecznie skorzystać z zaproszenia - palnął w końcu. - Ojciec będzie pewnie... wdzięczny, że zainteresował się pan mną osobiście - dodał, mając nadzieję, że eliksir, który wypił, poniesie te słowa z większą lekkością, niż gdyby wypowiadał je samodzielnie. Drobne aluzje, tak się to robiło?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Słysząc kolejne pytanie, kobieta znieruchomiała na moment, wciąż ze spojrzeniem wbitym w listę, a później uniosła je powoli na Marceliusa, przyglądając mu się spod uniesionych brwi. Wywinięte w nienaturalnie wysoki łuk, nadawały jej twarzy wrażenia nieustannego zdziwienia; oprócz tego wyglądała też na poirytowaną – zupełnie, jakby nie mogła zrozumieć, dlaczego uparcie utrudniają jej pracę. Wreszcie westchnęła głośno i przeciągle, po czym odpowiedziała tym samym, znudzonym głosem: - W trakcie procesu rejestracji nasi specjaliści sprawdzają, czy różdżka nie została zdobyta w nielegalny sposób, skradziona, przywłaszczona, czy nie dokonano za jej pomocą przestępstwa… Pełną listę może pan znaleźć na naszej broszurze, są do pobrania w pokoju dwieście trzy – powiedziała, tonem, którzy brzmiał, jakby odczytała słowa z kartki, choć nie spoglądała wcale w trakcie ich wypowiadania na żaden pergamin.
Marcelius, mimo zdenerwowania, czuł, że zażyty wcześniej eliksir działał – jego myśli na temat struktur Ministerstwa Magii nie odbijały się na jego twarzy, ani kobieta ani jej asystent, nie przyglądali mu się podejrzliwie; wypowiadane słowa wydostawały się z jego ust gładko, brzmiąc raczej przekonująco – trudno było więc stwierdzić, co dokładnie zwróciło uwagę niskiego urzędnika, ale najwidoczniej nie chciał odpuścić. I nie wyglądało na to, by miał zamiar szybko opuścić gabinet. – Oczywiście – powtórzył za Marceliusem, uśmiechając się w sposób, który upodabniał go do dzikiego zwierzęcia. W jego głosie słychać było ironię, której nie starał się ukryć.
Stażysta nie odwzajemnił uśmiechu, posyłając jedynie Marceliusowi krótkie, nieco przelęknione spojrzenie; czarodziej mógł odnieść wrażenie, że mgliście kojarzył jego twarz, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd – możliwe, że z korytarzy Hogwartu, choć mógł równie dobrze pojawić się kiedyś w cyrku. – Smocza ospa? Paskudna sprawa – odpowiedział urzędnik, wciąż stojąc po drugiej stronie pomieszczenia, oparty o regał; Marcelius widział plakietkę przypiętą do jego szaty, ale z tej perspektywy jej odczytanie było niemożliwe – odbijało się w jej padające od okna światło, litery przypominały jedynie ciemną, nieco nieregularną linię. Gdy pochylił się do przodu, jakby przyglądając się młodzieńcowi, zakryły je fałdy szaty. – Miał pan chyba mimo wszystko sporo szczęścia, w ogóle tego po panu nie widać. Mojej kuzynce, Ophelii, po smoczej ospie zostało mnóstwo blizn, na całej twarzy i szyi, strasznie to przeżyła. Musiał pan pewnie później ciężko pracować, żeby zdążyć z nauką do egzaminów, hm? – zagadnął, wciąż tym samym tonem, przepełnionym pewnością siebie i wyższością. Kobieta siedząca za biurkiem zaczęła się widocznie niecierpliwić, raz czy dwa zerknęła na zegarek i westchnęła bezgłośnie, ale się nie odezwała. Urzędnik również zamilkł – i na parę chwil zapadła prawie dzwoniąca w uszach cisza, podczas gdy stażysta nie wracał; gdzieś na korytarzu trzasnęły drzwi, stukot butów na obcasach przybliżył się i oddalił, cichnąc; wiszący na ścianie zegar tykał dziwnie głośno.
– Hę? – podchwycił czarodziej, gdy Marcelius zasugerował, że wyniki mogą się nie odnaleźć. – No, to to by było niefortunne – skomentował, póki co nie elaborując jednak dalej; w odpowiedzi na zadane mu pytanie skinął głową. – No, tak, wyświadczyłem mu przysługę – potwierdził. Ton jego głosu sugerował, że uznawał to za wielką łaskę. – Większość moich kolegów uważała, że nie powinniśmy robić w tej kwestii wyjątków, ale pana ojciec ma szczęśliwie nieposzlakowaną opinię, nie było więc wątpliwości co do tego, że nie przejawia niebezpiecznych poglądów. A o to teraz niełatwo – dodał, przez cały czas przyglądając się uważnie Marceliusowi. – Żyjemy w trudnych czasach, widzi pan, dlatego też musimy podejmować wszelkie środki, by dopilnować, że różdżki znajdują się w posiadaniu tylko tych czarodziejów, którzy na taki przywilej zasłużyli. Gdy dzierżą je inni, porządek zamienia się w chaos. Z pewnością pan to rozumie. – Tym razem to on zerknął na zegarek, po czym odwrócił się w stronę kobiety. – Mathilde, czy mogłabyś sprawdzić, co tak długo zajmuje Rickeby’emu? – zapytał, choć brzmiało to bardziej jak polecenie służbowe. Urzędniczka przeniosła na niego wzrok. – Horacy, czy to naprawdę jest?.. – zaczęła, ale wyłapawszy posłane w jej stronę spojrzenie, podniosła się z miejsca i skierowała w stronę drzwi. Urzędnik nazwany Horacym ponownie przeniósł uwagę na Marceliusa. – Jeżeli nie uda nam się wyjaśnić tych nieścisłości od ręki, będziemy musieli pana zatrzymać do czasu wyjaśnienia sprawy – wtrącił. Kobieta rzuciła mu jeszcze jedno spojrzenie, a później również zniknęła za drzwiami.
Wężowe usta - 3/5
Marcelius, mimo zdenerwowania, czuł, że zażyty wcześniej eliksir działał – jego myśli na temat struktur Ministerstwa Magii nie odbijały się na jego twarzy, ani kobieta ani jej asystent, nie przyglądali mu się podejrzliwie; wypowiadane słowa wydostawały się z jego ust gładko, brzmiąc raczej przekonująco – trudno było więc stwierdzić, co dokładnie zwróciło uwagę niskiego urzędnika, ale najwidoczniej nie chciał odpuścić. I nie wyglądało na to, by miał zamiar szybko opuścić gabinet. – Oczywiście – powtórzył za Marceliusem, uśmiechając się w sposób, który upodabniał go do dzikiego zwierzęcia. W jego głosie słychać było ironię, której nie starał się ukryć.
Stażysta nie odwzajemnił uśmiechu, posyłając jedynie Marceliusowi krótkie, nieco przelęknione spojrzenie; czarodziej mógł odnieść wrażenie, że mgliście kojarzył jego twarz, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd – możliwe, że z korytarzy Hogwartu, choć mógł równie dobrze pojawić się kiedyś w cyrku. – Smocza ospa? Paskudna sprawa – odpowiedział urzędnik, wciąż stojąc po drugiej stronie pomieszczenia, oparty o regał; Marcelius widział plakietkę przypiętą do jego szaty, ale z tej perspektywy jej odczytanie było niemożliwe – odbijało się w jej padające od okna światło, litery przypominały jedynie ciemną, nieco nieregularną linię. Gdy pochylił się do przodu, jakby przyglądając się młodzieńcowi, zakryły je fałdy szaty. – Miał pan chyba mimo wszystko sporo szczęścia, w ogóle tego po panu nie widać. Mojej kuzynce, Ophelii, po smoczej ospie zostało mnóstwo blizn, na całej twarzy i szyi, strasznie to przeżyła. Musiał pan pewnie później ciężko pracować, żeby zdążyć z nauką do egzaminów, hm? – zagadnął, wciąż tym samym tonem, przepełnionym pewnością siebie i wyższością. Kobieta siedząca za biurkiem zaczęła się widocznie niecierpliwić, raz czy dwa zerknęła na zegarek i westchnęła bezgłośnie, ale się nie odezwała. Urzędnik również zamilkł – i na parę chwil zapadła prawie dzwoniąca w uszach cisza, podczas gdy stażysta nie wracał; gdzieś na korytarzu trzasnęły drzwi, stukot butów na obcasach przybliżył się i oddalił, cichnąc; wiszący na ścianie zegar tykał dziwnie głośno.
– Hę? – podchwycił czarodziej, gdy Marcelius zasugerował, że wyniki mogą się nie odnaleźć. – No, to to by było niefortunne – skomentował, póki co nie elaborując jednak dalej; w odpowiedzi na zadane mu pytanie skinął głową. – No, tak, wyświadczyłem mu przysługę – potwierdził. Ton jego głosu sugerował, że uznawał to za wielką łaskę. – Większość moich kolegów uważała, że nie powinniśmy robić w tej kwestii wyjątków, ale pana ojciec ma szczęśliwie nieposzlakowaną opinię, nie było więc wątpliwości co do tego, że nie przejawia niebezpiecznych poglądów. A o to teraz niełatwo – dodał, przez cały czas przyglądając się uważnie Marceliusowi. – Żyjemy w trudnych czasach, widzi pan, dlatego też musimy podejmować wszelkie środki, by dopilnować, że różdżki znajdują się w posiadaniu tylko tych czarodziejów, którzy na taki przywilej zasłużyli. Gdy dzierżą je inni, porządek zamienia się w chaos. Z pewnością pan to rozumie. – Tym razem to on zerknął na zegarek, po czym odwrócił się w stronę kobiety. – Mathilde, czy mogłabyś sprawdzić, co tak długo zajmuje Rickeby’emu? – zapytał, choć brzmiało to bardziej jak polecenie służbowe. Urzędniczka przeniosła na niego wzrok. – Horacy, czy to naprawdę jest?.. – zaczęła, ale wyłapawszy posłane w jej stronę spojrzenie, podniosła się z miejsca i skierowała w stronę drzwi. Urzędnik nazwany Horacym ponownie przeniósł uwagę na Marceliusa. – Jeżeli nie uda nam się wyjaśnić tych nieścisłości od ręki, będziemy musieli pana zatrzymać do czasu wyjaśnienia sprawy – wtrącił. Kobieta rzuciła mu jeszcze jedno spojrzenie, a później również zniknęła za drzwiami.
Wężowe usta - 3/5
Pewnie gdyby chodziło tylko o kradzieże i zawłaszczenia, w mieście nie krążyłoby tyle przerażających historii o zaginionych różdżkach - dlatego odpowiedź kobiety wcale go nie uspokoiła; naprawdę chciał jej uwierzyć, przekonać samego siebie, że chodziło tylko o to: w jego głowie jednak wciąż krążyły historie powtarzane na ulicach, a teraz, kiedy stał przed urzędniczą machiną, nie mogąc zrobić zupełnie nic - naprzeciw ludzi, którzy mogli z nim zrobić wszystko - był tak rzeczywiste i wiarygodne, jak nigdy wcześniej. Co, jeśli stwierdzą, że ukradł różdżkę - z powodu mamy? Zabiorą mu ją na zawsze, ot tak, jedną decyzją, pozbawią go możliwości korzystania z magii? Nie miał krwi, która według nich uprawniała do bycia czarodziejem, może to był ich kolejny sposób. Nie odpowiedział kobiecie, wyczuwając, że i ona wolała z nim nie rozmawiać - niektórzy mówią, że w takich sytuacjach pomagają upominki, on o tym nie pomyślał. To było Ministerstwo Magii, czy nie powinno służyć jemu? Czy nie powinien czuć się tutaj bezpiecznie? Dlaczego właściwie musiał się bać? Adrenalina uwalniała pokłady rozpaczy, kiedy jego myśli lawirowały wokół potencjalnych skutków tego spotkania; miał ochotę zepchnąć leżące przed nim dokumenty na tę babę, ale wygięcie palców do wnętrza drżących dłoni musiało wystarczyć; nie zrób nic głupiego, w ten sposób na pewno przekreślisz wszystko.
I jeszcze on, jak dzikie zwierzę, jak sęp wiszący nad nim i czekający na dobicie dogorywającego kundla; dlaczego musiał się na nim uwziąć? Sposób, w jaki powtórzył jego słowa, wywołał u niego dreszcz; dreszcz grozy, niechęci, może po części też złości. Traktował go z góry, to oczywiste. Bo miał ciepłą posadę w Ministerswie Magii. Zastanawiał się, czy jego prawdziwy ojciec był taki sam. Wszyscy się go tutaj bali, stażysta też - czemu tu właściwie pracował? Czemu ktokolwiek wciąż tu pracował, zamiast porzucić tą śmieszną iluzją prawa?
Blizny - ospa zostawiała blizny? A skąd miał niby wiedzieć - przerażony, że palnął głupotę, odezwał się niemal natychmiast:
- Nie oszczędziła mnie - zapewniła, zanim pomyślał - może to eliksir dodał mu odwagi - może na twarzy, ale gdzie indziej... Pokazać panu? Straszne blizny - zapytał, sięgając dłoni paska spodni, ze szczerą nadzieją, że urzędnik go jednak zatrzyma (ostatecznie miał parę pieprzyków, które w krytycznej sytuacji mógł okazać, choć pewnie nie dodałoby mu to wiarygodności) - siedziała z nimi kobieta. - Bardzo - przytaknął - kiedy ćwiczy się większość dnia, na naukę nie zostaje już dużo czasu. Ale starsi bracia bardzo mi pomogli - zapewnił od razu, wspominając czasy końcowych egzaminów po piątym roku; w zasadzie rzeczywiście nie miał pewności czy je zda, ale zdał, nie na najwyższe oceny, z pomocą przyjaciół, którzy pomogli mu się przygotować. Zdawało mu się, że im mocniej podkreślał, że jest idiotą, tym bardziej zadowolony był człowiek naprzeciwko niego - i zastanawiał się, jak bardzo miał się jeszcze przed tymi ludźmi upokorzyć, żeby dali mu spokój. Może powinien powołać się na prawdziwego ojca? Szybko potwierdziłby jego tożsamość, choćby tylko po to, żeby nie powiązali go z nim samym - ale czy potwierdzi to, co podawał? Nie mógł mieć pewności, widział dla niego inną drogę, do której mógłby chcieć go w ten sposób zmusić.
A on nie zamierzał wyjeżdżać z kraju, choć dziś znów czuł, jak bardzo nie było tutaj dla niego już miejsca. Cisza dzwoniła w uszach, drażniąco, głośno, zbyt długo, a jego zaczynała ogarniać rezygnacja. Nie było chyba straszniejszego uczucia do bezsilności. Ale przechodzili przez to wszyscy, młodsi i starsi od niego. Każdy jeden mieszkaniec tego miasta, w imię chorych rojeń kilku porąbanych psychopatów. Naprawdę? Niefortunne, naprawdę? Tyle miał do powiedzenia? Nad nim się znęcali, a pan Carrington mógł tutaj robić co chciał tylko dlatego, że miał pieniądze? Czy dlatego, że popłynął z prądem i zrobił użytek z czystej krwi - w jakiś sposób czuł się tym chyba zdradzony. Tym, że zdołał ich przekonać, że nie przejawia niebezpiecznych poglądów, choć paradoksalnie tylko to mogło go dzisiaj ocalić. Pewnie mógł go teraz zapewnić, że rozumie, ale nie potrafił się do tego zmusić. Słowa zdławiły się w gardle jeszcze nim otworzył usta. Przywilej. Zasłużyli. Stary gnoju, nie zasłużyłeś sobie nawet na tę elegancką szatę.
- Kompletny chaos - wycedził krótko, gniewnie, unosząc ku niemu spojrzenie, poszukając jego źrenic. W tym jednym się zgadzali. Jeśli ci szaleńcy nie byli w pełni poczytalni, powinni odłożyć to, co dawało im siłę, póki przynajmniej nie wrócą po rozum. - Jak dobrze, że możemy liczyć na takich oddanych i praworządnych urzędników, którzy znajdą każdą nieprawidłowość.
Horacy, nic mu to nie mówiło, na plakietce więcej nie spostrzegł, a wkrótce do tego zostali sam na sam. Rozpostarł i zacisnął palce z powrotem. Miał ochotę napluć mu na gębę. Kopnąć w dupę. Wylać cały kałamarz na elegancką i pewnie drogą szatę.
- Co? Gdzie zatrzymać? Tutaj? Do kiedy? Ja nie mogę - Pan Carrington i tak był na niego wściekły za to, że dopiero co zniknął - co zrobi, jeśli to się powtórzy? Znowu zawiedzie? Dostał marną rolę, bo miał marną formę, a nawet tego nie potrafił zrobić. Znowu potrącą mu z wypłaty. - Mam występ, muszę się przygotować, nie mam na to czasu. Ojciec na mnie czeka i będzie wściekły. Nie może go pan po prostu zapytać? On wszystko opowie. I potwierdzi. Jestem mu potrzebny w cyrku, proszę pana, nie może pan tego zrobić, ja przez pana już nigdy nie wrócę na scenę! - wypalił na jednym tchu, kiedy gniew w jego oczach ustąpił rozpaczy, zupełnie jakby wciąż liczył na ludzki odruch empatii.
I jeszcze on, jak dzikie zwierzę, jak sęp wiszący nad nim i czekający na dobicie dogorywającego kundla; dlaczego musiał się na nim uwziąć? Sposób, w jaki powtórzył jego słowa, wywołał u niego dreszcz; dreszcz grozy, niechęci, może po części też złości. Traktował go z góry, to oczywiste. Bo miał ciepłą posadę w Ministerswie Magii. Zastanawiał się, czy jego prawdziwy ojciec był taki sam. Wszyscy się go tutaj bali, stażysta też - czemu tu właściwie pracował? Czemu ktokolwiek wciąż tu pracował, zamiast porzucić tą śmieszną iluzją prawa?
Blizny - ospa zostawiała blizny? A skąd miał niby wiedzieć - przerażony, że palnął głupotę, odezwał się niemal natychmiast:
- Nie oszczędziła mnie - zapewniła, zanim pomyślał - może to eliksir dodał mu odwagi - może na twarzy, ale gdzie indziej... Pokazać panu? Straszne blizny - zapytał, sięgając dłoni paska spodni, ze szczerą nadzieją, że urzędnik go jednak zatrzyma (ostatecznie miał parę pieprzyków, które w krytycznej sytuacji mógł okazać, choć pewnie nie dodałoby mu to wiarygodności) - siedziała z nimi kobieta. - Bardzo - przytaknął - kiedy ćwiczy się większość dnia, na naukę nie zostaje już dużo czasu. Ale starsi bracia bardzo mi pomogli - zapewnił od razu, wspominając czasy końcowych egzaminów po piątym roku; w zasadzie rzeczywiście nie miał pewności czy je zda, ale zdał, nie na najwyższe oceny, z pomocą przyjaciół, którzy pomogli mu się przygotować. Zdawało mu się, że im mocniej podkreślał, że jest idiotą, tym bardziej zadowolony był człowiek naprzeciwko niego - i zastanawiał się, jak bardzo miał się jeszcze przed tymi ludźmi upokorzyć, żeby dali mu spokój. Może powinien powołać się na prawdziwego ojca? Szybko potwierdziłby jego tożsamość, choćby tylko po to, żeby nie powiązali go z nim samym - ale czy potwierdzi to, co podawał? Nie mógł mieć pewności, widział dla niego inną drogę, do której mógłby chcieć go w ten sposób zmusić.
A on nie zamierzał wyjeżdżać z kraju, choć dziś znów czuł, jak bardzo nie było tutaj dla niego już miejsca. Cisza dzwoniła w uszach, drażniąco, głośno, zbyt długo, a jego zaczynała ogarniać rezygnacja. Nie było chyba straszniejszego uczucia do bezsilności. Ale przechodzili przez to wszyscy, młodsi i starsi od niego. Każdy jeden mieszkaniec tego miasta, w imię chorych rojeń kilku porąbanych psychopatów. Naprawdę? Niefortunne, naprawdę? Tyle miał do powiedzenia? Nad nim się znęcali, a pan Carrington mógł tutaj robić co chciał tylko dlatego, że miał pieniądze? Czy dlatego, że popłynął z prądem i zrobił użytek z czystej krwi - w jakiś sposób czuł się tym chyba zdradzony. Tym, że zdołał ich przekonać, że nie przejawia niebezpiecznych poglądów, choć paradoksalnie tylko to mogło go dzisiaj ocalić. Pewnie mógł go teraz zapewnić, że rozumie, ale nie potrafił się do tego zmusić. Słowa zdławiły się w gardle jeszcze nim otworzył usta. Przywilej. Zasłużyli. Stary gnoju, nie zasłużyłeś sobie nawet na tę elegancką szatę.
- Kompletny chaos - wycedził krótko, gniewnie, unosząc ku niemu spojrzenie, poszukając jego źrenic. W tym jednym się zgadzali. Jeśli ci szaleńcy nie byli w pełni poczytalni, powinni odłożyć to, co dawało im siłę, póki przynajmniej nie wrócą po rozum. - Jak dobrze, że możemy liczyć na takich oddanych i praworządnych urzędników, którzy znajdą każdą nieprawidłowość.
Horacy, nic mu to nie mówiło, na plakietce więcej nie spostrzegł, a wkrótce do tego zostali sam na sam. Rozpostarł i zacisnął palce z powrotem. Miał ochotę napluć mu na gębę. Kopnąć w dupę. Wylać cały kałamarz na elegancką i pewnie drogą szatę.
- Co? Gdzie zatrzymać? Tutaj? Do kiedy? Ja nie mogę - Pan Carrington i tak był na niego wściekły za to, że dopiero co zniknął - co zrobi, jeśli to się powtórzy? Znowu zawiedzie? Dostał marną rolę, bo miał marną formę, a nawet tego nie potrafił zrobić. Znowu potrącą mu z wypłaty. - Mam występ, muszę się przygotować, nie mam na to czasu. Ojciec na mnie czeka i będzie wściekły. Nie może go pan po prostu zapytać? On wszystko opowie. I potwierdzi. Jestem mu potrzebny w cyrku, proszę pana, nie może pan tego zrobić, ja przez pana już nigdy nie wrócę na scenę! - wypalił na jednym tchu, kiedy gniew w jego oczach ustąpił rozpaczy, zupełnie jakby wciąż liczył na ludzki odruch empatii.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Jeśli w całym tym dodatkowym przesłuchaniu był jakiś cel, to póki co urzędnik go nie zdradzał – możliwe, że zwyczajnie się nudził, a może coś w zachowaniu Marceliusa lub podanym przez niego nazwisku go zaalarmowało; w każdym razie – rozgościł się pod ścianą, bez skrępowania zadając kolejne pytania i robiąc krok do przodu dopiero, gdy przesłuchiwany czarodziej sięgnął dłońmi do paska spodni. Na jego twarzy, do tej pory promieniującej głównie pewnością siebie, pojawiła się mieszanina skonfundowania i irytacji. – Co pan też..? Nie, nie! – prawie wykrzyknął, po czym zamachał gwałtownie ramionami, zupełnie jakby chciał odpędzić od siebie stado uporczywych muszek. – Niech pan nie… Na litość Merlina, proszę zostać na miejscu – dodał, upewniając się, że Marcelius go posłucha, a później rzucając nieco zdezorientowane spojrzenie w stronę czarownicy. Sięgnął dłonią o krótkich palcach do twarzy i przetarł ją w lekko nerwowym geście, stopniowo odzyskując utraconą na moment równowagę. – Na naukę dobrych manier też widzę nie wystarczyło – burknął ciszej, pozornie nie kierując tych słów do nikogo, choć było jasne, że nie starał się wypowiedzieć ich dyskretnie.
Wspomnienie smoczej ospy najwyraźniej nie poprawiło urzędnikowi humoru. Pozbywszy się swojej koleżanki po fachu z pokoju przez dłuższą chwilę milczał, wlepiając małe, podejrzliwe oczy w twarz siedzącego po drugiej stronie biurka Marceliusa, zupełnie jakby chciał przeczytać przemykające przez jego głowę myśli. Tego rzecz jasna zrobić nie mógł, krążący w żyłach czarodzieja eliksir pomagał mu skutecznie panować nad emocjami, choć wyglądało na to, że nie nad wszystkimi; mężczyzna nazwany Horacym uniósł wyżej brwi, gdy w głosie Marceliusa zadźwięczał gniew. – Może pan kpić ile pan chce, ale te procedury zostały ułożone przez magów znacznie bardziej doświadczonych od pana. Wszystko ma tu swój cel, przestrzeganie jasnych zasad jest ważne – pilnowanie porządku jest ważne – inaczej cały czarodziejski świat będzie zgubiony. Pana pokolenie jeszcze tego nie rozumie, wydaje się wam, pozjadaliście wszystkie rozumy – powiedział, wraz z każdym kolejnym słowem coraz bardziej unosząc głos. Początkowy dystans i neutralny ton gdzieś się rozpłynęły, ustępując szarpiącym głoskami emocjom. Mężczyzna zrobił kolejny krok do przodu, tym razem zatrzymując się tuż przy biurku i opierając się o blat na zaciśniętych w pięści dłoniach; były czerwone i pokryte warstewką potu. Plakietka na eleganckiej szacie, wcześniej niewidoczna, teraz była stosunkowo łatwa do odczytania; według zawartych na niej informacji, urzędnik nazywał się Horacy Bellchant i pracował w departamencie transportu magicznego – trudno było więc stwierdzić, co właściwie robił na tym piętrze, choć fakt, że nosił to samo nazwisko, co szef Komisji Rejestracji Różdżek, mógł stanowić pewną wskazówkę.
Rozpaczliwa przemowa Marceliusa zdawała się nie zrobić na mężczyźnie wrażenia, a już z pewnością w jego twarzy próżno było szukać empatii; zamiast tego jego wąskie usta wykrzywił uśmiech, najpierw zadowolony, później – sprawiający wrażenie groźnego. – Nie mogę? – powtórzył za czarodziejem, prostując się. – Nie ma pan na to czasu? – kpił dalej, składając ręce z przodu; mało brakowało, a by je zatarł. – Nie tylko mogę, proszę pana, ale mam obowiązek. – Spojrzał na niego z góry. – Skąd mam wiedzieć, że w ogóle wie pan, jak używać tej różdżki, z którą dumnie pan tu wparował? Że ojciec nie ukrywał pana, bo w rzeczywistości jest pan charłakiem? – zapytał pogardliwie. – Wie pan, ja nawet panu wierzę – dodał po chwili, unosząc w górę dłonie. – Ale chyba nie sądzi pan, że ktoś tu weźmie odpowiedzialność za to, że następna osoba z brakami w dokumentacji wyjdzie stąd i wysadzi pół ulicy? – Uniósł brwi, wpatrując się w Marceliusa wyczekująco, jakby oczekiwał, że ten mu przytaknie. – Nie, nie możemy sobie na to pozwolić. Pójdę jednak panu na rękę, bo w końcu znam pana ojca. Kiedy jest ten występ? Pojutrze? Porozmawiam z nim wtedy, i jeśli potwierdzi pana wersję, to na pewno wszystko się wyjaśni. Jak mniemam, będzie mu bardzo zależało na pana szybkim powrocie. – Uśmiechnął się w sposób, który chyba miał wyglądać na dobroduszny, ale wypadał raczej chytrze. – Do tego czasu zaczeka pan w tymczasowym areszcie. Ze względów bezpieczeństwa – dodał, kiwając głową, jakby właśnie podjął jakąś decyzję. Później zrobił krok w stronę drzwi, wskazując na nie dłonią. – Proszę za mną – polecił, czekając, aż Marcelius podniesie się z krzesła. Było jasne, że nie miał zamiaru czekać na powrót Mathilde ani jej asystenta.
Wężowe usta - 4/5
Wspomnienie smoczej ospy najwyraźniej nie poprawiło urzędnikowi humoru. Pozbywszy się swojej koleżanki po fachu z pokoju przez dłuższą chwilę milczał, wlepiając małe, podejrzliwe oczy w twarz siedzącego po drugiej stronie biurka Marceliusa, zupełnie jakby chciał przeczytać przemykające przez jego głowę myśli. Tego rzecz jasna zrobić nie mógł, krążący w żyłach czarodzieja eliksir pomagał mu skutecznie panować nad emocjami, choć wyglądało na to, że nie nad wszystkimi; mężczyzna nazwany Horacym uniósł wyżej brwi, gdy w głosie Marceliusa zadźwięczał gniew. – Może pan kpić ile pan chce, ale te procedury zostały ułożone przez magów znacznie bardziej doświadczonych od pana. Wszystko ma tu swój cel, przestrzeganie jasnych zasad jest ważne – pilnowanie porządku jest ważne – inaczej cały czarodziejski świat będzie zgubiony. Pana pokolenie jeszcze tego nie rozumie, wydaje się wam, pozjadaliście wszystkie rozumy – powiedział, wraz z każdym kolejnym słowem coraz bardziej unosząc głos. Początkowy dystans i neutralny ton gdzieś się rozpłynęły, ustępując szarpiącym głoskami emocjom. Mężczyzna zrobił kolejny krok do przodu, tym razem zatrzymując się tuż przy biurku i opierając się o blat na zaciśniętych w pięści dłoniach; były czerwone i pokryte warstewką potu. Plakietka na eleganckiej szacie, wcześniej niewidoczna, teraz była stosunkowo łatwa do odczytania; według zawartych na niej informacji, urzędnik nazywał się Horacy Bellchant i pracował w departamencie transportu magicznego – trudno było więc stwierdzić, co właściwie robił na tym piętrze, choć fakt, że nosił to samo nazwisko, co szef Komisji Rejestracji Różdżek, mógł stanowić pewną wskazówkę.
Rozpaczliwa przemowa Marceliusa zdawała się nie zrobić na mężczyźnie wrażenia, a już z pewnością w jego twarzy próżno było szukać empatii; zamiast tego jego wąskie usta wykrzywił uśmiech, najpierw zadowolony, później – sprawiający wrażenie groźnego. – Nie mogę? – powtórzył za czarodziejem, prostując się. – Nie ma pan na to czasu? – kpił dalej, składając ręce z przodu; mało brakowało, a by je zatarł. – Nie tylko mogę, proszę pana, ale mam obowiązek. – Spojrzał na niego z góry. – Skąd mam wiedzieć, że w ogóle wie pan, jak używać tej różdżki, z którą dumnie pan tu wparował? Że ojciec nie ukrywał pana, bo w rzeczywistości jest pan charłakiem? – zapytał pogardliwie. – Wie pan, ja nawet panu wierzę – dodał po chwili, unosząc w górę dłonie. – Ale chyba nie sądzi pan, że ktoś tu weźmie odpowiedzialność za to, że następna osoba z brakami w dokumentacji wyjdzie stąd i wysadzi pół ulicy? – Uniósł brwi, wpatrując się w Marceliusa wyczekująco, jakby oczekiwał, że ten mu przytaknie. – Nie, nie możemy sobie na to pozwolić. Pójdę jednak panu na rękę, bo w końcu znam pana ojca. Kiedy jest ten występ? Pojutrze? Porozmawiam z nim wtedy, i jeśli potwierdzi pana wersję, to na pewno wszystko się wyjaśni. Jak mniemam, będzie mu bardzo zależało na pana szybkim powrocie. – Uśmiechnął się w sposób, który chyba miał wyglądać na dobroduszny, ale wypadał raczej chytrze. – Do tego czasu zaczeka pan w tymczasowym areszcie. Ze względów bezpieczeństwa – dodał, kiwając głową, jakby właśnie podjął jakąś decyzję. Później zrobił krok w stronę drzwi, wskazując na nie dłonią. – Proszę za mną – polecił, czekając, aż Marcelius podniesie się z krzesła. Było jasne, że nie miał zamiaru czekać na powrót Mathilde ani jej asystenta.
Wężowe usta - 4/5
Odjął dłonie od paska od razu, z ulgą, której bardzo starał się nie okazać, a którą, jak miał nadzieję, pomoże zamaskować wciąż krążący w jego żyłach eliksir; ufał, że to wystarczy, żeby porzucić temat felernej ospy i wszystko wskazywało na to, że przynajmniej tym razem się nie pomylił.
- Nie chce pan, to nie pokażę, ale by się pan zadziwił - zapewnił go, miał nadzieję, że lekkim tonem; eliksir nie pozwalał mu się załamać, wciąż płynąć w jego krwi: czuł się z nim pewniejszy siebie, na ile ta pewność epatowała na zewnątrz - tego w zasadzie wiedzieć nie mógł wcale. Przewrócił nieznacznie oczami na wspominkę o manierach, nie odpowiadając na to jednak w żaden sposób, czując, że były takie momenty, na które jednak lepiej było spuścić zasłonę milczenia. Liczył się efekt - wyglądało na to, że jego zachowanie skutecznie odwróciło uwagę tego czarodzieja od faktów i tego, co pamiętał, a co podejrzewał.
Kącik jego ust drgał, kiedy słyszał kolejne wypowiadane przez czarodzieja słowa, zaciśnięte wargi zaczynały pulsować bólem, ale naprawdę nie chciał się odzywać; dość już powiedział, prowokując tego czarodzieja. Bardziej doświadczonych od niego, dobre sobie. Być może tacy byli, żyli dłużej, wiedzieli więcej, a mimo to zachowywali się jak błądzące we mgle dzieci, które nie potrafią zrozumieć, że nikt nie zamierzał żyć według ich zasad. Że każdy miał do tego prawo: żeby żyć, bawić się i błądzić po swojemu. Każdy mugol, który dopiero co stracił życie, każdy ich potomek, każdy... Patrzył na niego z dołu, kiedy zbliżył się do biurka, wsłuchiwał w słowa nabiegające emocjami, przemknął spojrzeniem po jego pięściach - zmierzających w kierunku biurka, żeby się na nim wesprzeć:
- Pan uważa! - krzyknął ni stąd ni zowąd, wyrywając się w przód, jakby chciał złapać coś, co znajdowało się na biurku, a co hipotetycznie urzędnik mógłby strącić - pióro porzucone przez czarownicę, w istocie zamierzając uchwycić je między palce - wypychając za to kałamarz prosto na mężczyznę, pod pozorem przypadku; nie mógł mu napyskować, nie mógł tez mu też nic zrobić, ale przypadki chodziły przecież po ludziach, a on zupełnie zbędnie pchał łapy na cudze biurko obłożone raportami. - Mógł pan raporty zniszczyć! A przecież pilnowanie porządku jest takie ważne... - powtórzył za nim, bo przecież go słuchał. - Co by to było, gdyby się zalały? - Zalały się? Dopiero teraz dostrzegł plakietę dyndającą na jego szyi - nazwisko zamroziło go tak mocno, że nie był w stanie oderwać od niej oczu ani spostrzec, czy w ogóle zdołał sięgnąć kałamarza; był krewnym gościa, który tym wszystkim sterował - więc pewnie był takim świrem jak on. Lub krewnym z kompleksem młodszego brata, który rozumiał wyimaginowaną historię Marcela bardziej, niż mu się wydawało.
Kiedy uniósł ku niemu wzrok z powrotem, na próżno szukał u niego empatii. Odwrócił głowę w bok ze zrezygnowaniem, kiedy kpiąco powtarzał jego słowa. Czego się właściwie spodziewał, że odkryje ludzką naturę potwora?
- Pan chyba żartuje, jak mi ją pan da, to panu po prostu pokażę, że nie jestem charłakiem, że potrafię... - Może to i lepiej, że podejrzenia przesunęły się na tę stronę, stronę, przed którą mógł się bronić zgodnie z prawdą: ale - czy jego obrona w ogóle miała tutaj znaczenie? Czy prawda ją miała, czy chodziło tylko o to, żeby go zgnoić? - Tak, to by było straszne - przytaknął ze zrezygnowaniem. Wyjść stąd i wypieprzyć cały ten budynek w powietrze. Ordynarne. Okropne. Wystarczyłby jeden eliksir wybuchowy, czy cała ich skrzynia? Frances pewnie potrafiła je warzyć. Skinął głową, potwierdzając termin, podał go przecież parę chwil temu. - Będzie mu zależało - zapewnił go, choć w rzeczywistości przestawał być tego taki pewien. Ostatnio więcej z nim było problemów, niż pożytku. Co jeśli pan Carrington zostawi go jednak samemu sobie? Wymieni na inną osobę? Pozbędzie się go z cyrku? Mógłby? W zasadzie nie wiedział, może przez ostatnie półtorej miesiąca, które nie było go w Londynie, zdążył znaleźć kogoś na jego miejsce. To oczywiste, że ten drań nie zamierzał go stąd wypuścić za dobre słowo, oczekiwał czegoś. A pan Carrington bardzo niechętnie rozstawał się z pieniędzmi. Mógł to odpracować co do gorsza: o ile ktoś jeszcze miał ochotę go w ogóle słuchać. Nadzieja - tylko tym mógł się teraz żywić. Że tymczasowy będzie naprawdę tymczasowy. Gdyby tylko miał różdżkę, mógłby uciekać - ale kiedy mieli ją oni, mieli też władzę nad jego życiem. Jednym gestem mogli odebrać mu magię - na zawsze. Nie zamierzał ryzykować, był jak pies, skuty łańcuchem i na uwięzi, bez perspektyw i ze snem o wolności. Bał się - eliksir hamował jego emocje, ale strach przed uwięzieniem był realny i rzeczywisty.
- Co z moją różdżką? - zapytał jeszcze, nim - nieśpiesznie - wstał z krzesła. Pewnie siedziałby na nim dłużej, gdyby nie dotarło do niego, że ten młody czarodziej mógł tutaj wrócić z czymś, co jedna znajdzie. I z czymś, co nie zadziała na jego korzyść. Uniósł lekko dłonie w górę na znak poddaństwa z zamiarem podążenia za czarodziejem.
rzucam na zręczne ręce, próbuję działać bardzo niepostrzeżenie (II poziom biegłości)
- Nie chce pan, to nie pokażę, ale by się pan zadziwił - zapewnił go, miał nadzieję, że lekkim tonem; eliksir nie pozwalał mu się załamać, wciąż płynąć w jego krwi: czuł się z nim pewniejszy siebie, na ile ta pewność epatowała na zewnątrz - tego w zasadzie wiedzieć nie mógł wcale. Przewrócił nieznacznie oczami na wspominkę o manierach, nie odpowiadając na to jednak w żaden sposób, czując, że były takie momenty, na które jednak lepiej było spuścić zasłonę milczenia. Liczył się efekt - wyglądało na to, że jego zachowanie skutecznie odwróciło uwagę tego czarodzieja od faktów i tego, co pamiętał, a co podejrzewał.
Kącik jego ust drgał, kiedy słyszał kolejne wypowiadane przez czarodzieja słowa, zaciśnięte wargi zaczynały pulsować bólem, ale naprawdę nie chciał się odzywać; dość już powiedział, prowokując tego czarodzieja. Bardziej doświadczonych od niego, dobre sobie. Być może tacy byli, żyli dłużej, wiedzieli więcej, a mimo to zachowywali się jak błądzące we mgle dzieci, które nie potrafią zrozumieć, że nikt nie zamierzał żyć według ich zasad. Że każdy miał do tego prawo: żeby żyć, bawić się i błądzić po swojemu. Każdy mugol, który dopiero co stracił życie, każdy ich potomek, każdy... Patrzył na niego z dołu, kiedy zbliżył się do biurka, wsłuchiwał w słowa nabiegające emocjami, przemknął spojrzeniem po jego pięściach - zmierzających w kierunku biurka, żeby się na nim wesprzeć:
- Pan uważa! - krzyknął ni stąd ni zowąd, wyrywając się w przód, jakby chciał złapać coś, co znajdowało się na biurku, a co hipotetycznie urzędnik mógłby strącić - pióro porzucone przez czarownicę, w istocie zamierzając uchwycić je między palce - wypychając za to kałamarz prosto na mężczyznę, pod pozorem przypadku; nie mógł mu napyskować, nie mógł tez mu też nic zrobić, ale przypadki chodziły przecież po ludziach, a on zupełnie zbędnie pchał łapy na cudze biurko obłożone raportami. - Mógł pan raporty zniszczyć! A przecież pilnowanie porządku jest takie ważne... - powtórzył za nim, bo przecież go słuchał. - Co by to było, gdyby się zalały? - Zalały się? Dopiero teraz dostrzegł plakietę dyndającą na jego szyi - nazwisko zamroziło go tak mocno, że nie był w stanie oderwać od niej oczu ani spostrzec, czy w ogóle zdołał sięgnąć kałamarza; był krewnym gościa, który tym wszystkim sterował - więc pewnie był takim świrem jak on. Lub krewnym z kompleksem młodszego brata, który rozumiał wyimaginowaną historię Marcela bardziej, niż mu się wydawało.
Kiedy uniósł ku niemu wzrok z powrotem, na próżno szukał u niego empatii. Odwrócił głowę w bok ze zrezygnowaniem, kiedy kpiąco powtarzał jego słowa. Czego się właściwie spodziewał, że odkryje ludzką naturę potwora?
- Pan chyba żartuje, jak mi ją pan da, to panu po prostu pokażę, że nie jestem charłakiem, że potrafię... - Może to i lepiej, że podejrzenia przesunęły się na tę stronę, stronę, przed którą mógł się bronić zgodnie z prawdą: ale - czy jego obrona w ogóle miała tutaj znaczenie? Czy prawda ją miała, czy chodziło tylko o to, żeby go zgnoić? - Tak, to by było straszne - przytaknął ze zrezygnowaniem. Wyjść stąd i wypieprzyć cały ten budynek w powietrze. Ordynarne. Okropne. Wystarczyłby jeden eliksir wybuchowy, czy cała ich skrzynia? Frances pewnie potrafiła je warzyć. Skinął głową, potwierdzając termin, podał go przecież parę chwil temu. - Będzie mu zależało - zapewnił go, choć w rzeczywistości przestawał być tego taki pewien. Ostatnio więcej z nim było problemów, niż pożytku. Co jeśli pan Carrington zostawi go jednak samemu sobie? Wymieni na inną osobę? Pozbędzie się go z cyrku? Mógłby? W zasadzie nie wiedział, może przez ostatnie półtorej miesiąca, które nie było go w Londynie, zdążył znaleźć kogoś na jego miejsce. To oczywiste, że ten drań nie zamierzał go stąd wypuścić za dobre słowo, oczekiwał czegoś. A pan Carrington bardzo niechętnie rozstawał się z pieniędzmi. Mógł to odpracować co do gorsza: o ile ktoś jeszcze miał ochotę go w ogóle słuchać. Nadzieja - tylko tym mógł się teraz żywić. Że tymczasowy będzie naprawdę tymczasowy. Gdyby tylko miał różdżkę, mógłby uciekać - ale kiedy mieli ją oni, mieli też władzę nad jego życiem. Jednym gestem mogli odebrać mu magię - na zawsze. Nie zamierzał ryzykować, był jak pies, skuty łańcuchem i na uwięzi, bez perspektyw i ze snem o wolności. Bał się - eliksir hamował jego emocje, ale strach przed uwięzieniem był realny i rzeczywisty.
- Co z moją różdżką? - zapytał jeszcze, nim - nieśpiesznie - wstał z krzesła. Pewnie siedziałby na nim dłużej, gdyby nie dotarło do niego, że ten młody czarodziej mógł tutaj wrócić z czymś, co jedna znajdzie. I z czymś, co nie zadziała na jego korzyść. Uniósł lekko dłonie w górę na znak poddaństwa z zamiarem podążenia za czarodziejem.
rzucam na zręczne ręce, próbuję działać bardzo niepostrzeżenie (II poziom biegłości)
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Poczekalnia
Szybka odpowiedź