Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Pub pod Trzema Miotłami to najbardziej znany bar w Hogsmeade. Położony w centrum wioski, zawsze jest pełny - w weekendy tłumnie odwiedzają go uczniowie Hogwartu, aby skosztować kremowego piwa, lecz w pozostałe dni również tętni życiem, za sprawą pitnego miodu dojrzewającego w dębowych beczkach, słusznie cieszącego się opinią jednego z najlepszych trunków w Wielkiej Brytanii. W środku jest ciepło, przytulnie i czysto. Na parterze znajduje się bar, gdzie mieszczą się stoliki dla licznych przybyszów odwiedzających to miejsce, natomiast na piętrze zlokalizowano część sypialną. Drewniane, spiralne schody prowadzą na górę, do kilku pomieszczeń, które właściciel lokalu przeznaczył na pokoje dla gości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 2 razy
- To teraz mnie zasmuciłeś - wzdycham i sięgam po rękę Barrego (można tak?) - Przepraszam, ale jakbyś mi wszystko jasno wyłożył, to byłoby mi łatwiej dawać ci rady, albo przynajmniej mieć oglad na sprawę - przestaję się przejmować i puszczam jego dłoń. - Musisz sam sie oświadczyć? Ale to zabawne
I troche sie smieje, chociaż to nie na miejscu.
- Świetny pomysł! - stwierdzam i już chcę wyjść, ale mam jeszcze trochę czekolady, więc wypijam ją naraz i mówię, że idę skorzystać z toalety. To wygodne, żeby pójść przepłukać zęby po tej mętnej czekoladzie, która sprawiła, że mam brązowe i jakby brudne. Może bym smakowała jak czekolada, ale nie wiem, czy Barry chce mnie jeszcze smakować, może wcale nie? Poprawiłam makijaż i wcale nie tak długo mi to zajęło. Wracam i pytam: - Podglądałeś? - mając na myśli oczywiście nie łazienkę tylko prezenciki. On bierze cięższy, ja lżejszy i idziemy na spacer.
- Gdzie pójdziemy? Do twoich ulubionych drzew? Napisałes na którymś wyznanie miłosne? - chichram się, to od czekolady (!) a w każdym razie no mam nadzieję, że nie policzy mi tego jako ostatniego pytania. Ja jestem maszynką do pytań, mogę zadać ich całą masę.
- Jestem ciekawa już co mi sprezentowałeś. Prócz oczywiście wizyty w tej wspaniałej mieścinie. - podskakuję z nogi na nogę i uśmiecham się porozumiewawczo do Barrego.
I troche sie smieje, chociaż to nie na miejscu.
- Świetny pomysł! - stwierdzam i już chcę wyjść, ale mam jeszcze trochę czekolady, więc wypijam ją naraz i mówię, że idę skorzystać z toalety. To wygodne, żeby pójść przepłukać zęby po tej mętnej czekoladzie, która sprawiła, że mam brązowe i jakby brudne. Może bym smakowała jak czekolada, ale nie wiem, czy Barry chce mnie jeszcze smakować, może wcale nie? Poprawiłam makijaż i wcale nie tak długo mi to zajęło. Wracam i pytam: - Podglądałeś? - mając na myśli oczywiście nie łazienkę tylko prezenciki. On bierze cięższy, ja lżejszy i idziemy na spacer.
- Gdzie pójdziemy? Do twoich ulubionych drzew? Napisałes na którymś wyznanie miłosne? - chichram się, to od czekolady (!) a w każdym razie no mam nadzieję, że nie policzy mi tego jako ostatniego pytania. Ja jestem maszynką do pytań, mogę zadać ich całą masę.
- Jestem ciekawa już co mi sprezentowałeś. Prócz oczywiście wizyty w tej wspaniałej mieścinie. - podskakuję z nogi na nogę i uśmiecham się porozumiewawczo do Barrego.
I get down to Beat poetry ◇ They say I'm too young to love you I don't know what I need They think I don't understand The freedom land of the seventies I think I'm too cool to know ya You say I'm like the ice I freeze I'm churning out novels like Beat poetry on Amphetamines endlesslove
Nieco był zaskoczony jej poufałością, lecz nie zabrał ręki. Wysłuchał jej słów uważnie, lecz już nie chciał kontynuować tego tematu. Bo to nie jest przyjemne mówić, jak się było łatwowiernym. Zaraz potem cicho wydusił z siebie ciche jakby parsknięcie, gdy powiedziała o oświadczynach. - Zazwyczaj to mężczyźni oświadczają się kobietom. Nigdy nie słyszałem, aby było na odwrót.- powiedziałem nieco rozbawiony. Polka chciała to zmienić? Barry życzył jej powodzenia, jak i szczęścia, ale tak szczerze. Chciał by była szczęśliwa i znalazła sobie księcia na białym koniu, o którym tak mocno marzy.
Poczekał. Co prawda szedł spojrzeniem za nią, kiedy szła do łazienki, a potem z uśmiechem na twarzy rozmyślał sobie o tym, co mógł dostać od Havisham. Międzyczasie przyszedł rachunek, który uregulował, a gdy Polka wróciła z łazienki, to wstał z krzesła. Założył na siebie płaszcz. - A chciałabyś?- dodał wesoło, choć rzeczywiście nie podglądał. Myślał, lecz ostatecznie woli poczekać. Wziął swój podarunek do rąk i uznał, że jest cięższy od jego. Co tam może być?
- Zobaczysz.- postanowił być tajemniczy i wszystko powiedzieć w odpowiednim czasie. Wskazał ręką do wyjścia, aby pierwsza wyszła z pubu. -Panie przodem.- dodał, a w oczach tańczyły mu wesołe ogniwka. I zaraz jak razem wyszli, to kierowali się...
Ciąg dalszy nastąpi.
z/t oboje
Poczekał. Co prawda szedł spojrzeniem za nią, kiedy szła do łazienki, a potem z uśmiechem na twarzy rozmyślał sobie o tym, co mógł dostać od Havisham. Międzyczasie przyszedł rachunek, który uregulował, a gdy Polka wróciła z łazienki, to wstał z krzesła. Założył na siebie płaszcz. - A chciałabyś?- dodał wesoło, choć rzeczywiście nie podglądał. Myślał, lecz ostatecznie woli poczekać. Wziął swój podarunek do rąk i uznał, że jest cięższy od jego. Co tam może być?
- Zobaczysz.- postanowił być tajemniczy i wszystko powiedzieć w odpowiednim czasie. Wskazał ręką do wyjścia, aby pierwsza wyszła z pubu. -Panie przodem.- dodał, a w oczach tańczyły mu wesołe ogniwka. I zaraz jak razem wyszli, to kierowali się...
Ciąg dalszy nastąpi.
z/t oboje
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
/30 stycznia
Byłam cała mokra. I nie w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Styczeń już właściwie grał wszystkim na nosie, odchodząc powoli na jedenastomiesięczny urlop. A jednak na sam koniec postanowił sprezentować burzę. Nie starczał już śnieg i mróz? Śnieg z deszczem i mrozem też jeszcze dała bym radę przetrwać. Pewnie w moje ubrania wsiąkłoby więcej wody, ale przynajmniej byłabym już w domu. Ale nie mogłam.
Głupia burza. Krzywiąc wlazłam do pierwszego lepszego miejsca. Ciekło ze mnie. Ale bardziej byłam zła. Na samą siebie – standardowo. Czy istniało chociaż marna szansa, że ktoś ma jeszcze bardziej irracjonalne lęki ode mnie? Błagam, niech ktoś się przyzna. Chociaż na chwilę poprawi mi to humor.
Rozejrzałam się po lokalu, czując, że dosłownie kapie ze mnie. W międzyczasie rozległ się grzmot. Długi i przeciągły. Zmroził mi na chwilę krew w żyłach. Nieświadomie uniosłam ramiona by schować w nich szyję, jakbym w ten sposób miała być bezpieczniejsza. Miałam wrażenie, że budynek zatrząsnął się w posadach od tego grzmotu. Za chwilę dołączyła do niego błyskawica. Odwróciłam się otwierając drzwi. Przez chwilę patrzyłam w niebo. Sparaliżowało mnie w tych drzwiach, gdy gromy pojawiły się na niebie i znów zagrzmiało. Nie, nie było opcji, żebym wyszła.
Zamknęłam więc. Ściągnęłam kurtkę i zawiesiłam ją na krześle, czy wieszaku, jeśli jakiś znalazłam. Mój wzrok jednak prawie nie patrzył na to co robię. Nerwowo zerkałam za okno. Usiadłam przy jednym ze stolików, blisko okna, oczywiście.
Dziwne to było we mnie. Panicznie bałam się burzy. Czarne myśli o tym, że piorun walnie właśnie dokładnie we mnie krążyły zawsze w takim momencie. A jednocześnie jakimś dziwnym zachwytem napawało mnie to zjawisko pogodowe. Zdawało się być takie wszechpotężne. Jakby złe na świat, na ludzi, na to, że robią coś nie tak jak powinni.
Podniosłam się kierowana jakąś nagłą potrzebą. Znów ruszyłam do drzwi i otworzyłam je. Zimny podmuch wiatru zatoczył wokół mojego ciała krąg przynosząc z sobą dreszcz. Kilka kropel spadło na moją twarz, uświadomiłam sobie, jak bardzo lubię zapach powietrza podczas burzy. Ale nie, nadal nie jestem w stanie wyjść na dwór. Coś mnie paraliżuje.
Więc wracam do stolika. Siadam tam i pozwalam popłynąć myślom, jednocześnie cały czas obserwując pogodę. Myślę. A właściwie złoszczę się znów na siebie, zwyczajowo marszcząc nos. Moje włosy są dzisiaj niebieskie u nasady, zielone zaś na końcówkach. Ze strachu zielone pewnie, innego wyjścia nie widzę. Powoli rozumieć zaczynam, że każdy kolor oddaje moje uczucia. Chociaż czasem nadal coś zgrzyta w moich przemyśleniach.
Podnoszę się, by znów otworzyć drzwi, nic się nie zmieniło, bo jak mogło w ciągu kilku minut.
Na miejsce wracam. O czym to ja? Ah z myślami walczyłam. Znów w kłótnie się z sobą wdawałam. Czy może raczej wyzywałam się od tchórzy. Bo niby chwytałam dzień, robiłam to, na co miałam ochotę, a jednak miałam tyle zahamowań, że nie wiem, czy znalazłby się ktoś z dłuższą listą. Bałam się burz, zbiorników wodnych, bezkresu, własnych uczuć się bałam, swoim myśli a przed wszystkim miłości.
Wzdycham ciężko ruszając do drzwi. Kolejny raz. Nawet nie wpadam na to, by coś zamówić. Mam jakąś nadzieję, że zaraz przejdzie. W chwili gdy otwieram jasny gromom rozcina niebo. Raczej nie przejdzie.
Znów siadam na tyłku.
O czym to ja? Ah, o miłości. Bo kto by to zniósł? Pierwszy lepszy zwiałby, gdybym pokazała co we mnie siedzi. Wiele lęków, jeden demon i niekończenie wiele myśli.
Wypraszam sobie – słyszę w głowie i krzywię się momentalnie. Widzę w swoje odbicie w szybie i szyko stwierdzam, że ładniej mi z uśmiechem. Więc zakładam go na twarz, chociaż w środku rozlewa się fala irytacji.
Spadaj – mówię do niej w myślach. Naprawdę. Chwili spokoju tylko chcę. I żeby ta burza już się skończyła też chcę. Więc znów wstaje, może jak coś zrobię, to Nits zniknie?
Praktycznie jak oparzona się zrywam, w jakimś dziwnym impulsem, postanawiając, że tym razem wyjdę. Otwieram pewnie drzwi. Wiatr wieje, świszcząc złowieszczo. Robię krok, a za nim drugi, a potem zamieram, bo uderza we mnie paraliżująca fala. Cofam się więc. Przegrana, pokonana przez własne lęki.
Byłam cała mokra. I nie w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Styczeń już właściwie grał wszystkim na nosie, odchodząc powoli na jedenastomiesięczny urlop. A jednak na sam koniec postanowił sprezentować burzę. Nie starczał już śnieg i mróz? Śnieg z deszczem i mrozem też jeszcze dała bym radę przetrwać. Pewnie w moje ubrania wsiąkłoby więcej wody, ale przynajmniej byłabym już w domu. Ale nie mogłam.
Głupia burza. Krzywiąc wlazłam do pierwszego lepszego miejsca. Ciekło ze mnie. Ale bardziej byłam zła. Na samą siebie – standardowo. Czy istniało chociaż marna szansa, że ktoś ma jeszcze bardziej irracjonalne lęki ode mnie? Błagam, niech ktoś się przyzna. Chociaż na chwilę poprawi mi to humor.
Rozejrzałam się po lokalu, czując, że dosłownie kapie ze mnie. W międzyczasie rozległ się grzmot. Długi i przeciągły. Zmroził mi na chwilę krew w żyłach. Nieświadomie uniosłam ramiona by schować w nich szyję, jakbym w ten sposób miała być bezpieczniejsza. Miałam wrażenie, że budynek zatrząsnął się w posadach od tego grzmotu. Za chwilę dołączyła do niego błyskawica. Odwróciłam się otwierając drzwi. Przez chwilę patrzyłam w niebo. Sparaliżowało mnie w tych drzwiach, gdy gromy pojawiły się na niebie i znów zagrzmiało. Nie, nie było opcji, żebym wyszła.
Zamknęłam więc. Ściągnęłam kurtkę i zawiesiłam ją na krześle, czy wieszaku, jeśli jakiś znalazłam. Mój wzrok jednak prawie nie patrzył na to co robię. Nerwowo zerkałam za okno. Usiadłam przy jednym ze stolików, blisko okna, oczywiście.
Dziwne to było we mnie. Panicznie bałam się burzy. Czarne myśli o tym, że piorun walnie właśnie dokładnie we mnie krążyły zawsze w takim momencie. A jednocześnie jakimś dziwnym zachwytem napawało mnie to zjawisko pogodowe. Zdawało się być takie wszechpotężne. Jakby złe na świat, na ludzi, na to, że robią coś nie tak jak powinni.
Podniosłam się kierowana jakąś nagłą potrzebą. Znów ruszyłam do drzwi i otworzyłam je. Zimny podmuch wiatru zatoczył wokół mojego ciała krąg przynosząc z sobą dreszcz. Kilka kropel spadło na moją twarz, uświadomiłam sobie, jak bardzo lubię zapach powietrza podczas burzy. Ale nie, nadal nie jestem w stanie wyjść na dwór. Coś mnie paraliżuje.
Więc wracam do stolika. Siadam tam i pozwalam popłynąć myślom, jednocześnie cały czas obserwując pogodę. Myślę. A właściwie złoszczę się znów na siebie, zwyczajowo marszcząc nos. Moje włosy są dzisiaj niebieskie u nasady, zielone zaś na końcówkach. Ze strachu zielone pewnie, innego wyjścia nie widzę. Powoli rozumieć zaczynam, że każdy kolor oddaje moje uczucia. Chociaż czasem nadal coś zgrzyta w moich przemyśleniach.
Podnoszę się, by znów otworzyć drzwi, nic się nie zmieniło, bo jak mogło w ciągu kilku minut.
Na miejsce wracam. O czym to ja? Ah z myślami walczyłam. Znów w kłótnie się z sobą wdawałam. Czy może raczej wyzywałam się od tchórzy. Bo niby chwytałam dzień, robiłam to, na co miałam ochotę, a jednak miałam tyle zahamowań, że nie wiem, czy znalazłby się ktoś z dłuższą listą. Bałam się burz, zbiorników wodnych, bezkresu, własnych uczuć się bałam, swoim myśli a przed wszystkim miłości.
Wzdycham ciężko ruszając do drzwi. Kolejny raz. Nawet nie wpadam na to, by coś zamówić. Mam jakąś nadzieję, że zaraz przejdzie. W chwili gdy otwieram jasny gromom rozcina niebo. Raczej nie przejdzie.
Znów siadam na tyłku.
O czym to ja? Ah, o miłości. Bo kto by to zniósł? Pierwszy lepszy zwiałby, gdybym pokazała co we mnie siedzi. Wiele lęków, jeden demon i niekończenie wiele myśli.
Wypraszam sobie – słyszę w głowie i krzywię się momentalnie. Widzę w swoje odbicie w szybie i szyko stwierdzam, że ładniej mi z uśmiechem. Więc zakładam go na twarz, chociaż w środku rozlewa się fala irytacji.
Spadaj – mówię do niej w myślach. Naprawdę. Chwili spokoju tylko chcę. I żeby ta burza już się skończyła też chcę. Więc znów wstaje, może jak coś zrobię, to Nits zniknie?
Praktycznie jak oparzona się zrywam, w jakimś dziwnym impulsem, postanawiając, że tym razem wyjdę. Otwieram pewnie drzwi. Wiatr wieje, świszcząc złowieszczo. Robię krok, a za nim drugi, a potem zamieram, bo uderza we mnie paraliżująca fala. Cofam się więc. Przegrana, pokonana przez własne lęki.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
/30 stycznia
Czy był sens liczyć który to już raz? Od grudnia zdawało się to być codziennością. Rano budziła się natykając się na puste butelki, czasem jakieś potłuczone szkło lub ewentualnie obrażonego kota. Zawsze było tak samo. Wstawanie odbywało się w dwóch płaszczyznach. Upadała, bo wszystko wirowało. Dopiero potem podnosiła się z klęczek, dziękując Merlinowi, że jedynym świadkiem tego żałosnego przedstawienia jest stworzenie, które nikomu tego nie przekaże. Budzik po rad kolejny roztrzaskiwał się o ścianę, by popołudniu miała go potraktować kolejnym Reparo, by na drugi dzień ponownie wstać na czas na trening. Zimny prysznic zazwyczaj załatwiał sprawę. A potem miała kilka pięknych godzin na to, by na każdym odcisnąć piętno za swój słaby stan psychiczny i poczucie wyżucia oraz kompletnego wymięcia przez życie - nie chciała w końcu być w tym cudownym uczuciu odosobniona. Dzieliła się z każdym, bardzo szczodrze, starając się nikogo nie przeoczyć. Niestety nie wierzyła w równość, by dzielić po tyle samo - tutaj niestety liczyły się specjalne względy. Miała swoich faworytów do obdarowywania, z ogromną przyjemnością obserwując, jak ich twarze wykrzywiają te same emocje, które wcześniej przejawiały się na jej własnej. Dawało jej to olbrzymią satysfakcję. Ukojenie. Spokój.
Czy to nie była prawdziwa równowaga?
Robiła tourne. Nie lubiła wracać do tego samego miejsca w tym samym tygodniu - być może miało to coś z taktyki, ze sztuki utrzymywania pozorów. Bo skoro pojawiała się gdzieś raz na tydzień to jeszcze nie była na tyle stałym, żałosnym barowym bywalcem, prawda? Ludzie czasem chadzali do pubów i pili alkohol. Prawdopodobnie miało to w sobie coś z celowego działania kierowanego tym względem, teatr był całym jej życiem. Ale też zwyczajnie nie cierpiała rutyny, doprowadzała ją do szału - ta irytująca stałość, szarość, brak emocji, kompletne stopienie się z tłem.
Rzadko bywała za to w Trzech Miotłach, tak daleko od jej kochanego Londynu, w kompletnie obcym jej Hogsmeade, z którym przecież nie łączyły ją żadne wspomnienia ze szkoły, którą kończyła na innym lądzie. Mimo nazwy związanej niejako z Quidditchem, ciągle nie czuła przywiązania do tej knajpy. Ale w porównaniu od placówek, w których bywała, ta była jedną z czystszych. Taki Dziurawy Kocioł, ale poza miastem i do tego sporo mniejszy. Nie mogła jednak odmówić tej miejscówce klimatu. A może to tą przyjemną aurę nadawała odświeżająca burza?
Przymknęła oczy, kiedy usłyszała pierwszy grzmot. Zamoczyła usta w kremowym piwie, które popijała na zmianę z ognistą. Przez ten krótki moment słyszała tylko dalekie odgłosy rozpętującej się burzy, by w końcu deszcz zaczął uderzać o rynny, a błyskawice rozjaśniać wieczorne niebo. Sama nie mogła się zdecydować czy wolała mroźną zimę czy też czasem mogła porzucić marzenia o białym puchu dla zapachu deszczu. Ale ten najlepiej pachniał wiosną, czyż nie?
Jej angielskie przemyślenia o porach roku i pogodzie zostały przerwane przez dźwięk otwieranych drzwi. Zignorowała ten odgłos, dalej zacięcie obserwując strugi wody, które lały się z dachu. Nieustanne kroki też umknęły jej uwadze. Szuranie krzesła. Ponownie. Kroki. Otwierane drzwi. I znowu. Za trzecim razem jej wzrok z ogromną zajadliwością namierzył intruza, który przerywał jej kontemplacje. Zadziwiające, ale o tej porze nie była jeszcze nawalona w trupa. Myślała o jednym, czasem robiąc sobie krótkie przerwy. Przypominała sobie chłód czerwonej cegły, do której przyciskała swoje ciało. Ciepłe usta atakujące jej własne. To popieprzone poczucie ulgi z jeszcze większym ściskiem żołądka. A widok szerokich pleców, zamiast uciąć sznur przywiązania, tylko zawiązał się mocniej wokół jej organów, ciągnąc je uparcie za sobą. I te drażniące słowa, od których ręce jej opadały, wisząc z niemocy luźno wzdłuż jej boków. Jakby pieprzona inkantacja Amicus, która odbierała jej oręż z ręki i kazała zmienić nastawienie. Bo może to się właśnie działo? Stała się ofiarą okrutnego żartu, gdzie ktoś kazał jej wierzyć, że jej serce może zabić mocniej z tak naiwnych powodów?
Nie chciała być głupcem. Była mądrzejsza. To nie szło w dobrym kierunku. Dlatego milczała, próbując zapełnić pustkę kolejnymi dawkami alkoholu. Ale nawet one nie uspakajały wiecznego niepokoju, jaki czuła. Jakże irytujący był fakt, że do jej prostego, nieskomplikowanego życia musiała wejść taka złożona osoba - każda szufladka była zbijana przez niego rozbrajającą szczerością, każda złość spotykała się z niezaburzoną taflą opanowania, a jej udane prowokacje wywoływały kompletnie odwrotny efekt, nie pozwalając zainteresowanej czerpiąc korzyści z pozyskanych informacji, bo zaraz miała wrażenie, że wolałaby tego jednak nie zrobić. A przecież nie znała żalu.
Ale jej zmęczony wzrok w końcu podniósł się na osobę, która również tworzyła zamieszanie. Oczy zdołały już dawno zmienić wyraz na wściekłość, ale chwilę mieniły się lekkim zaskoczeniem. Rzadko kiedy widywało się tak niewprawnego metamorfomaga, którzy zazwyczaj byli świetnymi kameleonami, a nie tak oczywistymi afiszującymi się snobami ze swoją zdolnością. Na cóż była taka elastyczność w wyglądzie, kiedy tak głupio pozbawiano się własnej przewagi? Nie wiedziała czy powinna się zaśmiać, głównie ze względu, że jednak nie była w wybitnie wesołym nastroju.
-Jesteś ślepa czy głucha?-rzuciła w eter, skupiając spojrzenie na dziewczynie.-Nie przestało padać. I nie przestanie przez chwilę. Usadź w końcu dupsko na miejscu.-zdusiła warknięcie, nawet nie zadając sobie trud, by wstać lub zwrócić jej uwagę w inny sposób, kompletnie przekonana, że trafią do niej te słowa.
Oparła policzek na dłoni, nie udając znudzenia. Nie przestawała na nią patrzeć. Jakoś wszystko wydawało jej się bez celu. Może to deszcz tak na nią działał?
-Zgubiłaś się?-pytanie rzucone ot tak, bez specjalnych przejawów troski.
Nie miała już w głowie za wiele. A może jednak wypiła więcej niż jej się zdawało? Tak długo nie wstawała z krzesła, że już straciła rachubę. Wszystko zwolniło.
Czy był sens liczyć który to już raz? Od grudnia zdawało się to być codziennością. Rano budziła się natykając się na puste butelki, czasem jakieś potłuczone szkło lub ewentualnie obrażonego kota. Zawsze było tak samo. Wstawanie odbywało się w dwóch płaszczyznach. Upadała, bo wszystko wirowało. Dopiero potem podnosiła się z klęczek, dziękując Merlinowi, że jedynym świadkiem tego żałosnego przedstawienia jest stworzenie, które nikomu tego nie przekaże. Budzik po rad kolejny roztrzaskiwał się o ścianę, by popołudniu miała go potraktować kolejnym Reparo, by na drugi dzień ponownie wstać na czas na trening. Zimny prysznic zazwyczaj załatwiał sprawę. A potem miała kilka pięknych godzin na to, by na każdym odcisnąć piętno za swój słaby stan psychiczny i poczucie wyżucia oraz kompletnego wymięcia przez życie - nie chciała w końcu być w tym cudownym uczuciu odosobniona. Dzieliła się z każdym, bardzo szczodrze, starając się nikogo nie przeoczyć. Niestety nie wierzyła w równość, by dzielić po tyle samo - tutaj niestety liczyły się specjalne względy. Miała swoich faworytów do obdarowywania, z ogromną przyjemnością obserwując, jak ich twarze wykrzywiają te same emocje, które wcześniej przejawiały się na jej własnej. Dawało jej to olbrzymią satysfakcję. Ukojenie. Spokój.
Czy to nie była prawdziwa równowaga?
Robiła tourne. Nie lubiła wracać do tego samego miejsca w tym samym tygodniu - być może miało to coś z taktyki, ze sztuki utrzymywania pozorów. Bo skoro pojawiała się gdzieś raz na tydzień to jeszcze nie była na tyle stałym, żałosnym barowym bywalcem, prawda? Ludzie czasem chadzali do pubów i pili alkohol. Prawdopodobnie miało to w sobie coś z celowego działania kierowanego tym względem, teatr był całym jej życiem. Ale też zwyczajnie nie cierpiała rutyny, doprowadzała ją do szału - ta irytująca stałość, szarość, brak emocji, kompletne stopienie się z tłem.
Rzadko bywała za to w Trzech Miotłach, tak daleko od jej kochanego Londynu, w kompletnie obcym jej Hogsmeade, z którym przecież nie łączyły ją żadne wspomnienia ze szkoły, którą kończyła na innym lądzie. Mimo nazwy związanej niejako z Quidditchem, ciągle nie czuła przywiązania do tej knajpy. Ale w porównaniu od placówek, w których bywała, ta była jedną z czystszych. Taki Dziurawy Kocioł, ale poza miastem i do tego sporo mniejszy. Nie mogła jednak odmówić tej miejscówce klimatu. A może to tą przyjemną aurę nadawała odświeżająca burza?
Przymknęła oczy, kiedy usłyszała pierwszy grzmot. Zamoczyła usta w kremowym piwie, które popijała na zmianę z ognistą. Przez ten krótki moment słyszała tylko dalekie odgłosy rozpętującej się burzy, by w końcu deszcz zaczął uderzać o rynny, a błyskawice rozjaśniać wieczorne niebo. Sama nie mogła się zdecydować czy wolała mroźną zimę czy też czasem mogła porzucić marzenia o białym puchu dla zapachu deszczu. Ale ten najlepiej pachniał wiosną, czyż nie?
Jej angielskie przemyślenia o porach roku i pogodzie zostały przerwane przez dźwięk otwieranych drzwi. Zignorowała ten odgłos, dalej zacięcie obserwując strugi wody, które lały się z dachu. Nieustanne kroki też umknęły jej uwadze. Szuranie krzesła. Ponownie. Kroki. Otwierane drzwi. I znowu. Za trzecim razem jej wzrok z ogromną zajadliwością namierzył intruza, który przerywał jej kontemplacje. Zadziwiające, ale o tej porze nie była jeszcze nawalona w trupa. Myślała o jednym, czasem robiąc sobie krótkie przerwy. Przypominała sobie chłód czerwonej cegły, do której przyciskała swoje ciało. Ciepłe usta atakujące jej własne. To popieprzone poczucie ulgi z jeszcze większym ściskiem żołądka. A widok szerokich pleców, zamiast uciąć sznur przywiązania, tylko zawiązał się mocniej wokół jej organów, ciągnąc je uparcie za sobą. I te drażniące słowa, od których ręce jej opadały, wisząc z niemocy luźno wzdłuż jej boków. Jakby pieprzona inkantacja Amicus, która odbierała jej oręż z ręki i kazała zmienić nastawienie. Bo może to się właśnie działo? Stała się ofiarą okrutnego żartu, gdzie ktoś kazał jej wierzyć, że jej serce może zabić mocniej z tak naiwnych powodów?
Nie chciała być głupcem. Była mądrzejsza. To nie szło w dobrym kierunku. Dlatego milczała, próbując zapełnić pustkę kolejnymi dawkami alkoholu. Ale nawet one nie uspakajały wiecznego niepokoju, jaki czuła. Jakże irytujący był fakt, że do jej prostego, nieskomplikowanego życia musiała wejść taka złożona osoba - każda szufladka była zbijana przez niego rozbrajającą szczerością, każda złość spotykała się z niezaburzoną taflą opanowania, a jej udane prowokacje wywoływały kompletnie odwrotny efekt, nie pozwalając zainteresowanej czerpiąc korzyści z pozyskanych informacji, bo zaraz miała wrażenie, że wolałaby tego jednak nie zrobić. A przecież nie znała żalu.
Ale jej zmęczony wzrok w końcu podniósł się na osobę, która również tworzyła zamieszanie. Oczy zdołały już dawno zmienić wyraz na wściekłość, ale chwilę mieniły się lekkim zaskoczeniem. Rzadko kiedy widywało się tak niewprawnego metamorfomaga, którzy zazwyczaj byli świetnymi kameleonami, a nie tak oczywistymi afiszującymi się snobami ze swoją zdolnością. Na cóż była taka elastyczność w wyglądzie, kiedy tak głupio pozbawiano się własnej przewagi? Nie wiedziała czy powinna się zaśmiać, głównie ze względu, że jednak nie była w wybitnie wesołym nastroju.
-Jesteś ślepa czy głucha?-rzuciła w eter, skupiając spojrzenie na dziewczynie.-Nie przestało padać. I nie przestanie przez chwilę. Usadź w końcu dupsko na miejscu.-zdusiła warknięcie, nawet nie zadając sobie trud, by wstać lub zwrócić jej uwagę w inny sposób, kompletnie przekonana, że trafią do niej te słowa.
Oparła policzek na dłoni, nie udając znudzenia. Nie przestawała na nią patrzeć. Jakoś wszystko wydawało jej się bez celu. Może to deszcz tak na nią działał?
-Zgubiłaś się?-pytanie rzucone ot tak, bez specjalnych przejawów troski.
Nie miała już w głowie za wiele. A może jednak wypiła więcej niż jej się zdawało? Tak długo nie wstawała z krzesła, że już straciła rachubę. Wszystko zwolniło.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nigdy nie byłam sobą. Nie, to nie zabrzmiało dobrze. Zawsze byłam sobą. Jednak nigdy nikt nie poznał całej mnie. Byłam otoczona przez ludzi, a jednak kroczyłam samotnie, przekonana, że nikt nie jest w stanie mnie zrozumieć. A co gorsze, pewna wręcz byłam, że wyznanie tego, co mnie trapi tylko przyśpieszyłoby ucieczkę tak ważnych dla mnie ludzi, z mojego życia.
Byłam nieszczęśliwa, chociaż udawałam, ze nie. Nie, to też nie tak.
Bywałam szczęśliwa, tak naprawdę. Dosadnie. Czasem wręcz czułam, jak radość wypełnia całe moje ciało, aż po ostatnią komórkę z której się składałam. Jednak szczęście było wredne z tego jednego, prostego względu, że ulotne było. Ten zaś, kto chciał je złapać zawsze odnosił porażkę. Szczęście było trochę jak kobieta, a może nawet bardziej jak kot. Łaziło swoimi ścieżkami, nie przejmując się prośbami i wołaniami innych. Czasem pojawiało się najmniej spodziewane, po to tylko, by za chwilę zniknąć. Innym zaś razem omijało szerokim łukiem, jakby uznając, że w tej konkretnej chwili nie należy ci się jego obecność.
Ale chwila, nie o tym miałam. O sobie mówiłam.
Nikt nie wiedział o Nits. Może dlatego, że sama myślałam, że jest tylko nic nie znaczącym epizodem. Na kilka lat nawet o niej zapomniałam. Bo to tylko, by wróciła po tym, jak Maro zniknęła. A ja wtedy wiedziałam już więcej. Los okrutnie ze mnie zakpił. A może ja sama z siebie okrutnie zakpiłam obierając taką ścieżkę kariery. Znałam terminologię chorób ich objawy, przyczyny (jeśli jakieś je miały), sposoby leczenia. Może nie byłam specjalistą w jakiejś dziedzinie, ale o każdej wiedziałam co nieco. Dlatego też teraz łaziłam tak zła na siebie. Już te kilka lat temu wniosek nasuwał mi się sam, ale kompletnie go ignorowałam, było mi dobrze w moim świecie. Teraz było inaczej, mara, które na razie ciągle nie wychodziła poza obręb moich myśli wprawiała mnie w zły nastrój, mówiła rzeczy, których słyszeć nie chciałam, choć wiedziałam, że są prawdziwe. Była moim sumieniem, jednak bardziej wysłanym z piekła prosto na moją zgubę. Gdy wróciła, nie potrzebowałam wiele czasu, by znaleźć odpowiedź. Urojenia – Nits nie była niczym więcej, wahania nastrojów i kilka innych objaw przywodziły na myśl tylko jedno schorzenie – schizofrenie.
I to miało sens. Znaczy, nie schizofrenia. Bardziej fakt, że ja ją posiadałam. To tłumaczyło, dlaczego pomimo tylu lat nadal nie panowałam nad włosami. Nie było jak tego wyjaśniać, ale gdzieś podświadomie czułam, że to właśnie z tego powodu odmawiają mi posłuszeństwa. Dalej zaś tym torpem idąc, fakt, że wiedziałam co mi jest, sprawiał, że czułam się jeszcze gorzej z samą sobą. I jeszcze mocniej nie chciałam, by ktoś inny wiedział, jak bardzo zepsuta jestem w środku.
Myśli przebiegały przeze mnie jak maratończyk na dystans stu metrów. Przebiegały i znikały. Niektóre czasem zostawały, a potem gubiły się, by przypomnieć o sobie znów po chwili. Trochę byłam jak moje myśli. Ciągle w ruchu, ciągle coś robiąc. Dlatego wstawałam do drzwi. Nie sądziłam, że ktoś mi przerwie, choć z drugiej strony kogoś musiało w końcu zirytować.
Słyszę głos, wyraźnie przedziera się przez inne rozmowy i tym razem jestem pewna, że nie rozlega się on w mojej głowie. Nits brzmi inaczej. Nie wiem czemu trafia wprost do mnie. Może dlatego, że właśnie do mnie skierowane są słowa? Nadal stoję w otwartych drzwiach, ale głowę przekręcam, poszukując właściciela głosu
-Próbowałam wyjść. – w końcu postanawiam zamknąć drzwi. Kierowana jakimś dziwnym odruchem zmierzam wprost do niej. Brzmiało to jak zaczepka, wyzwanie, ale jednocześnie jej twarz nie przedstawia nic poza znudzeniem. Tylko raz przez głowę przebiega mi myśl, że może powinnam odpuścić, dać sobie spokój.
Znów grzmi, a ja zatrzymuję się w półkroku na chwilę, by schować ramiona w szyję. Dreszcz szybko wędruje po moim ciele – zaczynając na szyi, kończąc w stopach. Potem ruszam znów. Nadal nie wiem czemu. Może potrzebuje konfrontacji? Jakiejkolwiek. Może coś, albo ktoś musi mną potrząsnąć. A może po prostu mam ochotę na to, by ktoś potraktował mnie zaklęciem. Bo tak właśnie wygląda, jakby nie miała najmniejszego problemu, by coś we mnie rzucić. Ja zaś w środku mam dziwne przerzucie, że nawet nie złapałabym różdżki w dłoń.
-Codziennie się gubię [i]w swojej głowie[i] – końcówkę zdania jednak wypowiadam w myślach. Nie mam zielonego pojęcia, czemu odpowiadam jej tak szczerze, wylewając z siebie pierwsze, co przychodzi mi do głowy. A może nawet bardziej coś, co bardzo długo siedzi ma na żołądku. Patrzę na dziewczynę odważnie, chociaż mam wrażenie że skądś ją kojarzę. Zwodzę się na własnym mózgu zawsze wtedy, gdy sama próbuję go użyć. Tak, jakby to on, a nie ja, decydował o tym, kiedy coś wiem, albo kiedy podsunie mi jakiś wniosek. Męczę się. Sama z sobą. Ale cierpię w ciszy, bo w ten sposób mam chociaż ludzi wokół siebie. Mówiąc na głos o swoich problemach, pewnie zostałabym sama. A z tym nie mogłabym już sobie poradzić. Jestem tego pewna tak samo jak tego, że jutro wstanie nowy dzień.
Byłam nieszczęśliwa, chociaż udawałam, ze nie. Nie, to też nie tak.
Bywałam szczęśliwa, tak naprawdę. Dosadnie. Czasem wręcz czułam, jak radość wypełnia całe moje ciało, aż po ostatnią komórkę z której się składałam. Jednak szczęście było wredne z tego jednego, prostego względu, że ulotne było. Ten zaś, kto chciał je złapać zawsze odnosił porażkę. Szczęście było trochę jak kobieta, a może nawet bardziej jak kot. Łaziło swoimi ścieżkami, nie przejmując się prośbami i wołaniami innych. Czasem pojawiało się najmniej spodziewane, po to tylko, by za chwilę zniknąć. Innym zaś razem omijało szerokim łukiem, jakby uznając, że w tej konkretnej chwili nie należy ci się jego obecność.
Ale chwila, nie o tym miałam. O sobie mówiłam.
Nikt nie wiedział o Nits. Może dlatego, że sama myślałam, że jest tylko nic nie znaczącym epizodem. Na kilka lat nawet o niej zapomniałam. Bo to tylko, by wróciła po tym, jak Maro zniknęła. A ja wtedy wiedziałam już więcej. Los okrutnie ze mnie zakpił. A może ja sama z siebie okrutnie zakpiłam obierając taką ścieżkę kariery. Znałam terminologię chorób ich objawy, przyczyny (jeśli jakieś je miały), sposoby leczenia. Może nie byłam specjalistą w jakiejś dziedzinie, ale o każdej wiedziałam co nieco. Dlatego też teraz łaziłam tak zła na siebie. Już te kilka lat temu wniosek nasuwał mi się sam, ale kompletnie go ignorowałam, było mi dobrze w moim świecie. Teraz było inaczej, mara, które na razie ciągle nie wychodziła poza obręb moich myśli wprawiała mnie w zły nastrój, mówiła rzeczy, których słyszeć nie chciałam, choć wiedziałam, że są prawdziwe. Była moim sumieniem, jednak bardziej wysłanym z piekła prosto na moją zgubę. Gdy wróciła, nie potrzebowałam wiele czasu, by znaleźć odpowiedź. Urojenia – Nits nie była niczym więcej, wahania nastrojów i kilka innych objaw przywodziły na myśl tylko jedno schorzenie – schizofrenie.
I to miało sens. Znaczy, nie schizofrenia. Bardziej fakt, że ja ją posiadałam. To tłumaczyło, dlaczego pomimo tylu lat nadal nie panowałam nad włosami. Nie było jak tego wyjaśniać, ale gdzieś podświadomie czułam, że to właśnie z tego powodu odmawiają mi posłuszeństwa. Dalej zaś tym torpem idąc, fakt, że wiedziałam co mi jest, sprawiał, że czułam się jeszcze gorzej z samą sobą. I jeszcze mocniej nie chciałam, by ktoś inny wiedział, jak bardzo zepsuta jestem w środku.
Myśli przebiegały przeze mnie jak maratończyk na dystans stu metrów. Przebiegały i znikały. Niektóre czasem zostawały, a potem gubiły się, by przypomnieć o sobie znów po chwili. Trochę byłam jak moje myśli. Ciągle w ruchu, ciągle coś robiąc. Dlatego wstawałam do drzwi. Nie sądziłam, że ktoś mi przerwie, choć z drugiej strony kogoś musiało w końcu zirytować.
Słyszę głos, wyraźnie przedziera się przez inne rozmowy i tym razem jestem pewna, że nie rozlega się on w mojej głowie. Nits brzmi inaczej. Nie wiem czemu trafia wprost do mnie. Może dlatego, że właśnie do mnie skierowane są słowa? Nadal stoję w otwartych drzwiach, ale głowę przekręcam, poszukując właściciela głosu
-Próbowałam wyjść. – w końcu postanawiam zamknąć drzwi. Kierowana jakimś dziwnym odruchem zmierzam wprost do niej. Brzmiało to jak zaczepka, wyzwanie, ale jednocześnie jej twarz nie przedstawia nic poza znudzeniem. Tylko raz przez głowę przebiega mi myśl, że może powinnam odpuścić, dać sobie spokój.
Znów grzmi, a ja zatrzymuję się w półkroku na chwilę, by schować ramiona w szyję. Dreszcz szybko wędruje po moim ciele – zaczynając na szyi, kończąc w stopach. Potem ruszam znów. Nadal nie wiem czemu. Może potrzebuje konfrontacji? Jakiejkolwiek. Może coś, albo ktoś musi mną potrząsnąć. A może po prostu mam ochotę na to, by ktoś potraktował mnie zaklęciem. Bo tak właśnie wygląda, jakby nie miała najmniejszego problemu, by coś we mnie rzucić. Ja zaś w środku mam dziwne przerzucie, że nawet nie złapałabym różdżki w dłoń.
-Codziennie się gubię [i]w swojej głowie[i] – końcówkę zdania jednak wypowiadam w myślach. Nie mam zielonego pojęcia, czemu odpowiadam jej tak szczerze, wylewając z siebie pierwsze, co przychodzi mi do głowy. A może nawet bardziej coś, co bardzo długo siedzi ma na żołądku. Patrzę na dziewczynę odważnie, chociaż mam wrażenie że skądś ją kojarzę. Zwodzę się na własnym mózgu zawsze wtedy, gdy sama próbuję go użyć. Tak, jakby to on, a nie ja, decydował o tym, kiedy coś wiem, albo kiedy podsunie mi jakiś wniosek. Męczę się. Sama z sobą. Ale cierpię w ciszy, bo w ten sposób mam chociaż ludzi wokół siebie. Mówiąc na głos o swoich problemach, pewnie zostałabym sama. A z tym nie mogłabym już sobie poradzić. Jestem tego pewna tak samo jak tego, że jutro wstanie nowy dzień.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Już dawno przestała rozważać na tematy egzystencjonalne, porzucając zastanowienia nad a gdyby oraz jeśli w momencie, kiedy przestała nocą zadzierać głowę do góry i patrzeć w gwiazdy. Zapomniała kiedy ostatni raz pozwalała sobie przy kimś opuścić gardę, odwrócić czujny wzrok od czyjejś twarzy, dać ustom rozciągnąć się w delikatnym, błogim uśmiechu i słuchać cykania świerszczy w trawie, kiedy lekki wiatr szarpał jej włosy, a ona sama zatapiała się w idyllicznej ciszy, nie potrzebując niczego innego. Bezpieczna, spokojna, szczęśliwa, nie mająca potrzeby stale wywyższania swojej osoby na tle tej drugiej, będąc w stanie docenić czyjeś towarzystwo. Kiedy ostatni raz pozostawała w takiej czystej, prostej niewinności? Czy ktokolwiek jeszcze pamiętał, że serce Seliny Lovegood potrafiło poruszyć widmo spadającej gwiazdy, która miała być zwiastunem dobrej fortuny? Czy już dawno w niepamięci pozostała jej bezpośredniość, która miała w sobie więcej z otwartości jak z arogancji i buty?
Nie wszystko było jak wino. A przynajmniej te już otwarte fermentowały z czasem, kwaśniejąc nieprzyjemnie. Taka też była ona. Nieprzyjemna. Zepsuta.
Burza rozgorzała w najlepsze, wszem i wobec oświadczając siłę żywiołu. Gromy co rusz zakłócały ciszę, pioruny rozświetlały niebo przecinając je na wskroś. Krople deszczu nie przestawały tłuc w dach i rynny, nie dając obecnym w pubie zapomnieć o pogodzie za oknem. Ale nie wszyscy zwracali na to uwagę, woląc rozkoszować się smakiem piwa jak rześkim, choć nieco ziębłym powietrzem. Dziewczyna natrętnie skupiająca wzrok nie tylko swoim wyglądem, ale też niepokojem, jaki niosła swoim zachowaniem, tym ciągłym kręceniem się w kółko, wzdryganiem na najmniejszy dźwięk, wystraszonym wzrokiem, tym wszystkim, co dawało sądzić, że nie potrafiła zignorować warunków panujących na zewnątrz, tocząc ze sobą jakiś wewnętrzny konflikt. Coś ważnego czekało na nią poza tym barem, że tak się wyrywała? Co więc ją zatrzymywało? I, och, na Merlina, czy to miało jakiekolwiek znaczenie?!
Ta obłąkana dziewucha w końcu zamyka drzwi, najwyraźniej czując się przywołana jej zagadnięciem, bo bezpardonowo, bez żadnego zawahania, jak jagniątko na rzeź, idzie w kierunku stolika Osy, wiedziona jakąś dziwną potrzebą. Ścigająca wydaje z siebie westchnięcie. Ni to ulgi na fakt, że rozbijanie krople o powierzchnie twarde nieco ucichły, nie prowokując pęcherzy obecnych do pewnych odruchów czy też marszy w poszukiwaniu wychodka, ni to zmęczenia związanego z obligacją do rozmowy z nieznajomą. Przez jej własny wyraz przemknął jednak cień zaintrygowania, wyprostowała się nieco, nastrajając struny.
Uśmiechnęła się nieco drwiąco, kiedy metamorfolożka tłumaczy jej swoje zachowanie.
-I co się powstrzymało?-automatycznie pytanie, jakby tylko czekała, aż jej rozmówca w końcu powie co ma do powiedzenia, by mogło wybrzmieć i logicznie wpasować się w konwersację. Grymas się poszerza, kiedy właścicielka nietypowych włosów zatrzymuje się na moment, a sama trzydziestolatka jest już w stanie określić, że ma to niejaki związek z burzą. Czyżby ktoś się obawiał, że za moment zwali się na niego nieboskłon?
Czekała na odpowiedź i na jej wolne, ociągające się kroki. Spokojnie patrzyła, jak odsuwa sobie krzesło i siada przy tym samym stoliku, tak żałośnie ociekając wodą, która pozlepiała nie tylko jej grzywę, ale też materiał okalający jej ciało. Pozwoliła jej zająć to miejsce, podchodząc dosyć obojętnie do nowego towarzystwa, o ile tak można nazwać tolerancję jego obecności.
-A gdzie próbowałaś dojść?-zapytała, dosyć naturalnie, jako kontynuacja rozpoczętego tematu. Nie mogła usłyszeć jej myśli ani wykonkludować co konkretnie miała w głowie.
Nie pytała o tak bezwartościowe sprawy jak jej tożsamość, powód przebywania w takim miejscu lub czy ma zamiar tak siedzieć o suchym pysku. Musiałaby przy tym okazać choć odrobinę troski lub też zaoferować się jakkolwiek, a przecież nie chciała brzmieć tak zobowiązująco.
Ta, która przecież nie rozpamiętywała, ta bez zrozumienia dla goryczy popełnionych błędów, ta, która nie znała definicji porażki, nie przyjmując jej do siebie, mimo wszystko siedziała tutaj, w tym zastraszająco melancholijnym nastroju, pozbywając się nawyku wpadania bez zaproszenia do znajomych lub torpedowania ich listami, by wspólnie spędzić wieczór. Była sama. Z własnego wyboru, jednocześnie instynktownie potrzebując interakcji z drugim człowiekiem.
Tęskniła. Tak nagle zdała sobie sprawę, że nie ma do kogo otworzyć ust. Z upartością osła odmawiała sobie wspominania osób, które wyrzuciła ze swojego życia pod wpływem głupiego impulsu, mimo że myśli namiętnie je przywoływały; bezskutecznie. Niektórzy mieli już nigdy nie zareagować na jej nieme wołania.
Alfredzie, jak mogłeś mnie porzucić?
I w tym najsłabszym okresie, kiedy własne ja było dyskutowane tylko z własnymi, chaotycznymi myślami, atakowały ją nowe emocje, przeżycia, z którymi nie mogła sobie sama poradzić, nie potrafiąc ich poprawnie określić ani na nie zareagować, gubiąc się. Wahając. Bojąc wyjrzeć na zewnątrz.
Jak ona.
Nie wszystko było jak wino. A przynajmniej te już otwarte fermentowały z czasem, kwaśniejąc nieprzyjemnie. Taka też była ona. Nieprzyjemna. Zepsuta.
Burza rozgorzała w najlepsze, wszem i wobec oświadczając siłę żywiołu. Gromy co rusz zakłócały ciszę, pioruny rozświetlały niebo przecinając je na wskroś. Krople deszczu nie przestawały tłuc w dach i rynny, nie dając obecnym w pubie zapomnieć o pogodzie za oknem. Ale nie wszyscy zwracali na to uwagę, woląc rozkoszować się smakiem piwa jak rześkim, choć nieco ziębłym powietrzem. Dziewczyna natrętnie skupiająca wzrok nie tylko swoim wyglądem, ale też niepokojem, jaki niosła swoim zachowaniem, tym ciągłym kręceniem się w kółko, wzdryganiem na najmniejszy dźwięk, wystraszonym wzrokiem, tym wszystkim, co dawało sądzić, że nie potrafiła zignorować warunków panujących na zewnątrz, tocząc ze sobą jakiś wewnętrzny konflikt. Coś ważnego czekało na nią poza tym barem, że tak się wyrywała? Co więc ją zatrzymywało? I, och, na Merlina, czy to miało jakiekolwiek znaczenie?!
Ta obłąkana dziewucha w końcu zamyka drzwi, najwyraźniej czując się przywołana jej zagadnięciem, bo bezpardonowo, bez żadnego zawahania, jak jagniątko na rzeź, idzie w kierunku stolika Osy, wiedziona jakąś dziwną potrzebą. Ścigająca wydaje z siebie westchnięcie. Ni to ulgi na fakt, że rozbijanie krople o powierzchnie twarde nieco ucichły, nie prowokując pęcherzy obecnych do pewnych odruchów czy też marszy w poszukiwaniu wychodka, ni to zmęczenia związanego z obligacją do rozmowy z nieznajomą. Przez jej własny wyraz przemknął jednak cień zaintrygowania, wyprostowała się nieco, nastrajając struny.
Uśmiechnęła się nieco drwiąco, kiedy metamorfolożka tłumaczy jej swoje zachowanie.
-I co się powstrzymało?-automatycznie pytanie, jakby tylko czekała, aż jej rozmówca w końcu powie co ma do powiedzenia, by mogło wybrzmieć i logicznie wpasować się w konwersację. Grymas się poszerza, kiedy właścicielka nietypowych włosów zatrzymuje się na moment, a sama trzydziestolatka jest już w stanie określić, że ma to niejaki związek z burzą. Czyżby ktoś się obawiał, że za moment zwali się na niego nieboskłon?
Czekała na odpowiedź i na jej wolne, ociągające się kroki. Spokojnie patrzyła, jak odsuwa sobie krzesło i siada przy tym samym stoliku, tak żałośnie ociekając wodą, która pozlepiała nie tylko jej grzywę, ale też materiał okalający jej ciało. Pozwoliła jej zająć to miejsce, podchodząc dosyć obojętnie do nowego towarzystwa, o ile tak można nazwać tolerancję jego obecności.
-A gdzie próbowałaś dojść?-zapytała, dosyć naturalnie, jako kontynuacja rozpoczętego tematu. Nie mogła usłyszeć jej myśli ani wykonkludować co konkretnie miała w głowie.
Nie pytała o tak bezwartościowe sprawy jak jej tożsamość, powód przebywania w takim miejscu lub czy ma zamiar tak siedzieć o suchym pysku. Musiałaby przy tym okazać choć odrobinę troski lub też zaoferować się jakkolwiek, a przecież nie chciała brzmieć tak zobowiązująco.
Ta, która przecież nie rozpamiętywała, ta bez zrozumienia dla goryczy popełnionych błędów, ta, która nie znała definicji porażki, nie przyjmując jej do siebie, mimo wszystko siedziała tutaj, w tym zastraszająco melancholijnym nastroju, pozbywając się nawyku wpadania bez zaproszenia do znajomych lub torpedowania ich listami, by wspólnie spędzić wieczór. Była sama. Z własnego wyboru, jednocześnie instynktownie potrzebując interakcji z drugim człowiekiem.
Tęskniła. Tak nagle zdała sobie sprawę, że nie ma do kogo otworzyć ust. Z upartością osła odmawiała sobie wspominania osób, które wyrzuciła ze swojego życia pod wpływem głupiego impulsu, mimo że myśli namiętnie je przywoływały; bezskutecznie. Niektórzy mieli już nigdy nie zareagować na jej nieme wołania.
Alfredzie, jak mogłeś mnie porzucić?
I w tym najsłabszym okresie, kiedy własne ja było dyskutowane tylko z własnymi, chaotycznymi myślami, atakowały ją nowe emocje, przeżycia, z którymi nie mogła sobie sama poradzić, nie potrafiąc ich poprawnie określić ani na nie zareagować, gubiąc się. Wahając. Bojąc wyjrzeć na zewnątrz.
Jak ona.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Raczej żyłam chwilą. Nie, to nie brzmiało dobrze. Przeważnie żyłam chwilą. Starałam się jak mogłam, by wykorzystać każdą chwilę, którą miałam. By nie poszła na marne. Choć to co było marnowaniem chwili było odczuciem subiektywnym. No i miałam też gorsze dni, w których przeleżenie całego dnia na podłodze mojego pokoju było wykorzystaniem dnia po kres jego możliwości. Ale w resztę dni, tych dobrych, próbowałam zużytkować cały potencjał dnia, który dotawałam. Chociaż przeważnie nie kontrolowałam swoich słów, czynów, czy mimiki, to jednak było kilka wyjątków od których nigdy nie odstępowałam. Po pierwsze nigdy, ale to nigdy, nie mówiłam nikomu o Nits. Nie zamierzałam powiedzieć. To postanowienie zasiadło tak głęboko we mnie, że było właściwie już częścią mojej osobowości. Po drugie nigdy, ale to nigdy nie zamierzałam przyznać się Samuelowi, że czuję do niego mięte. Czasem zastanawiałam się, że gdzie nauczyłam się tak dobrze kłamać, że do tej pory nie zrozumiał tego tak oczywistego faktu? A może to on był najzwyczajniej w świecie ślepy? Nogi mi miękły w kolanach zawsze gdy był obok, włosy u nasady stawały się landrynkowe, zaś na całej długości ścielił je turkus.
Ale lubiłam gdybać. Tworzyć w głowie sytuacje w których zawsze grałam główną rolę – najczęściej dramatyczną. Rozmyślać, co stałoby się gdybym komuś powiedziała o mojej zjawie, czy też o uczuciu. Chociaż wizje, które rozpościerały się w mojej głowie, choć układały się różnie, zawsze kończyły się tak samo. Zostawałam sama.
Burza jednocześnie mnie przerażała, jak i fascynowała. Jeszcze za czasów szkolnych podczas takiej pogody siadałam w pokoju wspólnym i gapiłam się w okno, jednocześnie trzęsąc się ze strachu, ale i z błyszczącymi oczami obserwowałam, jak kolejny grzmot rozświetlał niebo. Duncan wtedy często ze mną siadał, jakby wiedząc, że sama jego obecność mi wystarcza. Często też prowadziliśmy wtedy rozmowy i snuliśmy rozmyślania na tematy tak różne że kilka stron zajęłoby by wypisać je wszystkie.
W końcu docieram do stolika, przy którym siedzi właścicielka głosu. Nadal dręczy mnie dziwne poczucie, że jest jakby znajoma ale jednocześnie obca. Zwoje w moim mózgu chyba ktoś poprzecinał, bo ciągle odmawiają współpracy. Siadam naprzeciwko niej i mierzę ją przez chwilę uważnie spojrzeniem.
-Ja sama. Jak sądzę. – odpowiadam wprost. Chociaż nie wiem, czy mnie zrozumie. Chyba nie bardzo ma jak. Wręcz nawet nie może. Przecież nie wie, co siedzi w mojej głowie. Nie miała wglądu na walkę, którą toczyłam sama ze sobą w myślach, po raz kolejny próbując pokonać jedną z moich fobii – bezskutecznie.
Nie spuszczam spojrzenia z jej twarzy. Coś mnie w niej intryguje. Nie tylko w twarzy, w całej sylwetce, która choć dumna, to jednocześnie zdaje się gotowa do natychmiastowego ataku, czy też obrony. Dokładnie tak, jakby porzucenie choć na chwilę gardy, czy zrzucenie maski właściwie od razu skazywałoby ją na śmierć.
-Nie miałam celu. Chyba bardziej chodziło mi o samą drogę, którą należy pokonać. – odpowiadam na kolejne pytanie. Jeszcze dziwniej niż wcześniej. Wstanie i zostawi mnie bez odpowiedzi, czy zostanie? Czuję się jednak jakby odrobinę lżej. Niby nic jej nie powiedziałam. Ale jednocześnie powiedziałam tak wiele. Może i nie ma to dla niej jakiegokolwiek sensu, ale ja czuję się odrobinę lepiej.
Przysuwam krzesło bliżej stołu. Szura po drewnianej podłodze wydając charakterystyczny dźwięk. Usadawiam łokcie na stole, dłonie splatam, a na nich mieszczę swój podbródek. Tylko co jakiś czas wzdrygając się lekko, gdy rozlega się grzmot. Wtedy też odwracam wzrok w stronę okna, by na niego spojrzeć. Potem znów zawieszam spojrzenie na mojej towarzyszce.
-Boisz się samotności? – pytam właściwie sama nie wiem dlaczego. Może dlatego, że i ja się boję. Może jeśli ktoś przyzna, że obawia się tego samego życie będzie odrobinę bardziej znośne? Może po prostu łatwiej powiedzieć coś nieznajomemu, którego pewnie nigdy więcej w życiu się nie spotka? Zrobić go powiernikiem swoich obaw i strachów, po to tylko, by jutro razem z nastaniem dnia całe to spotkanie zostało tylko wątłym wspomnieniem pachnącym alkoholem i dymem.
Ale lubiłam gdybać. Tworzyć w głowie sytuacje w których zawsze grałam główną rolę – najczęściej dramatyczną. Rozmyślać, co stałoby się gdybym komuś powiedziała o mojej zjawie, czy też o uczuciu. Chociaż wizje, które rozpościerały się w mojej głowie, choć układały się różnie, zawsze kończyły się tak samo. Zostawałam sama.
Burza jednocześnie mnie przerażała, jak i fascynowała. Jeszcze za czasów szkolnych podczas takiej pogody siadałam w pokoju wspólnym i gapiłam się w okno, jednocześnie trzęsąc się ze strachu, ale i z błyszczącymi oczami obserwowałam, jak kolejny grzmot rozświetlał niebo. Duncan wtedy często ze mną siadał, jakby wiedząc, że sama jego obecność mi wystarcza. Często też prowadziliśmy wtedy rozmowy i snuliśmy rozmyślania na tematy tak różne że kilka stron zajęłoby by wypisać je wszystkie.
W końcu docieram do stolika, przy którym siedzi właścicielka głosu. Nadal dręczy mnie dziwne poczucie, że jest jakby znajoma ale jednocześnie obca. Zwoje w moim mózgu chyba ktoś poprzecinał, bo ciągle odmawiają współpracy. Siadam naprzeciwko niej i mierzę ją przez chwilę uważnie spojrzeniem.
-Ja sama. Jak sądzę. – odpowiadam wprost. Chociaż nie wiem, czy mnie zrozumie. Chyba nie bardzo ma jak. Wręcz nawet nie może. Przecież nie wie, co siedzi w mojej głowie. Nie miała wglądu na walkę, którą toczyłam sama ze sobą w myślach, po raz kolejny próbując pokonać jedną z moich fobii – bezskutecznie.
Nie spuszczam spojrzenia z jej twarzy. Coś mnie w niej intryguje. Nie tylko w twarzy, w całej sylwetce, która choć dumna, to jednocześnie zdaje się gotowa do natychmiastowego ataku, czy też obrony. Dokładnie tak, jakby porzucenie choć na chwilę gardy, czy zrzucenie maski właściwie od razu skazywałoby ją na śmierć.
-Nie miałam celu. Chyba bardziej chodziło mi o samą drogę, którą należy pokonać. – odpowiadam na kolejne pytanie. Jeszcze dziwniej niż wcześniej. Wstanie i zostawi mnie bez odpowiedzi, czy zostanie? Czuję się jednak jakby odrobinę lżej. Niby nic jej nie powiedziałam. Ale jednocześnie powiedziałam tak wiele. Może i nie ma to dla niej jakiegokolwiek sensu, ale ja czuję się odrobinę lepiej.
Przysuwam krzesło bliżej stołu. Szura po drewnianej podłodze wydając charakterystyczny dźwięk. Usadawiam łokcie na stole, dłonie splatam, a na nich mieszczę swój podbródek. Tylko co jakiś czas wzdrygając się lekko, gdy rozlega się grzmot. Wtedy też odwracam wzrok w stronę okna, by na niego spojrzeć. Potem znów zawieszam spojrzenie na mojej towarzyszce.
-Boisz się samotności? – pytam właściwie sama nie wiem dlaczego. Może dlatego, że i ja się boję. Może jeśli ktoś przyzna, że obawia się tego samego życie będzie odrobinę bardziej znośne? Może po prostu łatwiej powiedzieć coś nieznajomemu, którego pewnie nigdy więcej w życiu się nie spotka? Zrobić go powiernikiem swoich obaw i strachów, po to tylko, by jutro razem z nastaniem dnia całe to spotkanie zostało tylko wątłym wspomnieniem pachnącym alkoholem i dymem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Czas mijał wolno, a ona trwała w tym zawieszeniu, chybocząc się na stołku, czasem kołysząc się na boki, jeśli zadecydowała wstać i ruszyć przed siebie. Jej życie ostatnio opierało się na większych lub mniejszych przechyłach. Od brzegu jednej szklanki do drugiej. Wylewała morze za morzem, topiąc się w nim bez mrugnięcia sugerującego jakikolwiek strach. Patrzyła ponad taflą wody, mimo że z każdym krokiem traciła perspektywę, a horyzont uciekał z jej widoku. Pozwalała płucom zapiec od cieczy, która się w nie wlewała, wzdychając z ulgą. Przed nią była tylko ciemna toń. Zatrzymywała się zawsze w połowie drogi, obserwując leniwie jak włosy poddają się dryfowi i delikatnie falują pod jego wpływem. Wyciągała przed siebie niespiesznie rękę, by oglądać, jak wygląda w odbijanym świetle księżyca. Topiła się, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, mimo że przecież słyszała, że ludzie nie mogą za długo przebywać pod wodą i potrzebują powietrza do życia. I to nie tak, że znowu popisywała się ignorancją i myślała, że to ją nie dotyczy. Po prostu nie łączyła tych kropek ze sobą, bo to by jej zamknęło kolejną drogę i postawiło w bardzo ciasnym koncie. Wolała wierzyć, że ma jednak inne wyjście i wcale nie zagania się w kozi róg.
Więc uniosła raz jeszcze ocean do ust, upijając z niego kolejne mordercze krople, namiętnie wierząc, że wcale się nimi nie dławi, a ciało nie prosi o litość. Udawała, że nie widzi, jak jej skóra robi się bardziej przezroczysta, mniej sprężysta, jak pod oczami rysują się coraz większe koła, jak wzrok pozostaje coraz mniej bystry i zmęczony, jak ręce drżą, czasem niezdolne do utrzymania szklanki i tracą chwyt. Nie dostrzegała, że jej u l g a, to złudne wrażenie ukojenia, to tylko kolejne dobrze szyte kłamstwo, kompletnie go już nie rozpoznając w swoim wykonaniu. Gorszy nastrój, większa nerwowość i neurotyczność, głupia wrażliwość na światło, zaburzenia snu, brak apetytu i apatia to nie tylko efekty spożywanego alkoholu. Z chęcią zwalała winę na pewną osobę, choć jednocześnie odmawiała mu takiego wpływu na własne życie. Nie mogła się zdecydować na jedną wersję, nie wiedząc, która z nich jest bezpieczniejsza dla niej - to zagrożenie będzie kazać jej się trzymać od niego z daleka czy jednak przyznanie się do bliskości przyciągnie ją znowu do jego boku? A może lepiej zanegować wszystko i nie mieć odpowiedzi, mimo że zawsze je posiadała niezależnie od tematu?
Wszystko było wbrew niej. Zapętlało się nienawistnie, nie pozwalając jej tak po prostu odciąć oplatających ją sznurów ani sprawnie ich rozplątać ze supłów. Miotała się więc we frustracji i uczuciu zrezygnowania, wciskając sobie zawzięcie uśmiech na twarz. Mówiła sobie, że jest tak, jak zawsze. Była tą samą osobą. Codziennie wykonywała te same czynności. Wstawała rano, szła na trening, tam bez mrugnięcia okiem fukała na każdego, kto jej się nie spodobał, a potem robiła co chciała. I teraz jej zachcianki ograniczały się do wyjść do miejsc podobnych do tego. Od roku nie wysyłała szalonych listów z treścią "W południe w Pradze, wieczorem nad Bałtykiem. Podobno na południu ciągle można zjeść lody o tej porze i się nie przeziębić!". Od dwóch miesięcy nie dostawała wybitnych roczników wina ani lakonicznych sów, które śmiały ją instruować co do tego, jak powinna rozegrać mecz. Od dwóch miesięcy nie kazała się tej osobie udławić własnymi słowami, choć dzień później wykorzystywała radę. Dwa miesiące udawała, że codzienność sprawia jej taką samą przyjemność jak wcześniej, choć można podejrzewać, że trwało to już odrobinę dłużej. Trzy lata temu złamano jej serce, którego przecież nie posiadała. Jakiś czas temu widziała szkolną miłostkę, która w końcu nie istniała, bo jej byt nigdy nie został określony i nazwany.
Wyparcie w końcu zdecydowało się zagrać ofensywnie i zaczęło odbijać te ataki. Wyszła tak daleko poza margines, że czuła coraz mniej powiązań z sensem, bo linie, które trzymały wszystko w ryzach pozostawały poza jej zasięgiem, a jej własny absurd zagradzał jej do nich drogę.
Była w rozsypce, z każdym dniem pogarszając swoją sytuację, myśląc, że ją leczy. Była jednym z większych głupców chodzących po tej ziemi. A mimo to w tym momencie bezpardonowo uważała, że jednego ma właśnie przed sobą. Nie widziała jej ani razu na oczy, choć nie można ufać jej wzrokowi, skoro tak często coś było tuż przed jej nosem, a ona nie była w stanie tego dostrzec. Już zdążyła ją ocenić. I powinna zostawić tą zatrzaśniętą szufladę, ale drążyła dalej, tak niepodobnie do siebie. Myśli wygodnie zmieniły cel, pozostawiając samą zainteresowaną w niewyobrażalnej euforii, którą spowodowała chwila spokoju. O ile nowa towarzyszka nie okaże się zbyt inwazyjna, oczywiście. Ale z tym sobie poradzi.
-To wiem.-powiedziała szybko, nie spuszczając z niej oka.-Pytam co. Jaka myśl. Dlaczego.-wytłumaczyła, machając dłonią wokół swojej głowy, jakby myśli z jej głowy eksplodowały i tego samego wymagała od dziewczyny, która zajęła miejsce na przeciwko niej.
Widziała, jak się miota, jak wzdryga pod najmniejszym dźwiękiem, jak chce, ale się boi i nie może znaleźć równowagi między jednym punktem, a drugim, w końcu je porzucając na rzecz rozproszenia. Chwilowo.
Wolny uśmiech wykwitł na jej twarzy, kiedy jej odpowiedziała. Jakby była kompletnie obłąkana. Bez celu. Dla samej potrzeby zrobienia czegoś, jakby coś ją męczyło, a nie była w stanie określić co. Zatrzymała kąciki ust, nie pozwalając im nagle opaść, kiedy zdała sobie sprawę z podobieństwa. Mina jej zesztywniała, spojrzenie stwardniało.
-Więc przed czym uciekasz? Co cię dopada jak stoisz w miejscu?-głos był cichszy niż powinien być, a wzrok sięgnął gdzieś ponad głową nieznajomej, jakby nie mogła na tą chwilę znieść jej widoku.
Zwróciła jej uwagę dopiero, kiedy zaczęła szurać meblem, a ona nie mogła powstrzymać cmoknięcia pełnego dezaprobaty i spojrzenia, które ściągało gromy z jasnego nieba. Zupełnie tak, jak na zewnątrz.
Zaskoczyła ją pytaniem. Prychnęła, jakby to było niedorzeczne.
-Przecież jestem sama.-burknęła, zakładając ręce na klatce piersiowej. Odchyliła się do tyłu, przyjmując mniej przystępną postawę, jakby chciała ją powstrzymać przed dalszą poufałością. Zmrużyła oczy, patrząc na nią hardo. Mierzyła atak.-A ty odnajdujesz otuchę w towarzystwie?-wróciła z wygodną pozycją, rozpierając się na blacie stołu.-Zajmuje to twoje myśli choć na chwilę?-kolejne pytanie bez kontekstu. Bo o jakich myślach mówiła? Dlaczego mówiła o otusze? Czyżby zobaczyła, by jej towarzyszka była smutna? Skąd takie wnioski? A może to kwestia pryzmatu? W końcu ciągle postrzegała świat tylko przez w ł a s n e okulary.
Więc uniosła raz jeszcze ocean do ust, upijając z niego kolejne mordercze krople, namiętnie wierząc, że wcale się nimi nie dławi, a ciało nie prosi o litość. Udawała, że nie widzi, jak jej skóra robi się bardziej przezroczysta, mniej sprężysta, jak pod oczami rysują się coraz większe koła, jak wzrok pozostaje coraz mniej bystry i zmęczony, jak ręce drżą, czasem niezdolne do utrzymania szklanki i tracą chwyt. Nie dostrzegała, że jej u l g a, to złudne wrażenie ukojenia, to tylko kolejne dobrze szyte kłamstwo, kompletnie go już nie rozpoznając w swoim wykonaniu. Gorszy nastrój, większa nerwowość i neurotyczność, głupia wrażliwość na światło, zaburzenia snu, brak apetytu i apatia to nie tylko efekty spożywanego alkoholu. Z chęcią zwalała winę na pewną osobę, choć jednocześnie odmawiała mu takiego wpływu na własne życie. Nie mogła się zdecydować na jedną wersję, nie wiedząc, która z nich jest bezpieczniejsza dla niej - to zagrożenie będzie kazać jej się trzymać od niego z daleka czy jednak przyznanie się do bliskości przyciągnie ją znowu do jego boku? A może lepiej zanegować wszystko i nie mieć odpowiedzi, mimo że zawsze je posiadała niezależnie od tematu?
Wszystko było wbrew niej. Zapętlało się nienawistnie, nie pozwalając jej tak po prostu odciąć oplatających ją sznurów ani sprawnie ich rozplątać ze supłów. Miotała się więc we frustracji i uczuciu zrezygnowania, wciskając sobie zawzięcie uśmiech na twarz. Mówiła sobie, że jest tak, jak zawsze. Była tą samą osobą. Codziennie wykonywała te same czynności. Wstawała rano, szła na trening, tam bez mrugnięcia okiem fukała na każdego, kto jej się nie spodobał, a potem robiła co chciała. I teraz jej zachcianki ograniczały się do wyjść do miejsc podobnych do tego. Od roku nie wysyłała szalonych listów z treścią "W południe w Pradze, wieczorem nad Bałtykiem. Podobno na południu ciągle można zjeść lody o tej porze i się nie przeziębić!". Od dwóch miesięcy nie dostawała wybitnych roczników wina ani lakonicznych sów, które śmiały ją instruować co do tego, jak powinna rozegrać mecz. Od dwóch miesięcy nie kazała się tej osobie udławić własnymi słowami, choć dzień później wykorzystywała radę. Dwa miesiące udawała, że codzienność sprawia jej taką samą przyjemność jak wcześniej, choć można podejrzewać, że trwało to już odrobinę dłużej. Trzy lata temu złamano jej serce, którego przecież nie posiadała. Jakiś czas temu widziała szkolną miłostkę, która w końcu nie istniała, bo jej byt nigdy nie został określony i nazwany.
Wyparcie w końcu zdecydowało się zagrać ofensywnie i zaczęło odbijać te ataki. Wyszła tak daleko poza margines, że czuła coraz mniej powiązań z sensem, bo linie, które trzymały wszystko w ryzach pozostawały poza jej zasięgiem, a jej własny absurd zagradzał jej do nich drogę.
Była w rozsypce, z każdym dniem pogarszając swoją sytuację, myśląc, że ją leczy. Była jednym z większych głupców chodzących po tej ziemi. A mimo to w tym momencie bezpardonowo uważała, że jednego ma właśnie przed sobą. Nie widziała jej ani razu na oczy, choć nie można ufać jej wzrokowi, skoro tak często coś było tuż przed jej nosem, a ona nie była w stanie tego dostrzec. Już zdążyła ją ocenić. I powinna zostawić tą zatrzaśniętą szufladę, ale drążyła dalej, tak niepodobnie do siebie. Myśli wygodnie zmieniły cel, pozostawiając samą zainteresowaną w niewyobrażalnej euforii, którą spowodowała chwila spokoju. O ile nowa towarzyszka nie okaże się zbyt inwazyjna, oczywiście. Ale z tym sobie poradzi.
-To wiem.-powiedziała szybko, nie spuszczając z niej oka.-Pytam co. Jaka myśl. Dlaczego.-wytłumaczyła, machając dłonią wokół swojej głowy, jakby myśli z jej głowy eksplodowały i tego samego wymagała od dziewczyny, która zajęła miejsce na przeciwko niej.
Widziała, jak się miota, jak wzdryga pod najmniejszym dźwiękiem, jak chce, ale się boi i nie może znaleźć równowagi między jednym punktem, a drugim, w końcu je porzucając na rzecz rozproszenia. Chwilowo.
Wolny uśmiech wykwitł na jej twarzy, kiedy jej odpowiedziała. Jakby była kompletnie obłąkana. Bez celu. Dla samej potrzeby zrobienia czegoś, jakby coś ją męczyło, a nie była w stanie określić co. Zatrzymała kąciki ust, nie pozwalając im nagle opaść, kiedy zdała sobie sprawę z podobieństwa. Mina jej zesztywniała, spojrzenie stwardniało.
-Więc przed czym uciekasz? Co cię dopada jak stoisz w miejscu?-głos był cichszy niż powinien być, a wzrok sięgnął gdzieś ponad głową nieznajomej, jakby nie mogła na tą chwilę znieść jej widoku.
Zwróciła jej uwagę dopiero, kiedy zaczęła szurać meblem, a ona nie mogła powstrzymać cmoknięcia pełnego dezaprobaty i spojrzenia, które ściągało gromy z jasnego nieba. Zupełnie tak, jak na zewnątrz.
Zaskoczyła ją pytaniem. Prychnęła, jakby to było niedorzeczne.
-Przecież jestem sama.-burknęła, zakładając ręce na klatce piersiowej. Odchyliła się do tyłu, przyjmując mniej przystępną postawę, jakby chciała ją powstrzymać przed dalszą poufałością. Zmrużyła oczy, patrząc na nią hardo. Mierzyła atak.-A ty odnajdujesz otuchę w towarzystwie?-wróciła z wygodną pozycją, rozpierając się na blacie stołu.-Zajmuje to twoje myśli choć na chwilę?-kolejne pytanie bez kontekstu. Bo o jakich myślach mówiła? Dlaczego mówiła o otusze? Czyżby zobaczyła, by jej towarzyszka była smutna? Skąd takie wnioski? A może to kwestia pryzmatu? W końcu ciągle postrzegała świat tylko przez w ł a s n e okulary.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
O nie. Z tym nie mogłam się zgodzić. Czas nie mijał wolno. Wręcz przeciwnie aż chciałoby się rzecz, że gnał jak szalony na łeb na szyję. Bo mam wrażenie że zaledwie wczoraj kończyłam Hogwart by wyruszyć w nowy nieznany świat dorosłego życia i dopiero po chwili spada na mnie świadomość, że Hogwart skończyłam już prawie dziesięć lat temu. Dni mijały jeden za drugim, szybko, nieprzerwanie, kompletnie nie bacząc na to, że ktoś z nas mógł nie chcieć przez nie gnać w tym samym tempie.
Ja jednak lubiłam ruch, poddawałam się mu. Czasem wręcz miałam wrażenie, że bez oparcia w mijanych minutach, godzinach i dniach już dawno spadłabym na dno mojej własnej w studni, w której pojęcie czasu jest tak abstrakcyjne, jak wyobrażenie mnie sobie w zwykłych włosach. W niej można było tylko siedzieć i czekać, żałośnie zerkając w górę na jasne niebo, które częstowało tych zasłużonych lekkim wiaterkiem, lub nieśmiałymi promieniami słońca. Ze studni nie było wyjścia. Przynajmniej z tej mojej. Mój umysł stworzył ją po to, by wrzucać mnie tam – do jedynego miejsca z którego nie potrafiłam uciec i do jedynego w którym nie umiałam się bronić przed natrętnymi myślami.
A później mi odpuszczał. Zabierał mnie z tej głębokiej, obudowanej kamieniem dziury na powierzchnie i na nowo pozwalał pławić się w luksusie jaki dawał świat. Jakby sprawdzając, czy wizyta kilka metrów pod ziemią nauczyła mnie czegoś, albo jakoś zmieniła. Chyba nigdy nic nie wskórała, skoro jakiś czas później znów lądowałam na samym dnie w mule i błocie bez wyjścia.
I wiedziałam, że jestem sama sobie winna. Za moje wahania nastrojów nie mogłam winić nikogo innego poza mną. Jak mogłabym, skoro nikt nie wiedział o huraganie, który panoszył się w moim wnętrzu i wprawiał każdy mój organ w drganie. A może strach to powodował? Może nie tylko drganie, ale i cały ten żywioł były jego zasługą. Rósł w siłę z każdym dniem. Ja zaś z każdym dniem ignorowałam go, zapominając, że problemy ignorowane wcale nie znikają, a wręcz przeciwnie – karmią się naszymi słabościami, by potem z jeszcze większą siłą wbić nas w ziemię.
A mnie miało co wbijać.
Właściwie niewiele się zmieniłam od czasów szkoły. Zewnętrznie przynajmniej. Zdobyłam doświadczenie zawodowe i zaczęłam pracę – jak przystało na porządnego dorosłego czarodzieja. Gubiłam wątki, jak zawsze. I stale coś robiłam – jakbym nie mogła usiedzieć w miejscu. A jednocześnie wewnątrz mnie rozprzestrzeniała się choroba, która zabierała radość, którą tak mocno chciałam złapać i wlać w moje serce. Z początku była niepozorna. Ba, niewidoczna nawet. By na koniec Hogwartu objawić się w postaci mary. Lubiłam ją w tamtym czasie, zabierała mnie na przygody i pokazywała rzeczy. Teraz jednak, uzbrojona w doświadczenie i wiedzę doskonale, że przekazując mi jakieś informacje korzystała z moich własnych zasobów przechowywanych w mózgu. Zaś przygody na które mnie ciągała nie były niczym innym jak wynikiem chorobliwej potrzeby zrobienia czegoś, głodu adrenaliny i, najzwyczajniej w świecie, głupoty. Znów się zaczęła pojawiać, jednak zmieniła się. Była natrętna i mało przyjemna. Ja zaś jej towarzystwa nie chciałam, głównie dlatego, ze tak mocno przypominała mi o chorobie, który trawił mój umysł – a przez to i całą mnie.
Kiedyś spytała mnie dlaczego nikomu o niej nie powiedziałam. A raczej sama siebie o to spytałam. Chyba po to, by znaleźć rzeczywistą, prawdziwą odpowiedź. I choć umysł nasuwał mi rozwiązanie, to jednak solennie odmawiałam uznania go za odpowiednie i dalej cierpliwie wmawiałam sobie, że tak jest najlepiej.
Marszczę na chwilę nos, gdy moja towarzyszka zadaje pytanie. Próbuję wrócić myślą do wspomnienia sprzed chwili, jakby próbując znaleźć moment i myśl, które powstrzymały mnie przed wyjściem. Znów jak żywo jestem w momencie w którym wstałam, postanawiając, że nie dam pomiatać sobą jakimś marnym lękom. Jak otwieram drzwi i jak robię krok, po którym, poza nieprzyjemnym wiatrem napiera na mnie natłok myśli. Złych. Przewidujących same złe zakończenia, które miałby nadejść po wykonaniu kolejnego kroku. Tak, jakby ten kolejny krok miał się okazać moją zgubą. Kompletnie irracjonalnych myśli, przy okazji. Wiem o tym, a jednak dalej nie potrafię się ruszyć.
-To nie myśl. – odpowiadam w końcu, głównie, żeby coś powiedzieć i dać sobie jeszcze chwilę na zastanowienie. – to bardziej uczucie: irracjonalny strach. – tłumaczę dalej chyba po raz pierwszy w życiu. Jednocześnie jakby też dokładnie zastanawiam się nad każdym słowem które wypowiadam, chcę, żeby odpowiednio oddało uczucie którego doznaję za każdym razem gdy mierzę się twarzą w twarz z bezkresem, albo burzą. –Ciężki do pokonania. – kończę wzruszając niemrawo ramionami.
Otwieram szeroko oczy na jej kolejne pytanie, bo mam wrażenie, że oblała mnie kubłem wody. A może bardziej, że przejrzała mnie na wylot. Ze zna każdą moją myśl – a co gorsze, każdą moją tajemnicę. Mrugam kilka razy jednocześnie besztając się w głowie. Nie było takiej opcji by ktoś mnie znał, by przejrzał na wylot. Nie pozwalałam na to. A jednak nie powstrzymało mnie to by po raz pierwszy przyznać się do Nits.
-Kroczę z demonem na ramieniu. – mówię smutno się uśmiechając, jednak nadal brzmi to jak myśl rzucona kompletnie bez ładu i składu, bo przecież nie o to pytała siedząca naprzeciw mnie kobieta. Pytała przed czym uciekam i co mnie dopada. A nie co siedzi na moim ramieniu. Jednak w moim odczuciu jest to odpowiedź trafna. Bo mam nadzieję, która z każdą chwilą jakby słabnie, że gdy zajmę swoje myśli i ciało, to mara do mi spokój.
Kręcę mocno głowa, jakbym za dużo entuzjazmu miała, albo jakbym chciała jak mocno muszę nią pokręcić by odpadła. Przecząco kręcę, gdy słyszę, że przecież nie jest sama. Nie o takie sama mi chodzi. I wiem, że mnie rozumie. Wiem, bo widzę to w jej pozie ciała która w jednej chwili zamyka się na całe otoczenie. Wiem, bo kolejne jej słowa nie są spowodowane niczym jak próbą odwrócenia uwagi – bardzo możliwe nawet, że nie mojej.
-Nie taką, jakiej potrzebuję. – odpowiadam jej na razie na drugie pytanie. Patrzę na nią uważnie przez chwilę i któryś raz z rzędu wzdrygam się, gdy błyskawica w towarzystwie grzmotu przecina niebo. – Kiedy wieczorem wszystkie głosy cichną. Kiedy zostajesz sama z sobą. Dobrze ci tak? Czy jednak doskwiera ci samotność, mimo tego, że na co dzień otaczają cię ludzie? Nie czujesz się o b c a dla nich? Na ile tak naprawdę można poznać drugiego człowieka? I czy od samego początku nie jesteśmy skazani by w samotności pokonywać wybraną nam już wcześniej ścieżkę? – rzucam w nią pytaniami. Jedno za drugim. Przerwy robię tylko po to, by wdech wziąć. Włosy mi migoczą i ostatecznie robią się granatowe na całej długości. Hardo patrzę jej w oczy, choć nie wiedzieć czemu mam większą ochotę płakać. Pękła mi gdzieś tama. A może przepełniona została i teraz po prostu wypływa z niej woda, a nikt nie jest w stanie jej zatrzymać.
Ja jednak lubiłam ruch, poddawałam się mu. Czasem wręcz miałam wrażenie, że bez oparcia w mijanych minutach, godzinach i dniach już dawno spadłabym na dno mojej własnej w studni, w której pojęcie czasu jest tak abstrakcyjne, jak wyobrażenie mnie sobie w zwykłych włosach. W niej można było tylko siedzieć i czekać, żałośnie zerkając w górę na jasne niebo, które częstowało tych zasłużonych lekkim wiaterkiem, lub nieśmiałymi promieniami słońca. Ze studni nie było wyjścia. Przynajmniej z tej mojej. Mój umysł stworzył ją po to, by wrzucać mnie tam – do jedynego miejsca z którego nie potrafiłam uciec i do jedynego w którym nie umiałam się bronić przed natrętnymi myślami.
A później mi odpuszczał. Zabierał mnie z tej głębokiej, obudowanej kamieniem dziury na powierzchnie i na nowo pozwalał pławić się w luksusie jaki dawał świat. Jakby sprawdzając, czy wizyta kilka metrów pod ziemią nauczyła mnie czegoś, albo jakoś zmieniła. Chyba nigdy nic nie wskórała, skoro jakiś czas później znów lądowałam na samym dnie w mule i błocie bez wyjścia.
I wiedziałam, że jestem sama sobie winna. Za moje wahania nastrojów nie mogłam winić nikogo innego poza mną. Jak mogłabym, skoro nikt nie wiedział o huraganie, który panoszył się w moim wnętrzu i wprawiał każdy mój organ w drganie. A może strach to powodował? Może nie tylko drganie, ale i cały ten żywioł były jego zasługą. Rósł w siłę z każdym dniem. Ja zaś z każdym dniem ignorowałam go, zapominając, że problemy ignorowane wcale nie znikają, a wręcz przeciwnie – karmią się naszymi słabościami, by potem z jeszcze większą siłą wbić nas w ziemię.
A mnie miało co wbijać.
Właściwie niewiele się zmieniłam od czasów szkoły. Zewnętrznie przynajmniej. Zdobyłam doświadczenie zawodowe i zaczęłam pracę – jak przystało na porządnego dorosłego czarodzieja. Gubiłam wątki, jak zawsze. I stale coś robiłam – jakbym nie mogła usiedzieć w miejscu. A jednocześnie wewnątrz mnie rozprzestrzeniała się choroba, która zabierała radość, którą tak mocno chciałam złapać i wlać w moje serce. Z początku była niepozorna. Ba, niewidoczna nawet. By na koniec Hogwartu objawić się w postaci mary. Lubiłam ją w tamtym czasie, zabierała mnie na przygody i pokazywała rzeczy. Teraz jednak, uzbrojona w doświadczenie i wiedzę doskonale, że przekazując mi jakieś informacje korzystała z moich własnych zasobów przechowywanych w mózgu. Zaś przygody na które mnie ciągała nie były niczym innym jak wynikiem chorobliwej potrzeby zrobienia czegoś, głodu adrenaliny i, najzwyczajniej w świecie, głupoty. Znów się zaczęła pojawiać, jednak zmieniła się. Była natrętna i mało przyjemna. Ja zaś jej towarzystwa nie chciałam, głównie dlatego, ze tak mocno przypominała mi o chorobie, który trawił mój umysł – a przez to i całą mnie.
Kiedyś spytała mnie dlaczego nikomu o niej nie powiedziałam. A raczej sama siebie o to spytałam. Chyba po to, by znaleźć rzeczywistą, prawdziwą odpowiedź. I choć umysł nasuwał mi rozwiązanie, to jednak solennie odmawiałam uznania go za odpowiednie i dalej cierpliwie wmawiałam sobie, że tak jest najlepiej.
Marszczę na chwilę nos, gdy moja towarzyszka zadaje pytanie. Próbuję wrócić myślą do wspomnienia sprzed chwili, jakby próbując znaleźć moment i myśl, które powstrzymały mnie przed wyjściem. Znów jak żywo jestem w momencie w którym wstałam, postanawiając, że nie dam pomiatać sobą jakimś marnym lękom. Jak otwieram drzwi i jak robię krok, po którym, poza nieprzyjemnym wiatrem napiera na mnie natłok myśli. Złych. Przewidujących same złe zakończenia, które miałby nadejść po wykonaniu kolejnego kroku. Tak, jakby ten kolejny krok miał się okazać moją zgubą. Kompletnie irracjonalnych myśli, przy okazji. Wiem o tym, a jednak dalej nie potrafię się ruszyć.
-To nie myśl. – odpowiadam w końcu, głównie, żeby coś powiedzieć i dać sobie jeszcze chwilę na zastanowienie. – to bardziej uczucie: irracjonalny strach. – tłumaczę dalej chyba po raz pierwszy w życiu. Jednocześnie jakby też dokładnie zastanawiam się nad każdym słowem które wypowiadam, chcę, żeby odpowiednio oddało uczucie którego doznaję za każdym razem gdy mierzę się twarzą w twarz z bezkresem, albo burzą. –Ciężki do pokonania. – kończę wzruszając niemrawo ramionami.
Otwieram szeroko oczy na jej kolejne pytanie, bo mam wrażenie, że oblała mnie kubłem wody. A może bardziej, że przejrzała mnie na wylot. Ze zna każdą moją myśl – a co gorsze, każdą moją tajemnicę. Mrugam kilka razy jednocześnie besztając się w głowie. Nie było takiej opcji by ktoś mnie znał, by przejrzał na wylot. Nie pozwalałam na to. A jednak nie powstrzymało mnie to by po raz pierwszy przyznać się do Nits.
-Kroczę z demonem na ramieniu. – mówię smutno się uśmiechając, jednak nadal brzmi to jak myśl rzucona kompletnie bez ładu i składu, bo przecież nie o to pytała siedząca naprzeciw mnie kobieta. Pytała przed czym uciekam i co mnie dopada. A nie co siedzi na moim ramieniu. Jednak w moim odczuciu jest to odpowiedź trafna. Bo mam nadzieję, która z każdą chwilą jakby słabnie, że gdy zajmę swoje myśli i ciało, to mara do mi spokój.
Kręcę mocno głowa, jakbym za dużo entuzjazmu miała, albo jakbym chciała jak mocno muszę nią pokręcić by odpadła. Przecząco kręcę, gdy słyszę, że przecież nie jest sama. Nie o takie sama mi chodzi. I wiem, że mnie rozumie. Wiem, bo widzę to w jej pozie ciała która w jednej chwili zamyka się na całe otoczenie. Wiem, bo kolejne jej słowa nie są spowodowane niczym jak próbą odwrócenia uwagi – bardzo możliwe nawet, że nie mojej.
-Nie taką, jakiej potrzebuję. – odpowiadam jej na razie na drugie pytanie. Patrzę na nią uważnie przez chwilę i któryś raz z rzędu wzdrygam się, gdy błyskawica w towarzystwie grzmotu przecina niebo. – Kiedy wieczorem wszystkie głosy cichną. Kiedy zostajesz sama z sobą. Dobrze ci tak? Czy jednak doskwiera ci samotność, mimo tego, że na co dzień otaczają cię ludzie? Nie czujesz się o b c a dla nich? Na ile tak naprawdę można poznać drugiego człowieka? I czy od samego początku nie jesteśmy skazani by w samotności pokonywać wybraną nam już wcześniej ścieżkę? – rzucam w nią pytaniami. Jedno za drugim. Przerwy robię tylko po to, by wdech wziąć. Włosy mi migoczą i ostatecznie robią się granatowe na całej długości. Hardo patrzę jej w oczy, choć nie wiedzieć czemu mam większą ochotę płakać. Pękła mi gdzieś tama. A może przepełniona została i teraz po prostu wypływa z niej woda, a nikt nie jest w stanie jej zatrzymać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Oczywiście, że miała rację. Selina Lovegood zawsze ją posiada. Czas mijał wolno, jeżeli spędza się go samotnie. Tak, by człowiek bardzo dobrze odczuł piętno, jakie na nim wypalał, te wszystkie emocje, które się wtedy czuło, ignorując gwar rozmów w pomieszczeniu, które dla niej było puste. Siedziała więc przy za dużym dla siebie stoliku, unosząc szklankę do ust - i była to jedyna czynność jakiej się oddawała, o ile nie wstawała po następną kolejkę. Nie wdawała się z nikim w rozmowę, nie szukała kontaktu, mimo że - o ironio - właśnie złamała tą zasadę. Czas umykał w końcu o wiele szybciej w towarzystwie, kiedy człowiek nie miał tyle godzin na kontemplację własnego, marnego jestestwa i dzielił uwagę na inną osobę. Ludzie szczęśliwi nie liczyli czasu. I to tylko dlatego, że mijał tak szybko, że nie byliby w stanie go chwycić w ręce.
I jej własne lata galopowały jak głupie. Marzenia o byciu kimś wielkim, ciężka praca, by tego dokonać, te wszystkie wczesne poranki, wyrzeczenia, pot i łzy, oglądanie meczów z ławki rezerwowych, małe i duże radości, zwycięstwa i porażki - zdawały się tak odległym wspomnieniem teraz, kiedy pogrążona była w marazmie. Teraz tygodnie mijały jej w uderzeniach serca. Jedno w listopadzie. Dwa w grudniu. Kolejne w styczniu, tak odległe od tej daty. Pomiędzy jedynie wstrzymywała oddech, nie żyjąc tak naprawdę. Trwała w zawieszeniu i ciągnęło się to wieczność.
Dziewczyna kompletnie nie spodziewała się powtórzenia przez nią pytania i nie odstąpienia od uzyskania odpowiedzi, a mimo to bierze sobie zadanie na poważnie i rozmyśla nad słowami, jakich powinna użyć. Palce Osy leniwie wybijają rytm na blacie, złudnie podobny do tego, który wystukuje deszcz zderzający się z przeszkodami za oknem.
Irracjonalny strach.
Selina wydała z siebie westchnienie, racząc ją nieco znużonym spojrzeniem.-Tylko s k ą d on się bierze?-dopytała, jakby wciąż nie uzyskała satysfakcji, mimo że jej kompanka przeżyła taki trud w dojściu do tej konkluzji. Interesowała ją istota, ten pierwiastek, który był przyczyną tego wszystkiego. Było jej to potrzebne. Ten rdzeń, który spowodował to pchnięcie klocków domino. Coś wytłumaczalnego, prostego, co dało się wyplenić niczym niepotrzebnego chwasta.
Uśmiech schodzi jej z twarzy i zmarszczka przeszywa czoło, kiedy jej nowa (nie)znajoma dzieli się z nią kolejną niekonkretną metaforą. Nie zrozumiała jej. Gdyby ten demon ją gonił, przylepił jej się do pleców, krył się w cieniach lub na nią wpadał... wtedy byłby sens uciekania. Ale jeśli on biegnie razem z nami, niesiemy go na swoim ciele? Czy to nie zachowanie szaleńca?
-Nie wystarczy, że go strzepniesz?-zapytała ze zwątpieniem, jakże rzeczowo na tak niedosłowne porównanie, momentalnie serwując jej oczywiste rozwiązanie. Przez jej twarz nawet nie przemknęło współczucie bądź cień zrozumienia na jej wyznanie. Smutny wyraz widziany przed sobą nie poruszył empatii. Jej automatyczną reakcją było usunięcie błędu, jakim był tok rozumowania. Sama nie dawała się wpychać ze schematy, a karała swoją rozmówczynię za brak trzymania się ram, które jej nałożyła, mimo że zadała dosyć otwarte pytania.
Lovegood wolała się bawić w interrogatora, niż być przez niego przesłuchiwanym. Nie reagowała na jej energiczne potrząsanie głową, które wyglądało, jakby metamorfolożka się chciała od much odgonić.
Rozluźnia się więc dopiero, kiedy druga kobieta otwiera usta, dzieląc się tą pesymistyczną myślą. Jej wyraz łagodnieje, jakby wieść o tym, że inna osoba też cierpi katusze była dla niej pocieszająca. Przestaje już zwracać uwagę na jej reakcje na szalejącą za oknem burzę, choć uważa je za niego rozpraszające. Prawie skinęła jej głową z zadowoleniem, ale wtedy znów zaczęła mówić. I skierowała je niechybnie w jej stronę, atakując pytaniami.
Zwężyła oczy, z każdym kolejnym zdaniem czując, jak wzbiera w niej gniew, a palce zaciskają się na podłokietnikach. W końcu jednak wniosła się na nich, pochylając się nad stołem, chcąc ją jak najszybciej uciszyć. Ręce rozłożyła po obu stronach blatu, a jej twarz nie wyrażała nic poza gniewem. Nie mogła jednak w ciągu tych chwil nie słyszeć tego, co mówi. I w końcu pokręciła głową z niedowierzaniem, by prychnąć śmiechem. I nagle jakby całe napięcie z niej uciekło. Na moment.
-Wieczorem głosy nie cichną.-uświadomiła ją, sycząc ze złością słowa.-One nabierają pełnoprawnego głosu, atakując cię, kiedy nie masz siły cię już bronić i nikogo już przy tobie nie ma.-zęby zacisnęły się mocno, nadając jej ostrego wyrazu twarzy. Wzrok skupiała na Tonks, nie mogąc wierzyć, że tego nie przeżyła lub nie rozumiała, zupełnie tak, jakby uważała, że jej własne doświadczenia są jedynym wykładnikiem prawdziwej samotności. Nie dostrzegła, że Justine mówi o sobie. Czuła się wywołana do odpowiedzi. I rzeczywistość w jej oczach przedstawiała się kompletnie inaczej.
Opadła z powrotem na krzesło, odwracając wzrok, jakby urażona. Nie odniosła się do reszty.
-Drugiego człowieka możesz poznać na tyle, na ile ci pozwoli.-powiedziała cicho, trawiąc jej rozmysły. Sama nie cierpiała niewiadomych, nie mogła tego tak zwyczajnie zostawić. Była rzeczowa.-Ścieżka zależy od nas, los to takie usprawiedliwienie dla słabych.-raz jeszcze pokazała cień rozbawienia, że ktoś wierzył w ten sztuczny twór, jakim były utkane wcześniej nici przeznaczenia.-Każdy ma swoją.-dodała ciszej, by dotknąć problemu, na jakim skupiła się w tej kwestii posiadaczka aktualnie-niebieskich włosów. I albo zrezygnuje ze swojej na rzecz czyjejś albo pozbawi kogoś tej drogi, albo musi iść sam. Prosta kalkulacja.
I jej własne lata galopowały jak głupie. Marzenia o byciu kimś wielkim, ciężka praca, by tego dokonać, te wszystkie wczesne poranki, wyrzeczenia, pot i łzy, oglądanie meczów z ławki rezerwowych, małe i duże radości, zwycięstwa i porażki - zdawały się tak odległym wspomnieniem teraz, kiedy pogrążona była w marazmie. Teraz tygodnie mijały jej w uderzeniach serca. Jedno w listopadzie. Dwa w grudniu. Kolejne w styczniu, tak odległe od tej daty. Pomiędzy jedynie wstrzymywała oddech, nie żyjąc tak naprawdę. Trwała w zawieszeniu i ciągnęło się to wieczność.
Dziewczyna kompletnie nie spodziewała się powtórzenia przez nią pytania i nie odstąpienia od uzyskania odpowiedzi, a mimo to bierze sobie zadanie na poważnie i rozmyśla nad słowami, jakich powinna użyć. Palce Osy leniwie wybijają rytm na blacie, złudnie podobny do tego, który wystukuje deszcz zderzający się z przeszkodami za oknem.
Irracjonalny strach.
Selina wydała z siebie westchnienie, racząc ją nieco znużonym spojrzeniem.-Tylko s k ą d on się bierze?-dopytała, jakby wciąż nie uzyskała satysfakcji, mimo że jej kompanka przeżyła taki trud w dojściu do tej konkluzji. Interesowała ją istota, ten pierwiastek, który był przyczyną tego wszystkiego. Było jej to potrzebne. Ten rdzeń, który spowodował to pchnięcie klocków domino. Coś wytłumaczalnego, prostego, co dało się wyplenić niczym niepotrzebnego chwasta.
Uśmiech schodzi jej z twarzy i zmarszczka przeszywa czoło, kiedy jej nowa (nie)znajoma dzieli się z nią kolejną niekonkretną metaforą. Nie zrozumiała jej. Gdyby ten demon ją gonił, przylepił jej się do pleców, krył się w cieniach lub na nią wpadał... wtedy byłby sens uciekania. Ale jeśli on biegnie razem z nami, niesiemy go na swoim ciele? Czy to nie zachowanie szaleńca?
-Nie wystarczy, że go strzepniesz?-zapytała ze zwątpieniem, jakże rzeczowo na tak niedosłowne porównanie, momentalnie serwując jej oczywiste rozwiązanie. Przez jej twarz nawet nie przemknęło współczucie bądź cień zrozumienia na jej wyznanie. Smutny wyraz widziany przed sobą nie poruszył empatii. Jej automatyczną reakcją było usunięcie błędu, jakim był tok rozumowania. Sama nie dawała się wpychać ze schematy, a karała swoją rozmówczynię za brak trzymania się ram, które jej nałożyła, mimo że zadała dosyć otwarte pytania.
Lovegood wolała się bawić w interrogatora, niż być przez niego przesłuchiwanym. Nie reagowała na jej energiczne potrząsanie głową, które wyglądało, jakby metamorfolożka się chciała od much odgonić.
Rozluźnia się więc dopiero, kiedy druga kobieta otwiera usta, dzieląc się tą pesymistyczną myślą. Jej wyraz łagodnieje, jakby wieść o tym, że inna osoba też cierpi katusze była dla niej pocieszająca. Przestaje już zwracać uwagę na jej reakcje na szalejącą za oknem burzę, choć uważa je za niego rozpraszające. Prawie skinęła jej głową z zadowoleniem, ale wtedy znów zaczęła mówić. I skierowała je niechybnie w jej stronę, atakując pytaniami.
Zwężyła oczy, z każdym kolejnym zdaniem czując, jak wzbiera w niej gniew, a palce zaciskają się na podłokietnikach. W końcu jednak wniosła się na nich, pochylając się nad stołem, chcąc ją jak najszybciej uciszyć. Ręce rozłożyła po obu stronach blatu, a jej twarz nie wyrażała nic poza gniewem. Nie mogła jednak w ciągu tych chwil nie słyszeć tego, co mówi. I w końcu pokręciła głową z niedowierzaniem, by prychnąć śmiechem. I nagle jakby całe napięcie z niej uciekło. Na moment.
-Wieczorem głosy nie cichną.-uświadomiła ją, sycząc ze złością słowa.-One nabierają pełnoprawnego głosu, atakując cię, kiedy nie masz siły cię już bronić i nikogo już przy tobie nie ma.-zęby zacisnęły się mocno, nadając jej ostrego wyrazu twarzy. Wzrok skupiała na Tonks, nie mogąc wierzyć, że tego nie przeżyła lub nie rozumiała, zupełnie tak, jakby uważała, że jej własne doświadczenia są jedynym wykładnikiem prawdziwej samotności. Nie dostrzegła, że Justine mówi o sobie. Czuła się wywołana do odpowiedzi. I rzeczywistość w jej oczach przedstawiała się kompletnie inaczej.
Opadła z powrotem na krzesło, odwracając wzrok, jakby urażona. Nie odniosła się do reszty.
-Drugiego człowieka możesz poznać na tyle, na ile ci pozwoli.-powiedziała cicho, trawiąc jej rozmysły. Sama nie cierpiała niewiadomych, nie mogła tego tak zwyczajnie zostawić. Była rzeczowa.-Ścieżka zależy od nas, los to takie usprawiedliwienie dla słabych.-raz jeszcze pokazała cień rozbawienia, że ktoś wierzył w ten sztuczny twór, jakim były utkane wcześniej nici przeznaczenia.-Każdy ma swoją.-dodała ciszej, by dotknąć problemu, na jakim skupiła się w tej kwestii posiadaczka aktualnie-niebieskich włosów. I albo zrezygnuje ze swojej na rzecz czyjejś albo pozbawi kogoś tej drogi, albo musi iść sam. Prosta kalkulacja.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie dało się być nieomylnym ciągle. Wszyscy byliśmy tylko ludźmi. A ponoć ludzką rzeczą było że się myliliśmy, potykaliśmy, upadaliśmy, tylko po to, by potem znów się podnieść, wstać i dalej kroczyć ścieżką zwaną życiem, nadal dzielnie unosząc nos ku górze, jakby tylko po to, by pokazać światu, że i tym razem nas nie złamał. Potem znów upadaliśmy. I powoli zbieraliśmy się z podłogi by ponownie pokonywać świat na dwóch dolnych kończynach. Aż do czasu aż coś znów brutalnie, bez ostrzeżenia, czy pytania o zdanie, nie wbiło nas w ziemię kolejny raz.
Chyba w każdym z nas było trochę Syzyfa, który to wtaczał kamień na górę za każdym razem gdy wielki okrągły głaz po raz kolejny z tej góry stoczył się na dno. Pozostawało tylko pytanie po którym razie nasze mięsnie odmówią? Ile upadków potrzeba by załamać naszą wolę walki? I czy z utraconą chęcią do mierzenia się ze światem nadal jesteśmy w stanie żyć, czy tylko wegetować.
A w tym wszystkim, w życiu rzecz jasna, kluczową rolę odgrywał czas. Bowiem każdy z nas miał jego określoną ilość. Wszechświat jednak lubił grać z nami w ciuciubabkę, ponieważ żaden z nas nie wiedział ile lat zostało dla nas przeznaczonych. Gdybyś wiedział że zginiesz jutro, gdzie najpierw skierowałbyś swoje kroki? Których słów wypowiedzianych w gniewie żałowałabyś najbardziej? Czy ścisnęłoby twoje serce z żalu na myśl o tych dniach i przygodach, których nie dane ci będzie skosztować? A może zrobiłeś wszystko tak jak chciałeś? Garściami biorąc od życia to co najlepsze. Chwytając dzień i nie zatrzymując się nawet na chwilę.
W mojej pracy spotykałam się ze śmiercią, zadawałam sobie codziennie te same pytania i choć starałam się wziąć jak najwięcej z tego co dawał mi świat, to jednocześnie wielu rzeczy nie byłam w stanie zrobić. Irytowało mnie niezmiernie, jednocześnie jednak wiedziałam że kolejna walka z samą sobą nie ma sensu. Do pewnych rzeczy musiałam dojrzeć, przenosić je w sobie i dopiero wtedy się nimi zająć.
Skąd się bierzesz strachu?-pytam więc siebie gdy siedząca naprzeciw mnie kobieta precyzuje pytanie. Marszczę nos nasłuchując odgłosów w środku mnie, ale jak na złość, dzisiaj postanawiają milczeć. Wredne, okrutnie drwiące sobie ze mnie, głosy w mojej głowie. Nawet Nits siedzi nadzwyczaj cicho co jest do niej bardziej niż niepodobne. Jak zwykle wychodzi na to, że gdy chcę by się któryś odezwał wszystkie zgodnie milczą, a ja nie potrafię znaleźć odpowiedzi.
Boję się. To wiem. To irracjonalny strach – wizje które pojawiają się w mojej głowie są wręcz nierealne, albo też mało prawdopodobne. To też wiem. Ale skąd się on bierze? Co sprawia, że tak mocno przeraza mnie bezkres, świadomość tego, że tak naprawdę nic nie znaczymy dla wszechświata? Tego nie wiem? Dlaczego wzdrygam się przy każdym grzmocie, a jednak nie potrafię nie spojrzeć na błyskawicę która rozdziera niebo? Tak, tego też nie wiem. Jak pojawiła się moja mara? Co było przyczyną jej powstania?
W tej krótkiej chwili dochodzę do wniosku, że mam więcej pytań, niż odpowiedzi i bardzo mi to nie odpowiada. Lubię wiedzieć. Sam fakt poszukiwania odpowiedzi zdaje się ciekawy. Jednak nie w tym konkretnym przypadku, gdy dotyczy on właśnie mnie. Bo czyż nie oznacza to po prostu tyle, że sama siebie nie znam – i co gorsza – nie rozumiem?
Cisza między nami przeciąga się, a ja naprawdę nie mam odpowiedzi na zadane przez nią pytanie. Mam wrażenie że patrząc na moje czoło wręcz można dostrzec trybiki, które w ruch wprawiają machinę jaką jest mój mózg. Zębatki rozpędzają się nawzajem, jednak wszystko zaczyna grać za mocno, za szybko, gdzieś leci iskra, skądś zaczyna się dymić, a ja nagle czuję jak mocny, bolesny impuls przebiega mi przez głowę.
Krzywię się na chwilę zamykając oczy. Potem wzdycham, bo nic innego mi już nie pozostaje. Naprawdę mocno chce jej odpowiedź, ale nie mam jak. Nie mam czym.
-Gdyby udało mi się znaleźć odpowiedź na to pytanie, pewnie skuteczniej mogłabym walczyć z własnymi fobami. – stwierdzam w końcu na powrót otwierając oczy. Nie ma sensu ponownie dziś próbować. Odpowiedź jest schowana. Zamglona. Gdzieś tam dryfuje pośrodku mnie, a jednak nie mogę dotrzeć do jej sedna. Może kiedy indziej. Może któregoś dnia spłynie na mnie i będę wiedzieć. Doznam uczucia, że wiedziałam od zawsze, tylko nie mogłam jej znaleźć. -Wiem że jest blisko. Odpowiedź w sensie. – tłumaczę unoszę brodę z dłoni. Je prostuje na stole i patrzę na nie przez chwilę. – Jednak nie mogę do niej dosięgnąć. – przyznaję zapadając się lekko w sobie. Bardzo przeszkadza mi ten fakt. Za każdym razem gdy sięgam po odpowiedź, mam wrażenie, że zaraz ją znajdę. Opuszkami palców już jej dotykam. Jednak nigdy nie łapię jej w całości. Wymyka mi się, oddalając się znów o parę centymetrów.
Kręcę wolno przecząco głową na jej kolejne pytanie. Z rozmysłem, jakbym podczas tego kręcenia jeszcze wertowała w pamięci czy próbowałam strzepnąć kiedyś tego demona, co to tak mnie towarzyszy. I wiem, że tak. Nie raz nawet. Jednak zawsze bezskutecznie.
-Mocno wpił się w moje ramię. – tłumaczę więc unosząc dłoń i przeczesując sobie nią włosy. Grzmot znów rozbrzmiewa, ale jakby pochłonięta własnymi myślami tym razem go nie zauważam. Nie raz próbowałam się pozbyć Nits. Samodzielnie oczywiście, na własną rękę. Na próżno jednak, bo żadna z moich prób nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. – Nie jestem pewna, czy sama sobie z nim poradzę. – dodaję jeszcze po raz pierwszy przyznając się komuś, że mam problem z którym nie umiem sobie poradzić. Komuś kogo nie znam. Komuś kto nic dla mnie nie znaczy. Lżej mi trochę. Jednak nadal nie rozumiem czemu mówię to jej, a nie komuś bliskiemu. Jednej z tych osób, którym szczerze na mnie zależy. Dlaczego wolę zdradzać swoje sekrety przypadkowo napotkanej kobiecie, niż osobą, które znają mnie od lat? Jednak jest coś w niej. Jest inna, a jednocześnie jakby podobna.
Mrugam kilka razy jakby wyrwana z letargu w który wpadłam gdy wyrzucałam z siebie kolejne pytania do samej siebie właściwie. A może nie tyle do siebie, czy do wszystkich. Do każdej jednej osoby chodzącej po świecie, potrzebowałam potwierdzenia. Zrozumienia. Przyznania, że ktoś też tak ma. Ale chyba rozzłościłam swoją rozmówczynię. Oczy jej się zwęziły, a nim zdążyłam się ruszyć choćby o milimetr ona zawisa nade mną. Nie ruszam się. Jest coś obezwładniające w wzroku, którym na mnie patrzy. Nawet nie wiem kiedy wstrzymuję oddech. Nawet nie mrugam. Zaskoczona, ale jednocześnie urzeczona gniewem który zdawać by się mogło miał moc, by górę na pół rozłupać. A potem kręci głową i śmieje się.
Nic z tego nie rozumiem.
Póki nie zaczyna mówić. Bardziej wypluwa niż wymawia słowa, ale może to tylko moje odczucia. Ale do mnie dociera tylko jedno. Nie boję się jej. Nie boję, bo ją rozumiem. Nie mówiłam o głosach w głowie – one nigdy nie milkły. Mówiłam o zgiełku towarzyszącemu dniu, który przewrotnie wygłuszał nasze myśli. Ale ona zrozumiała. Zrozumiała to tak, jak nawet nie spodziewałam się, że rozumie.
Mam ochotę podskoczyć z radości. Na stół nawet wskoczyć. Na chwilę tylko. By zaraz potem uświadomić sobie, że jednak nie jest to powód do radości. Bo jednak chyba wolałabym sama cierpieć. Sama przechodzić przez katusze niż wiedzieć, że i inny walczą ze swoimi myślami.
-Wiem. – mówię więc tylko. Nic więcej poza tymi czteroma krótkimi literami zbitymi w jedno słowo. A jednak brzmi to jak odpowiedź pełna, do granic możliwości wyczerpująca temat.
Moja towarzyska opada na krzesło i odwraca urażona głowę. Uraziłam ją. Czuję, że to gradem pytań które niekontrolowanie wyrzuciłam z siebie jednak nic w tym kierunku nie mogę zrobić. Nie muszę jak się okazuje, bo po chwili odpowiada mi znów, pomijając kilka, jak mniemam, niewygodnych dla niej.
-Ścieżka może i zależy od nas. – przyznaję jej racje. Ma ją. Nie poruszam jednak kwestii wędrowania po niej w samotności. Chcę żeby została. Lubię ją, choć mam przeciwnie wrażenie że moja osoba budzi w niej sprzeczne emocje. Z jednej strony jakby wręcz nie życzy sobie mojego towarzystwa, bawię ją i męczą, zaś z drugiej zdaje mi się, że i ona mocno potrzebuje tego dziwnego czegoś, do czego dochodzi właśnie między nami.
Podciągam jedną nogę na krzesło, plecami opieram się o oparcie, a brodę układam na kolanie. Przez chwile obie milczymy.
-Męczy mnie ta gra pozorów, w której biorę udział. – zabieram głos ponownie. Już tyle jej powiedziałam, co stoi na przeszkodzie, by powiedzieć jej więcej? – Trzymam karty w dłoni dbając, by nikt ich nie podejrzał. Na stole kładę tylko te co chce. A jednocześnie nie chce już grać. Mam ochotę rzucić je wszystkie na stół. Nie pozwala mi świadomość, że mogę zostać z niczym. – spoglądam w okno, przez chwilę obserwuje kroplę, która spływa po szybie, potem spojrzeniem znów wracam do niej. – Rozumiesz? – pytam, w środku wręcz zamierając w oczekiwaniu na jej odpowiedź.
Chyba w każdym z nas było trochę Syzyfa, który to wtaczał kamień na górę za każdym razem gdy wielki okrągły głaz po raz kolejny z tej góry stoczył się na dno. Pozostawało tylko pytanie po którym razie nasze mięsnie odmówią? Ile upadków potrzeba by załamać naszą wolę walki? I czy z utraconą chęcią do mierzenia się ze światem nadal jesteśmy w stanie żyć, czy tylko wegetować.
A w tym wszystkim, w życiu rzecz jasna, kluczową rolę odgrywał czas. Bowiem każdy z nas miał jego określoną ilość. Wszechświat jednak lubił grać z nami w ciuciubabkę, ponieważ żaden z nas nie wiedział ile lat zostało dla nas przeznaczonych. Gdybyś wiedział że zginiesz jutro, gdzie najpierw skierowałbyś swoje kroki? Których słów wypowiedzianych w gniewie żałowałabyś najbardziej? Czy ścisnęłoby twoje serce z żalu na myśl o tych dniach i przygodach, których nie dane ci będzie skosztować? A może zrobiłeś wszystko tak jak chciałeś? Garściami biorąc od życia to co najlepsze. Chwytając dzień i nie zatrzymując się nawet na chwilę.
W mojej pracy spotykałam się ze śmiercią, zadawałam sobie codziennie te same pytania i choć starałam się wziąć jak najwięcej z tego co dawał mi świat, to jednocześnie wielu rzeczy nie byłam w stanie zrobić. Irytowało mnie niezmiernie, jednocześnie jednak wiedziałam że kolejna walka z samą sobą nie ma sensu. Do pewnych rzeczy musiałam dojrzeć, przenosić je w sobie i dopiero wtedy się nimi zająć.
Skąd się bierzesz strachu?-pytam więc siebie gdy siedząca naprzeciw mnie kobieta precyzuje pytanie. Marszczę nos nasłuchując odgłosów w środku mnie, ale jak na złość, dzisiaj postanawiają milczeć. Wredne, okrutnie drwiące sobie ze mnie, głosy w mojej głowie. Nawet Nits siedzi nadzwyczaj cicho co jest do niej bardziej niż niepodobne. Jak zwykle wychodzi na to, że gdy chcę by się któryś odezwał wszystkie zgodnie milczą, a ja nie potrafię znaleźć odpowiedzi.
Boję się. To wiem. To irracjonalny strach – wizje które pojawiają się w mojej głowie są wręcz nierealne, albo też mało prawdopodobne. To też wiem. Ale skąd się on bierze? Co sprawia, że tak mocno przeraza mnie bezkres, świadomość tego, że tak naprawdę nic nie znaczymy dla wszechświata? Tego nie wiem? Dlaczego wzdrygam się przy każdym grzmocie, a jednak nie potrafię nie spojrzeć na błyskawicę która rozdziera niebo? Tak, tego też nie wiem. Jak pojawiła się moja mara? Co było przyczyną jej powstania?
W tej krótkiej chwili dochodzę do wniosku, że mam więcej pytań, niż odpowiedzi i bardzo mi to nie odpowiada. Lubię wiedzieć. Sam fakt poszukiwania odpowiedzi zdaje się ciekawy. Jednak nie w tym konkretnym przypadku, gdy dotyczy on właśnie mnie. Bo czyż nie oznacza to po prostu tyle, że sama siebie nie znam – i co gorsza – nie rozumiem?
Cisza między nami przeciąga się, a ja naprawdę nie mam odpowiedzi na zadane przez nią pytanie. Mam wrażenie że patrząc na moje czoło wręcz można dostrzec trybiki, które w ruch wprawiają machinę jaką jest mój mózg. Zębatki rozpędzają się nawzajem, jednak wszystko zaczyna grać za mocno, za szybko, gdzieś leci iskra, skądś zaczyna się dymić, a ja nagle czuję jak mocny, bolesny impuls przebiega mi przez głowę.
Krzywię się na chwilę zamykając oczy. Potem wzdycham, bo nic innego mi już nie pozostaje. Naprawdę mocno chce jej odpowiedź, ale nie mam jak. Nie mam czym.
-Gdyby udało mi się znaleźć odpowiedź na to pytanie, pewnie skuteczniej mogłabym walczyć z własnymi fobami. – stwierdzam w końcu na powrót otwierając oczy. Nie ma sensu ponownie dziś próbować. Odpowiedź jest schowana. Zamglona. Gdzieś tam dryfuje pośrodku mnie, a jednak nie mogę dotrzeć do jej sedna. Może kiedy indziej. Może któregoś dnia spłynie na mnie i będę wiedzieć. Doznam uczucia, że wiedziałam od zawsze, tylko nie mogłam jej znaleźć. -Wiem że jest blisko. Odpowiedź w sensie. – tłumaczę unoszę brodę z dłoni. Je prostuje na stole i patrzę na nie przez chwilę. – Jednak nie mogę do niej dosięgnąć. – przyznaję zapadając się lekko w sobie. Bardzo przeszkadza mi ten fakt. Za każdym razem gdy sięgam po odpowiedź, mam wrażenie, że zaraz ją znajdę. Opuszkami palców już jej dotykam. Jednak nigdy nie łapię jej w całości. Wymyka mi się, oddalając się znów o parę centymetrów.
Kręcę wolno przecząco głową na jej kolejne pytanie. Z rozmysłem, jakbym podczas tego kręcenia jeszcze wertowała w pamięci czy próbowałam strzepnąć kiedyś tego demona, co to tak mnie towarzyszy. I wiem, że tak. Nie raz nawet. Jednak zawsze bezskutecznie.
-Mocno wpił się w moje ramię. – tłumaczę więc unosząc dłoń i przeczesując sobie nią włosy. Grzmot znów rozbrzmiewa, ale jakby pochłonięta własnymi myślami tym razem go nie zauważam. Nie raz próbowałam się pozbyć Nits. Samodzielnie oczywiście, na własną rękę. Na próżno jednak, bo żadna z moich prób nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. – Nie jestem pewna, czy sama sobie z nim poradzę. – dodaję jeszcze po raz pierwszy przyznając się komuś, że mam problem z którym nie umiem sobie poradzić. Komuś kogo nie znam. Komuś kto nic dla mnie nie znaczy. Lżej mi trochę. Jednak nadal nie rozumiem czemu mówię to jej, a nie komuś bliskiemu. Jednej z tych osób, którym szczerze na mnie zależy. Dlaczego wolę zdradzać swoje sekrety przypadkowo napotkanej kobiecie, niż osobą, które znają mnie od lat? Jednak jest coś w niej. Jest inna, a jednocześnie jakby podobna.
Mrugam kilka razy jakby wyrwana z letargu w który wpadłam gdy wyrzucałam z siebie kolejne pytania do samej siebie właściwie. A może nie tyle do siebie, czy do wszystkich. Do każdej jednej osoby chodzącej po świecie, potrzebowałam potwierdzenia. Zrozumienia. Przyznania, że ktoś też tak ma. Ale chyba rozzłościłam swoją rozmówczynię. Oczy jej się zwęziły, a nim zdążyłam się ruszyć choćby o milimetr ona zawisa nade mną. Nie ruszam się. Jest coś obezwładniające w wzroku, którym na mnie patrzy. Nawet nie wiem kiedy wstrzymuję oddech. Nawet nie mrugam. Zaskoczona, ale jednocześnie urzeczona gniewem który zdawać by się mogło miał moc, by górę na pół rozłupać. A potem kręci głową i śmieje się.
Nic z tego nie rozumiem.
Póki nie zaczyna mówić. Bardziej wypluwa niż wymawia słowa, ale może to tylko moje odczucia. Ale do mnie dociera tylko jedno. Nie boję się jej. Nie boję, bo ją rozumiem. Nie mówiłam o głosach w głowie – one nigdy nie milkły. Mówiłam o zgiełku towarzyszącemu dniu, który przewrotnie wygłuszał nasze myśli. Ale ona zrozumiała. Zrozumiała to tak, jak nawet nie spodziewałam się, że rozumie.
Mam ochotę podskoczyć z radości. Na stół nawet wskoczyć. Na chwilę tylko. By zaraz potem uświadomić sobie, że jednak nie jest to powód do radości. Bo jednak chyba wolałabym sama cierpieć. Sama przechodzić przez katusze niż wiedzieć, że i inny walczą ze swoimi myślami.
-Wiem. – mówię więc tylko. Nic więcej poza tymi czteroma krótkimi literami zbitymi w jedno słowo. A jednak brzmi to jak odpowiedź pełna, do granic możliwości wyczerpująca temat.
Moja towarzyska opada na krzesło i odwraca urażona głowę. Uraziłam ją. Czuję, że to gradem pytań które niekontrolowanie wyrzuciłam z siebie jednak nic w tym kierunku nie mogę zrobić. Nie muszę jak się okazuje, bo po chwili odpowiada mi znów, pomijając kilka, jak mniemam, niewygodnych dla niej.
-Ścieżka może i zależy od nas. – przyznaję jej racje. Ma ją. Nie poruszam jednak kwestii wędrowania po niej w samotności. Chcę żeby została. Lubię ją, choć mam przeciwnie wrażenie że moja osoba budzi w niej sprzeczne emocje. Z jednej strony jakby wręcz nie życzy sobie mojego towarzystwa, bawię ją i męczą, zaś z drugiej zdaje mi się, że i ona mocno potrzebuje tego dziwnego czegoś, do czego dochodzi właśnie między nami.
Podciągam jedną nogę na krzesło, plecami opieram się o oparcie, a brodę układam na kolanie. Przez chwile obie milczymy.
-Męczy mnie ta gra pozorów, w której biorę udział. – zabieram głos ponownie. Już tyle jej powiedziałam, co stoi na przeszkodzie, by powiedzieć jej więcej? – Trzymam karty w dłoni dbając, by nikt ich nie podejrzał. Na stole kładę tylko te co chce. A jednocześnie nie chce już grać. Mam ochotę rzucić je wszystkie na stół. Nie pozwala mi świadomość, że mogę zostać z niczym. – spoglądam w okno, przez chwilę obserwuje kroplę, która spływa po szybie, potem spojrzeniem znów wracam do niej. – Rozumiesz? – pytam, w środku wręcz zamierając w oczekiwaniu na jej odpowiedź.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Jak można było podważać swoje przekonanie o słuszności? Jeżeli nie było się czegoś pewny, jak można było wykonać krok, skoro znało się konsekwencje własnych działań? Jak podjąć ryzyko? Czy ktokolwiek dawał radę temu ciężarowi odpowiedzialnością z pełną jego świadomością? Więc: jak mógł ze sobą żyć? Bo gdyby Selina Lovegood dała wątpliwości wedrzeć się do jej umysłu, gdyby zasiała tam swoje ziarna i zaczęła rosnąć, pożywiając się każdą sekundą jej życia, najmniejszym dylematem, tycim konfliktem, by w końcu zacząć kaleczyć ciało od środka, gdy rozrosło się do niebotycznych rozmiarów, kłując za każdym razem, kiedy stawała na rozstaju dróg. A przecież napotykała je cały czas. Więc jeśli tylko straciłaby domniemaną nieomylność, zatraciłaby się w obłędzie percepcji, które mogłaby dowolnie przystawiać do oczu jak kolejne maski, nie wiedząc którą wybrać, byleby tylko narobić jak najmniej szkody. Bo jeśli choć ułamek konsekwencji swych akcji dochodziłby do jej sumienia, zaczęłoby ono się powiększać, uwaga i spostrzegawczość rosnąć. Uczyłaby się jak stawać się wiatrem. A w końcu jak zamierać, by nikt nie odczuł jej obecności. Bo jak mogłaby ze sobą żyć z tą całą wiedzą?
Więc jedynym wyjściem było zakopanie jej bardzo głęboko. I wybranie ścieżki, która chroniła ją przed szkodliwością tych wszystkich wydarzeń. Pozorna niewrażliwość miała chronić kruche wnętrze, które tak łatwo naginało się pod najmniejszym wgnieceniem powierzchni, która kryła je przed światem. Ale pozostawało szczelne. I niedostępne. A ona była bezpieczna.
I porażki nie miały znaczenia. Nie były dostrzegane. Omijała je wygodnie szerokim łukiem, zganiała na karb innych osób, przeinaczała je na swoją modłę - sposobów miała mnóstwo, a aktualnie robiła to tak płynnie, że nawet nie zauważała tego procesu. Mimo to ciągle na jej twarzy ujawniały się negatywne emocje, jednak z jakiegoś powodu swojego niezadowolenia nie uważała za przejaw braku wygranej. Samą kwestię szczęścia pozostawiała raczej niewyjaśnioną, nie rozważając jego kwintesencji. Jej radość i beztroska rzadko się ostatnio przejawiały w jej życiu, jakby element, który był zapalnikiem kompletnie zniknął, a nieużywane obszary wolno zanikały. Nie pamiętała kiedy ostatni raz śmiała się tak, by uważała, że rozgrzała już wystarczająco mięśnie brzucha i nie potrzebuje treningu albo by policzki ją aż bolały od ciągłego rozszerzania kącików ust na boki. Kiedy w jej śmiechu było słychać coś poza pogardą?
Nie pytała jednak gdzie się podziała jej wesołość. To było jedno z tych niewygodnych zapytań, na które wolała nie znać odpowiedzi. Głównie dlatego, że ją już miała w swojej głowie, ale musiałaby uruchomić cały proces nazywający się: przyznanie do błędu, który następnie musiałby ruszyć niedotykane rejony naprawiania i zapobiegania, do których dostanie się było praktycznie niemożliwe. Dlatego lepiej było odpuścić. Choć nie. Odpowiednie słowo to w y g o d n i e j, mimo że coś irytująco uwierało ją w mostku. Mogła jednak z tym żyć, nawet jeśli miałaby nie pociągnąć tak na długą metę. Chodziło o teraz. Przynajmniej na razie.
Ludzkie życie było zbyt kruche i krótkie, by je rozważać. Sens ludzkiej egzystencji? Nie, to było zbyt przytłaczające i przyziemne. Żaden Lovegood nie zastanawiał się nad takimi sprawami, było to bez żadnej wartości. Liczyły się tylko procesy, wiedza i płynność. I Selina Lovegood brała sobie do serca rodzinne wartości. Właśnie przelewała alkohol do szklanki, dbając o to, by była stale pełna. Co za optymistka, czyż nie?! Zaskakująco, jest pochłonięta swoim zadaniem. Prawie nie zauważa rosnącej przerwy między zadanym przez nią pytaniem, a brakiem odpowiedzi. Jest zadziwiająco pogodna, kiedy przygląda się brunatnej cieczy.
Naiwność Justine wprowadza blondynkę jednocześnie w zaskoczenie jak i skrzyżowanie rozbawienia z jakimś pobłażliwym rozczuleniem. Wygina usta w uśmiechu, unosząc szkło do buzi, by zamoczyć w płynie wargi. Daje sobie chwilę na poczucie ostrego smaku na języku. Zadziwiająco, lubi to uczucie.
-To chyba dosyć proste?-w końcu się odezwała, nie kryjąc sceptycyzmu.-Coś się musiało wydarzyć.-stwierdziła najoczywistszą prawdę, unosząc brwi do góry, jak mogła się nad tym w ogóle zastanawiać.-Albo jesteś szalona.-dodała zaraz, wzruszając ramionami. Bo wyzywanie szalonych ludzi od obłąkanych jest definitywnie perfekcyjnym pomysłem.
Tak łatwo było jej bez najmniejszego wzruszenia patrzeć na czyiś strach. W ogóle cała koncepcja bojaźni wydawała jej się śmieszna. A to dosyć zabawne, bo to właśnie ona bała się cały czas. Odpychała to od siebie, ale małe sygnały, przesłanki sugerowały, że to ciągle w niej siedziało - było widoczne w jej chimerycznej neurotyczności. Najmniejszy impuls wystarczył, by napinała całe ciało w gotowości. Nieustraszona Selina Lovegood. Żałośniejsza od dziewczyny, która bała się niegroźnej burzy. Od jej naiwności, od tego przekonania, że wszystko da się naprawić... jeżeli tylko się chciało.
-To na Merlina uciekasz, skoro od niego się nie uwolnisz w ten sposób?-spojrzała na nią jak na wariatkę. Nie dlatego, że miała demona na ramieniu, ale dlatego, że podejmowała złe kroki zaradcze. Kompletnie nielogiczne. Nieważne, że rozmawiały o jakimś mugolskim, szalonym, niestworzonym tworze.-Bez sensu.-obruszyła się dodatkowo. Jak można było być tak nieracjonalnym?
Ona nie rzucała propozycjami pomocy czy też możliwymi rozwiązaniami. Nie wyciągała ręki. Brała z rozmowy to, czego potrzebowała, przypadkiem dając rozmówcy natchnienie na jakąś ideę.
Była kompletnie zaabsorbowana swoim monologiem. Miała wrażenie, jakby zrzuciła coś z ciężkiego z klatki i nagle poczuła się dziwnie pusto. Lekko. I prawie przepełniła ją ulga, ale jednak ciągle coś gryzło ją z tyłu głowy. Nie była wcale spokojna. Wściekła jak osa, która ugryzła po raz pierwszy i poczuła się po tym odrobinę lepiej. Ale nieznacznie.
Odpowiedź drugiej kobiety nieco ją wybiło z rytmu. Zaskoczyła ją. Nie spodziewała się tonu, który usłyszała. Ani tym bardziej wrażenia, jaki on po sobie zostawił. Wszystko na moment przycichło. Złagodniała na krótką chwilę. Ale zaraz przypomniała sobie o tym, jak niewygodne były te pytania i ile kart odkryła za jednym zamachem. Zacisnęła usta, wracając do swojej urażonej pozy.
Jej kolejna wypowiedź każe jej odwrócić wzrok od obserwowania jak krople deszczu rozbijają się o taflę kałuż. Była zszokowana. Zastanawiała się kiedy usłyszała jej myśli. Miała ochotę odskoczyć, nie do końca wiedząc jak mogła tak delikatnie wedrzeć się do jej umysłu i zobaczyć to wszystko. Bo jak to inaczej wytłumaczyć?! Dlaczego poruszała tematy, które chwilę temu siedziały jej w głowie?!
-Karty nigdy nie wracają takie same. Nigdy nie wiesz co dostaniesz z powrotem, a co nigdy do ciebie nie wróci.-powiedziała w końcu gorzko, krzywiąc się. Na jej pytanie pokręciła jednak głową, nie mówiąc nic więcej. Była zagubiona w tej grze. I to była najszczersza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiła. Dlatego chwilę potem prychnęła, bo to uczucie nagości było już drażniące. Musiała okryć się choć drwiną.-A ty w co konkretnie pogrywasz, co?-zagadnęła ostrzej, patrząc na nią uważnie.
Więc jedynym wyjściem było zakopanie jej bardzo głęboko. I wybranie ścieżki, która chroniła ją przed szkodliwością tych wszystkich wydarzeń. Pozorna niewrażliwość miała chronić kruche wnętrze, które tak łatwo naginało się pod najmniejszym wgnieceniem powierzchni, która kryła je przed światem. Ale pozostawało szczelne. I niedostępne. A ona była bezpieczna.
I porażki nie miały znaczenia. Nie były dostrzegane. Omijała je wygodnie szerokim łukiem, zganiała na karb innych osób, przeinaczała je na swoją modłę - sposobów miała mnóstwo, a aktualnie robiła to tak płynnie, że nawet nie zauważała tego procesu. Mimo to ciągle na jej twarzy ujawniały się negatywne emocje, jednak z jakiegoś powodu swojego niezadowolenia nie uważała za przejaw braku wygranej. Samą kwestię szczęścia pozostawiała raczej niewyjaśnioną, nie rozważając jego kwintesencji. Jej radość i beztroska rzadko się ostatnio przejawiały w jej życiu, jakby element, który był zapalnikiem kompletnie zniknął, a nieużywane obszary wolno zanikały. Nie pamiętała kiedy ostatni raz śmiała się tak, by uważała, że rozgrzała już wystarczająco mięśnie brzucha i nie potrzebuje treningu albo by policzki ją aż bolały od ciągłego rozszerzania kącików ust na boki. Kiedy w jej śmiechu było słychać coś poza pogardą?
Nie pytała jednak gdzie się podziała jej wesołość. To było jedno z tych niewygodnych zapytań, na które wolała nie znać odpowiedzi. Głównie dlatego, że ją już miała w swojej głowie, ale musiałaby uruchomić cały proces nazywający się: przyznanie do błędu, który następnie musiałby ruszyć niedotykane rejony naprawiania i zapobiegania, do których dostanie się było praktycznie niemożliwe. Dlatego lepiej było odpuścić. Choć nie. Odpowiednie słowo to w y g o d n i e j, mimo że coś irytująco uwierało ją w mostku. Mogła jednak z tym żyć, nawet jeśli miałaby nie pociągnąć tak na długą metę. Chodziło o teraz. Przynajmniej na razie.
Ludzkie życie było zbyt kruche i krótkie, by je rozważać. Sens ludzkiej egzystencji? Nie, to było zbyt przytłaczające i przyziemne. Żaden Lovegood nie zastanawiał się nad takimi sprawami, było to bez żadnej wartości. Liczyły się tylko procesy, wiedza i płynność. I Selina Lovegood brała sobie do serca rodzinne wartości. Właśnie przelewała alkohol do szklanki, dbając o to, by była stale pełna. Co za optymistka, czyż nie?! Zaskakująco, jest pochłonięta swoim zadaniem. Prawie nie zauważa rosnącej przerwy między zadanym przez nią pytaniem, a brakiem odpowiedzi. Jest zadziwiająco pogodna, kiedy przygląda się brunatnej cieczy.
Naiwność Justine wprowadza blondynkę jednocześnie w zaskoczenie jak i skrzyżowanie rozbawienia z jakimś pobłażliwym rozczuleniem. Wygina usta w uśmiechu, unosząc szkło do buzi, by zamoczyć w płynie wargi. Daje sobie chwilę na poczucie ostrego smaku na języku. Zadziwiająco, lubi to uczucie.
-To chyba dosyć proste?-w końcu się odezwała, nie kryjąc sceptycyzmu.-Coś się musiało wydarzyć.-stwierdziła najoczywistszą prawdę, unosząc brwi do góry, jak mogła się nad tym w ogóle zastanawiać.-Albo jesteś szalona.-dodała zaraz, wzruszając ramionami. Bo wyzywanie szalonych ludzi od obłąkanych jest definitywnie perfekcyjnym pomysłem.
Tak łatwo było jej bez najmniejszego wzruszenia patrzeć na czyiś strach. W ogóle cała koncepcja bojaźni wydawała jej się śmieszna. A to dosyć zabawne, bo to właśnie ona bała się cały czas. Odpychała to od siebie, ale małe sygnały, przesłanki sugerowały, że to ciągle w niej siedziało - było widoczne w jej chimerycznej neurotyczności. Najmniejszy impuls wystarczył, by napinała całe ciało w gotowości. Nieustraszona Selina Lovegood. Żałośniejsza od dziewczyny, która bała się niegroźnej burzy. Od jej naiwności, od tego przekonania, że wszystko da się naprawić... jeżeli tylko się chciało.
-To na Merlina uciekasz, skoro od niego się nie uwolnisz w ten sposób?-spojrzała na nią jak na wariatkę. Nie dlatego, że miała demona na ramieniu, ale dlatego, że podejmowała złe kroki zaradcze. Kompletnie nielogiczne. Nieważne, że rozmawiały o jakimś mugolskim, szalonym, niestworzonym tworze.-Bez sensu.-obruszyła się dodatkowo. Jak można było być tak nieracjonalnym?
Ona nie rzucała propozycjami pomocy czy też możliwymi rozwiązaniami. Nie wyciągała ręki. Brała z rozmowy to, czego potrzebowała, przypadkiem dając rozmówcy natchnienie na jakąś ideę.
Była kompletnie zaabsorbowana swoim monologiem. Miała wrażenie, jakby zrzuciła coś z ciężkiego z klatki i nagle poczuła się dziwnie pusto. Lekko. I prawie przepełniła ją ulga, ale jednak ciągle coś gryzło ją z tyłu głowy. Nie była wcale spokojna. Wściekła jak osa, która ugryzła po raz pierwszy i poczuła się po tym odrobinę lepiej. Ale nieznacznie.
Odpowiedź drugiej kobiety nieco ją wybiło z rytmu. Zaskoczyła ją. Nie spodziewała się tonu, który usłyszała. Ani tym bardziej wrażenia, jaki on po sobie zostawił. Wszystko na moment przycichło. Złagodniała na krótką chwilę. Ale zaraz przypomniała sobie o tym, jak niewygodne były te pytania i ile kart odkryła za jednym zamachem. Zacisnęła usta, wracając do swojej urażonej pozy.
Jej kolejna wypowiedź każe jej odwrócić wzrok od obserwowania jak krople deszczu rozbijają się o taflę kałuż. Była zszokowana. Zastanawiała się kiedy usłyszała jej myśli. Miała ochotę odskoczyć, nie do końca wiedząc jak mogła tak delikatnie wedrzeć się do jej umysłu i zobaczyć to wszystko. Bo jak to inaczej wytłumaczyć?! Dlaczego poruszała tematy, które chwilę temu siedziały jej w głowie?!
-Karty nigdy nie wracają takie same. Nigdy nie wiesz co dostaniesz z powrotem, a co nigdy do ciebie nie wróci.-powiedziała w końcu gorzko, krzywiąc się. Na jej pytanie pokręciła jednak głową, nie mówiąc nic więcej. Była zagubiona w tej grze. I to była najszczersza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiła. Dlatego chwilę potem prychnęła, bo to uczucie nagości było już drażniące. Musiała okryć się choć drwiną.-A ty w co konkretnie pogrywasz, co?-zagadnęła ostrzej, patrząc na nią uważnie.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
A może po prostu ja tego nie umiałam. W sensie bycia nieomylnym. Może chodzili po tym świecie ludzie którzy wiedzieli wszystko, znali odpowiedź na każde pytanie. A może nawet i mieli odpowiedzi na pytania które jeszcze nie padły. Ja taka nie byłam. Bardziej i bliżej było mi do zwykłego szarego człowieka, co to potyka się o własne błędy by potem podnieść się i spróbować raz jeszcze stawić życiu czoła.
Niezłomność. Tak chyba właśnie ta cecha charakteru była najbardziej znamienita w ludziach. Każdy dochodził do niej swoją własną ścieżką. Każdy też dbał o nią inaczej. Ale trzeba przyznać, że towarzyszyła ona w życiu każdemu z nas.
Było tak wiele rzeczy które potrafiły nas złamać. Każdy człowiek inne kłody znajdował pod swoimi nogami, jeden los nierówny drugiemu, a jednak, w jakiś dziwny sposób, potrafiliśmy się raz po razie podnosić znów do pionu. By pomimo poniżenia które czuć było na dnie serca unieść dumnie podbródek. Znów w pionie. Znów gotowy do walki.
Nie uważałam się za jakiś świetny przykład niezłomnego charakteru. Nie byłam nim. Nie spotkało mnie w życiu wiele zła choć z drugiej strony wiele ludzkich trosk udało mi się dojrzeć. Dochodziłam jednak do jednego wniosku. Krótkiego wniosku. Prostego, o którym często udawało nam się zapomnieć. Bez słodkiego smaku sukcesu nie byłoby gorzkiej porażki. Jedno z drugim funkcjonowało nieodłącznie. Jedno bez drugiego istnieć nie mogło.
Długo kiedyś zastanawiałam się nad tym. Natura funkcjonowała na zasadzie równowagi. Na nieodłącznym łączeniu w pary przeciwieństw. Czy więc nasze życie nie byłoby lepsze gdyby te dwa przeciwieństwa – z których jedno z reguły nacechowane było pozytywnie, drugie zaś nosiło znamiona negatywu- wrzucić do jednego gara, roztopić, zmemłać i otrzymać dwie, równe porcje czegoś neutralnego? Nie to dobrego, nie to złego?
I tak szybko jak ta myśl przyszła do mnie, tak szybko też zrozumiałam, że nie jest ot wyjście z sytuacji. Bo kto z nas zadowoliłby się czymś pospolitym, neutralnym. Czymś co dostawalibyśmy za nic. Czymś o co nie trzeba by walczyć. Sukces dlatego słodki miał smak, że okupiony był naszym wysiłkiem. Porażka zaś uświadamiała nas niezmiennie tylko w fakcie, że jesteśmy ludźmi. A gorzka zaś dlatego jest że wiemy jak niewiele dzieliło nas od upragnionego celu.
Każdy mój upadek przyjmowałam z pokorą. Wiedząc, że lepiej wynieść z sytuacji wiedzę niźli odsuwać ją w zakamarki mojej świadomości by przepadła i nie kuła nieprzyjemnie w żebro. I podnosiłam się znów. Niestrudzenie. By ponownie ruszyć w dalszą drogę. Z ustami wygiętymi w tym samym uśmiechu, jednak w oczach dostrzec można było pewnego rodzaju mądrość, której wcześniej brakowało.
Śmieję się. Nawet nie tyle co się śmieję, co śmiechem wybucham. Teraz już naprawdę wyglądam na szaleńca. Ale czy właśnie nim nie jestem? Śmieję się w sumie z kilku rzeczy. Dlatego, że zrobiło się za poważnie, a ja jakoś nigdy nie byłam ekspertem w poważnych rozmowach. Dlatego też, że choć moja rozmówczyni nie wie, trafia w sedno – wszak jestem szalona. Dlatego też w końcu że jej stwierdzenie mnie rozbawiło. A na samym końcu zaś dlatego, że bawi mnie fakt, że obca osoba rozgryza mnie podczas jednej rozmowy tak szybko i tak dobrze, podczas gdy moi przyjaciele wiedzą o mnie tak niewiele.
Mija chwila gdy w końcu mi przechodzi. Kręcą głową rozbawiona i wycieram łzę która pojawiła się w kąciku lewego oka.
-Jestem szalona. – przyznaje jej w końcu bez ogródek. A przynajmniej tak się czasem czuję gdy prowadzę dialogi z niewidoczną dla nikogo innego Nits, gdy nie potrafię zrozumieć czemu nękają mnie fobie, czy też dlaczego do tej pory nie potrafię opanować włosów. – I coś się wydarzyło. – jeszcze raz potwierdzam ze ma rację. Podnoszę dłoń i pukam się w czoło. – Nie pamiętam tylko co. Wyparłam to. – diagnozuję swój problem. Innego wyjścia nie ma. Nosicielem moich fobii jest sytuacja którą wyparłam ze swoich myśli. Zdarzyło się jednak tyle w moim życiu już, że nawet nie wiem której brakuje.
Dlaczego uciekam skoro wiem że nic to nie da? Nie wiem. Nie mogę tak po prostu stać. Czasem, na chwilę, gdy zajmę się czymś innym mój demon znika. Czasem nawet zapominam że idzie ze mną. A później znów przychodzi, żeby dobić mnie tylko mocniej do podłoża na którym stawiam kroki. Dlatego wzruszam ramionami na jej słowa. Racje ma. Podejść też racjonalne w jej osobie jakby dominuje, a jednak nie potrafię jej udzielić odpowiedzi, która nie byłaby - bez sensu. – unoszę na nią lekko zaintrygowana spojrzenie, bo dokładnie ta sama fraza przechodzi mi przez głowę, gdy ona ją wypowiada. Jakby chyba żeby mi podwójnie uzmysłowić, że moje poczynania nie mają w sobie nic sensownego.
Obserwuje uważnie siedzącą na przeciwko mnie kobietę. Widzę jak lawina różnych uczuć przebiega po jej twarzy. Niektóre nie zabawiają tam długo miejsca. Pojawiają się na tak krótką chwilę że łatwo je przegapić. Tak, jakby wcale nie powinna ich czuć. Albo, co gorsza, nie chciała.
Moje ostatnie słowa zaś szokują ją. Wiem, widzę po uniesionych brwiach, po rozszerzonych oczach i lekko uchylonych ustach. I w końcu odpowiada mi, a ja po raz kolejny wzdycham. Po radości, którą sprawiła mi wcześniej swoimi słowami, nie ma już śladu. Mam wrażenie że znów nadepnęłam jej na odcisk, choć wcale nie miałam tego w zamiarze.
Słyszę jak prycha z drwiną, ale nie pasuje mi ona tutaj. W pierwszym odruchu założyłam, że ją bawię. Że rozmawia ze mną tylko dla zabicia czasu, dla rozrywki. Im dłużej jednak rozmawiamy tym bardziej przypomina mi mnie samą. Mamy inne mechanizmy obronne, ale jakby chyba obie mamy wrażenie że ktoś mocno zrobił nas w konia i złości nas fakt, że nie otrzymałyśmy podręcznika pod tytułem „Życie 1.0.1 –czyli jak żyć i nie zwariować.
-Nawet nie wiem. – przyznaję szczerze podciągając drugą nogę na siedzenie. Teraz już na obu umieszczam podbródek a moje niebieskie soczewki tylko co jakiś czas zerkają na okno gdy błyska na dworze. Burza powoli odchodzi. Wiem, bo grzmoty nie idą w parze z błyskami. – Czuję się zmuszona do grania w grę której reguł nie znam. Błądzę po omacku. Rzucając karty liczę na ślepy traf głównie, bo mówiąc najprościej, kompletnie nie wiem co robię. – unoszę dłoń i przeczesuje swoje kolorowe włosy. Wydymam na chwilę swoje usta i w końcu uznaję, że to już najwyższa pora. – Zwłaszcza w miłości. – dodaję, bo czas porzucić metafory. Przynajmniej dla mnie. Przynajmniej w tej konkretnej kwestii.
Niezłomność. Tak chyba właśnie ta cecha charakteru była najbardziej znamienita w ludziach. Każdy dochodził do niej swoją własną ścieżką. Każdy też dbał o nią inaczej. Ale trzeba przyznać, że towarzyszyła ona w życiu każdemu z nas.
Było tak wiele rzeczy które potrafiły nas złamać. Każdy człowiek inne kłody znajdował pod swoimi nogami, jeden los nierówny drugiemu, a jednak, w jakiś dziwny sposób, potrafiliśmy się raz po razie podnosić znów do pionu. By pomimo poniżenia które czuć było na dnie serca unieść dumnie podbródek. Znów w pionie. Znów gotowy do walki.
Nie uważałam się za jakiś świetny przykład niezłomnego charakteru. Nie byłam nim. Nie spotkało mnie w życiu wiele zła choć z drugiej strony wiele ludzkich trosk udało mi się dojrzeć. Dochodziłam jednak do jednego wniosku. Krótkiego wniosku. Prostego, o którym często udawało nam się zapomnieć. Bez słodkiego smaku sukcesu nie byłoby gorzkiej porażki. Jedno z drugim funkcjonowało nieodłącznie. Jedno bez drugiego istnieć nie mogło.
Długo kiedyś zastanawiałam się nad tym. Natura funkcjonowała na zasadzie równowagi. Na nieodłącznym łączeniu w pary przeciwieństw. Czy więc nasze życie nie byłoby lepsze gdyby te dwa przeciwieństwa – z których jedno z reguły nacechowane było pozytywnie, drugie zaś nosiło znamiona negatywu- wrzucić do jednego gara, roztopić, zmemłać i otrzymać dwie, równe porcje czegoś neutralnego? Nie to dobrego, nie to złego?
I tak szybko jak ta myśl przyszła do mnie, tak szybko też zrozumiałam, że nie jest ot wyjście z sytuacji. Bo kto z nas zadowoliłby się czymś pospolitym, neutralnym. Czymś co dostawalibyśmy za nic. Czymś o co nie trzeba by walczyć. Sukces dlatego słodki miał smak, że okupiony był naszym wysiłkiem. Porażka zaś uświadamiała nas niezmiennie tylko w fakcie, że jesteśmy ludźmi. A gorzka zaś dlatego jest że wiemy jak niewiele dzieliło nas od upragnionego celu.
Każdy mój upadek przyjmowałam z pokorą. Wiedząc, że lepiej wynieść z sytuacji wiedzę niźli odsuwać ją w zakamarki mojej świadomości by przepadła i nie kuła nieprzyjemnie w żebro. I podnosiłam się znów. Niestrudzenie. By ponownie ruszyć w dalszą drogę. Z ustami wygiętymi w tym samym uśmiechu, jednak w oczach dostrzec można było pewnego rodzaju mądrość, której wcześniej brakowało.
Śmieję się. Nawet nie tyle co się śmieję, co śmiechem wybucham. Teraz już naprawdę wyglądam na szaleńca. Ale czy właśnie nim nie jestem? Śmieję się w sumie z kilku rzeczy. Dlatego, że zrobiło się za poważnie, a ja jakoś nigdy nie byłam ekspertem w poważnych rozmowach. Dlatego też, że choć moja rozmówczyni nie wie, trafia w sedno – wszak jestem szalona. Dlatego też w końcu że jej stwierdzenie mnie rozbawiło. A na samym końcu zaś dlatego, że bawi mnie fakt, że obca osoba rozgryza mnie podczas jednej rozmowy tak szybko i tak dobrze, podczas gdy moi przyjaciele wiedzą o mnie tak niewiele.
Mija chwila gdy w końcu mi przechodzi. Kręcą głową rozbawiona i wycieram łzę która pojawiła się w kąciku lewego oka.
-Jestem szalona. – przyznaje jej w końcu bez ogródek. A przynajmniej tak się czasem czuję gdy prowadzę dialogi z niewidoczną dla nikogo innego Nits, gdy nie potrafię zrozumieć czemu nękają mnie fobie, czy też dlaczego do tej pory nie potrafię opanować włosów. – I coś się wydarzyło. – jeszcze raz potwierdzam ze ma rację. Podnoszę dłoń i pukam się w czoło. – Nie pamiętam tylko co. Wyparłam to. – diagnozuję swój problem. Innego wyjścia nie ma. Nosicielem moich fobii jest sytuacja którą wyparłam ze swoich myśli. Zdarzyło się jednak tyle w moim życiu już, że nawet nie wiem której brakuje.
Dlaczego uciekam skoro wiem że nic to nie da? Nie wiem. Nie mogę tak po prostu stać. Czasem, na chwilę, gdy zajmę się czymś innym mój demon znika. Czasem nawet zapominam że idzie ze mną. A później znów przychodzi, żeby dobić mnie tylko mocniej do podłoża na którym stawiam kroki. Dlatego wzruszam ramionami na jej słowa. Racje ma. Podejść też racjonalne w jej osobie jakby dominuje, a jednak nie potrafię jej udzielić odpowiedzi, która nie byłaby - bez sensu. – unoszę na nią lekko zaintrygowana spojrzenie, bo dokładnie ta sama fraza przechodzi mi przez głowę, gdy ona ją wypowiada. Jakby chyba żeby mi podwójnie uzmysłowić, że moje poczynania nie mają w sobie nic sensownego.
Obserwuje uważnie siedzącą na przeciwko mnie kobietę. Widzę jak lawina różnych uczuć przebiega po jej twarzy. Niektóre nie zabawiają tam długo miejsca. Pojawiają się na tak krótką chwilę że łatwo je przegapić. Tak, jakby wcale nie powinna ich czuć. Albo, co gorsza, nie chciała.
Moje ostatnie słowa zaś szokują ją. Wiem, widzę po uniesionych brwiach, po rozszerzonych oczach i lekko uchylonych ustach. I w końcu odpowiada mi, a ja po raz kolejny wzdycham. Po radości, którą sprawiła mi wcześniej swoimi słowami, nie ma już śladu. Mam wrażenie że znów nadepnęłam jej na odcisk, choć wcale nie miałam tego w zamiarze.
Słyszę jak prycha z drwiną, ale nie pasuje mi ona tutaj. W pierwszym odruchu założyłam, że ją bawię. Że rozmawia ze mną tylko dla zabicia czasu, dla rozrywki. Im dłużej jednak rozmawiamy tym bardziej przypomina mi mnie samą. Mamy inne mechanizmy obronne, ale jakby chyba obie mamy wrażenie że ktoś mocno zrobił nas w konia i złości nas fakt, że nie otrzymałyśmy podręcznika pod tytułem „Życie 1.0.1 –czyli jak żyć i nie zwariować.
-Nawet nie wiem. – przyznaję szczerze podciągając drugą nogę na siedzenie. Teraz już na obu umieszczam podbródek a moje niebieskie soczewki tylko co jakiś czas zerkają na okno gdy błyska na dworze. Burza powoli odchodzi. Wiem, bo grzmoty nie idą w parze z błyskami. – Czuję się zmuszona do grania w grę której reguł nie znam. Błądzę po omacku. Rzucając karty liczę na ślepy traf głównie, bo mówiąc najprościej, kompletnie nie wiem co robię. – unoszę dłoń i przeczesuje swoje kolorowe włosy. Wydymam na chwilę swoje usta i w końcu uznaję, że to już najwyższa pora. – Zwłaszcza w miłości. – dodaję, bo czas porzucić metafory. Przynajmniej dla mnie. Przynajmniej w tej konkretnej kwestii.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nigdy nie charakteryzowała się pokorą. Już jako dziecko, kiedy przytrafiało jej się ganienie za przewinienia, złościła się, tupała nogą i uciekała z krzykiem. Chowała się w krzakach i płakała ze złości. Nikomu nie pozwalała patrzeć na swoje łzy, choć nie widziała tego jeszcze jako słabości. Kilka razy zdarzyło się, by rozbeczała się przy matce - siostra uśmiechała się kpiąco lub przyznawała, że zasłużyła na to, kiedy rodzicielka przygarniała ją do piersi, próbując pocieszyć. Nie miała zamiaru być beksa-lalą. A na pewno nie na oczach jej starszej, niezbyt dokładnej kopii. Może faktycznie charakter jest czymś, z czym ludzie się już rodzą. Od początku była małą buntowniczką, która była na "nie", kiedy inni mówili "tak", chcąc robić wszystko na przekór. Przyznawanie komuś racji nie przychodziło jej łatwo - o ile w ogóle do tego dochodziło. Nie próbowała cofać własnych słów lub czynów ani razu. Najpierw powstrzymywał ją wstyd i gniew na samą siebie, jednak dalsze naciski ze strony innych sprawiły, że i tego się pozbyła. Zaczęła wolno porzucać refleksję, przestawała się angażować i interesować, mimo że kłóciło się to z jej naturą, skłonnością do wymyślania niestworzonych historii z zaledwie zalążka jakiejś idei oraz dziecięcą ciekawością, która ostatecznie nigdy jej nie opuściła. Wybrała więc wybiórczość. Wygodę. Jej zdanie i zachowanie było chorągiewką, której zmienne nie były nawet sprawami, które można jasno i przejrzyście określić lub przedstawić. Z jednej strony uwielbiała podróże, całe to poznawanie obcych kultur, zwiedzanie nowych miejsc, spotykanie nieznanych ludzi - wszystkie te czynności wymagały od niej otwartości, siąknięcia niczym gąbka i ciągłego wystawiania się na słabszą pozycję, w której nie była autorytetem, bo nie miała o tym bladego pojęcia. Przekręcała słowa w obcym języku, gubiła się, z zaskoczeniem reagowała na tradycje, które czasem bywały tak odmienne od jej własnej. I dlatego wyjeżdżała zawsze samotnie. By nie musieć tłumaczyć, jak to możliwe, by nie znała na wszystko odpowiedzi. Dla tubylców była intruzem, a ona dobrze wiedziała, że istniała mała szansa, by tam wróciła po raz któryś z kolei. Mimo wszystko lubiła się potem tłumaczyć. Wmawiać sobie, że tak miało być lub że coś się wydarzyło z winy innej osoby. Ona sama musiała pozostać nieskalana, nieomylna. Selina Lovegood, człowiek bez skazy.
Podczas pobytu w Tybecie poznała teorię równowagi, niezaburzonego cyklu świata, w którym czarne z białym dążyły do stanu idealnego, gdzie jedno przenikało się z drugim, uzupełniając się nawzajem. Tylko wtedy mogła nastać harmonia. Medytowała na skałach, próbowała tego całego wyciszenia i ich sztuk trenujących ciało i duszę. Prawdopodobnie była wtedy jedną ze szczęśliwszych osób na świecie. To całe polowanie na zagniewane duchy, wpadnięcie do gniazda żmijozęba peruwiańskiego, poranne wizyty w klasztorze, dzielenie kożucha w zimną noc, każde ognisko, każdy jeden śmiech... Minęło. Teraz nie było nic poza chaosem. Zniszczeniem. Równowaga nie istniała. Czarne było zbyt zachłanne, zawsze chciało zagarnąć jak najwięcej dla siebie, nie zauważając, jak łatwo jest naruszyć białe, zmieszać jego kolor i zmienić na szary, podczas gdy czerń tylko prowadziła swoją ekspansję dalej i dalej, więcej i więcej... Bajki o równości były dla naiwnych. Regularna wojna dobra ze złem nie była czysta. I zawsze wygrywała tylko jedna strona. Nie było sensu zaprzeczać. To musiało się stać. Rzeka gnała, porywając wszystko za sobą. A jej wody zalewała ciemność.
Porażki były trucizną, która wolno sączyła się we krwi, atakując każdy organ po kolei. Gęsta, niemożliwa do destylacji z krwiobiegu ani pozbycia się w żaden inny sposób. Klęski działały niczym wygaszacz. Wolno, gasło coraz więcej świateł, za każdym razem pociągając więcej za sobą. Człowiek potem brodził, omamiony, szalony, niezdolny do przyjęcia większej ilości ciosów. I bronił się jak mógł. Gorzkniał.
Pierwsza była konsternacja. Potem irytacja. Wpatrywała się w nią intensywnie, nie mając pojęcia co ją tak bawi. Załagodziła jej gniew przyznaniem racji. Tylko to ją ugłaskało. Uśmiechnęła się, zupełnie tak, jakby chciała bezgłośnie powiedzieć: "a nie mówiłam?". Kiwnęła jej głową z aprobatą, że w końcu zaczyna mówić z sensem, mimo że jej realizacja była niepokojąca. Właśnie doprowadziła ją do jakiegoś przełomu. Nie miała pojęcia, czy to coś znaczącego lub dużego. Zmarszczyła brwi, patrząc na nią przez moment uważnie, zastanawiając się czy nie zaatakuje jej zaraz wybuchem histerii. Nie chciałaby tego.
Nie pocieszała jej, nie mówiła, że czasem przydarzają nam się rzeczy tak złe, iż wybieramy, by o nich zwyczajnie nie pamiętać i zakopujemy je gdzieś głęboko, mając nadzieję, że nigdy z powrotem się na nie nie natkniemy. To była jej taktyka, takie działanie. Sprawy niewygodne porzucała. Zakopywała w głębokim piasku, w niedługim czasie urządzając w swojej głowie istne pole minowe, prawdziwy grobowiec. Nie stwierdzała też rzeczy oczywistych. Musiała sobie przypomnieć co to było. Bo ona musiała sobie z tym poradzić, a Osa dalej będzie swawolnie piętrzyć problemy pod powierzchnią. Tak właśnie wyglądała sprawiedliwość w świecie.
-Może będziesz mniej szalona jak to odkryjesz?-zapytała, podpierając się na łokciu, pozwalając policzkowi przytulić się do oka.-...albo wręcz przeciwnie?-uniosła brwi, obracając w dłoni szklankę.
Nie przestawała na nią patrzeć, kiedy mówiła. Śledziła uważnie jej reakcje na słowa, z pewnym zdziwieniem zauważając zaintrygowanie i zainteresowanie rzucanymi zdaniami. Była kompletnie nieczuła, rzucała suche, niezbyt przyjemne komentarze, a mimo to trafiła na rozmówcę, który nie przejmował się formą. Zamrugała. Była zdziwiona. Sięgnęła więc po swój trunek i pociągnęła łyka, mrużąc lekko oczy, kiedy próbowała dojść do tego, kim jest kobieta, która siedziała naprzeciwko niej. I czego od niej chce. I DLACZEGO jest taka. I co z nią nie tak, na Merlina?!
Cała ta metaforyczna dyskusja była jednocześnie drażniąca i dziwnie uwalniająca. Nie spodziewała się, że przypadkowa osoba może z taką łatwością wypowiadać jej myśli. A może to wszyscy zamykali się w spodziewanych oczekiwaniach innych ludzi, cierpiąc za narzucane na nich roli, podczas gdy nikt ich tak naprawdę nie chciał? Ale nie, przecież ludzie byli pełni hipokryzji, miało znaczenie tylko to, jak oni sami się czuli, nie inni. Nie obchodziło ich jakie efekty mają ich czyny. Dobrze wiedziała jak to jest - sama taka była.
Szczerość nieznanej ją kompletnie rozbrajała. Wybijała z rytmu. Zdawała się kompletnie nie dostrzegać jej ataku, jakby skupiona mocno na sensie tej rozmowy. Miała ochotę ją potrząsnąć. Zmusić do złości i zdecydowanej, prawidłowej reakcji. Milczała jednak jak zaklęta. Wpatrywała się w nią z niewypowiedzianą frustracją i skupieniem, ale wspomnienie miłości kompletnie zdmuchnęło ten wyraz i przywiało rozbawienie.
-Chcesz się zwierzyć obcej osobie?-głos, mimo początkowych zamierzeń, pozbawiony był drwiny. Sama była nieco zaskoczona tym efektem, ale pociągnęła to dalej.-Niepewność w miłości.-podsumowała, prychając śmiechem i kręcąc głową z pewnym niedowierzaniem.-To chyba standardowy objaw w tych kwestiach?-zapytała, unosząc brwi, jakby wyczekiwała od niej odpowiedzi.-...czy to nie jest typowa miłość?-uśmiech się pomniejszył, nabierając nieco odległego wyrazu.
Przytuliła do siebie mocniej szklankę, czując, jak tętno zaczyna jej galopować. Powstrzymała cały natłok myśli, trzymając się szkła jak kotwicy. Raz jeszcze podniosła dłoń do góry, by przywrócić się do porządku ostrym posmakiem w ustach, który podrapał krtań i rozgrzał przyjemnie wnętrze. Mogła zamienić się w słuch. Expecto Patronum, uczucia. Szach mat.
Podczas pobytu w Tybecie poznała teorię równowagi, niezaburzonego cyklu świata, w którym czarne z białym dążyły do stanu idealnego, gdzie jedno przenikało się z drugim, uzupełniając się nawzajem. Tylko wtedy mogła nastać harmonia. Medytowała na skałach, próbowała tego całego wyciszenia i ich sztuk trenujących ciało i duszę. Prawdopodobnie była wtedy jedną ze szczęśliwszych osób na świecie. To całe polowanie na zagniewane duchy, wpadnięcie do gniazda żmijozęba peruwiańskiego, poranne wizyty w klasztorze, dzielenie kożucha w zimną noc, każde ognisko, każdy jeden śmiech... Minęło. Teraz nie było nic poza chaosem. Zniszczeniem. Równowaga nie istniała. Czarne było zbyt zachłanne, zawsze chciało zagarnąć jak najwięcej dla siebie, nie zauważając, jak łatwo jest naruszyć białe, zmieszać jego kolor i zmienić na szary, podczas gdy czerń tylko prowadziła swoją ekspansję dalej i dalej, więcej i więcej... Bajki o równości były dla naiwnych. Regularna wojna dobra ze złem nie była czysta. I zawsze wygrywała tylko jedna strona. Nie było sensu zaprzeczać. To musiało się stać. Rzeka gnała, porywając wszystko za sobą. A jej wody zalewała ciemność.
Porażki były trucizną, która wolno sączyła się we krwi, atakując każdy organ po kolei. Gęsta, niemożliwa do destylacji z krwiobiegu ani pozbycia się w żaden inny sposób. Klęski działały niczym wygaszacz. Wolno, gasło coraz więcej świateł, za każdym razem pociągając więcej za sobą. Człowiek potem brodził, omamiony, szalony, niezdolny do przyjęcia większej ilości ciosów. I bronił się jak mógł. Gorzkniał.
Pierwsza była konsternacja. Potem irytacja. Wpatrywała się w nią intensywnie, nie mając pojęcia co ją tak bawi. Załagodziła jej gniew przyznaniem racji. Tylko to ją ugłaskało. Uśmiechnęła się, zupełnie tak, jakby chciała bezgłośnie powiedzieć: "a nie mówiłam?". Kiwnęła jej głową z aprobatą, że w końcu zaczyna mówić z sensem, mimo że jej realizacja była niepokojąca. Właśnie doprowadziła ją do jakiegoś przełomu. Nie miała pojęcia, czy to coś znaczącego lub dużego. Zmarszczyła brwi, patrząc na nią przez moment uważnie, zastanawiając się czy nie zaatakuje jej zaraz wybuchem histerii. Nie chciałaby tego.
Nie pocieszała jej, nie mówiła, że czasem przydarzają nam się rzeczy tak złe, iż wybieramy, by o nich zwyczajnie nie pamiętać i zakopujemy je gdzieś głęboko, mając nadzieję, że nigdy z powrotem się na nie nie natkniemy. To była jej taktyka, takie działanie. Sprawy niewygodne porzucała. Zakopywała w głębokim piasku, w niedługim czasie urządzając w swojej głowie istne pole minowe, prawdziwy grobowiec. Nie stwierdzała też rzeczy oczywistych. Musiała sobie przypomnieć co to było. Bo ona musiała sobie z tym poradzić, a Osa dalej będzie swawolnie piętrzyć problemy pod powierzchnią. Tak właśnie wyglądała sprawiedliwość w świecie.
-Może będziesz mniej szalona jak to odkryjesz?-zapytała, podpierając się na łokciu, pozwalając policzkowi przytulić się do oka.-...albo wręcz przeciwnie?-uniosła brwi, obracając w dłoni szklankę.
Nie przestawała na nią patrzeć, kiedy mówiła. Śledziła uważnie jej reakcje na słowa, z pewnym zdziwieniem zauważając zaintrygowanie i zainteresowanie rzucanymi zdaniami. Była kompletnie nieczuła, rzucała suche, niezbyt przyjemne komentarze, a mimo to trafiła na rozmówcę, który nie przejmował się formą. Zamrugała. Była zdziwiona. Sięgnęła więc po swój trunek i pociągnęła łyka, mrużąc lekko oczy, kiedy próbowała dojść do tego, kim jest kobieta, która siedziała naprzeciwko niej. I czego od niej chce. I DLACZEGO jest taka. I co z nią nie tak, na Merlina?!
Cała ta metaforyczna dyskusja była jednocześnie drażniąca i dziwnie uwalniająca. Nie spodziewała się, że przypadkowa osoba może z taką łatwością wypowiadać jej myśli. A może to wszyscy zamykali się w spodziewanych oczekiwaniach innych ludzi, cierpiąc za narzucane na nich roli, podczas gdy nikt ich tak naprawdę nie chciał? Ale nie, przecież ludzie byli pełni hipokryzji, miało znaczenie tylko to, jak oni sami się czuli, nie inni. Nie obchodziło ich jakie efekty mają ich czyny. Dobrze wiedziała jak to jest - sama taka była.
Szczerość nieznanej ją kompletnie rozbrajała. Wybijała z rytmu. Zdawała się kompletnie nie dostrzegać jej ataku, jakby skupiona mocno na sensie tej rozmowy. Miała ochotę ją potrząsnąć. Zmusić do złości i zdecydowanej, prawidłowej reakcji. Milczała jednak jak zaklęta. Wpatrywała się w nią z niewypowiedzianą frustracją i skupieniem, ale wspomnienie miłości kompletnie zdmuchnęło ten wyraz i przywiało rozbawienie.
-Chcesz się zwierzyć obcej osobie?-głos, mimo początkowych zamierzeń, pozbawiony był drwiny. Sama była nieco zaskoczona tym efektem, ale pociągnęła to dalej.-Niepewność w miłości.-podsumowała, prychając śmiechem i kręcąc głową z pewnym niedowierzaniem.-To chyba standardowy objaw w tych kwestiach?-zapytała, unosząc brwi, jakby wyczekiwała od niej odpowiedzi.-...czy to nie jest typowa miłość?-uśmiech się pomniejszył, nabierając nieco odległego wyrazu.
Przytuliła do siebie mocniej szklankę, czując, jak tętno zaczyna jej galopować. Powstrzymała cały natłok myśli, trzymając się szkła jak kotwicy. Raz jeszcze podniosła dłoń do góry, by przywrócić się do porządku ostrym posmakiem w ustach, który podrapał krtań i rozgrzał przyjemnie wnętrze. Mogła zamienić się w słuch. Expecto Patronum, uczucia. Szach mat.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tylko przytaknięcie głowy świadczy o tym, że przyjmuję jej słowa do wiadomości. Zdaje mi się przez chwilę jakbym była w jakimś dziwny, odrealnionym nawet, świecie. Mimo, że przecież znam lokal dobrze. Mam wrażenie że siedzę przed lustrem, chociaż osoba w lustrze wcale nie przedstawia mnie. Ale to chyba tylko z pozoru. Podskórnie czuję, że jesteśmy do siebie podobne. Choć jednocześnie tak bardzo różne po tyloma względami o których nawet nie mam zielonego pojęcia.
-Rozumiesz mnie, czego mi więcej potrzeba? – pytam spokojnie wzruszając przy tym lekko ramionami, choć nie jestem pewna czy owe wzruszenie widać. A może rozumienie ma tu najmniej do powiedzenia. Może ważnym jest fakt, że właściwie jej nie znam. Głupio, naiwnie wręcz zakładam więc i nie zna jej nikt z mojego grona znajomych. Ale to nie ważne. Chyba po prostu muszę wyrzucić to wszystko z siebie, bo więcej już nie potrafię hamować tamy która przez lata nabawiła się wielu pęknięć. Nadal oplatam dłońmi nogi które podciągnęłam na krzesło. Jedną z tych dłoni unoszę. Lewą dokładnie i zabieram kilka kosmyków za ucho mieszczące się po tej samej stronie mojej twarzy. Ręką na powrót obejmuję nogi, ale nadal coś jest nie tak z tymi moimi włosami. Więc ruszam drugą dłoń. Wykonuję nią ten sam gest co wcześniej, tyle, że tym razem włosy zakładam ze prawe ucho. Opuszczam ją, ale tylko na chwilę. W końcu podnoszę obie dłonie, układam je na oparciu u podciągam się trochę w góre na krześle. Potem kieruję je ku włosom, wyciągam je zza uszu po to tylko, by zaraz ponownie – w zsynchronizowanym geście obu dłoni - znów wetknąć kosmyki za narządy słuchu. W końcu jestem prawie gotowa do rozmowy. Zostaje tylko owinąć dłonie wokół łydek. Przez chwilę patrzę na siedzącą naprzeciw mnie kobietę marszcząc nos. Niepewność w miłości? Jakoś nigdy nie odczuwałam jej w towarzystwie swojego uczucia, jakby podskórnie czując, a nawet pewnym będąc, że na końcu nikt nie napisze i żyli długo i szczęśliwie. -Nie jestem pewna, czy miłość w jakimkolwiek wydaniu jest typowa. – mówię, ale nagle czuję, że to nie jest odpowiednia poza. Ściągam nogi z krzesła i przysuwam się do stołu na którym układam przedramiona. Dłonie splatam przed sobą. – Kocham go – mocno i bezwarunkowo. – zaczynam w końcu przez chwilę patrząc jak mój kciuk gładzi drugi w dziwnym odruchu. Chyba pierwszy raz w życiu przyznaję się do tego przed kimś innym realnym tak samo jak ja. Moje włosy migoczą i w końcu jak zawsze przyjmują trzy – prawie – standardowo jawiące się na mojej głowie kolory. – Chociaż przez kilka lat nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. – śmieję się kręcąc lekko głowa. Ale nie jest to szczęśliwy śmiech. Bardziej z własnej beznadziejności i głupoty się śmieję. Unoszę dłoń do włosów i wskazuje na nie. – One od zawsze wiedziały. – informuję ją przenosząc spojrzenie na twarz mojej towarzyszki. Dziwna to sprawa, żałosna aż, przyznawać się, że Twoje włosy znają cię lepiej niż ty sama. Lubię ją. A właściwie to lubię, że gdy zawisa między nami cisza taka jak teraz ona nie wpycha w nią niepotrzebnie słów. Pozwala mi zebrać myśli. Ułożyć je w słowa.
-To żałosne – zaczynam na nowo. – To żałosne i przesiąknięte tchórzostwem najgorszego sortu. – dodaję jeszcze. Nawet nie wzdycham. Grom odzywa się gdzieś za oknem z oddali już, cichszy jest, a ja zbyt skupiona na mojej towarzyszce i myślach by wzdrygnąć się i tym razem. – Zawsze jestem lepsza gdy jest obok. Chcę ginąć w jego objęciach. Patrzeć na jego twarz gdy śpi. Czuć jak jego broda lekko drażni moje czoło, gdy składa na nim pocałunek. I mam to wszystko, jednak nie na własność. Nie wiem czy to los, czy sama zapędziłam się w zagrodę przyjaźni. Kocham go od dekady prawie. A jednak wiem, że to nie mnie potrzebuje. – na chwilę odwracam wzrok do okna - burza odeszła. Ale nie chcę już stąd odchodzić. Chce zrozumieć. A nawet jeśli nie zrozumieć, to chociaż wyrzucić z siebie to wszystko. Powiedzieć komuś. Może nawet mam w sobie jakąś dziwną, naiwną nadzieję, że jeśli powiem to na głos, to w jakiś magiczny sposób zostawię to tutaj i uwolnię się od tego. – I jestem zołzą w tej mojej miłości – przyznaję jeszcze. Egoistycznie chcę ją wykorzystać. Wyrzucić każdą myśl z którą biłam się wcześniej. Z którą walczę od lat. – Chcę ginąć w jego objęciach, a jednak wpadam w ramiona obcych mężczyzn. I przez chwilę, gdy zamykam oczy zaraz przed zaśnięciem potrafię sobie wmówić, że to właśnie on mnie obejmuje. – przymykam na chwilę powieki, dokładnie przypominając sobie uczucie. Dotyk, którego łaknę, który pamiętam. Mój własny, prywatny narkotyk. - Poranki są ciężkie – niosą świadomość. – znów milknę. Znów zwracam wzrok w stronę okna. Burza, która sprowadziła mnie tutaj już odeszła. Zostawiła po sobie tylko mokrą posadzkę. Wzrok lokuję na jakiejś pojedynczej kropli która zaczyna spływać po drodze pochłaniając swoje koleżanki. Dociera w końcu do dolnej framugi. Chowa się przed moim spojrzeniem. A ja po raz kolejny zwracam je na siedzącą naprzeciwko kobietę. Potem spoglądam gdzieś na bar i skinieniem na szklankę Seliny pokazuję że chcę trzy razy to samo. Od tego mówienia zasycha mi w gardle.
Muszę się napić. W końcu szklanki trafiają na stół sięgam po jedną i opróżniam ją całą. Do dna. Bez zastanowienia nawet. Drugą popycham w stronę kobiety. Trzecią przyciągam do siebie. Nie wiem, czy chcę rad. Może chcę. Może ich potrzebuje. Wiem, że nie chcę jednej. Tej, którą zdaje mi się, że powie mi każdy z moich znajomych. Tej, w której radzą mi skonfrontować moje uczucia. Tej, w której każą mi powiedzieć.
Zapominają o jednym. Że przed dobrze uszytą szatą z optymizmu, radości, odwagi i wiedzy nie jestem niczym więcej niźli wielkim, śmierdzącym tchórzem.
-Rozumiesz mnie, czego mi więcej potrzeba? – pytam spokojnie wzruszając przy tym lekko ramionami, choć nie jestem pewna czy owe wzruszenie widać. A może rozumienie ma tu najmniej do powiedzenia. Może ważnym jest fakt, że właściwie jej nie znam. Głupio, naiwnie wręcz zakładam więc i nie zna jej nikt z mojego grona znajomych. Ale to nie ważne. Chyba po prostu muszę wyrzucić to wszystko z siebie, bo więcej już nie potrafię hamować tamy która przez lata nabawiła się wielu pęknięć. Nadal oplatam dłońmi nogi które podciągnęłam na krzesło. Jedną z tych dłoni unoszę. Lewą dokładnie i zabieram kilka kosmyków za ucho mieszczące się po tej samej stronie mojej twarzy. Ręką na powrót obejmuję nogi, ale nadal coś jest nie tak z tymi moimi włosami. Więc ruszam drugą dłoń. Wykonuję nią ten sam gest co wcześniej, tyle, że tym razem włosy zakładam ze prawe ucho. Opuszczam ją, ale tylko na chwilę. W końcu podnoszę obie dłonie, układam je na oparciu u podciągam się trochę w góre na krześle. Potem kieruję je ku włosom, wyciągam je zza uszu po to tylko, by zaraz ponownie – w zsynchronizowanym geście obu dłoni - znów wetknąć kosmyki za narządy słuchu. W końcu jestem prawie gotowa do rozmowy. Zostaje tylko owinąć dłonie wokół łydek. Przez chwilę patrzę na siedzącą naprzeciw mnie kobietę marszcząc nos. Niepewność w miłości? Jakoś nigdy nie odczuwałam jej w towarzystwie swojego uczucia, jakby podskórnie czując, a nawet pewnym będąc, że na końcu nikt nie napisze i żyli długo i szczęśliwie. -Nie jestem pewna, czy miłość w jakimkolwiek wydaniu jest typowa. – mówię, ale nagle czuję, że to nie jest odpowiednia poza. Ściągam nogi z krzesła i przysuwam się do stołu na którym układam przedramiona. Dłonie splatam przed sobą. – Kocham go – mocno i bezwarunkowo. – zaczynam w końcu przez chwilę patrząc jak mój kciuk gładzi drugi w dziwnym odruchu. Chyba pierwszy raz w życiu przyznaję się do tego przed kimś innym realnym tak samo jak ja. Moje włosy migoczą i w końcu jak zawsze przyjmują trzy – prawie – standardowo jawiące się na mojej głowie kolory. – Chociaż przez kilka lat nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. – śmieję się kręcąc lekko głowa. Ale nie jest to szczęśliwy śmiech. Bardziej z własnej beznadziejności i głupoty się śmieję. Unoszę dłoń do włosów i wskazuje na nie. – One od zawsze wiedziały. – informuję ją przenosząc spojrzenie na twarz mojej towarzyszki. Dziwna to sprawa, żałosna aż, przyznawać się, że Twoje włosy znają cię lepiej niż ty sama. Lubię ją. A właściwie to lubię, że gdy zawisa między nami cisza taka jak teraz ona nie wpycha w nią niepotrzebnie słów. Pozwala mi zebrać myśli. Ułożyć je w słowa.
-To żałosne – zaczynam na nowo. – To żałosne i przesiąknięte tchórzostwem najgorszego sortu. – dodaję jeszcze. Nawet nie wzdycham. Grom odzywa się gdzieś za oknem z oddali już, cichszy jest, a ja zbyt skupiona na mojej towarzyszce i myślach by wzdrygnąć się i tym razem. – Zawsze jestem lepsza gdy jest obok. Chcę ginąć w jego objęciach. Patrzeć na jego twarz gdy śpi. Czuć jak jego broda lekko drażni moje czoło, gdy składa na nim pocałunek. I mam to wszystko, jednak nie na własność. Nie wiem czy to los, czy sama zapędziłam się w zagrodę przyjaźni. Kocham go od dekady prawie. A jednak wiem, że to nie mnie potrzebuje. – na chwilę odwracam wzrok do okna - burza odeszła. Ale nie chcę już stąd odchodzić. Chce zrozumieć. A nawet jeśli nie zrozumieć, to chociaż wyrzucić z siebie to wszystko. Powiedzieć komuś. Może nawet mam w sobie jakąś dziwną, naiwną nadzieję, że jeśli powiem to na głos, to w jakiś magiczny sposób zostawię to tutaj i uwolnię się od tego. – I jestem zołzą w tej mojej miłości – przyznaję jeszcze. Egoistycznie chcę ją wykorzystać. Wyrzucić każdą myśl z którą biłam się wcześniej. Z którą walczę od lat. – Chcę ginąć w jego objęciach, a jednak wpadam w ramiona obcych mężczyzn. I przez chwilę, gdy zamykam oczy zaraz przed zaśnięciem potrafię sobie wmówić, że to właśnie on mnie obejmuje. – przymykam na chwilę powieki, dokładnie przypominając sobie uczucie. Dotyk, którego łaknę, który pamiętam. Mój własny, prywatny narkotyk. - Poranki są ciężkie – niosą świadomość. – znów milknę. Znów zwracam wzrok w stronę okna. Burza, która sprowadziła mnie tutaj już odeszła. Zostawiła po sobie tylko mokrą posadzkę. Wzrok lokuję na jakiejś pojedynczej kropli która zaczyna spływać po drodze pochłaniając swoje koleżanki. Dociera w końcu do dolnej framugi. Chowa się przed moim spojrzeniem. A ja po raz kolejny zwracam je na siedzącą naprzeciwko kobietę. Potem spoglądam gdzieś na bar i skinieniem na szklankę Seliny pokazuję że chcę trzy razy to samo. Od tego mówienia zasycha mi w gardle.
Muszę się napić. W końcu szklanki trafiają na stół sięgam po jedną i opróżniam ją całą. Do dna. Bez zastanowienia nawet. Drugą popycham w stronę kobiety. Trzecią przyciągam do siebie. Nie wiem, czy chcę rad. Może chcę. Może ich potrzebuje. Wiem, że nie chcę jednej. Tej, którą zdaje mi się, że powie mi każdy z moich znajomych. Tej, w której radzą mi skonfrontować moje uczucia. Tej, w której każą mi powiedzieć.
Zapominają o jednym. Że przed dobrze uszytą szatą z optymizmu, radości, odwagi i wiedzy nie jestem niczym więcej niźli wielkim, śmierdzącym tchórzem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami