Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Pub pod Trzema Miotłami to najbardziej znany bar w Hogsmeade. Położony w centrum wioski, zawsze jest pełny - w weekendy tłumnie odwiedzają go uczniowie Hogwartu, aby skosztować kremowego piwa, lecz w pozostałe dni również tętni życiem, za sprawą pitnego miodu dojrzewającego w dębowych beczkach, słusznie cieszącego się opinią jednego z najlepszych trunków w Wielkiej Brytanii. W środku jest ciepło, przytulnie i czysto. Na parterze znajduje się bar, gdzie mieszczą się stoliki dla licznych przybyszów odwiedzających to miejsce, natomiast na piętrze zlokalizowano część sypialną. Drewniane, spiralne schody prowadzą na górę, do kilku pomieszczeń, które właściciel lokalu przeznaczył na pokoje dla gości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 2 razy
To całkiem zabawne. To, jak kształtuję swój obraz na zewnątrz, sprawiając wrażenie pewnego siebie człowieka. Zabawne w zestawieniu z całkiem odmienną prawdą, jaką jest brak tego cennego składnika. Nigdy nie spodziewałbym się, że potrafię zrobić coś dla innych - coś dobrego. Mieć wpływ na drugie istnienie. Zrobić różnicę, sprawić, że moje własne życie jest coś warte, właśnie dzięki tej drugiej osobie. Tego, że zawierza mi ona pewną część siebie. Może być ona niewielka, może tak naprawdę mało znacząca - a pomimo wszystko wchodząca w skład wspaniałej, nowej, odświeżonej budowli. W rezultacie będącej kamieniem milowym dla tego konkretnego człowieka. Nie uwierzyłbym w to chyba. Odkąd… od jakiegoś czasu widzę w sobie tylko tą złą stronę medalu. Wszystkie najgorsze cechy, jakie w sobie noszę - to one zwyciężają. Pewnie dlatego nie jestem ani popularny, ani szczególnie podziwiany. Nie przeszkadza mi to, przynajmniej w teorii. Bo przecież w teorii zawsze można znaleźć jakiegoś przypadkowo spotkanego kompana do picia. Jutro nie będziemy już o sobie pamiętać, ale to nic. Nie wszystko musi trwać wiecznie. W moim życiu każdy jeden jego fragment jest boleśnie ulotny, mija niepostrzeżenie, dlaczego więc miałbym posiadać cokolwiek stałego? Cóż, chyba nieświadomie znów to zrobiłem. Zawiodłem kogoś. Teraz staram się udawać, że to nic takiego. W końcu robię to na okrągło, w kółko sprawiam komuś przykrość. Rozczarowuję. To moja największa wada, najtrudniejsza do wyplenienia.
Jednak czasem chciałbym poczuć się normalnie. Być kimś normalnym. Powiedzieć wszystko, co leży mi na sercu, zrobić coś, co druga osoba przyjęłaby z uśmiechem zamiast w kolejną porcją rozgoryczenia. Wiem, że nie mogę. To nie ma sensu, to całe staranie się. Zaraz i tak rozpadnę się, albo co gorsza - zranię kogoś jeszcze mocniej. Dlatego płynę na powierzchni, nie dotykając wrażliwego środka. Jestem uśmiechnięty, zrelaksowany i niepomny tego, że może powinienem jej coś wyjaśnić. Może powinna wiedzieć, że nie zrobiłem tego na złość, że to nie tak, że zapomniałem. Nawet jakbym chciał, to nie umiałbym tego zrobić, bo gdzieś po drodze ci cholerni ludzie zostają. Im dłużej i im więcej spędzasz z nimi czasu, tym mocniej odciskają swoje piętno na czyjejś duszy. Mam już kilka takich piętn i chociaż czasem marzę o tym, żeby je cisnąć w czeluści piekła - bez nich byłbym jeszcze bardziej pusty niż jestem teraz. Zapełniam je więc dalej, kolejnym spotkaniem, ofiarowując swój czas siedzącej obok kobiecie. Stwierdzając, że lubię jej uśmiech; jest dużo bardziej kojący niż poważna, zmartwiona mina lub zamyślone spojrzenie, gdy rozważa kolejne kroki śledztwa. Jakkolwiek wszystko ma swoją harmonię, idealną dozę różnych aspektów życia, tak teraz jestem gotów osiąść całkowicie na tej dobrej, pełnej rozrywki stronie. Potrzebujemy tego oboje. - Nie zwątpię w to ani na chwilę - stwierdzam lekko, ale przy tym prawdziwie. Jeśli Marcella coś sobie postanowi, to osiągnie cel; przynajmniej chcę w to wierzyć. Może nie powinienem. Może powinienem ciągnąć to w formie żartów, ale chyba coś mi się przyblokowało. Pewnie za mało wypiłem - a tak konkretnie to jeszcze nic. Dopiero po złożonej obietnicy mogę zamoczyć dziób w alkoholu. No, i po toaście. - Za spotkania - rzucam dość energicznie, czekam, aż stykające się ze sobą szklanki wybiją charakterystyczną melodię antycypacji tego, co zdarzyć się miało. Whisky wchodzi szybko, gładko i naturalnie, przez co rozwiązuje języki. Nie jestem w takim stopniu uśmierzony co moja towarzyszka, ale uśmiecham się od ucha do ucha, co już powinno być alarmujące. Nawet porzeczkowy sikacz nie jest w stanie mnie zdenerwować.
Na trzeźwo pokręciłbym głową i nie byłoby siły, która zrzuciłaby mnie ze stołka, ale na szczęście drobne podchmielenie sprzyja nieoczekiwanym zwrotom akcji. - Chodźmy - potwierdzam więc, szczerząc się głupio. Chwytam rękę Marcelli, prowadząc ją na wolny kawałek parkietu. - Wiesz, że nie umiem tańczyć? - pytam trochę już za późno, bo właśnie próbuję się gibać do melodii. Jak to szło? Gdzie miałem podziać ręce? No dobra, jedna zaciska się na dłoni Figg, druga spoczywa gdzieś na jej plecach. Wysoko, jestem gentlemanem, nawet w tym stanie. - Uhm, nie mam pojęcia co ja w ogóle robię - śmieję się pod nosem. Nie mam pojęcia czy dobrze dostosowałem pozę do melodii, błądzę całkowicie po omacku zaćmionego umysłu.
I jest mi perfekcyjnie wszystko jedno.
Jednak czasem chciałbym poczuć się normalnie. Być kimś normalnym. Powiedzieć wszystko, co leży mi na sercu, zrobić coś, co druga osoba przyjęłaby z uśmiechem zamiast w kolejną porcją rozgoryczenia. Wiem, że nie mogę. To nie ma sensu, to całe staranie się. Zaraz i tak rozpadnę się, albo co gorsza - zranię kogoś jeszcze mocniej. Dlatego płynę na powierzchni, nie dotykając wrażliwego środka. Jestem uśmiechnięty, zrelaksowany i niepomny tego, że może powinienem jej coś wyjaśnić. Może powinna wiedzieć, że nie zrobiłem tego na złość, że to nie tak, że zapomniałem. Nawet jakbym chciał, to nie umiałbym tego zrobić, bo gdzieś po drodze ci cholerni ludzie zostają. Im dłużej i im więcej spędzasz z nimi czasu, tym mocniej odciskają swoje piętno na czyjejś duszy. Mam już kilka takich piętn i chociaż czasem marzę o tym, żeby je cisnąć w czeluści piekła - bez nich byłbym jeszcze bardziej pusty niż jestem teraz. Zapełniam je więc dalej, kolejnym spotkaniem, ofiarowując swój czas siedzącej obok kobiecie. Stwierdzając, że lubię jej uśmiech; jest dużo bardziej kojący niż poważna, zmartwiona mina lub zamyślone spojrzenie, gdy rozważa kolejne kroki śledztwa. Jakkolwiek wszystko ma swoją harmonię, idealną dozę różnych aspektów życia, tak teraz jestem gotów osiąść całkowicie na tej dobrej, pełnej rozrywki stronie. Potrzebujemy tego oboje. - Nie zwątpię w to ani na chwilę - stwierdzam lekko, ale przy tym prawdziwie. Jeśli Marcella coś sobie postanowi, to osiągnie cel; przynajmniej chcę w to wierzyć. Może nie powinienem. Może powinienem ciągnąć to w formie żartów, ale chyba coś mi się przyblokowało. Pewnie za mało wypiłem - a tak konkretnie to jeszcze nic. Dopiero po złożonej obietnicy mogę zamoczyć dziób w alkoholu. No, i po toaście. - Za spotkania - rzucam dość energicznie, czekam, aż stykające się ze sobą szklanki wybiją charakterystyczną melodię antycypacji tego, co zdarzyć się miało. Whisky wchodzi szybko, gładko i naturalnie, przez co rozwiązuje języki. Nie jestem w takim stopniu uśmierzony co moja towarzyszka, ale uśmiecham się od ucha do ucha, co już powinno być alarmujące. Nawet porzeczkowy sikacz nie jest w stanie mnie zdenerwować.
Na trzeźwo pokręciłbym głową i nie byłoby siły, która zrzuciłaby mnie ze stołka, ale na szczęście drobne podchmielenie sprzyja nieoczekiwanym zwrotom akcji. - Chodźmy - potwierdzam więc, szczerząc się głupio. Chwytam rękę Marcelli, prowadząc ją na wolny kawałek parkietu. - Wiesz, że nie umiem tańczyć? - pytam trochę już za późno, bo właśnie próbuję się gibać do melodii. Jak to szło? Gdzie miałem podziać ręce? No dobra, jedna zaciska się na dłoni Figg, druga spoczywa gdzieś na jej plecach. Wysoko, jestem gentlemanem, nawet w tym stanie. - Uhm, nie mam pojęcia co ja w ogóle robię - śmieję się pod nosem. Nie mam pojęcia czy dobrze dostosowałem pozę do melodii, błądzę całkowicie po omacku zaćmionego umysłu.
I jest mi perfekcyjnie wszystko jedno.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie była giętka jak plastelina - gdy ją poznał przypominała ciężką, zniszczoną budowlę. Należało użyć porządnego, ciężkiego uderzenia, by ją zniszczyć i zbudować na nowo. I on to zrobił. I och, jak strasznie nie cierpiała go na samym początku tej drogi. Ile razy myślała o tym, by udławił się lukrem z pączka albo żeby ktoś rzucił na niego klątwę milczenia, żeby żadne więcej słowo ciężkie i pyskate nie wyszło z jego ust. Nim go poznała nie potrzebowała tego znać - bycia dla kogoś złym. Miała w głowie wspomnienie drużyny. Fionna, który zawsze po przerzuceniu kafla przez obręcz czochrał jej włosy tak mocno, że wypadały ze ścisłego kucyka, Samanthę, która broniła jej miotły wielokrotnie przed pędzącym tłuczkiem i Newtona, miliony razy grodzącego jej drogę by podążyć czym prędzej za małym, błyszczącym zniczem. To takie proste życie, w którym staranie okazuje się sukcesem. Poświęciła się temu.
I spadła.
Jak okrutnym jest pierwszy raz doznać porażki tak naprawdę nie rozumiejąc jeszcze, że one się zdarzają pomimo starań. Małą dziewczynkę spotkała rzeczywistość i od tamtego czasu wielokrotnie pokazywała, że nie ma zamiaru jej odpuścić. Sądziła, że to jakiś zły los, gdy jasne oczy mężczyzn patrzyły na nią krytycznie. Niezliczone ilości razy prawie zostali wsypani przez jej niekompetencję. Ile razy dostawała policzek z ciężkich słów. I Marcella nigdy nie zapomniała żadnego z jego słów. Z małej dziewczynki zagubionej w świecie wyrosła na osobę pewną idei, do których dążyła. I może nie zawsze wierzyła w swoje możliwości, ale kryła to gdzieś wewnątrz. Może nie zawsze ufała postanowieniom ludzi, którzy ją otaczali, ale trzymała to dla siebie. Robiła co trzeba, bo jej duma nie ważyła zbyt wiele. Na pewno nie tyle co upór.
Dzisiaj jednak byli tutaj, odlegli od problemów dręczących ich głowy. Co się zmieniło? Nic, to ona się ugięła. Bo miał rację, po tysiąckroć rację, kiedy mówił o jej niekompetencji. Wzięła to do serca, posłuchała i dzisiaj była o krok dalej. A wspólna ścieżka się rozwidliła. Mieli inną przyszłość, może nawet od siebie odległą, choć dziewczyna nie chciała słyszeć, że będzie właśnie taka. Odległa. Dlatego zamknęła oczy na przyszłość i cieszyła się tym wieczorem. Bez odmowy, z uśmiechem na ustach, z dłonią w dłoni i kompletnym brakiem rozsądku. W głowie huczało, kręciło się, światło było jakieś rażące, ale ciepłe. - Wiesz, że ja też nie? - Czy to nie głupie? Ich dwójka skończy z podeptanymi nogami. Wiedziała jedynie jak ułożyć dłoń, po tym jak widziała bawiącą się podczas potańcówek Sheltę. I to tyle! Nawet pijana podpierała ściany, a teraz zupełnie jakby odebrało jej zmysły. Powinna się chyba ruszać, prawda? Więc ruszała się, choć z rytmem muzyki nie miało to wiele wspólnego, za to wywoływało śmiech ciepły i szczery, aż bolesny dla brzucha. Momentem kulminacyjnym był ten, w którym pierwszy raz poszkodowana została stopa Randalla przez niziutki obcas butów Figgówny. - Ojej, przepraszam. - powiedziała cicho. I trzeba było szybko zmienić taktykę. Dłoń wysunęła się z dłoni mężczyzny, druga przesunęła się po ramieniu na kark i w końcu obie złączyły się tam ze sobą palcami. Policzek dotknął ubrania, nos wypełnił się zapachem alkoholu i po prostu Randalla.
Tak własnie tańczą ci, którzy nie potrafią tańczyć. Kiwając się powolutku, zupełnie bez wyczucia rytmu. A po odpowiedniej ilości whiskey - bez wyczucia głowy.
I spadła.
Jak okrutnym jest pierwszy raz doznać porażki tak naprawdę nie rozumiejąc jeszcze, że one się zdarzają pomimo starań. Małą dziewczynkę spotkała rzeczywistość i od tamtego czasu wielokrotnie pokazywała, że nie ma zamiaru jej odpuścić. Sądziła, że to jakiś zły los, gdy jasne oczy mężczyzn patrzyły na nią krytycznie. Niezliczone ilości razy prawie zostali wsypani przez jej niekompetencję. Ile razy dostawała policzek z ciężkich słów. I Marcella nigdy nie zapomniała żadnego z jego słów. Z małej dziewczynki zagubionej w świecie wyrosła na osobę pewną idei, do których dążyła. I może nie zawsze wierzyła w swoje możliwości, ale kryła to gdzieś wewnątrz. Może nie zawsze ufała postanowieniom ludzi, którzy ją otaczali, ale trzymała to dla siebie. Robiła co trzeba, bo jej duma nie ważyła zbyt wiele. Na pewno nie tyle co upór.
Dzisiaj jednak byli tutaj, odlegli od problemów dręczących ich głowy. Co się zmieniło? Nic, to ona się ugięła. Bo miał rację, po tysiąckroć rację, kiedy mówił o jej niekompetencji. Wzięła to do serca, posłuchała i dzisiaj była o krok dalej. A wspólna ścieżka się rozwidliła. Mieli inną przyszłość, może nawet od siebie odległą, choć dziewczyna nie chciała słyszeć, że będzie właśnie taka. Odległa. Dlatego zamknęła oczy na przyszłość i cieszyła się tym wieczorem. Bez odmowy, z uśmiechem na ustach, z dłonią w dłoni i kompletnym brakiem rozsądku. W głowie huczało, kręciło się, światło było jakieś rażące, ale ciepłe. - Wiesz, że ja też nie? - Czy to nie głupie? Ich dwójka skończy z podeptanymi nogami. Wiedziała jedynie jak ułożyć dłoń, po tym jak widziała bawiącą się podczas potańcówek Sheltę. I to tyle! Nawet pijana podpierała ściany, a teraz zupełnie jakby odebrało jej zmysły. Powinna się chyba ruszać, prawda? Więc ruszała się, choć z rytmem muzyki nie miało to wiele wspólnego, za to wywoływało śmiech ciepły i szczery, aż bolesny dla brzucha. Momentem kulminacyjnym był ten, w którym pierwszy raz poszkodowana została stopa Randalla przez niziutki obcas butów Figgówny. - Ojej, przepraszam. - powiedziała cicho. I trzeba było szybko zmienić taktykę. Dłoń wysunęła się z dłoni mężczyzny, druga przesunęła się po ramieniu na kark i w końcu obie złączyły się tam ze sobą palcami. Policzek dotknął ubrania, nos wypełnił się zapachem alkoholu i po prostu Randalla.
Tak własnie tańczą ci, którzy nie potrafią tańczyć. Kiwając się powolutku, zupełnie bez wyczucia rytmu. A po odpowiedniej ilości whiskey - bez wyczucia głowy.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Czasem potrzeba silnych bodźców. Wstrząsów uwalniających z oków więzienia, jakie tworzymy sobie sami każdego dnia. Siarczystego policzka w twarz; do tej pory pamiętam odcisk dłoni Betty, gdy mówiłem jej o tym przeklętym narzeczonym od siedmiu boleści. Pamiętam każdy kubeł zimnej wody wylewanej przez rzeczywistość. Wszyscy prędzej czy później przechodzą przez coś takiego. Przez moment, w którym po prostu coś pęka - nagle okazuje się, że trwała dotąd konstrukcja posiadała w sobie zbyt wiele rys, szczelin oraz stłuczeń, żeby móc trzymać się jeszcze dłużej. Destrukcja boli. Każda odpadająca część, całość stająca się potłuczonym wyobrażeniem, znam to wszystko doskonale. Nie chciałem, żeby spotykało to kogokolwiek innego, ale tak działa ten przeklęty świat. Szczęście nie jest niczyją własnością, nie zostaje na długo. Wreszcie umyka, pozostawiając chaos, cierpienie oraz żal. Nie zamierzałem być tym punktem zwrotnym, tym ostatnim uderzeniem - powodem do nienawiści. Jednak to przyzwyczajenie pozwala mi oddychać, gdy zdarza mi się zanurzyć we własnej głupocie. Zawsze nim jestem. Tym złym. Winnym najgorszego, smutkiem, złością i rozgoryczeniem. Nie staram się z tym walczyć, chociaż może powinienem. Przestać się w końcu nad sobą użalać, nawet jeżeli robię to tylko wewnętrznie, na zewnątrz pozostawiając gładką skórę obojętności, ewentualnie rozbawienia. Potrzebna byłaby mi dawna, gryfońska pewność siebie, siła lwa oraz ostrość miecza, ale jedyne, co robię, to pozostawiam za sobą ślad niedopowiedzeń. Czy mogła mi ufać? Nawet podczas zwyczajowego spotkania w pubie, gdzie jedyne, co może nas spotkać, to niezobowiązujące rozmowy. Czy aby na pewno? Nie zastanawiam się nad tym, płynę z prądem, podporządkowując się obopólnej spontaniczności. Czerpiąc radość z tu i teraz, nawet tak rozczarowująco kruchego. Wreszcie nadejdzie czas rozstania, ale czy jestem na nie gotowy? Wolę odsuwać tę myśl w niebyt, poddając się zgubnemu wpływowi alkoholu. Oraz śmiechowi Marcelli szumiącemu w uszach jak wchodząca dobrze whisky. Czy tak samo rozprzestrzeniał się po krwioobiegu docierając do mózgu oraz całej reszty kończyn, powodując rozluźnienie i przyjemność? Prawdopodobnie tak - szybko orientuję się, że to nie tylko wysokoprocentowy trunek wpływa na moje samopoczucie i że towarzystwo robi niebagatelną różnicę.
Nie zastanawiam się więc ile żyć zniszczyłem i ile naprawiłem, zakładając, że ta druga kategoria w ogóle istnieje; kręcę się jak nieskoordynowany fałszoskop po tym parkiecie, usiłując odnaleźć sens nie tylko istnienia, ale przede wszystkim tych dziwnych ruchów. Ich parodii. Uśmiech zdobi twarz, gdy okazuje się, że nie jestem jedynym tanecznym pokraką w tym duecie. Zawsze zaskakuje mnie fakt, jak można odnajdywać rytm w tym chaosie. Jak niektórzy decydują się na taneczną karierę. Czy istnieje coś bardziej bezsensownego niż taniec?
W tej konkretnej chwili jest dobrze. Tak po prostu, zwyczajnie. Jak dawno się nie czułem. To nic, że nogi odmawiają posłuszeństwa, plącząc się gdzieś na tej podłodze, udając, że czują muzykę i postępują według jej wytycznych. Wreszcie nadchodzi ten moment, który według prawdopodobieństwa zdarzyć się musiał. Tępy ból promieniujący od stopy aż do kolana otrzeźwia mnie na chwilę, ale zamiast grymasu, soczystego przekleństwa, przez gardło przetacza się kolejna już fala śmiechu. - Nie kłamałaś, jesteś w tym beznadziejna - stwierdzam z rozczulonym rozbawieniem, nie zabarwiając głosu w żadną negatywną stronę. Jest lekko, nawet przyjemnie, pomimo niedogodności.
Znów poruszam się bez strategii, gdy moja taneczna partnerka odnajduje w sobie jakiś plan. Początkowo ciało nieruchomieje, zaskoczone niespodziewaną bliskością. Czy to się dzieje naprawdę czy za dużo wypiłem, przez co mózg podsuwa mi jakieś majaki? Wzmocniony uścisk zaplątujący się szczelniej wokół jej pleców potwierdza, że to wszystko dzieje się naprawdę. Następuje rozluźnienie, broda gubi się w gęstwinie marcelowych włosów na czubku głowy. Nieco przesiąkły knajpianą wonią, ale dalej można w nich wyczuć ziołową nutę. - Dzięki, Figg - odzywam się wreszcie. - To… całkiem przyjemne - dodaję zaraz potem. Ta normalność, lekkość duszy. Mogę to powiedzieć, wiedząc, że jutro nie będzie już pamiętać. Nie zada żadnego pytania, nie zmartwi się ani nie zainteresuje. A mi stopnieje jeden z milionów lodowych odłamków tkwiących w sercu.
Nie zastanawiam się więc ile żyć zniszczyłem i ile naprawiłem, zakładając, że ta druga kategoria w ogóle istnieje; kręcę się jak nieskoordynowany fałszoskop po tym parkiecie, usiłując odnaleźć sens nie tylko istnienia, ale przede wszystkim tych dziwnych ruchów. Ich parodii. Uśmiech zdobi twarz, gdy okazuje się, że nie jestem jedynym tanecznym pokraką w tym duecie. Zawsze zaskakuje mnie fakt, jak można odnajdywać rytm w tym chaosie. Jak niektórzy decydują się na taneczną karierę. Czy istnieje coś bardziej bezsensownego niż taniec?
W tej konkretnej chwili jest dobrze. Tak po prostu, zwyczajnie. Jak dawno się nie czułem. To nic, że nogi odmawiają posłuszeństwa, plącząc się gdzieś na tej podłodze, udając, że czują muzykę i postępują według jej wytycznych. Wreszcie nadchodzi ten moment, który według prawdopodobieństwa zdarzyć się musiał. Tępy ból promieniujący od stopy aż do kolana otrzeźwia mnie na chwilę, ale zamiast grymasu, soczystego przekleństwa, przez gardło przetacza się kolejna już fala śmiechu. - Nie kłamałaś, jesteś w tym beznadziejna - stwierdzam z rozczulonym rozbawieniem, nie zabarwiając głosu w żadną negatywną stronę. Jest lekko, nawet przyjemnie, pomimo niedogodności.
Znów poruszam się bez strategii, gdy moja taneczna partnerka odnajduje w sobie jakiś plan. Początkowo ciało nieruchomieje, zaskoczone niespodziewaną bliskością. Czy to się dzieje naprawdę czy za dużo wypiłem, przez co mózg podsuwa mi jakieś majaki? Wzmocniony uścisk zaplątujący się szczelniej wokół jej pleców potwierdza, że to wszystko dzieje się naprawdę. Następuje rozluźnienie, broda gubi się w gęstwinie marcelowych włosów na czubku głowy. Nieco przesiąkły knajpianą wonią, ale dalej można w nich wyczuć ziołową nutę. - Dzięki, Figg - odzywam się wreszcie. - To… całkiem przyjemne - dodaję zaraz potem. Ta normalność, lekkość duszy. Mogę to powiedzieć, wiedząc, że jutro nie będzie już pamiętać. Nie zada żadnego pytania, nie zmartwi się ani nie zainteresuje. A mi stopnieje jeden z milionów lodowych odłamków tkwiących w sercu.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Ten świat uczył czegoś więcej niż tylko podniesienia się z popiołu i zgliszczy, by cicho patrzeć w teraźniejszość, próbując otrzeć palcami wzbierające zły smutku. Spotykała wielu ludzi. Spokojnych, niepewnych, zbuntowanych i przerażonych, ciągle wpatrzonych w narastającą między nimi ciemność. I wtedy pojawiała się Marcella, spytana jak może śmiać się z drobnostek gdy wokół jest tyle zła, odpowiedziałaby a z czego innego mogłabym się śmiać?
Potrzebowała tego rozbicia. Zniszczenia i braku litości przy spojrzeniu w duże oczy pozbawione odwagi i koloru. Nie myślała czy te jego chcą być postrzegane jako niszczące czy nie, nie patrzyła wewnątrz, ale bardzo silnie odbierała to co z zewnątrz. A tam była niechęć, tam była twardość. A dzisiaj nie mogła już wiedzieć kto do kogo powinien wyciągnąć rękę. Bo błękitne oczy płonęły dziś jak w letni, bezchmurny dzień. Może powinni coś sobie wyjaśnić, jednak czy to było potrzebne. Czy dłonie, nos, zapach nagietka, pokrzywy i rumianku we włosach nie mówiły już dość? Naprawdę słowa nie były tu nijak potrzebne, chyba że te wypowiedziane z uśmiechem na ustach, choćby wprowadzonym przez alkohol, przez oczy zamglone już ciemną, późną porą.
I czasami się zastanawiała nad tym wszystkim, również nad tym, że przecież nie wiedziała dlaczego zniknął z tej wspólnej ścieżki tak łatwo i tak szybko, by dołączyć do biura obok. Czasami rozumiała, że przecież tak naprawdę go nie zna. Czy aby na pewno... znają się ze sobą oboje?
Podziękowanie kobieta znajduje jako chęć odsunięcia się od tego, zupełnie prosta w swoim myśleniu. Bo za cóż innego mógłby chcieć jej dziękować? Za obecność, za wieczór? Oczywiście, że nie. Dlatego sylwetka dziewczyny odsuwa się lekko, uśmiecha się wdzięcznie. - Tak, dziękuję. - Pojaśniała jej twarz i oczy, gdy dygnęła elegancko jak przystało na dziewczynę ze szkockiej wsi. Dłuższy kosmyk zaplątany obok grzywki założyła za ucho tylko i kiwnięciem głowy skierowała ich oboje gdzieś dalej - w stronę baru.
Jeszcze chwila rozmowy, która nie przyniosła ni chwili trzeźwości i młoda Figg zorientowała się jak późna jest godzina. Przypomniało jej się jak bardzo nie chciała martwić Arabelli, o której istnieniu Randall pewnie nawet nie wiedział. Już pewniejszym, dużo mocniejszym objęciem szczupłych ramion. Narodziło się tutaj zapomnienie o dawnych zwadach, dawnej, ciężkiej krytyce oraz coś nowego, coś co ciągnęło wzrok Marcelli w dół, na podłogę i gdy włożyła na ramiona płaszcz, a na ramię zarzuciła magiczną torbę tak właśnie sunęła po ziemi swoje roześmiane spojrzenie, aż przystępując kolejnymi krokami w stronę wyjścia, wpadła na stojący niedaleko stolik. - N-nic mi nie jest! - Zawołała szybko i zrozumiała, że powinna przystąpić trochę szybciej... Nim stanie się coś więcej, do czego będą musieli używać swojej odbietnicy.
zt x2
Potrzebowała tego rozbicia. Zniszczenia i braku litości przy spojrzeniu w duże oczy pozbawione odwagi i koloru. Nie myślała czy te jego chcą być postrzegane jako niszczące czy nie, nie patrzyła wewnątrz, ale bardzo silnie odbierała to co z zewnątrz. A tam była niechęć, tam była twardość. A dzisiaj nie mogła już wiedzieć kto do kogo powinien wyciągnąć rękę. Bo błękitne oczy płonęły dziś jak w letni, bezchmurny dzień. Może powinni coś sobie wyjaśnić, jednak czy to było potrzebne. Czy dłonie, nos, zapach nagietka, pokrzywy i rumianku we włosach nie mówiły już dość? Naprawdę słowa nie były tu nijak potrzebne, chyba że te wypowiedziane z uśmiechem na ustach, choćby wprowadzonym przez alkohol, przez oczy zamglone już ciemną, późną porą.
I czasami się zastanawiała nad tym wszystkim, również nad tym, że przecież nie wiedziała dlaczego zniknął z tej wspólnej ścieżki tak łatwo i tak szybko, by dołączyć do biura obok. Czasami rozumiała, że przecież tak naprawdę go nie zna. Czy aby na pewno... znają się ze sobą oboje?
Podziękowanie kobieta znajduje jako chęć odsunięcia się od tego, zupełnie prosta w swoim myśleniu. Bo za cóż innego mógłby chcieć jej dziękować? Za obecność, za wieczór? Oczywiście, że nie. Dlatego sylwetka dziewczyny odsuwa się lekko, uśmiecha się wdzięcznie. - Tak, dziękuję. - Pojaśniała jej twarz i oczy, gdy dygnęła elegancko jak przystało na dziewczynę ze szkockiej wsi. Dłuższy kosmyk zaplątany obok grzywki założyła za ucho tylko i kiwnięciem głowy skierowała ich oboje gdzieś dalej - w stronę baru.
Jeszcze chwila rozmowy, która nie przyniosła ni chwili trzeźwości i młoda Figg zorientowała się jak późna jest godzina. Przypomniało jej się jak bardzo nie chciała martwić Arabelli, o której istnieniu Randall pewnie nawet nie wiedział. Już pewniejszym, dużo mocniejszym objęciem szczupłych ramion. Narodziło się tutaj zapomnienie o dawnych zwadach, dawnej, ciężkiej krytyce oraz coś nowego, coś co ciągnęło wzrok Marcelli w dół, na podłogę i gdy włożyła na ramiona płaszcz, a na ramię zarzuciła magiczną torbę tak właśnie sunęła po ziemi swoje roześmiane spojrzenie, aż przystępując kolejnymi krokami w stronę wyjścia, wpadła na stojący niedaleko stolik. - N-nic mi nie jest! - Zawołała szybko i zrozumiała, że powinna przystąpić trochę szybciej... Nim stanie się coś więcej, do czego będą musieli używać swojej odbietnicy.
zt x2
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Nie cierpiał tego pokoju. Było to pozornie surrealistyczne, bo w końcu lubił sam pub, lubił przebywać w tym miejscu i miał same pozytywne wspomnienia związane z Trzema Miotłami. A jednak nie umiał się odnaleźć. Nnawet pomimo sterty kartonów i innych osobistych rzeczy, które leżały jedne na drugich, przypominając jego graty w gabinecie na Wieży Astronomicznej. Globusy z mapami nieba, meteoryty, narzędzia do pracy — to wszystko tworzyło jego samego, ale nie umiał się tym cieszyć. Nie umiał po prostu złapać jednej z tych rzeczy i siedzieć przez następne godziny, obserwując ich działanie lub pracować za ich pomocą. Wszystko zdawało go przytłaczać, zamiast pozwolić cieszyć wizją zmiany, która za jakiś czas miała nastąpić. Już dawno zaczął się pakować z zamiarem opuszczenia swojego mieszkania w Hogsmeade, jednak teraz to wszystko zdawało się szaleńczo odległe. Nawet Święta Bożego Narodzenia jakby rozmywały się w jakiejś nieznanej mu dotąd przestrzeni. Zanim to miało miejsce, wiedział, że potrzebował oddechu od czterech ścian, które tak silnie kojarzyły mu się z Pandorą. Mieszkanie z kuzynką było krótkotrwałe, ale jednak wraz z jej zniknięciem, zostały wspomnienia i rzeczy. Ubrania w szafach, biurko i porozrzucane na nim cuda, z których robiła amulety. Nawet niedokończone projekty rozrysowane na pergaminie zostawione zupełnie jakby Sheridan miała za chwilę wrócić i kontynuować dzieło. Wchodząc przez doskonale znane sobie drzwi, czuł się jak w mauzoleum, a duch czarownicy jakby unosił się w powietrzu. Nie. Nie czuł się tam dobrze i wiedział, że nie miało się to już zmienić w żaden sposób. Pandora nie miała wrócić i musiał ruszyć naprzód, pozostawiając to za sobą. Myślał, że będzie w stanie to zrobić. Miał pomoc i ochotę do podjęcia decyzji o sprzedaży mieszkania, jednak teraz znajdowało się na szarym końcu jego jakichkolwiek zmartwień.
To było idiotyczne. Zachowywał się dokładnie tak samo jak we wrześniu, jednak w środku czuł się inaczej. Nie mógł powiedzieć, że gorzej, ale równie koszmarnie. Wtedy złamał w sobie ducha, teraz to samo działo się z jego sercem, które równie szybko się zrosło, by zaraz rozsypać na kawałki. Nie sądził, że kiedykolwiek poczuje coś takiego. To zżerało go od środka i nie mógł nic na to poradzić, bo wspomnienia pulsowały mu w głowie od wielu dni i nie zamierzały dać się zapomnieć. Jak mógłby zapomnieć? Jak miałby to zrobić? To było niemożliwe i surrealistyczne, bo przecież to właśnie na niej zależało mu najbardziej na świecie. A ostatnim co pamiętał to jej plecy, gdy praktycznie przed nim uciekła na szkolnym korytarzu. Sądził, że sytuacja w Dolinie Godryka była tylko złym snem, a rozmowa po chwili czasu miała odbyć się w zupełnie innym nastroju, ale pomylił się. Pomona nie zamierzała zmieniać zdania i chociaż Jay widział, że cierpiała, chociażby się do niego odzywając, nie mógł tego tak po prostu zostawić. Jak jednak miał wpłynąć na przeszłość i na fakt, że po prostu... Nienawidziła go. Wiedział, że samą swoją egzystencją sprawiał jej ból, a on nie potrafił o niej zapomnieć. To nie mógł być koniec. Nie mógł! Powiedział jej to przy spotkaniu w aptece, ale... Wtedy nie czuł strachu i bezradności, beznadziei. Wtedy było inaczej. Pozostawali przyjaciółmi, a teraz... Kim byli teraz?
Opadł na łóżko, wbijając spojrzenie w baldachim i próbując poukładać sobie plan na następny dzień. Nie chciał za dużo myśleć, dlatego skupił się na czymś, co mogło jakoś odciągnąć go od poddawania się bolesnym wspomnieniom. Im bardziej jednak próbował przywołać się do porządku, tym silniej nachodziło go rozpamiętywanie i rozdrapywanie niezagojonych ran. Nawet nie zwrócił uwagi, że w dłoniach bawił się małym modelem Marsa, obracając go chyba już po raz setny. W pewnym momencie za mocno zacisnął na nim palce i planeta pękła, zmuszając astronoma do odwrócenia uwagi. - Cholera... - mruknął pod nosem zirytowany i odrzucił model w kąt pokoju. Nawet zwykłe zabawki musiał popsuć! Jęknął, przyciskając dłonie do twarzy i nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Był żałosny. Może lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby został w tym pokoju i już nigdy z niego nie wychodził. Podniósł się jednak z łóżka i ruszył przez korytarz, czując dziwną potrzebę pójścia na długi spacer. Być może za długi.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rok 1956 zdawał się być znacznie dłuższy od swoich poprzedników. Być może dlatego, że już na zawsze miał zapisać na kartach historii czarodziejskiej Wielkiej Brytanii. Ciąg tragicznych wydarzeń wyznaczał tempo kolejnych miesięcy aż w końcu nadszedł ostatni dzień mijającego roku, a z nim utarta chęć zrobienia podsumowania. Coś się kończyło i zaczynało się coś nowego. Chociaż świat wciąż parł na przód, a czas nie miał swojego początku, ani końca, ludzie usilnie potrzebowali zamknąć go w swoich ramach. W Sylwestrową noc niemalże każdy myślał o upływie czasu, o tym że kończy się jeden rok, a zaczyna następny. Że następny rok będzie inny niż ten, o tym jaki był ten i co się zmieniło.
Wśród noworocznych postanowień, myśli o tym co nadejdzie lub walkach, które miały być stoczone, gdzieś w gonitwie planów, obaw, analiz brakło pergaminu nabazgranego nieco niechlujnym pismem; życzeń na nadchodzący rok i kilku prywatnych myśli co czyniło noworoczny list zupełnie innym od całej reszty.
Sama również nie spisała swojego. Kilka prób przelania myśli na papier zawsze kończyła się ostatnim gniewnym pociągnięciem pióra i zgnieceniem niechcianych słów, by ostatecznie wylądowały w koszu. Być może powodowała to najzwyklejsza małostkowość; urażona duma, która nakazywała czekać na to, aż Jayden odezwie się do niej pierwszy. Być może po prostu nie potrafiła przenieść stłoczonych w środku myśli. Wypowiedziane przez przyjaciela słowa bolały zbyt bardzo by mogła się z nimi skonfrontować. Mijały dni i chociaż każdy dzień wypełniało inne zmartwienia, inne myśli zaprzątały jej głowę, to wciąż czuła na sobie ciężar ich ostatniej rozmowy. Osiadał na jej barkach, wciąż o sobie przypominając. Męczyło ją to, a z każdym dniem narastała frustracja. Złość na siebie. Na niego. Na wszystko co doprowadziło do wypowiedzianych w amoku słów, przeradzając się w gniew, który przecież tak dobrze już znała. Być może nie powinna obarczać ich przyjaźni ładunkiem emocjonalnym przeszłości. Winą kogoś innego, a jednak znów czuła jakby historia się powtarzała. Znów czuła się porzucona. Odsunięta jak nieprzydatny już przedmiot. Zbyteczny. Zepsuty i nie nadający się do żadnego użytku. Znów czuła się jakby po prostu można było z niej zrezygnować, zostawić za sobą, jakby była niewystarczająca ważna, aby o nią zawalczyć. I była wściekła. Wściekła, że to on jako pierwszy nie wyciągnął ręki. Wściekła, że być może nawet nie miał takiego zamiaru czy że po prostu postawił krzyżyk na ich wieloletnią relacją. Jednak najbardziej bała się, że wierzył w to co powiedział — że faktycznie nie potrafił zrozumieć jak jest w stanie wytrzymywać ze samą sobą. Że jest już stracona.
Początkowo miała zamiar wytrwać w postanowieniu, że da sobie i jemu czas. A potem, że nie odezwie się pierwsza, bo to jego słowa były ostrzejsze niż te jej. Ostatecznie jednak była tutaj. W pubie Pod Trzema Miotłami i absolutnie nie potrafiła stwierdzić jaki dokładnie impuls sprawił, że się tutaj pojawiła. To, że Melanie zapytała o niego? Notatka na temat sieci Fiuu i wspólnie przeprowadzanych badań? Napastliwa gonitwa myśli, która sprawiła, że miała ochotę rzucić mu w twarz swoją złością. Bo nigdy sobie na to nie pozwalała, prawda? Tego nie potrafiła w sobie dusić, bo samotność przytłoczyła ją zbyt bardzo, by po prostu zrezygnować. Ich przyjaźń była stałą częścią jej życia od kilkunastu lat. Czasami żyli daleko od siebie, poświęceni sprawom bieżącym; żyjąc własnym życiem. A czasami byli tuż obok. Wspierając się. Po prostu będąc na wyciągnięcie ręki, gdy świat stawał się zbyt przytłaczający. I chociaż była zła, to jednak nie gniew był jej głównym motywatorem. Gdzieś w głowie skrywała się niewyraźna myśl, że każdego dnia świat kończył się i zaczynał od nowa. Każdego dnia ktoś tracił bliską osobę. Ktoś umierał ze strachu o najbliższych, podczas gdy oni tkwili... ona tkwiła w irracjonalnym gniewie. Była zła, bo czuła jakby zapomniał. Po prostu dał za wygraną i uznał, że życie przerosło ich nastoletnią przyjaźń. Że w świecie dla dorosłych już nie było na to miejsca. Że nie było już miejsca dla osoby jaką stała się na przestrzeni lat, bo przestała już być dawną sobą.
Nerwowo składając zdanie, próbując na różne sposoby przekazać słowami to co siedziało jej w głowie, natrafiła na przeszkodę. Gdzieś przed nią wyrosła sylwetka Jaydena i stanęli naprzeciwko siebie. Cały wcześniej wymyślony przekaz wyparował.
- Ty jesteś niesprawiedliwy - wydusiła z siebie w końcu, bo to była jedyna myślą jaką potrafiła teraz złapać. I miała ochotę wbić mu ją do jego upartej głowy nawet siłą.
Wśród noworocznych postanowień, myśli o tym co nadejdzie lub walkach, które miały być stoczone, gdzieś w gonitwie planów, obaw, analiz brakło pergaminu nabazgranego nieco niechlujnym pismem; życzeń na nadchodzący rok i kilku prywatnych myśli co czyniło noworoczny list zupełnie innym od całej reszty.
Sama również nie spisała swojego. Kilka prób przelania myśli na papier zawsze kończyła się ostatnim gniewnym pociągnięciem pióra i zgnieceniem niechcianych słów, by ostatecznie wylądowały w koszu. Być może powodowała to najzwyklejsza małostkowość; urażona duma, która nakazywała czekać na to, aż Jayden odezwie się do niej pierwszy. Być może po prostu nie potrafiła przenieść stłoczonych w środku myśli. Wypowiedziane przez przyjaciela słowa bolały zbyt bardzo by mogła się z nimi skonfrontować. Mijały dni i chociaż każdy dzień wypełniało inne zmartwienia, inne myśli zaprzątały jej głowę, to wciąż czuła na sobie ciężar ich ostatniej rozmowy. Osiadał na jej barkach, wciąż o sobie przypominając. Męczyło ją to, a z każdym dniem narastała frustracja. Złość na siebie. Na niego. Na wszystko co doprowadziło do wypowiedzianych w amoku słów, przeradzając się w gniew, który przecież tak dobrze już znała. Być może nie powinna obarczać ich przyjaźni ładunkiem emocjonalnym przeszłości. Winą kogoś innego, a jednak znów czuła jakby historia się powtarzała. Znów czuła się porzucona. Odsunięta jak nieprzydatny już przedmiot. Zbyteczny. Zepsuty i nie nadający się do żadnego użytku. Znów czuła się jakby po prostu można było z niej zrezygnować, zostawić za sobą, jakby była niewystarczająca ważna, aby o nią zawalczyć. I była wściekła. Wściekła, że to on jako pierwszy nie wyciągnął ręki. Wściekła, że być może nawet nie miał takiego zamiaru czy że po prostu postawił krzyżyk na ich wieloletnią relacją. Jednak najbardziej bała się, że wierzył w to co powiedział — że faktycznie nie potrafił zrozumieć jak jest w stanie wytrzymywać ze samą sobą. Że jest już stracona.
Początkowo miała zamiar wytrwać w postanowieniu, że da sobie i jemu czas. A potem, że nie odezwie się pierwsza, bo to jego słowa były ostrzejsze niż te jej. Ostatecznie jednak była tutaj. W pubie Pod Trzema Miotłami i absolutnie nie potrafiła stwierdzić jaki dokładnie impuls sprawił, że się tutaj pojawiła. To, że Melanie zapytała o niego? Notatka na temat sieci Fiuu i wspólnie przeprowadzanych badań? Napastliwa gonitwa myśli, która sprawiła, że miała ochotę rzucić mu w twarz swoją złością. Bo nigdy sobie na to nie pozwalała, prawda? Tego nie potrafiła w sobie dusić, bo samotność przytłoczyła ją zbyt bardzo, by po prostu zrezygnować. Ich przyjaźń była stałą częścią jej życia od kilkunastu lat. Czasami żyli daleko od siebie, poświęceni sprawom bieżącym; żyjąc własnym życiem. A czasami byli tuż obok. Wspierając się. Po prostu będąc na wyciągnięcie ręki, gdy świat stawał się zbyt przytłaczający. I chociaż była zła, to jednak nie gniew był jej głównym motywatorem. Gdzieś w głowie skrywała się niewyraźna myśl, że każdego dnia świat kończył się i zaczynał od nowa. Każdego dnia ktoś tracił bliską osobę. Ktoś umierał ze strachu o najbliższych, podczas gdy oni tkwili... ona tkwiła w irracjonalnym gniewie. Była zła, bo czuła jakby zapomniał. Po prostu dał za wygraną i uznał, że życie przerosło ich nastoletnią przyjaźń. Że w świecie dla dorosłych już nie było na to miejsca. Że nie było już miejsca dla osoby jaką stała się na przestrzeni lat, bo przestała już być dawną sobą.
Nerwowo składając zdanie, próbując na różne sposoby przekazać słowami to co siedziało jej w głowie, natrafiła na przeszkodę. Gdzieś przed nią wyrosła sylwetka Jaydena i stanęli naprzeciwko siebie. Cały wcześniej wymyślony przekaz wyparował.
- Ty jesteś niesprawiedliwy - wydusiła z siebie w końcu, bo to była jedyna myślą jaką potrafiła teraz złapać. I miała ochotę wbić mu ją do jego upartej głowy nawet siłą.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Kompletnie wyparował mu z umysłu fakt rozpoczęcia Nowego Roku czy idei postanowień na kolejną zmianę daty. Okazywało się to aktualnie jego najmniejszym zmartwieniem czy zainteresowaniem w jakiejkolwiek formie. Podczas gdy inni gorączkowo wyczekiwali na magiczne rozwiązanie swoich problemów, dopatrując się w dwunastu miesiącach świeżego startu, Jaydenowi wydawało się, że sam zatrzymał się między dwoma światami i nie wiedział, w którą stronę powinien był zmierzać. Bo jak nazwać stan, w którym się znajdował? Balansował między namacalną realnością a wspomnieniami zarówno niezwykle ciepłymi, jak i okrutnymi. Gubił się w tym, co się wydarzyło, bo jak miał to rozumieć? Czy tamto rozdarcie z Sylwestra w Dolinie Godryka wymazywało wszystko z grudnia? Czy powinien był o tym zapomnieć zgodnie ze słowami padającymi z ukochanych ust? Przecież kompletnie się na tym nie znał i nie wiedział jak to wszystko działa! Jak powinien był się zachować w takiej sytuacji, co zrobić. Bo czy to było normalne? Czy ludzie tak właśnie postępowali, a tylko on dał się zaskoczyć? Czy na tym polegało aktualnie łączenie się ludzi? Czy każdy to przechodził? Czy było to przejściowe, czy może jednak permanentne? Czy miał poddać się emocjom, czy jednak starać się je jakoś odseparować? A może zaufać intuicji i jednak podjąć kroki mające na celu przeciwdziałanie temu koszmarowi? Bo to był koszmar. Z jednej strony wiedział przecież, że najistotniejszym faktem było to, że nie chciał w żaden sposób stracić Pomony, ale z drugiej przychodziło do niego to, co powiedziała. Społeczeństwo. Tradycja. Brak zgrania. Kontakty zawodowe. Zapomnienie. Niezrozumienie. Kłamstwa. Co, jeśli to była prawda? Co, jeśli przecenił swoją otwartość i źle zinterpretował zdarzenia tamtej nocy? Czemu to wszystko było tak skomplikowane? Zawsze takie było? U każdego? Czy tylko on tak to wszystko w sobie niósł? Nie znał odpowiedzi na te pytania, a zbierało się ich w jego umyśle coraz więcej i nie przestawały go atakować...
W tym ferworze oddalił od siebie całą rzeczywistość. Łącznie z najbliższymi, którzy przecież nie zasługiwali na to odtrącenie, jednak było to ponad jego siły. Zmierzenie się jeszcze z nimi sięgało czegoś niemożliwego. Musiał boleśnie przyznać się do faktu, że nie myślał w tym momencie o sprawie, która wydarzyła się między Roselyn a nim. Nie dlatego, że wyparł przyjaciółkę z myśli czy rozważań — nie. Absolutnie nie z tego powodu. Po prostu Jayden był zbytnio pochłonięty ostatnimi, znacznie bardziej rozbijającymi go sprawami, którym chcąc nie chcąc się poświęcił. Ten emocjonalny skok był równie niespodziewany, co dewastujący i nic dziwnego, że została w nim pustka oraz niezrozumienie. Ogłupienie trwające już prawie miesiąc, a astronom wciąż nie umiał wyjść z osłupienia. Gdyby nie ten fakt, zapewne dobijałby się do Wright drzwiami, oknami i sowami, byle tylko naprostować to nieporozumienie. Czatowałby i całą noc pod jej mieszkaniem, jeśli tego wymagałaby sytuacja. Tylko żeby go wysłuchała. Normalnie tak właśnie by się działo, lecz to nie były normalne realia. Jayden nie znajdował się w normalnym stanie, przez co zewnętrznemu światu musiał się wydawać zimny, oschły i obojętny.
Nie zachowywał się jak zawsze i nawet po wyjściu z pokoju, powziął idiotyczną, kompletnie niekompatybilną z jego osobowością decyzję. Może zanim miał wybrać się na ten spacer, dobrze byłoby wziąć coś na drogę? O czym mówił ostatnio mu ten starszy czarodziej przy barze? Że alkohol rozgrzewał i oczyszczał myśli? Pozwalał zapomnieć o zmartwieniach? Ostatnio w sumie średnio zadziałało, ale może Vane nie starał się wystarczająco? Jeśli tak, to może właśnie tego potrzebował jako kompana na samotne wyjście? Zanim jednak tam dotarł, na korytarzu niemal wpadł na jedną z ostatnich osób, których się tu spodziewał. - Rose... - Tylko tyle wydobyło się spomiędzy jego warg, zanim dostał w twarz jej ostrymi słowami, które momentalnie go skołowały. Dopiero wtedy uderzył go kolejny fakt. Z sięgającego mu do ramienia drobnego ciała emanowała złość, a wypisane na twarzy oraz w ruchach emocje nie należały do jednakowo pozytywnych. Czarownica buzowała jakimś wewnętrznym gniewem, a Jay nie wiedział, jak powinien był się zachować. Ponownie... - Ja... - zaczął, nie mając pojęcia, co powiedzieć, ale w tym momencie dostrzegł za plecami Roselyn, że ktoś nadchodził w ich stronę. Nie potrzebowali widowni. Złapał więc delikatnie acz stanowczo przyjaciółkę za rozpięty płaszcz i odciągnął ich kawałek dalej poza zasięg niepowołanych spojrzeń. Czy uszu. Mieszkając już trochę w Trzech Miotłach zrozumiał, że pub nie był najlepszym miejscem na prywatność. - Co... - Co ty tu robisz?, nie przeszło mu przez gardło, dlatego urwał zaraz na początku swojej wypowiedzi. Już i tak nie rozumiał niczego, co się działo i musiało trochę trwać zanim w ogóle był w stanie poskładać cokolwiek w sensowną całość lub po prostu sobie przypomnieć kilka rzeczy. Bo patrzył na Roselyn z niezrozumieniem, dziwnie nieobecnym wzrokiem, którego nie był w stanie wyjaśnić. Był niesprawiedliwy? Ale w stosunku do czego? Do kogo? Na czym skończyli? - Możesz jaśniej? - spytał, czując się idiotycznie, bo powinien był myśleć trzeźwo w tym momencie. Powinien był pamiętać, kojarzyć fakty, ale... Roweno! Nie potrafił ogarnąć tego chaosu w swojej głowie! Serce jakby specjalnie chciało go jeszcze bardziej zdezorientować, przyspieszając bicie i równocześnie powodując, że astronom oddychał płycej. Gardło znów zaczynało się boleśnie zaciskać, a feeria kumulujących się w nim uczuć tylko czekała na eksplozję.
W tym ferworze oddalił od siebie całą rzeczywistość. Łącznie z najbliższymi, którzy przecież nie zasługiwali na to odtrącenie, jednak było to ponad jego siły. Zmierzenie się jeszcze z nimi sięgało czegoś niemożliwego. Musiał boleśnie przyznać się do faktu, że nie myślał w tym momencie o sprawie, która wydarzyła się między Roselyn a nim. Nie dlatego, że wyparł przyjaciółkę z myśli czy rozważań — nie. Absolutnie nie z tego powodu. Po prostu Jayden był zbytnio pochłonięty ostatnimi, znacznie bardziej rozbijającymi go sprawami, którym chcąc nie chcąc się poświęcił. Ten emocjonalny skok był równie niespodziewany, co dewastujący i nic dziwnego, że została w nim pustka oraz niezrozumienie. Ogłupienie trwające już prawie miesiąc, a astronom wciąż nie umiał wyjść z osłupienia. Gdyby nie ten fakt, zapewne dobijałby się do Wright drzwiami, oknami i sowami, byle tylko naprostować to nieporozumienie. Czatowałby i całą noc pod jej mieszkaniem, jeśli tego wymagałaby sytuacja. Tylko żeby go wysłuchała. Normalnie tak właśnie by się działo, lecz to nie były normalne realia. Jayden nie znajdował się w normalnym stanie, przez co zewnętrznemu światu musiał się wydawać zimny, oschły i obojętny.
Nie zachowywał się jak zawsze i nawet po wyjściu z pokoju, powziął idiotyczną, kompletnie niekompatybilną z jego osobowością decyzję. Może zanim miał wybrać się na ten spacer, dobrze byłoby wziąć coś na drogę? O czym mówił ostatnio mu ten starszy czarodziej przy barze? Że alkohol rozgrzewał i oczyszczał myśli? Pozwalał zapomnieć o zmartwieniach? Ostatnio w sumie średnio zadziałało, ale może Vane nie starał się wystarczająco? Jeśli tak, to może właśnie tego potrzebował jako kompana na samotne wyjście? Zanim jednak tam dotarł, na korytarzu niemal wpadł na jedną z ostatnich osób, których się tu spodziewał. - Rose... - Tylko tyle wydobyło się spomiędzy jego warg, zanim dostał w twarz jej ostrymi słowami, które momentalnie go skołowały. Dopiero wtedy uderzył go kolejny fakt. Z sięgającego mu do ramienia drobnego ciała emanowała złość, a wypisane na twarzy oraz w ruchach emocje nie należały do jednakowo pozytywnych. Czarownica buzowała jakimś wewnętrznym gniewem, a Jay nie wiedział, jak powinien był się zachować. Ponownie... - Ja... - zaczął, nie mając pojęcia, co powiedzieć, ale w tym momencie dostrzegł za plecami Roselyn, że ktoś nadchodził w ich stronę. Nie potrzebowali widowni. Złapał więc delikatnie acz stanowczo przyjaciółkę za rozpięty płaszcz i odciągnął ich kawałek dalej poza zasięg niepowołanych spojrzeń. Czy uszu. Mieszkając już trochę w Trzech Miotłach zrozumiał, że pub nie był najlepszym miejscem na prywatność. - Co... - Co ty tu robisz?, nie przeszło mu przez gardło, dlatego urwał zaraz na początku swojej wypowiedzi. Już i tak nie rozumiał niczego, co się działo i musiało trochę trwać zanim w ogóle był w stanie poskładać cokolwiek w sensowną całość lub po prostu sobie przypomnieć kilka rzeczy. Bo patrzył na Roselyn z niezrozumieniem, dziwnie nieobecnym wzrokiem, którego nie był w stanie wyjaśnić. Był niesprawiedliwy? Ale w stosunku do czego? Do kogo? Na czym skończyli? - Możesz jaśniej? - spytał, czując się idiotycznie, bo powinien był myśleć trzeźwo w tym momencie. Powinien był pamiętać, kojarzyć fakty, ale... Roweno! Nie potrafił ogarnąć tego chaosu w swojej głowie! Serce jakby specjalnie chciało go jeszcze bardziej zdezorientować, przyspieszając bicie i równocześnie powodując, że astronom oddychał płycej. Gardło znów zaczynało się boleśnie zaciskać, a feeria kumulujących się w nim uczuć tylko czekała na eksplozję.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
17 lipca
Pani Collins była bardzo dziwną klientką. Prawdopodobnie wszystko za sprawą jej trudnej przeszłości, która odcisnęła swoje piętno na jej zmordowanej psychice. Przeszła dużo i nawet Lucinda nie była w stanie temu zaprzeczyć. Samobójstwo matki, morderstwo brata, długa samotność, trójka dzieci i każde bez magicznych zdolności. Za każdym razem, gdy Lucinda przekraczała próg mieszkania swojej klientki dowiadywała się czegoś nowego, a Merlin jej świadkiem, że w kamienicy pechowej staruszki bywała bardzo często. Od lat Lucinda musiała znosić kolejne przeraźliwe wiadomości kobiety. Ta od wielu lat uparcie tkwiła w przekonaniu, że ciąży na niej klątwa. A to przedmiot zdradliwy, a to sąsiad dziwnie na nią spojrzał, a to trzy zbite jednego dnia zegarki będące zwiastunem zagłady. Blondynka naprawdę chciała pomóc kobiecie bo po czasie zwyczajnie zrobiło jej się szkoda zmęczonej życiem czarownicy. Problem tkwił w tym, że nawet jeśli usilnie próbowała coś znaleźć to do żadnych wniosków nie potrafiła dojść. Nikt kobiety nie przeklął. Niektórzy już po prostu tacy są. Tak czy inaczej Lucinda nieprzerwanie odpowiadała na listy Pani Collins. Może trochę z poczucia obowiązku, a może po prostu dlatego, że się do staruszki przywiązała, a ta prawdopodobnie po śmierci męża czuła się jeszcze bardziej samotna. Dzieci w końcu już dawno poszły świat zostawiając magię daleko za sobą.
Dzisiejszego popołudnia Lucinda także postanowiła wybrać się do starszej czarownicy. Ta zasypywała ją listami już od miesiąca, ale tak naprawdę blondynka bała się brać jakiekolwiek zlecenia. Teraz, gdy jej twarz widniała niemal na każdej ścianie Londynu. Musiała się pilnować. Traf jednak chciał, że tknęło ją sumienie i więcej nawet jej sowa nie była w stanie udźwignąć. Lucinda po raz kolejny przekonała staruszkę do tego, że nikt nie czyha na jej życie, a rozsypany w przedpokoju sól jest po prostu kwestią przypadku lub rozwijającego się w niej otępienia starszego. Spędziły jednak sporo czasu ze sobą, a Zakonniczka utwierdziła się w przekonaniu, że ta kochana staruszka nie zrobiłaby jej krzywdy. Nie sprzedałaby jej za kilka galeonów. Głównie dlatego, że finalnie miała tylko ją. Nawet jeśli uwagę musiała wymusić kilkoma pretekstami.
Wychodząc z mieszkania starszej pani, Lucinda czuła się zmęczona. Nie ma w tym chyba nic dziwnego. Zazwyczaj takie rozmowy męczą. Trzy razy usłyszane historie, głośne rozmowy i ciężkie gestykulowanie. Przy tym jeszcze masa skupienia by naprawdę nie dotknąć jakiejś klątwy i nie ulżyć tej kobiecie. Gdyby naprawdę miała choć jeden przeklęty przedmiot to mogłaby wszystkie krzywdy swojego życia właśnie nim obarczyć.
Blondynka postanowiła przed powrotem do domu przejść się jeszcze. Rzadko używała teleportacji, a ta przy ogólnym zmęczeniu potrafiła sprawiać różne psikusy. Kiedy dotarła do Pubu pod Trzema Miotłami wcale nie miała zamiaru tam wchodzić. Widząc jednak tłum ludzi wznoszących toast, przyjaciół śmiejących się do siebie przy kolejnej kolejce miodowego piwa, poczuła się lekko. Jakby w tym małym pomieszczeniu zamknięto całą normalność tego świata. A ona naprawdę tę normalność chciała poczuć. Więc zanim się zorientowała znalazła się w środku Pubu przy jednym ze stolików ze szklanką ognistej w dłoni. Jedyny plus wydziedziczenia – nikt nie patrzy się na to co trzymasz w ręku. A zresztą… czy kiedykolwiek się tym przejmowała?
Pani Collins była bardzo dziwną klientką. Prawdopodobnie wszystko za sprawą jej trudnej przeszłości, która odcisnęła swoje piętno na jej zmordowanej psychice. Przeszła dużo i nawet Lucinda nie była w stanie temu zaprzeczyć. Samobójstwo matki, morderstwo brata, długa samotność, trójka dzieci i każde bez magicznych zdolności. Za każdym razem, gdy Lucinda przekraczała próg mieszkania swojej klientki dowiadywała się czegoś nowego, a Merlin jej świadkiem, że w kamienicy pechowej staruszki bywała bardzo często. Od lat Lucinda musiała znosić kolejne przeraźliwe wiadomości kobiety. Ta od wielu lat uparcie tkwiła w przekonaniu, że ciąży na niej klątwa. A to przedmiot zdradliwy, a to sąsiad dziwnie na nią spojrzał, a to trzy zbite jednego dnia zegarki będące zwiastunem zagłady. Blondynka naprawdę chciała pomóc kobiecie bo po czasie zwyczajnie zrobiło jej się szkoda zmęczonej życiem czarownicy. Problem tkwił w tym, że nawet jeśli usilnie próbowała coś znaleźć to do żadnych wniosków nie potrafiła dojść. Nikt kobiety nie przeklął. Niektórzy już po prostu tacy są. Tak czy inaczej Lucinda nieprzerwanie odpowiadała na listy Pani Collins. Może trochę z poczucia obowiązku, a może po prostu dlatego, że się do staruszki przywiązała, a ta prawdopodobnie po śmierci męża czuła się jeszcze bardziej samotna. Dzieci w końcu już dawno poszły świat zostawiając magię daleko za sobą.
Dzisiejszego popołudnia Lucinda także postanowiła wybrać się do starszej czarownicy. Ta zasypywała ją listami już od miesiąca, ale tak naprawdę blondynka bała się brać jakiekolwiek zlecenia. Teraz, gdy jej twarz widniała niemal na każdej ścianie Londynu. Musiała się pilnować. Traf jednak chciał, że tknęło ją sumienie i więcej nawet jej sowa nie była w stanie udźwignąć. Lucinda po raz kolejny przekonała staruszkę do tego, że nikt nie czyha na jej życie, a rozsypany w przedpokoju sól jest po prostu kwestią przypadku lub rozwijającego się w niej otępienia starszego. Spędziły jednak sporo czasu ze sobą, a Zakonniczka utwierdziła się w przekonaniu, że ta kochana staruszka nie zrobiłaby jej krzywdy. Nie sprzedałaby jej za kilka galeonów. Głównie dlatego, że finalnie miała tylko ją. Nawet jeśli uwagę musiała wymusić kilkoma pretekstami.
Wychodząc z mieszkania starszej pani, Lucinda czuła się zmęczona. Nie ma w tym chyba nic dziwnego. Zazwyczaj takie rozmowy męczą. Trzy razy usłyszane historie, głośne rozmowy i ciężkie gestykulowanie. Przy tym jeszcze masa skupienia by naprawdę nie dotknąć jakiejś klątwy i nie ulżyć tej kobiecie. Gdyby naprawdę miała choć jeden przeklęty przedmiot to mogłaby wszystkie krzywdy swojego życia właśnie nim obarczyć.
Blondynka postanowiła przed powrotem do domu przejść się jeszcze. Rzadko używała teleportacji, a ta przy ogólnym zmęczeniu potrafiła sprawiać różne psikusy. Kiedy dotarła do Pubu pod Trzema Miotłami wcale nie miała zamiaru tam wchodzić. Widząc jednak tłum ludzi wznoszących toast, przyjaciół śmiejących się do siebie przy kolejnej kolejce miodowego piwa, poczuła się lekko. Jakby w tym małym pomieszczeniu zamknięto całą normalność tego świata. A ona naprawdę tę normalność chciała poczuć. Więc zanim się zorientowała znalazła się w środku Pubu przy jednym ze stolików ze szklanką ognistej w dłoni. Jedyny plus wydziedziczenia – nikt nie patrzy się na to co trzymasz w ręku. A zresztą… czy kiedykolwiek się tym przejmowała?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dochodziło późne popołudnie, gdy Tom pojawił się w Hogsmeade. Do magicznej wioski dotarł, tak jak zwykle, Błędnym Rycerzem. Ostatnimi czasy była to jego ulubiona forma podróżowania. Mało kto z jego klientów chciał zapuszczać się do Londynu i na ulicę Pokątną, w obawie przed tym, co się tam działo, większość zleceń realizował poza stolicą, bezpośrednio u klientów lub na tak zwanych „bezpiecznych terenach”, na przykład w Puddlemere, Cliodnie lub w Hogsmeade.
Dziś miał do odebrania niewielki pakunek, który jedna z klientek - pani Haley Griffith, trochę przeraźliwa, podstarzała wiedźma o długich, szpiczastych pazurach i całej masie czarodziejskich bibelotów do naprawy - zostawiła mu w Pubie pod Trzema Miotłami.
Choć Błędny Rycerz mógł go wyrzucić tuż pod drzwiami pubu, Tom zdecydował się wysiąść nieco wcześniej i drogę do Trzech Mioteł pokonać spacerem. I tak nie miał tego dnia nic innego do roboty. Niespiesznym tonem pokonał więc główną ulicę Hogsmeade, mijając kolejne domki i kamienice, Miodowe Królestwo i Sowią Pocztę. Po drugiej stronie ulicy, nad szarymi, nieco podnoszonymi dachami, majaczyły wieże Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
Ile by dał, aby móc wrócić tam chociaż na chwilę. Cofnąć się w czasie, znów biegać po błoniach, zakradać nocą do biblioteki... Z perspektywy czasu nawet lekcje historii magii nie wydawały mu się takie złe! Jak się okazało, są na świecie gorsze, o wiele straszniejsze rzeczy niż słuchanie wykładów o wojnach goblinów.
Gdy w końcu dotarł do drzwi Pubu pod Trzema Miotłami, z miłym zaskoczeniem odkrył, że maleńka gospoda była dziś wyjątkowo tłoczna i głośna, nawet pomimo wakacji.
— Dzień dobry — przywitał się uprzejmie z rudowłosą barmanką, Bonny. — Podobno jest dla mnie przesyłka od pani Griffith — dodał. Dziewczyna skinęła głową i, skończywszy nalewanie piwa jednemu z klientów, wyciągnęła zza kontuaru niewielki, owinięty materiałem pakunek.
— Wiesz, oprócz przesyłek mamy też całkiem niezłe trunki — powiedziała wymownie Bonny, a Tom uśmiechnął się, nieco zmieszany. Rzeczywiście, ostatnimi czasy traktował Trzy Miotły jak punkt odbierania paczek i w zasadzie dawno nie zamówił tu nic do picia. A wypadałoby, chociażby ze zwykłej przyzwoitości.
— Dzięki. — Tom schował pakunek do torby i przesunął wzrokiem po wystawionych za kontuarem alkoholach. — To dla mnie będzie Ognista Whisky — powiedział, wygrzebując z kieszeni dwa sykle. Nie zamierzał jednak dłużej zostawać przy kontuarze, w obawie o to, że Bonny wymusi na nim kolejne zakupy. Dlatego gdy tylko odebrał szklankę z ognistą, natychmiast czmychnął wgłąb gospody, rozglądając się w poszukiwaniu wolnego stolika. Jego wzrok padł na siedzącą nieopodal czarownicę.
Wyglądała znajomo... Po pierwsze, kojarzył ją z listów gończych Ministerstwa Magii. Po drugie, spotkali się kilka lat temu we Francji, gdzie czarownica poszukiwała magicznych artefaktów.
— Cześć — powiedział, z lekką niepewnością podchodząc bliżej stolika, przy którym siedziała. Nie chciał jej spłoszyć ani przestraszyć. — Bonjour — dodał po chwili i uśmiechnął się lekko. — Mogę się dosiąść? — zapytał. Uniósł nieco wyżej szklankę, którą trzymał w dłoni, zupełnie jakby chciał zasugerować, że jest tu tylko w celach wypoczynkowo-alkoholowych i nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo z jego strony. — To ostatni wolny stolik w okolicy. Jeśli wrócę do kontuaru, Bonny w ramach wyrównania rachunków wmusi we mnie całą Ognistą, jaka jest w pubie, a mam w kieszeni cztery sykle.
Dziś miał do odebrania niewielki pakunek, który jedna z klientek - pani Haley Griffith, trochę przeraźliwa, podstarzała wiedźma o długich, szpiczastych pazurach i całej masie czarodziejskich bibelotów do naprawy - zostawiła mu w Pubie pod Trzema Miotłami.
Choć Błędny Rycerz mógł go wyrzucić tuż pod drzwiami pubu, Tom zdecydował się wysiąść nieco wcześniej i drogę do Trzech Mioteł pokonać spacerem. I tak nie miał tego dnia nic innego do roboty. Niespiesznym tonem pokonał więc główną ulicę Hogsmeade, mijając kolejne domki i kamienice, Miodowe Królestwo i Sowią Pocztę. Po drugiej stronie ulicy, nad szarymi, nieco podnoszonymi dachami, majaczyły wieże Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
Ile by dał, aby móc wrócić tam chociaż na chwilę. Cofnąć się w czasie, znów biegać po błoniach, zakradać nocą do biblioteki... Z perspektywy czasu nawet lekcje historii magii nie wydawały mu się takie złe! Jak się okazało, są na świecie gorsze, o wiele straszniejsze rzeczy niż słuchanie wykładów o wojnach goblinów.
Gdy w końcu dotarł do drzwi Pubu pod Trzema Miotłami, z miłym zaskoczeniem odkrył, że maleńka gospoda była dziś wyjątkowo tłoczna i głośna, nawet pomimo wakacji.
— Dzień dobry — przywitał się uprzejmie z rudowłosą barmanką, Bonny. — Podobno jest dla mnie przesyłka od pani Griffith — dodał. Dziewczyna skinęła głową i, skończywszy nalewanie piwa jednemu z klientów, wyciągnęła zza kontuaru niewielki, owinięty materiałem pakunek.
— Wiesz, oprócz przesyłek mamy też całkiem niezłe trunki — powiedziała wymownie Bonny, a Tom uśmiechnął się, nieco zmieszany. Rzeczywiście, ostatnimi czasy traktował Trzy Miotły jak punkt odbierania paczek i w zasadzie dawno nie zamówił tu nic do picia. A wypadałoby, chociażby ze zwykłej przyzwoitości.
— Dzięki. — Tom schował pakunek do torby i przesunął wzrokiem po wystawionych za kontuarem alkoholach. — To dla mnie będzie Ognista Whisky — powiedział, wygrzebując z kieszeni dwa sykle. Nie zamierzał jednak dłużej zostawać przy kontuarze, w obawie o to, że Bonny wymusi na nim kolejne zakupy. Dlatego gdy tylko odebrał szklankę z ognistą, natychmiast czmychnął wgłąb gospody, rozglądając się w poszukiwaniu wolnego stolika. Jego wzrok padł na siedzącą nieopodal czarownicę.
Wyglądała znajomo... Po pierwsze, kojarzył ją z listów gończych Ministerstwa Magii. Po drugie, spotkali się kilka lat temu we Francji, gdzie czarownica poszukiwała magicznych artefaktów.
— Cześć — powiedział, z lekką niepewnością podchodząc bliżej stolika, przy którym siedziała. Nie chciał jej spłoszyć ani przestraszyć. — Bonjour — dodał po chwili i uśmiechnął się lekko. — Mogę się dosiąść? — zapytał. Uniósł nieco wyżej szklankę, którą trzymał w dłoni, zupełnie jakby chciał zasugerować, że jest tu tylko w celach wypoczynkowo-alkoholowych i nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo z jego strony. — To ostatni wolny stolik w okolicy. Jeśli wrócę do kontuaru, Bonny w ramach wyrównania rachunków wmusi we mnie całą Ognistą, jaka jest w pubie, a mam w kieszeni cztery sykle.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lucinda nie chciała być rozpoznawana, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest to w obecnej sytuacji możliwe. Nie miała zamiaru też chować się twarzy pod kapturem lub maską jak jakiś tchórz. Z jednej strony dbanie o swoje bezpieczeństwo było bardzo ważne. Aby walczyć w imię innych musiała sama zawalczyć też o siebie. Nie była jednak typem osoby, która potrafiła zamknąć się w czerech ścianach i w ogóle się nie wychylać. To nigdy nie leżało w jej naturze i nawet w trakcie otwartej wojny nie mogła pozbyć się swojego wszędobylstwa. Oczywiście byłaby głupia myśląc, że złe rzeczy mogą jej nie dotknąć, gdy przekroczy próg wypełnionego po brzegi baru, ale jednak wiedziała, że najważniejsze jest by trzymać się daleko od Londynu. To tam zbierała się ta cała zepsuta śmietanka. Ktoś kto wybrał stronę Ministerstwa nie musiał się przejmować eksmisją, a to i tak była ta lżejsza opcja.
Blondynka potrzebowała się wyluzować i choć szklanka w jej dłoni i schowany w cieniu stolik miały jej to umożliwić to jednak nie pozostawała być czujna. Za każdym razem, gdy ktoś spoglądał w jej kierunku nazbyt nachalnie, Lucinda jeszcze bardziej odsuwała się w cień. Aczkolwiek nie zawsze było to możliwe, w końcu jeśli miałaby tutaj przyjść tylko po to by bać się własnego cienia to było to po prostu bez sensu. Równie dobrze mogłaby wrócić teraz do domu.
Lucinda upiła łyk cierpkiego alkoholu. Kiedyś nie przepadała za tak mocnymi trunkami, ale i wykonywany zawód i aktualna sytuacja zatarły w niej wiele granic. Kobieta zaczęła rozmyślać o ludziach, którzy byli dawniej obecni w jej życiu, ale los zweryfikował niektóre plany. Nie było tak, że często się nad tym zastanawiała. Częściej zatrzymywała się na tym co jest tu i teraz. Z wieloma kwestiami zdążyła się już pogodzić. Zanim jej myśli na dobre zawędrowały w przeszłość do świadomości przywołał ją głos mężczyzny. Blondynka uniosła wzrok lekko speszona. Niby miała być ostrożna, a dała się podejść jak dziecko. Dopiero francuskie powitanie przywołało jej wspomnienie i pozwoliło dopasować głos do osoby. – Tom? – zapytała zaskoczona. Naprawdę była zaskoczona. Nie widzieli się bardzo długo. Wbrew upływowi czasu niewiele się zmienił. A może wcale nie minęło tyle czasu? Może przez pryzmat wojny nawet czas zmienił swoją definicję? – Oczywiście – zaczęła, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Nie skażę cię na podpieranie ścian, a już na pewno nie na wlewanie w siebie tej okropnej Ognistej – dodała sama unosząc szklankę w geście zrozumienia.
- Co tutaj robisz? – zapytała, kiedy mężczyzna się przysiadł. Może nie będzie musiała zaczynać trudnych tematów dzisiejszego wieczora? Może nie zakopie się w rozmyślaniach, które wcale nie były jej tak potrzebne. Zaskakujący jest świat – akurat w momencie, gdy wspominała dawne czasy pojawił się ktoś kto je reprezentował. – Dawno się nie widzieliśmy. Porzuciłeś francuskie kobiety na rzecz wojennego krajobrazu?
Blondynka potrzebowała się wyluzować i choć szklanka w jej dłoni i schowany w cieniu stolik miały jej to umożliwić to jednak nie pozostawała być czujna. Za każdym razem, gdy ktoś spoglądał w jej kierunku nazbyt nachalnie, Lucinda jeszcze bardziej odsuwała się w cień. Aczkolwiek nie zawsze było to możliwe, w końcu jeśli miałaby tutaj przyjść tylko po to by bać się własnego cienia to było to po prostu bez sensu. Równie dobrze mogłaby wrócić teraz do domu.
Lucinda upiła łyk cierpkiego alkoholu. Kiedyś nie przepadała za tak mocnymi trunkami, ale i wykonywany zawód i aktualna sytuacja zatarły w niej wiele granic. Kobieta zaczęła rozmyślać o ludziach, którzy byli dawniej obecni w jej życiu, ale los zweryfikował niektóre plany. Nie było tak, że często się nad tym zastanawiała. Częściej zatrzymywała się na tym co jest tu i teraz. Z wieloma kwestiami zdążyła się już pogodzić. Zanim jej myśli na dobre zawędrowały w przeszłość do świadomości przywołał ją głos mężczyzny. Blondynka uniosła wzrok lekko speszona. Niby miała być ostrożna, a dała się podejść jak dziecko. Dopiero francuskie powitanie przywołało jej wspomnienie i pozwoliło dopasować głos do osoby. – Tom? – zapytała zaskoczona. Naprawdę była zaskoczona. Nie widzieli się bardzo długo. Wbrew upływowi czasu niewiele się zmienił. A może wcale nie minęło tyle czasu? Może przez pryzmat wojny nawet czas zmienił swoją definicję? – Oczywiście – zaczęła, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Nie skażę cię na podpieranie ścian, a już na pewno nie na wlewanie w siebie tej okropnej Ognistej – dodała sama unosząc szklankę w geście zrozumienia.
- Co tutaj robisz? – zapytała, kiedy mężczyzna się przysiadł. Może nie będzie musiała zaczynać trudnych tematów dzisiejszego wieczora? Może nie zakopie się w rozmyślaniach, które wcale nie były jej tak potrzebne. Zaskakujący jest świat – akurat w momencie, gdy wspominała dawne czasy pojawił się ktoś kto je reprezentował. – Dawno się nie widzieliśmy. Porzuciłeś francuskie kobiety na rzecz wojennego krajobrazu?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnął się delikatnie i zajął miejsce obok Lucindy. W rzeczywistości czarownica wybrała dobre miejsce, jeśli nie chciała rzucać się w oczy: stolik przy którym siedziała znajdował się w kącie pomieszczenia, za potężnym drewnianym filarem, i tylko determinacja Toma w znalezieniu jakiegokolwiek wolnego miejsca z dala od kontuaru sprawiła, że w ogóle się na nią natknął. Sam nie był też na tyle niemądry, aby dosiadać się na otwartym terenie przy kimś poszukiwanym przez Ministerstwo Magii, nawet jeśli jego poglądy były zupełnie odmienne od tych, za którymi lobbowała władza.
— Dzięki — odpowiedział uprzejmym tonem głosu i, szczerze zaciekawiony niepochlebną recenzją Lucindy, upił łyk Ognistej. Niemal w tym samym momencie tego pożałował: rzeczywiście, smakowała okropnie. — Wyborna — zaśmiał się więc, tłumiąc kaszel, i odłożył szklankę na stół. — Prowadzę warsztat i niektórzy klienci zostawiają mi tu przesyłki z przedmiotami do naprawy — wyjaśnił. — Najwyraźniej jednak Bonny uznała, że przyszedł czas, abym wreszcie zapłacił za użytkowanie przestrzeni magazynowej w jej pubie — dodał wesoło i wskazał palcem na szklankę z trunkiem. — Wróciłem do kraju niedawno — powiedział. Nie chciał na dzień dobry wspominać o tym, że zrobił to po śmierci brata, który pracował w Ministerstwie Magii, w dodatku w Policji Antymugolskiej, aż do feralnego 23 czerwca 1956 roku - co za dużo informacji na raz, to niezdrowo. Zwłaszcza, że Tom zupełnie nie popierał wyborów Theodore’a. — ...ale chętnie wróciłbym do Francji — dodał po chwili.
Zanim znów się odezwał, na moment zawahał się. Nie chciał uchodzić za wścibskiego, ani tym bardziej poruszać tematów, które mogły być niewygodne zarówno dla niego, jak i dla Lucindy. Z drugiej strony jednak… są pewne standardowe pytania, od których w trakcie spotkania po latach nie da się uciec, a i na które można odpowiedzieć zupełnie wymijająco. W końcu więc odważył się spytać:
— A co u ciebie? Nadal zajmujesz się łamaniem klątw i poszukiwaniem artefaktów? — Wiedział, że czarownica jest poszukiwana, a i ona sama zapewne zdawała sobie sprawę z tego, że on o tym wie. Nie chciał jednak, aby jego pytanie zostało odebrane jako zaproszenie do konfrontacji. — Dobrze cię widzieć — dodał więc po chwili i uśmiechnął się.
Nieszczególnie pamiętał Lucindę Selwyn z Hogwartu, choć oboje byli w Ravenclawie. Wciąż jednak pamiętał ją z Francji i ich spotkania po latach, w porcie w Barfleur. Lucinda dotarła tam w trakcie swojej podróży w poszukiwaniu czarodziejskiego artefaktu, on zaś właśnie wrócił z rejsu „Rubinowym Trollem”, statkiem wypchanym po brzegi skrzyniami z monetami, księgami, obrazami, eliksirami, dywanami i innymi magicznymi wspaniałościami. I choć na pokładzie statku nie było tego, czego szukała Lucinda, to kapitan odsprzedał jej zaczarowaną mapę, z której wcześniej korzystali podczas wyprawy do Peru. A Tom zaprosił ją na przyjacielską kawę i opowiedział wszystko, co wiedział o magicznej części Máncora District.
Od tamtego momentu minęło kilka dobrych lat, jednak czarownica niewiele się zmieniła. Nadal była tą samą szczupłą, ładną blondynką o zielonych, błyszczących oczach. Może tylko wydawała się bardziej spięta, bardziej smutna, lecz Tom nie dziwił się temu. On sam zapewne stracił trochę na swojej dawnej wesołkowatości, choć do tej pory jakoś udawało mu się trzymać z dala od machiny wojennej…
— Znalazłaś to, czego szukałaś? — zapytał nagle. Miał na myśli Mancorę, lecz jego pytanie mogło zostać zinterpretowane na wiele sposobów.
— Dzięki — odpowiedział uprzejmym tonem głosu i, szczerze zaciekawiony niepochlebną recenzją Lucindy, upił łyk Ognistej. Niemal w tym samym momencie tego pożałował: rzeczywiście, smakowała okropnie. — Wyborna — zaśmiał się więc, tłumiąc kaszel, i odłożył szklankę na stół. — Prowadzę warsztat i niektórzy klienci zostawiają mi tu przesyłki z przedmiotami do naprawy — wyjaśnił. — Najwyraźniej jednak Bonny uznała, że przyszedł czas, abym wreszcie zapłacił za użytkowanie przestrzeni magazynowej w jej pubie — dodał wesoło i wskazał palcem na szklankę z trunkiem. — Wróciłem do kraju niedawno — powiedział. Nie chciał na dzień dobry wspominać o tym, że zrobił to po śmierci brata, który pracował w Ministerstwie Magii, w dodatku w Policji Antymugolskiej, aż do feralnego 23 czerwca 1956 roku - co za dużo informacji na raz, to niezdrowo. Zwłaszcza, że Tom zupełnie nie popierał wyborów Theodore’a. — ...ale chętnie wróciłbym do Francji — dodał po chwili.
Zanim znów się odezwał, na moment zawahał się. Nie chciał uchodzić za wścibskiego, ani tym bardziej poruszać tematów, które mogły być niewygodne zarówno dla niego, jak i dla Lucindy. Z drugiej strony jednak… są pewne standardowe pytania, od których w trakcie spotkania po latach nie da się uciec, a i na które można odpowiedzieć zupełnie wymijająco. W końcu więc odważył się spytać:
— A co u ciebie? Nadal zajmujesz się łamaniem klątw i poszukiwaniem artefaktów? — Wiedział, że czarownica jest poszukiwana, a i ona sama zapewne zdawała sobie sprawę z tego, że on o tym wie. Nie chciał jednak, aby jego pytanie zostało odebrane jako zaproszenie do konfrontacji. — Dobrze cię widzieć — dodał więc po chwili i uśmiechnął się.
Nieszczególnie pamiętał Lucindę Selwyn z Hogwartu, choć oboje byli w Ravenclawie. Wciąż jednak pamiętał ją z Francji i ich spotkania po latach, w porcie w Barfleur. Lucinda dotarła tam w trakcie swojej podróży w poszukiwaniu czarodziejskiego artefaktu, on zaś właśnie wrócił z rejsu „Rubinowym Trollem”, statkiem wypchanym po brzegi skrzyniami z monetami, księgami, obrazami, eliksirami, dywanami i innymi magicznymi wspaniałościami. I choć na pokładzie statku nie było tego, czego szukała Lucinda, to kapitan odsprzedał jej zaczarowaną mapę, z której wcześniej korzystali podczas wyprawy do Peru. A Tom zaprosił ją na przyjacielską kawę i opowiedział wszystko, co wiedział o magicznej części Máncora District.
Od tamtego momentu minęło kilka dobrych lat, jednak czarownica niewiele się zmieniła. Nadal była tą samą szczupłą, ładną blondynką o zielonych, błyszczących oczach. Może tylko wydawała się bardziej spięta, bardziej smutna, lecz Tom nie dziwił się temu. On sam zapewne stracił trochę na swojej dawnej wesołkowatości, choć do tej pory jakoś udawało mu się trzymać z dala od machiny wojennej…
— Znalazłaś to, czego szukałaś? — zapytał nagle. Miał na myśli Mancorę, lecz jego pytanie mogło zostać zinterpretowane na wiele sposobów.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kobieta wiedziała, że podejmuje się ryzyka. Całkowicie niepotrzebnego ryzyka. Gdyby wpadła w ręce Ministerstwa naraziłaby nie tylko swoje życie, ale też swoich bliskich. Naraziłaby życie wszystkich członków Zakonu Feniksa, a jej wiedza mogłaby wpłynąć na zakończenie wojny. Od zawsze uważała, że wiedza to nie tylko wielka władza, ale także przekleństwo, którego trzeba się wystrzegać. Pomimo tego, że była świadoma niebezpieczeństwa to jednak działała impulsywnie. Jak zawsze. Bodziec – reakcja. Z jednej strony chciała stać na uboczu, wyczekać odpowiedniej chwili i skupić się na rzeczach najistotniejszych, ale z drugiej wciąż była człowiekiem. Wciąż była tą szaloną i odrealnioną poszukiwaczką artefaktów, która unikała śmierci równie często co mówiła „dzień dobry”.
Tom był chyba ostatnią osobą, której obecności by się spodziewała. Od ich ostatniego spotkania minęły lata i choć nie mieli zbyt wielu okazji do rozmowy czy chociażby poznania się wzajemnie, to jednak w pamięci utkwiło jej, że był zawsze dla niej bardzo miły i pomocy. Takich ludzi rzadko spotykała na swojej drodze, a już w szczególności na szlaku w obcym jej kraju. Choć nie miała pojęcia jakie obecnie są poglądy mężczyzny to jakoś nie chciało jej się wierzyć, że podszedł do niej tylko po to by narobić jej problemów. A myślała, że już zdążyła nauczyć się na błędach wystarczająco. – Trudne czasy – zaczęła podchwycając jego rozbawienie. – Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma – dodała unosząc kącik ust w uśmiechu.
- Warsztat? – zapytała trochę zaskoczona. Chyba nawet nie faktem, że mężczyzna miał smykałkę do tego typu rzeczy, ale tym, że w kraju objętym wojną nadal bez problemu prowadzi własny biznes. – Zawsze możesz się targować. Wymień przepaloną żarówkę, napraw to trzeszczące radio. O złotą rączkę będzie Bonnie trudniej niż o kilka galeonów. Puby nie stracą na klientach – zażartowała spoglądając na mężczyznę z zaciekawieniem. Chyba nie zmienił się za bardzo. Czas odcisnął swoje piętno na wszystkich. Ona patrząc każdego dnia w lustro widziała jak jej twarz się zmienia. Gaśnie. Mężczyzna wydawał się wsiąknąć już w Wyspiarskie towarzystwo. – Więc dlaczego wróciłeś? – zapytała i zaraz ugryzła się w język. Jej niepochamowana ciekawość czasami naprawdę nie miała końca. – Przepraszam, nie musisz odpowiadać. Czasami bywam wścibska i nietaktowna. Wcale nie jak szlachcianka. – roześmiała się chociaż to słowo brzmiało już dziwacznie w jej ustach. Od dawna tak o sobie już nie myślała.
Na pytanie mężczyzny wzruszyła ramionami i upiła łyk cierpkiego alkoholu. – Trochę się pozmieniało – zaczęła spuszczając wzrok na trzymaną w dłoniach szklankę. – Niby łatwiej o pracę, bo jest tego wszystkiego więcej, ale ciężej pracować. Ludzie są niepewni, nieufni. Nie ma co się tak naprawdę dziwić. – dodała przenosząc spojrzenie na mężczyznę i uśmiechnęła się delikatnie. – Zmieniłam nazwisko, pozbyłam się tytułu. Z tego akurat jestem dumna. – odparła. Nie widziała potrzeby wspominania o swojej aktywności w toczącym się konflikcie. Jeśli ją widział na listach gończych to już o niej wiedział. Jeśli nie… nie zaryzykowałaby tak bardzo nawet jeśli wzbudzał w niej zaufanie.
- No muszę przyznać, że ty też zrobiłeś mi dziś sporą niespodziankę. Cieszę się, że wszystko z tobą w porządku – że żyjesz. W obecnych czasach nawet nie chodziło już o samopoczucie. Fakt, że ktoś przeżył, że nie został kolejnym nazwiskiem na liście zaginionych był pocieszający.
Na wspomnienie ich ostatniego spotkania uśmiechnęła się szeroko. To były trudne poszukiwania i tylko dzięki pomocy czarodzieja udało jej się dotrzeć do artefaktu, który wymykał jej się miesiącami. – Znalazłam – odparła kiwając głową w potwierdzeniu. – Nawet wysłałam później do ciebie sowę z podziękowaniem, ale chyba zmieniliście już wtedy port, bo wróciła do mnie z całym pakunkiem. Tym bardziej się cieszę, że się spotykamy. Zostajesz już na stałe? – zapytała ciekawa czy wojenny krajobraz wciągnął go na dłużej. To zaskakujące – mieszkający tu ludzie chcą uciekać jak najdalej, a ci którzy kiedyś wyjechali powracają.
Tom był chyba ostatnią osobą, której obecności by się spodziewała. Od ich ostatniego spotkania minęły lata i choć nie mieli zbyt wielu okazji do rozmowy czy chociażby poznania się wzajemnie, to jednak w pamięci utkwiło jej, że był zawsze dla niej bardzo miły i pomocy. Takich ludzi rzadko spotykała na swojej drodze, a już w szczególności na szlaku w obcym jej kraju. Choć nie miała pojęcia jakie obecnie są poglądy mężczyzny to jakoś nie chciało jej się wierzyć, że podszedł do niej tylko po to by narobić jej problemów. A myślała, że już zdążyła nauczyć się na błędach wystarczająco. – Trudne czasy – zaczęła podchwycając jego rozbawienie. – Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma – dodała unosząc kącik ust w uśmiechu.
- Warsztat? – zapytała trochę zaskoczona. Chyba nawet nie faktem, że mężczyzna miał smykałkę do tego typu rzeczy, ale tym, że w kraju objętym wojną nadal bez problemu prowadzi własny biznes. – Zawsze możesz się targować. Wymień przepaloną żarówkę, napraw to trzeszczące radio. O złotą rączkę będzie Bonnie trudniej niż o kilka galeonów. Puby nie stracą na klientach – zażartowała spoglądając na mężczyznę z zaciekawieniem. Chyba nie zmienił się za bardzo. Czas odcisnął swoje piętno na wszystkich. Ona patrząc każdego dnia w lustro widziała jak jej twarz się zmienia. Gaśnie. Mężczyzna wydawał się wsiąknąć już w Wyspiarskie towarzystwo. – Więc dlaczego wróciłeś? – zapytała i zaraz ugryzła się w język. Jej niepochamowana ciekawość czasami naprawdę nie miała końca. – Przepraszam, nie musisz odpowiadać. Czasami bywam wścibska i nietaktowna. Wcale nie jak szlachcianka. – roześmiała się chociaż to słowo brzmiało już dziwacznie w jej ustach. Od dawna tak o sobie już nie myślała.
Na pytanie mężczyzny wzruszyła ramionami i upiła łyk cierpkiego alkoholu. – Trochę się pozmieniało – zaczęła spuszczając wzrok na trzymaną w dłoniach szklankę. – Niby łatwiej o pracę, bo jest tego wszystkiego więcej, ale ciężej pracować. Ludzie są niepewni, nieufni. Nie ma co się tak naprawdę dziwić. – dodała przenosząc spojrzenie na mężczyznę i uśmiechnęła się delikatnie. – Zmieniłam nazwisko, pozbyłam się tytułu. Z tego akurat jestem dumna. – odparła. Nie widziała potrzeby wspominania o swojej aktywności w toczącym się konflikcie. Jeśli ją widział na listach gończych to już o niej wiedział. Jeśli nie… nie zaryzykowałaby tak bardzo nawet jeśli wzbudzał w niej zaufanie.
- No muszę przyznać, że ty też zrobiłeś mi dziś sporą niespodziankę. Cieszę się, że wszystko z tobą w porządku – że żyjesz. W obecnych czasach nawet nie chodziło już o samopoczucie. Fakt, że ktoś przeżył, że nie został kolejnym nazwiskiem na liście zaginionych był pocieszający.
Na wspomnienie ich ostatniego spotkania uśmiechnęła się szeroko. To były trudne poszukiwania i tylko dzięki pomocy czarodzieja udało jej się dotrzeć do artefaktu, który wymykał jej się miesiącami. – Znalazłam – odparła kiwając głową w potwierdzeniu. – Nawet wysłałam później do ciebie sowę z podziękowaniem, ale chyba zmieniliście już wtedy port, bo wróciła do mnie z całym pakunkiem. Tym bardziej się cieszę, że się spotykamy. Zostajesz już na stałe? – zapytała ciekawa czy wojenny krajobraz wciągnął go na dłużej. To zaskakujące – mieszkający tu ludzie chcą uciekać jak najdalej, a ci którzy kiedyś wyjechali powracają.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
— Został mi po moim ojcu — odpowiedział, zapytany o warsztat. — Jak się okazuje, jest wojna, ale ludzie nadal chcą naprawiać zepsute radia i meble — dodał, uśmiechając się. Rzeczywiście, wizja prowadzenia warsztatu w tak niebezpiecznym czasie mogła wydawać się abstrakcyjna i dziwna, Tom zdawał sobie z tego sprawę. Bo czymże są zepsute radia i meble, gdy w Londynie urządza się Noc Czystki? Nie dziwił się jednak swoim klientom, gdy do niego przychodzili. Większość przedmiotów, które trafiały do niego do naprawy miała wartość sentymentalną - panna Maeve chciała na przykład znów posłuchać radia, które zostało jej jako pamiątka po rodzicach. Tom całkowicie to rozumiał, a poza tym po prostu cieszył się, że ma za co żyć.
Gdy Lucinda zapytała, dlaczego wrócił, przez chwilę milczał, wbijając wzrok w szklankę i zastanawiając się, co powiedzieć.
— Nic nie szkodzi — odparł spokojnym tonem głosu. — Szczerze mówiąc sam nie wiem… Nie ułożyło mi się we Francji tak jakbym tego chciał, a potem dowiedziałem się o śmierci Theodore'a... To znaczy mojego brata. — wyjaśnił. — No i jak przyjechałem, żeby zorganizować pogrzeb, to tak już zostałem — dodał, wzruszając ze zrezygnowaniem ramionami. Przypomniał sobie dzień pogrzebu, słoneczne lipcowe popołudnie i fotografię Teo zakopywaną przy klifach w Reculver („Szanowny Panie Genthon, (…) Ciało i wszystkie przedmioty osobiste pańskiego brata spłonęły. Łącząc wyrazy szacunku, Selma Bridges, Oddział Kontroli Magicznej Ministerstwa Magii…”) i sięgnął po szklankę z Ognistą. Choć zdążył się już pogodzić z nową rzeczywistością i nie opłakiwał śmierci brata, to jednak czasem wciąż łapał się na tym, że wszystkie te wspomnienia wydają mu się odrealnione i dziwne, zupełnie jak jakiś długi, straszny, męczący sen.
Przeniósł wzrok na Lucindę. Nie miał pojęcia, że zmieniła nazwisko, choć ostatecznie nie był tym zaskoczony. To była bardzo rozsądna decyzja, nawet jeśli przymuszona okolicznościami (przemknęło mu przez myśl, że prawdopodobnie Selwynowie nie byli uradowani tym, że członkini ich rodu jest poszukiwana przez Ministerstwo Magii). Niezależnie jednak od tego, Tom domyślał się, że czarownicy na pewno nie było łatwo. On, rzucając wszystko, po prostu wyjechał z kraju - wprost do bezpiecznego, spokojnego świata morskich podróży i francuskich win. Ona, zmieniając wszystko, wciąż była tutaj, w Anglii, w środku oka cyklonu.
Nie chciał jednak dopytywać o więcej, aby nie wyjść na wścibskiego, ani tym bardziej sprowadzić na siebie lub na Lucindę jakieś niebezpieczeństwo.
— Chyba jeszcze wciąż nie umiem się zdecydować, czy wróciłem tu na stałe czy tylko na moment — powiedział, z lekkim zakłopotaniem przeczesując włosy dłonią. — A ty? — zapytał. — Nie myślisz o wyjeździe za granicę i poszukiwaniu magicznych artefaktów? Na przykład we Francji? Wiesz, „Rubinowy troll” nadal pływa po świecie — uśmiechnął się delikatnie. Wątpił, żeby Lucinda chciała opuścić kraj, bo gdyby tak było, to zapewne już dawno by to zrobiła. A jednak mimo wszystko wydawało mu się, że dobrze było jej przypomnieć o innych możliwościach, a przede wszystkim o jego wciąż aktualnych znajomościach za granicą.
— Luci? — Ożywił się nagle i spojrzał na czarownicę z błyskiem w oku. — Słuchaj, nie chciałabyś mnie poduczyć łamania zaklęć? — zapytał. — Coraz częściej trafiam w warsztacie na różne dziwne przedmioty i chciałbym umieć wykryć, kiedy mam do czynienia z klątwami — wyjaśnił. Dawniej, pracując na statku, Tom zajmował się przedmiotami, które przeszły najpierw selekcję u łamaczy klątw. Tutaj, w Czarodziejskim Warsztacie Genthona, nie miał niestety tego luksusu, a nie wszyscy klienci przynosili mu do naprawy wyłącznie stare rodzinne radia i szkatułki. Czasem zdarzali się czarodzieje, którzy kupili coś na nielegalnym pchlim targu, dostali „w spadku” (cokolwiek to znaczyło) lub, po prostu, wynieśli z jakiegoś parszywego miejsca. Ostatnim razem pani Morley, sympatyczna staruszka z Doliny Godryka, przyniosła mu stłuczony radioodbiornik kupiony gdzieś za kilka sykli. Jak się okazało, nie był stłuczony bez powodu, bo za każdym razem, gdy tylko się go włączało, ten zaczynał nucić smętne, usypiające melodie; mordercze kołysanki. — Chodzi mi o podstawy — dodał.
Gdy Lucinda zapytała, dlaczego wrócił, przez chwilę milczał, wbijając wzrok w szklankę i zastanawiając się, co powiedzieć.
— Nic nie szkodzi — odparł spokojnym tonem głosu. — Szczerze mówiąc sam nie wiem… Nie ułożyło mi się we Francji tak jakbym tego chciał, a potem dowiedziałem się o śmierci Theodore'a... To znaczy mojego brata. — wyjaśnił. — No i jak przyjechałem, żeby zorganizować pogrzeb, to tak już zostałem — dodał, wzruszając ze zrezygnowaniem ramionami. Przypomniał sobie dzień pogrzebu, słoneczne lipcowe popołudnie i fotografię Teo zakopywaną przy klifach w Reculver („Szanowny Panie Genthon, (…) Ciało i wszystkie przedmioty osobiste pańskiego brata spłonęły. Łącząc wyrazy szacunku, Selma Bridges, Oddział Kontroli Magicznej Ministerstwa Magii…”) i sięgnął po szklankę z Ognistą. Choć zdążył się już pogodzić z nową rzeczywistością i nie opłakiwał śmierci brata, to jednak czasem wciąż łapał się na tym, że wszystkie te wspomnienia wydają mu się odrealnione i dziwne, zupełnie jak jakiś długi, straszny, męczący sen.
Przeniósł wzrok na Lucindę. Nie miał pojęcia, że zmieniła nazwisko, choć ostatecznie nie był tym zaskoczony. To była bardzo rozsądna decyzja, nawet jeśli przymuszona okolicznościami (przemknęło mu przez myśl, że prawdopodobnie Selwynowie nie byli uradowani tym, że członkini ich rodu jest poszukiwana przez Ministerstwo Magii). Niezależnie jednak od tego, Tom domyślał się, że czarownicy na pewno nie było łatwo. On, rzucając wszystko, po prostu wyjechał z kraju - wprost do bezpiecznego, spokojnego świata morskich podróży i francuskich win. Ona, zmieniając wszystko, wciąż była tutaj, w Anglii, w środku oka cyklonu.
Nie chciał jednak dopytywać o więcej, aby nie wyjść na wścibskiego, ani tym bardziej sprowadzić na siebie lub na Lucindę jakieś niebezpieczeństwo.
— Chyba jeszcze wciąż nie umiem się zdecydować, czy wróciłem tu na stałe czy tylko na moment — powiedział, z lekkim zakłopotaniem przeczesując włosy dłonią. — A ty? — zapytał. — Nie myślisz o wyjeździe za granicę i poszukiwaniu magicznych artefaktów? Na przykład we Francji? Wiesz, „Rubinowy troll” nadal pływa po świecie — uśmiechnął się delikatnie. Wątpił, żeby Lucinda chciała opuścić kraj, bo gdyby tak było, to zapewne już dawno by to zrobiła. A jednak mimo wszystko wydawało mu się, że dobrze było jej przypomnieć o innych możliwościach, a przede wszystkim o jego wciąż aktualnych znajomościach za granicą.
— Luci? — Ożywił się nagle i spojrzał na czarownicę z błyskiem w oku. — Słuchaj, nie chciałabyś mnie poduczyć łamania zaklęć? — zapytał. — Coraz częściej trafiam w warsztacie na różne dziwne przedmioty i chciałbym umieć wykryć, kiedy mam do czynienia z klątwami — wyjaśnił. Dawniej, pracując na statku, Tom zajmował się przedmiotami, które przeszły najpierw selekcję u łamaczy klątw. Tutaj, w Czarodziejskim Warsztacie Genthona, nie miał niestety tego luksusu, a nie wszyscy klienci przynosili mu do naprawy wyłącznie stare rodzinne radia i szkatułki. Czasem zdarzali się czarodzieje, którzy kupili coś na nielegalnym pchlim targu, dostali „w spadku” (cokolwiek to znaczyło) lub, po prostu, wynieśli z jakiegoś parszywego miejsca. Ostatnim razem pani Morley, sympatyczna staruszka z Doliny Godryka, przyniosła mu stłuczony radioodbiornik kupiony gdzieś za kilka sykli. Jak się okazało, nie był stłuczony bez powodu, bo za każdym razem, gdy tylko się go włączało, ten zaczynał nucić smętne, usypiające melodie; mordercze kołysanki. — Chodzi mi o podstawy — dodał.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Choć Lucinda sama wyzbyła się poczucia obowiązku względem rodziny i rodowej spuścizny to jednak wiedziała jak wiele ta może znaczyć dla innych. Jej też było ciężko tak po prostu wszystko zostawić za sobą. Wystarczy spojrzeć jak wiele czasu zajęło jej dojście do tego momentu swojego życia. Już dawno powinna zostać wydziedziczona, już dawno powinna podjąć decyzję o oderwaniu się od rodowej polityki. Tak się jednak nie stało. Tkwiła w tym nosząc na barkach poczucie obowiązku. Nie chciała nikogo zawieść, nie chciała zranić rodziców tak mocno jak oni zranili ją. Nigdy nie szła z myślą - oko za oko, ząb za ząb. W końcu udało jej się uwolnić od tego niszczącego ją uczucia. Nie wszyscy jednak mieli tak negatywne myśli względem rodziny. Dla niektórych spadek i rodowa spuścizna były powodem do dumy. Cieszyła się, że po powrocie do kraju spotkało go też coś dobrego. To wszystko da się w ludziach dostrzec. Wewnętrznego ciężaru nie da się ukryć nawet pod sztucznym uśmiechem. – Nic dziwnego, że nadal szukają normalności w tych nienormalnych czasach – odparła unosząc kącik ust w uśmiechu. Zamiast myśleć o tym co najgorsze lepiej skupić się na tym co codzienne. – Dobrze, że interes się kręci – dodała. Nie wszyscy mogą się tym poszczycić. Pozytywna odmiana, która nawet jej poprawiała samopoczucie.
Słysząc powód powrotu mężczyzny do kraju jeszcze bardziej pożałowała swojej wścibskości. Nie wiedziała, kiedy ugryźć się w język. Lucinda wiedziała, że w tej wojnie każdy kogoś stracił i tego typu historię można odnaleźć w niemal każdym życiorysem. Nie można jednak porównywać tragedii. Każda była indywidualna i nieporównywalnie wielka. – Przepraszam, że zapytałam – zaczęła, a w jej oczach pojawił się smutek. – Bardzo mi przykro. Naprawdę. Chyba nie miałam okazji poznać twojego brata. – nawet jeśli miała to po imieniu i nazwisku nie była w stanie go skojarzyć. Może zdjęcie lub wspomnienie rozświetliłoby jej pamięć. Nie miała jednak zamiaru pytać o szczegóły. Nie była tak okropnym człowiekiem by zmuszać go do przechodzenia przez to wszystko jeszcze raz.
Ona też miała już dość smutków, pogrzebów i ogarniającego wszystkich cierpienia. Chciałaby odnaleźć w tym wszystkim cząstkę normalności. Po mężczyźnie było widać, że jeszcze nie do końca pewnie czuje się w kraju, który z czasem stał się dla niego obcy. Doskonale to rozumiała. Dawniej, gdy jeszcze podróżowała po świecie, nie potrafiła sobie wyobrazić powrotu na Wyspy. Miała wrażenie, że jej dom jest wszędzie tylko nie tu. Tom spędził na obczyźnie wystarczająco dużo czasu.
Blondynka uniosła szklankę i upiła łyk. Nie, jej przepuszczenia się nie sprawdziły. Po kilku łykach nadal smakuje okropnie. – Wsiąkniesz – odparła na jego wahania. – Nie żeby było w tym coś złego – dodała od razu. Ona też wsiąkła, ale z innych powodów. – Szczerze mówiąc, bardzo chciałabym wyjechać. Dawno już w stu procentach nie oddałam się swojej profesji. Łapię dorywcze zlecenia, ale moja praca to życie na szlaku. Brakuje mi tego, ale ja też wsiąkłam. Nie wyobrażam sobie by teraz wyjechać. – odpowiedziała wzruszając przy tym lekko ramionami. – Może jak to się skończy, a ja nie będę jeszcze poruszać o lasce to wtedy – zaśmiała się chcąc zmniejszyć powagę poruszanego tematu. Wewnętrznie zdawała sobie sprawę z tego, że mężczyzna ma wiele pytań. Pewnie, gdyby je poruszył to by odpowiedziała, ale najpierw musiałaby się upewnić czy jest po właściwiej stronie. To straszne jak bardzo przestała ufać ludziom.
Na pytanie mężczyzny zmarszczyła delikatnie brwi, ale po chwili pokiwała głową. – Przede wszystkim potrzebujesz chociażby podstaw starożytnych run. Bez nich nie ma szans – zaczęła zadowolona, że może wypowiedzieć się na temat, który przecież jest jej konikiem. – Jeśli chcesz możemy się umówić któregoś dnia i wtedy wszystko ci wyjaśnię. Wiesz też, że jeśli będziesz miał problem z jakimś przedmiotem, a przy okazji będziesz chciał zadbać o to, żebym się nie nudziła to śmiało możesz napisać? Pomogę – odparła, ale rozumiała dlaczego mężczyzna chce nauczyć się jak łamać niektóre zaklęcia. Podstawy wcale nie były takie trudne. Mogła mu w tym pomóc. – To co? Zapisujesz się do szkółki Lucindy? – zapytała uśmiechając się w rozbawieniu.
Słysząc powód powrotu mężczyzny do kraju jeszcze bardziej pożałowała swojej wścibskości. Nie wiedziała, kiedy ugryźć się w język. Lucinda wiedziała, że w tej wojnie każdy kogoś stracił i tego typu historię można odnaleźć w niemal każdym życiorysem. Nie można jednak porównywać tragedii. Każda była indywidualna i nieporównywalnie wielka. – Przepraszam, że zapytałam – zaczęła, a w jej oczach pojawił się smutek. – Bardzo mi przykro. Naprawdę. Chyba nie miałam okazji poznać twojego brata. – nawet jeśli miała to po imieniu i nazwisku nie była w stanie go skojarzyć. Może zdjęcie lub wspomnienie rozświetliłoby jej pamięć. Nie miała jednak zamiaru pytać o szczegóły. Nie była tak okropnym człowiekiem by zmuszać go do przechodzenia przez to wszystko jeszcze raz.
Ona też miała już dość smutków, pogrzebów i ogarniającego wszystkich cierpienia. Chciałaby odnaleźć w tym wszystkim cząstkę normalności. Po mężczyźnie było widać, że jeszcze nie do końca pewnie czuje się w kraju, który z czasem stał się dla niego obcy. Doskonale to rozumiała. Dawniej, gdy jeszcze podróżowała po świecie, nie potrafiła sobie wyobrazić powrotu na Wyspy. Miała wrażenie, że jej dom jest wszędzie tylko nie tu. Tom spędził na obczyźnie wystarczająco dużo czasu.
Blondynka uniosła szklankę i upiła łyk. Nie, jej przepuszczenia się nie sprawdziły. Po kilku łykach nadal smakuje okropnie. – Wsiąkniesz – odparła na jego wahania. – Nie żeby było w tym coś złego – dodała od razu. Ona też wsiąkła, ale z innych powodów. – Szczerze mówiąc, bardzo chciałabym wyjechać. Dawno już w stu procentach nie oddałam się swojej profesji. Łapię dorywcze zlecenia, ale moja praca to życie na szlaku. Brakuje mi tego, ale ja też wsiąkłam. Nie wyobrażam sobie by teraz wyjechać. – odpowiedziała wzruszając przy tym lekko ramionami. – Może jak to się skończy, a ja nie będę jeszcze poruszać o lasce to wtedy – zaśmiała się chcąc zmniejszyć powagę poruszanego tematu. Wewnętrznie zdawała sobie sprawę z tego, że mężczyzna ma wiele pytań. Pewnie, gdyby je poruszył to by odpowiedziała, ale najpierw musiałaby się upewnić czy jest po właściwiej stronie. To straszne jak bardzo przestała ufać ludziom.
Na pytanie mężczyzny zmarszczyła delikatnie brwi, ale po chwili pokiwała głową. – Przede wszystkim potrzebujesz chociażby podstaw starożytnych run. Bez nich nie ma szans – zaczęła zadowolona, że może wypowiedzieć się na temat, który przecież jest jej konikiem. – Jeśli chcesz możemy się umówić któregoś dnia i wtedy wszystko ci wyjaśnię. Wiesz też, że jeśli będziesz miał problem z jakimś przedmiotem, a przy okazji będziesz chciał zadbać o to, żebym się nie nudziła to śmiało możesz napisać? Pomogę – odparła, ale rozumiała dlaczego mężczyzna chce nauczyć się jak łamać niektóre zaklęcia. Podstawy wcale nie były takie trudne. Mogła mu w tym pomóc. – To co? Zapisujesz się do szkółki Lucindy? – zapytała uśmiechając się w rozbawieniu.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
— Nie ma sprawy — odpowiedział spokojnie. Przez chwilę wahał się, nie wiedząc, jak Lucinda odbierze jego następne słowa, jednak w końcu zdecydował się wypowiedzieć je na głos. — W sumie… Wydaje mi się, że odkąd Dumbledore zginął, a w kraju rozpętała się wojna, to już wtedy podświadomie wiedziałem, że prędzej czy później ktoś umrze — przyznał cicho. Wiedział, że jego słowa mogą brzmieć bezdusznie. Ale jednocześnie nie chciał udawać. Choć bardzo długo nie potrafił pogodzić się ze stratą ojca i brata, to jednak w pierwszym momencie, gdy w końcu ona nadeszła, nie był zaskoczony. Wiedział, że to musiało się tak skończyć. Dołączenie Franka Genthona do mugolskiej wojny oraz dołączenie Teo do Policji Antymugolskiej brzmiały jak wyrok. Jedyne, czym Tom mógł być zaskoczonym, to tym, że ostatecznie nie zrobił nic, aby temu zapobiec. O ile w ogóle mógł zrobić cokolwiek… — Wiesz, ja chyba też nie miałem okazji poznać mojego brata — dodał po chwili w odpowiedzi na słowa Lucindy i uśmiechnął się lekko, jakby na pokrzepienie samego siebie. — Gdy byłem we Francji, Teo dołączył do Policji Antymugolskiej. Genthon ścigający mugoli… to jakaś farsa — westchnął.
Uniósł szklankę z Ognistą i upił kolejny łyk. Przez chwilę obserwował kręcącą się za barem Bonny i siedzących w pubie klientów - ni to kontrolnie, ni to w ramach oderwania myśli od Teo. Nie chciał jednak niepotrzebnie przyciągać niczyjego wzroku, dlatego po chwili przeniósł spojrzenie na Lucindę. Rzeczywiście, praca łamacza klątw i poszukiwacza artefaktów z pewnością nie była dla niej teraz łatwa. Choć Tom wiedział, że Lucinda mogła poszczycić się ogromnym talentem i na pewno miała renomę, to jednak teraz, gdy poszukiwało ją Ministerstwo Magii, sprawa była utrudniona - czarownica z pewnością musiała ograniczyć przyjmowanie zleceń jedynie do grona zaufanych klientów, a i do nich na pewno nie miała stuprocentowej pewności. On sam nie miał zaufania do swoich klientów (i vice versa), choć na co dzień naprawiał jedynie radia i szafy.
— Rozumiem. No to, w takim razie, za spokojną starość — powiedział, unosząc szklankę z Ognistą. — Cokolwiek to znaczy...
Z jednej strony miał nadzieję, że szaleństwo panujące w Anglii szybko się skończy. Z drugiej strony jednak nie łudził się, że to się prędko stanie - gdyby się nad tym zastanowić, to obława za Grindelwaldem rozpoczęła się ponad trzydzieści lat temu, a po nim przyszli kojeni szaleńcy.
— Podstawy run, mówisz…? — zamyślił się na chwilę, starając się przypomnieć sobie, czy coś jeszcze pamięta z Hogwartu. Ostatni raz miał w rękach podręcznik do run… dziewięć, osiem lat temu? — Będę musiał je sobie odświeżyć — powiedział. Jako były Krukon źle się czuł z tym, że czegoś nie wie i nie pamięta. Z drugiej strony jednak nikt nie był przecież omnibusem. Po chwili uśmiechnął się szeroko, słysząc o „szkółce Lucindy”. — Na Merlina, no pewnie! A ile wynosi czesne? Mam w kieszeni całe cztery sykle — wypiął dumnie pierś. Taki z niego poważny przedsiębiorca, biedny jak mysz kościelna. C’est la vie.
Uniósł szklankę z Ognistą i upił kolejny łyk. Przez chwilę obserwował kręcącą się za barem Bonny i siedzących w pubie klientów - ni to kontrolnie, ni to w ramach oderwania myśli od Teo. Nie chciał jednak niepotrzebnie przyciągać niczyjego wzroku, dlatego po chwili przeniósł spojrzenie na Lucindę. Rzeczywiście, praca łamacza klątw i poszukiwacza artefaktów z pewnością nie była dla niej teraz łatwa. Choć Tom wiedział, że Lucinda mogła poszczycić się ogromnym talentem i na pewno miała renomę, to jednak teraz, gdy poszukiwało ją Ministerstwo Magii, sprawa była utrudniona - czarownica z pewnością musiała ograniczyć przyjmowanie zleceń jedynie do grona zaufanych klientów, a i do nich na pewno nie miała stuprocentowej pewności. On sam nie miał zaufania do swoich klientów (i vice versa), choć na co dzień naprawiał jedynie radia i szafy.
— Rozumiem. No to, w takim razie, za spokojną starość — powiedział, unosząc szklankę z Ognistą. — Cokolwiek to znaczy...
Z jednej strony miał nadzieję, że szaleństwo panujące w Anglii szybko się skończy. Z drugiej strony jednak nie łudził się, że to się prędko stanie - gdyby się nad tym zastanowić, to obława za Grindelwaldem rozpoczęła się ponad trzydzieści lat temu, a po nim przyszli kojeni szaleńcy.
— Podstawy run, mówisz…? — zamyślił się na chwilę, starając się przypomnieć sobie, czy coś jeszcze pamięta z Hogwartu. Ostatni raz miał w rękach podręcznik do run… dziewięć, osiem lat temu? — Będę musiał je sobie odświeżyć — powiedział. Jako były Krukon źle się czuł z tym, że czegoś nie wie i nie pamięta. Z drugiej strony jednak nikt nie był przecież omnibusem. Po chwili uśmiechnął się szeroko, słysząc o „szkółce Lucindy”. — Na Merlina, no pewnie! A ile wynosi czesne? Mam w kieszeni całe cztery sykle — wypiął dumnie pierś. Taki z niego poważny przedsiębiorca, biedny jak mysz kościelna. C’est la vie.
Jakieś tęsknoty się we mnie szamocą,
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Za światłem, życiem, spokojem i mocą.
I próżno, próżno sen duszy mej złoty
ścigam bezgwiezdną otoczony nocą.
Tom Genthon
Zawód : Złota rączka, właściciel "Czarodziejskiego Warsztatu Genthona"
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Kto pod kim zaklęcie rzuca, ten sam w siebie celuje.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami