Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Pub pod Trzema Miotłami to najbardziej znany bar w Hogsmeade. Położony w centrum wioski, zawsze jest pełny - w weekendy tłumnie odwiedzają go uczniowie Hogwartu, aby skosztować kremowego piwa, lecz w pozostałe dni również tętni życiem, za sprawą pitnego miodu dojrzewającego w dębowych beczkach, słusznie cieszącego się opinią jednego z najlepszych trunków w Wielkiej Brytanii. W środku jest ciepło, przytulnie i czysto. Na parterze znajduje się bar, gdzie mieszczą się stoliki dla licznych przybyszów odwiedzających to miejsce, natomiast na piętrze zlokalizowano część sypialną. Drewniane, spiralne schody prowadzą na górę, do kilku pomieszczeń, które właściciel lokalu przeznaczył na pokoje dla gości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 2 razy
Selina Lovegood przyszła do Trzech Mioteł, bo należało to do jej zwyczaju - każdego wieczora pojawiała się w którymś z barów, siadała przy samotnym stoliku, zamawiała przyzwoitą ilość alkoholu i z lubością odganiała wszystkich natrętów, napawając się własną suwerennością i brakiem potrzeby kontaktów z innymi ludźmi (nawet, jeśli mieścił się w tym pewien paradoks), choć równie dobrze funkcję upicia się do nieprzytomności mogło spełniać jej puste mieszkanie i wtedy bez wątpienia nie musiałaby podejmować ryzyka, że spotka kogoś znajomego, kto postanowi jej potem z troską oświadczyć, że powinna z kimś szczerze porozmawiać, bo to może jej pomóc. Zupełnie tak, jakby miała z czymkolwiek problem. Jej jedynym zmartwieniem byli natrętni, kompletnie nieproszeni i narzucający się jej osobniki, którzy stale wtykali nos w nie swoje sprawy i zachowywali się, jakby mieli do tego pełne prawo, by wytyczać jej akceptowalne ramy, w których powinna się poruszać, na każdym kroku strofując jej słowa, percepcję bądź czyny. Phi! I jej rutyna, również tym razem, pozostała (nie)zaburzona - jej spokojne, kompletnie pokojowe spożywanie napojów wysokoprocentowych zostało zaburzone przez intruza, który postanowił oznaczyć jej wieczór swoją marną egzystencją. O ile podobne rozmowy zazwyczaj miały trzy kierunki - burdy, pasji lub rozważań filozoficznych, i o ile to spotkanie jak najbardziej mieściło się w ramach zwyczaju, to było naznaczone piętnem, które wprawiało blondynkę w poczucie zmrożenia. Ze swojej strony robiła wszystko, by zniechęcić do siebie namolną towarzyszkę, stosując swoją standardową arogancję, odpowiednią dozę kpiny i pogardy wraz z lekceważącym nastawieniem, ale nie spotykało się to z żadną reakcją, której mogła się spodziewać - zupełnie tak, jakby ta wielokolorowa dziewucha nie była w stanie usłyszeć nieprzyjemności w jej głosie, wyciągając z jej słów jedynie te faktory, które mogły jej się przydać. Wyglądała na zagubioną, ale jednak jej wrażliwość nie była na poziomie, który mogłaby tknąć swoimi złośliwościami. Ze swoim refleksyjnym nastrojem zdawała się kompletnie nieobecna i nieosiągalna, mimo że napędzana była sugestiami, które dawała jej Osa. Wprawiało ją to w pewną ostrożność, ale też pewnego rodzaju zaintrygowanie.
Zamrugała na to krótkie stwierdzenie. Ta dziewczyna zdawała się kompletnie obdzierać ścigającą ze wszelakich warstw ochronnych i dochodzić do rdzeni, które kompletnie nie powinny być przed kimkolwiek ujawnione. Nigdzie nie zasugerowała nawet, że mogłaby choć w cząstce rozumieć drugą osobę, ograniczając się jedynie to zadawania pytań lub rzucania obojętnych uwag, które zawsze posiadały w sobie coś, co mogło uszczypnąć odbiorcę.
-Od kiedy to zrozumienie jest lekiem na wszystkie problemy?-zapytała z drwiną, kiedy już zdążyła się otrząsnąć z szoku, choć przyglądała się swojej rozmówczyni uważniej, jakby testowała jej najmniejszą zmianę mimiki. Dlaczego ktokolwiek miałby się przyznawać przed kimkolwiek do słabości, narażać się na wykorzystanie tej wiedzy i czerpać przyjemność i pocieszenie z tego, że ktoś uznał defekty tej drugiej osoby i przyjął do świadomości? Jak to mogło jakkolwiek pomóc z poradzeniem sobie z tym? Nie było siły w obcych. Nie było wsparcia z nic nie znaczących słów. Nie było żadnego użytku ze współczucia. Po co przejmować się czymś, co nie miało żadnej wartości?
A potem na oczach Lovegoodówny rozgrywa się istny teatr, kiedy postać przed nią wykonuje serię nerwowych ruchów, jakby cierpiała na jakieś natręctwa i musiała wszystko popoprawiać zanim będzie mogła przystąpić do czegokolwiek. Kiedy obecne warunki i znaki na niebie w końcu się zgadzały, zaczęła mówić. A Selina miała nastawione uszy.
-Oczywiście, że jest.-przerwała jej zaraz, prychając gniewnie.-Jest głupia, oślepiająca i irracjonalna.-wytłumaczyła swoje stanowisko, podpierając swoją postawę dodatkowym skrzyżowaniem ramion na klatce piersiowej, by Tonks nie miała wątpliwości, że w tym temacie nie ma co z nią dyskutować, bo i tak nie zmieni zdania.
Miłość sprawiała, że na oczy nakładały ci się klapki, które nie pozwalały dojrzeć całego obrazu (brzmi znajomo?), a filtry, które posiadały, przeinaczały widziany świat, wprawiając cię w uniesienie podobne do narkotykowego haju, pozostawiając cię kompletnie bezbronnego i narażonego na ataki, by potem gwałtownie odebrać ci całe źródło tych ciepłych, przyjemnych mrzonek, którymi się karmiłeś i pozostawić cię gdzieś w okolicach emocjonalnej Syberii, gdzie pocieszenia szukasz w tak żałosnych aktach, że z czasem znienawidzisz własne odbicie. Chwila wybuchu endorfin nie była warta późniejszego cierpienia, które miało cię na stałe już naznaczyć swoim piętnem.
Wypuściła powietrze z napięciem, na to niepokojąco szczere i otwarte wyznanie, marszcząc wściekle czoło. Uchyliła usta, zatrzymując się połowie niewypowiedzianych słów, pozwalając mimice rozluźniać się stopniowo w miarę wyrzucanych zdań przez metamorfomażkę. Nie zareagowała na jej nerwowy śmiech i próbę autoironii, którą próbowała ukryć żal. Tętno jej przyspieszyło, a palce zacisnęły się na szklance, kiedy jej własna głowa zaczęła podsuwać własne obrazy, otwierając bolesne blizny na nowo, jakby nie mogła tego w końcu zostawić za sobą.
Wbiła wzrok w blat, pozwalając milczeniu przeciągnąć się, kiedy z przerażeniem zatapiała się w kolejnych wspomnieniach, kompletnie niewinnych uśmiechach, spojrzeniom, które nie miały końca, wspólnym wybrykom i dziwnemu ciepłu w środku klatki piersiowej, kiedy ich ciała stykały się niby przez przypadek. Trwało to tak długo, a sama była na tyle młoda i uparta, że nie przyjmowała znaczenia tych wszystkich sygnałów do siebie, pozwalając czasu mijać, ciągnąć w niezmiennym stanie, kiedy karmiła się namiastkami gorąca, które ogrzewały jej serce na krótkie chwile, a zanim zdołała się spostrzec, jakakolwiek czułość odpłynęła na zawsze, kiedy obiekt jej uczuć postanowił oświadczyć się innej kobiecie. Dopiero w tamtym momencie spłynął na nią przebłysk refleksji i uświadomienia, dlaczego czuła się tak źle z tym faktem.
Była żałośniejsza od kobiety, która siedziała na przeciwko niej i wynurzała się ze swoich wstydliwych doznań obcej osobie. Jej oskarżenia uderzyły w nią tak mocno, jakby nie były autowyzwiskami, a słowami kierowane w jej stronę. Bo czy ta żałość nie należała się właśnie Osie? Coś rozdarło jej mostek i wyrzut pojawił się na jej twarzy, ale kolejne słowa były najbardziej szczypiącym miodem dla uszu, jakie ktokolwiek mógłby usłyszeć i tylko to przytrzymało ją w miejscu. Aspekt, o którym wcale nie chciała nic wiedzieć, a jednak sprawił, że dziwna melancholia odbiła się jej po raz kolejny czkawką. Nie potrafiła dłużej patrzeć na twarz Justine, dopuszczając do siebie tylko dźwięk jej głosu. Miała wrażenie, że jest o wiele bardziej zagubiona od osoby, która właśnie wyznaje jej te wszystkie rzeczy.
Nawet ona pozwoliła sobie na lekki szok, kiedy nieznajoma wspomniała o sypianiu z innymi mężczyznami, by szukać w nich utraconych cząstek miłości. Obronnie objęła się ramionami, czując bliźniaczy chłód, który działał na nią kiedy była sama. Usta jej drżały, gdy myśli były atakowane przez sępy. Pole minowe w jej głowie przechodziło wybuch za wybuchem. Zamknęła powieki, łapiąc się szklanki jak kotwicy, która trzymała ją przy świadomości. Nie odezwała się słowem, a kiedy w końcu najgorsze miała za sobą, przechyliła szybko naczynie, wypijając jego zawartość i odłożyła je z głośnym stukotem na miejsce, wstając. Twarz jej stężała.
-Jak się nazywasz?-zapytała konkretnie, surowo, patrząc na nią z góry, czekając na personalia dziewczyny. Nie spodziewała się odmowy. Miała pewien zamysł w głowie, ale nie mogła jej teraz okazać, że ta historia miała na nią jakikolwiek wpływ. To by było... zbyt personalne. Pod tym względem Selina nie była ani trochę podobna do swojej rozmówczyni - nie miała zamiaru się uzewnętrzniać.-Już po burzy. Do widzenia.-powiedziała, zwracając wzrok za okno. Chwyciła za swój płaszcz i - nie oglądając się więcej, zniknęła za kolumną, by w końcu użyć proszku Fiuu i trafić w zimne ściany swojego mieszkania. Tam miała coś do zrobienia*.
/zt
*dodatek
Zamrugała na to krótkie stwierdzenie. Ta dziewczyna zdawała się kompletnie obdzierać ścigającą ze wszelakich warstw ochronnych i dochodzić do rdzeni, które kompletnie nie powinny być przed kimkolwiek ujawnione. Nigdzie nie zasugerowała nawet, że mogłaby choć w cząstce rozumieć drugą osobę, ograniczając się jedynie to zadawania pytań lub rzucania obojętnych uwag, które zawsze posiadały w sobie coś, co mogło uszczypnąć odbiorcę.
-Od kiedy to zrozumienie jest lekiem na wszystkie problemy?-zapytała z drwiną, kiedy już zdążyła się otrząsnąć z szoku, choć przyglądała się swojej rozmówczyni uważniej, jakby testowała jej najmniejszą zmianę mimiki. Dlaczego ktokolwiek miałby się przyznawać przed kimkolwiek do słabości, narażać się na wykorzystanie tej wiedzy i czerpać przyjemność i pocieszenie z tego, że ktoś uznał defekty tej drugiej osoby i przyjął do świadomości? Jak to mogło jakkolwiek pomóc z poradzeniem sobie z tym? Nie było siły w obcych. Nie było wsparcia z nic nie znaczących słów. Nie było żadnego użytku ze współczucia. Po co przejmować się czymś, co nie miało żadnej wartości?
A potem na oczach Lovegoodówny rozgrywa się istny teatr, kiedy postać przed nią wykonuje serię nerwowych ruchów, jakby cierpiała na jakieś natręctwa i musiała wszystko popoprawiać zanim będzie mogła przystąpić do czegokolwiek. Kiedy obecne warunki i znaki na niebie w końcu się zgadzały, zaczęła mówić. A Selina miała nastawione uszy.
-Oczywiście, że jest.-przerwała jej zaraz, prychając gniewnie.-Jest głupia, oślepiająca i irracjonalna.-wytłumaczyła swoje stanowisko, podpierając swoją postawę dodatkowym skrzyżowaniem ramion na klatce piersiowej, by Tonks nie miała wątpliwości, że w tym temacie nie ma co z nią dyskutować, bo i tak nie zmieni zdania.
Miłość sprawiała, że na oczy nakładały ci się klapki, które nie pozwalały dojrzeć całego obrazu (brzmi znajomo?), a filtry, które posiadały, przeinaczały widziany świat, wprawiając cię w uniesienie podobne do narkotykowego haju, pozostawiając cię kompletnie bezbronnego i narażonego na ataki, by potem gwałtownie odebrać ci całe źródło tych ciepłych, przyjemnych mrzonek, którymi się karmiłeś i pozostawić cię gdzieś w okolicach emocjonalnej Syberii, gdzie pocieszenia szukasz w tak żałosnych aktach, że z czasem znienawidzisz własne odbicie. Chwila wybuchu endorfin nie była warta późniejszego cierpienia, które miało cię na stałe już naznaczyć swoim piętnem.
Wypuściła powietrze z napięciem, na to niepokojąco szczere i otwarte wyznanie, marszcząc wściekle czoło. Uchyliła usta, zatrzymując się połowie niewypowiedzianych słów, pozwalając mimice rozluźniać się stopniowo w miarę wyrzucanych zdań przez metamorfomażkę. Nie zareagowała na jej nerwowy śmiech i próbę autoironii, którą próbowała ukryć żal. Tętno jej przyspieszyło, a palce zacisnęły się na szklance, kiedy jej własna głowa zaczęła podsuwać własne obrazy, otwierając bolesne blizny na nowo, jakby nie mogła tego w końcu zostawić za sobą.
Wbiła wzrok w blat, pozwalając milczeniu przeciągnąć się, kiedy z przerażeniem zatapiała się w kolejnych wspomnieniach, kompletnie niewinnych uśmiechach, spojrzeniom, które nie miały końca, wspólnym wybrykom i dziwnemu ciepłu w środku klatki piersiowej, kiedy ich ciała stykały się niby przez przypadek. Trwało to tak długo, a sama była na tyle młoda i uparta, że nie przyjmowała znaczenia tych wszystkich sygnałów do siebie, pozwalając czasu mijać, ciągnąć w niezmiennym stanie, kiedy karmiła się namiastkami gorąca, które ogrzewały jej serce na krótkie chwile, a zanim zdołała się spostrzec, jakakolwiek czułość odpłynęła na zawsze, kiedy obiekt jej uczuć postanowił oświadczyć się innej kobiecie. Dopiero w tamtym momencie spłynął na nią przebłysk refleksji i uświadomienia, dlaczego czuła się tak źle z tym faktem.
Była żałośniejsza od kobiety, która siedziała na przeciwko niej i wynurzała się ze swoich wstydliwych doznań obcej osobie. Jej oskarżenia uderzyły w nią tak mocno, jakby nie były autowyzwiskami, a słowami kierowane w jej stronę. Bo czy ta żałość nie należała się właśnie Osie? Coś rozdarło jej mostek i wyrzut pojawił się na jej twarzy, ale kolejne słowa były najbardziej szczypiącym miodem dla uszu, jakie ktokolwiek mógłby usłyszeć i tylko to przytrzymało ją w miejscu. Aspekt, o którym wcale nie chciała nic wiedzieć, a jednak sprawił, że dziwna melancholia odbiła się jej po raz kolejny czkawką. Nie potrafiła dłużej patrzeć na twarz Justine, dopuszczając do siebie tylko dźwięk jej głosu. Miała wrażenie, że jest o wiele bardziej zagubiona od osoby, która właśnie wyznaje jej te wszystkie rzeczy.
Nawet ona pozwoliła sobie na lekki szok, kiedy nieznajoma wspomniała o sypianiu z innymi mężczyznami, by szukać w nich utraconych cząstek miłości. Obronnie objęła się ramionami, czując bliźniaczy chłód, który działał na nią kiedy była sama. Usta jej drżały, gdy myśli były atakowane przez sępy. Pole minowe w jej głowie przechodziło wybuch za wybuchem. Zamknęła powieki, łapiąc się szklanki jak kotwicy, która trzymała ją przy świadomości. Nie odezwała się słowem, a kiedy w końcu najgorsze miała za sobą, przechyliła szybko naczynie, wypijając jego zawartość i odłożyła je z głośnym stukotem na miejsce, wstając. Twarz jej stężała.
-Jak się nazywasz?-zapytała konkretnie, surowo, patrząc na nią z góry, czekając na personalia dziewczyny. Nie spodziewała się odmowy. Miała pewien zamysł w głowie, ale nie mogła jej teraz okazać, że ta historia miała na nią jakikolwiek wpływ. To by było... zbyt personalne. Pod tym względem Selina nie była ani trochę podobna do swojej rozmówczyni - nie miała zamiaru się uzewnętrzniać.-Już po burzy. Do widzenia.-powiedziała, zwracając wzrok za okno. Chwyciła za swój płaszcz i - nie oglądając się więcej, zniknęła za kolumną, by w końcu użyć proszku Fiuu i trafić w zimne ściany swojego mieszkania. Tam miała coś do zrobienia*.
/zt
*dodatek
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Duszę leczy się na wiele sposobów. – odpowiadam jej tylko ponownie wzruszając ramionami. Burza zawsze wlewała we mnie pewnego rodzaju melancholię, ale i jednocześnie strach. Sprawiała, że myśli galopowały szybciej, przy okazji też chcąc opuścić ścianki mojej głowy, przez usta. Nie potrafiłam powiedzieć dlaczego usiadłam naprzeciw niej. Coś w jej spojrzeniu, postawie, czy małych refleksjach objawiających się w gestach przyciągnęło mnie. Dało wrażenie trudne do opisania. Czułam, że potrzebuję rozmowy.
Wychwytywałam kpinę którą ociekały jej słowa. Dostrzegałam ostrość z jaką akcenotwała głoski. Dostrzegałam pogardę w jej spojrzeniu. I choć powinno mnie to zniechęcić, a może bardziej mogłoby, wcale tego nie robiło. Pomimo wszystko, każdego jednego słowa obarczonego negatywną wibracją, nadal siedziała naprzeciw mnie, pozwalając, bym wypuściła z duszy zalegające mi ciężary. Byłam jej wdzięczna, choć brzmi to dziwnie, a nawet kuriozalnie.
-Ale daje też siłę. Przyczynek do działania. Powód. – odpowiadam jej zaraz po tym jak wypowiada swoje słowa. Zaraz po tym, jak kiwam głową by przyznać jej rację. Bo może i jestem naiwna, ale nie zamierzam kłócić się z prawdą, która właśnie padła z jej ust. Miłość była taka, jaką ją opisała. Ale tego uczucia nie dało opisać się tylko trzema słowami. Wątpiłam, by jeden arkusz pergaminu starczył na opisanie miłość, nawet wtedy, gdyby wypisywało się słowa małym druczkiem jedno obok drugiego. I dostrzegam to. Że mimo tego, że jesteśmy tak różne i ona wie o czym mówie. Może udawać, że nie. Może zaprzeczać głośno. Mogłaby wykrzyczeć mi to prosto w twarz. By zaprzeczyć że czuje, że kocha. A skinęłabym jej wtedy lekko głową, zgadzając się udawać – tak samo jak robiła to ona – że wierzę iż rzeczywiście nie przepływają przez nią kaskady uczuć. Że nie trapią ją myśli podobne do mnie. Siedzę cicho już. Powiedziałam wszystko co miałam do powiedzenia. Nie potrzebuję więcej przerywać ciszy. Czuję się lżejsza, chociaż na dzisiejszą noc. Przymykam na chwilę powieki, nawet w lokalu czując, jak powietrze na zewnątrz pachnie deszczem. Lubiłam ten zapach. Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk szklanki stukającej w blat.
-Tonks. Just Tonks. – przedstawiam jej się. Bo nie zależy mi na tym, by pozostać anonimową. Może działam głupio. Może pochopnie postanowiłam powierzyć jej swój sekret. Ale moja mam powtarzała, że nad rozlanym mlekiem płakać nie należy. A ja zaś sama czuję że dostałam dziś więcej niż dałam w zamian. Odprowadzam ją wzrokiem gdy wychodzi, życząc jej w myślach wszystkiego co dobre. Sama zbieram się chwilę później.
/zt
Wychwytywałam kpinę którą ociekały jej słowa. Dostrzegałam ostrość z jaką akcenotwała głoski. Dostrzegałam pogardę w jej spojrzeniu. I choć powinno mnie to zniechęcić, a może bardziej mogłoby, wcale tego nie robiło. Pomimo wszystko, każdego jednego słowa obarczonego negatywną wibracją, nadal siedziała naprzeciw mnie, pozwalając, bym wypuściła z duszy zalegające mi ciężary. Byłam jej wdzięczna, choć brzmi to dziwnie, a nawet kuriozalnie.
-Ale daje też siłę. Przyczynek do działania. Powód. – odpowiadam jej zaraz po tym jak wypowiada swoje słowa. Zaraz po tym, jak kiwam głową by przyznać jej rację. Bo może i jestem naiwna, ale nie zamierzam kłócić się z prawdą, która właśnie padła z jej ust. Miłość była taka, jaką ją opisała. Ale tego uczucia nie dało opisać się tylko trzema słowami. Wątpiłam, by jeden arkusz pergaminu starczył na opisanie miłość, nawet wtedy, gdyby wypisywało się słowa małym druczkiem jedno obok drugiego. I dostrzegam to. Że mimo tego, że jesteśmy tak różne i ona wie o czym mówie. Może udawać, że nie. Może zaprzeczać głośno. Mogłaby wykrzyczeć mi to prosto w twarz. By zaprzeczyć że czuje, że kocha. A skinęłabym jej wtedy lekko głową, zgadzając się udawać – tak samo jak robiła to ona – że wierzę iż rzeczywiście nie przepływają przez nią kaskady uczuć. Że nie trapią ją myśli podobne do mnie. Siedzę cicho już. Powiedziałam wszystko co miałam do powiedzenia. Nie potrzebuję więcej przerywać ciszy. Czuję się lżejsza, chociaż na dzisiejszą noc. Przymykam na chwilę powieki, nawet w lokalu czując, jak powietrze na zewnątrz pachnie deszczem. Lubiłam ten zapach. Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk szklanki stukającej w blat.
-Tonks. Just Tonks. – przedstawiam jej się. Bo nie zależy mi na tym, by pozostać anonimową. Może działam głupio. Może pochopnie postanowiłam powierzyć jej swój sekret. Ale moja mam powtarzała, że nad rozlanym mlekiem płakać nie należy. A ja zaś sama czuję że dostałam dziś więcej niż dałam w zamian. Odprowadzam ją wzrokiem gdy wychodzi, życząc jej w myślach wszystkiego co dobre. Sama zbieram się chwilę później.
/zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| przed 20 kwietnia, a kiedy dokładnie to sobie wybierz <3
Kwietniowa pogoda płatała figle wszystkim mieszkańcom wysp brytyjskich. Oczywiście nie oszczędzał także małej miejscowości Hogsmeade. Miasteczko, które każdemu byłemu uczniowi Hogwartu będzie się kojarzyć właśnie z tą szkołą. Czy wywoła pozytywne odczucia i otuli serce sentymentalnym ciepłem, czy wywoła grymas niezadowolenia? To już indywidualna sprawa każdego człowieka.
Odzyskuję równowagę i ledwo co moje stopy stabilnie stają na ziemi czuję jak ludzka, niezbyt wysoka sylwetka odbija się na moich plecach. Poprawiam okulary, które wylądowały na samym czubku nosa i odwracam się w stronę zbulwersowanej mieszkanki Hogsmeade, która daje mi wykład na temat jak to można teleportować się na środku głównej ulicy. Rzucam jedynie krótkie przepraszam z nieporadnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Usuwam się jej z drogi, aby przypadkiem nie oberwać jakimś iście złowieszczym zaklęciem kury domowej. Poprawiam płaszcz i zerkam na wskazówki zegara. Marszczę nos. To było niemożliwe. Przecież ja nigdy nie zjawiam się wcześniej. Zwykle, niestety, każę na siebie czekać. Niespecjalnie oczywiście. Nie śpiesząc się zbytnio, udałem się w stronę Trzech Mioteł. Wchodzę do środka i zajmuję pierwszy wolny stolik. Siedzenie w samotności nie było niczym przyjemnym, a zważywszy na to, że ciągle jestem na zwolnieniu, a jedyna córka przebywa w słodkiej Francji to właśnie samotność stała się moim druhem. W końcu nie zawsze mam czelność nękania rodziny zarówno swojej jak i mojej zmarłej małżonki. W dodatku nieubłaganie zbliżał się koniec moje zwolnienia. A ja muszę podjąć decyzję. Zostać, znaleźć inne zajęcie, a może zacisnąć zęby i raz jeszcze stanąć do walki z plugawiącymi nasze dobre imię czarnoksiężnikami? Nadal mam obawy. Boję się, chociaż nie mam odwagi się do tego przyznać. Zasłaniam się drobną osóbką mojej córki, mówiąc, że nie chcę jej osierocić. Tym bardziej po śmierci mego kuzyna, który wraz z żoną zostawili po sobie osierocone dziecko. Małego Jamesa, który teraz był Merlin jeden wie gdzie. Nie chciałem i nadal nie chcę dopytywać. Lepiej zarówno dla mnie jak i dla małego Pottera. Długimi palcami wystukuję rytm, wpatrując się w drewniane drzwi gospody. Co jakiś czas marszczę nos, aby okulary wróciły na swoje miejsce, ale zamiast tego one osuwają się jeszcze niżel. Zupełnie jakbym nie nauczył się tego przez tyle lat noszenia ich na swoim nosie. Poprawiam je.
Drzwi znowu się otwierają, a gdy widzę niewysoką brunetkę o szerokim uśmiechu ja również się uśmiecham. Podnoszę się delikatnie, tak aby nad gąszczem głów zauważyła moją kruczoczarną czuprynę. Wstaję z miejsca i podchodzę bliżej. I moje usta rozciągają się w szerokim uśmiechu.
- No w końcu - mówię, uśmiechając się przy tym zaczepnie. Naturalnie nie czekałem długo, a Pomka jest na czas. Przytulam ja na powitanie. - Siadaj, zamówić ci coś? - pytam, siadając przy stole.
Kwietniowa pogoda płatała figle wszystkim mieszkańcom wysp brytyjskich. Oczywiście nie oszczędzał także małej miejscowości Hogsmeade. Miasteczko, które każdemu byłemu uczniowi Hogwartu będzie się kojarzyć właśnie z tą szkołą. Czy wywoła pozytywne odczucia i otuli serce sentymentalnym ciepłem, czy wywoła grymas niezadowolenia? To już indywidualna sprawa każdego człowieka.
Odzyskuję równowagę i ledwo co moje stopy stabilnie stają na ziemi czuję jak ludzka, niezbyt wysoka sylwetka odbija się na moich plecach. Poprawiam okulary, które wylądowały na samym czubku nosa i odwracam się w stronę zbulwersowanej mieszkanki Hogsmeade, która daje mi wykład na temat jak to można teleportować się na środku głównej ulicy. Rzucam jedynie krótkie przepraszam z nieporadnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Usuwam się jej z drogi, aby przypadkiem nie oberwać jakimś iście złowieszczym zaklęciem kury domowej. Poprawiam płaszcz i zerkam na wskazówki zegara. Marszczę nos. To było niemożliwe. Przecież ja nigdy nie zjawiam się wcześniej. Zwykle, niestety, każę na siebie czekać. Niespecjalnie oczywiście. Nie śpiesząc się zbytnio, udałem się w stronę Trzech Mioteł. Wchodzę do środka i zajmuję pierwszy wolny stolik. Siedzenie w samotności nie było niczym przyjemnym, a zważywszy na to, że ciągle jestem na zwolnieniu, a jedyna córka przebywa w słodkiej Francji to właśnie samotność stała się moim druhem. W końcu nie zawsze mam czelność nękania rodziny zarówno swojej jak i mojej zmarłej małżonki. W dodatku nieubłaganie zbliżał się koniec moje zwolnienia. A ja muszę podjąć decyzję. Zostać, znaleźć inne zajęcie, a może zacisnąć zęby i raz jeszcze stanąć do walki z plugawiącymi nasze dobre imię czarnoksiężnikami? Nadal mam obawy. Boję się, chociaż nie mam odwagi się do tego przyznać. Zasłaniam się drobną osóbką mojej córki, mówiąc, że nie chcę jej osierocić. Tym bardziej po śmierci mego kuzyna, który wraz z żoną zostawili po sobie osierocone dziecko. Małego Jamesa, który teraz był Merlin jeden wie gdzie. Nie chciałem i nadal nie chcę dopytywać. Lepiej zarówno dla mnie jak i dla małego Pottera. Długimi palcami wystukuję rytm, wpatrując się w drewniane drzwi gospody. Co jakiś czas marszczę nos, aby okulary wróciły na swoje miejsce, ale zamiast tego one osuwają się jeszcze niżel. Zupełnie jakbym nie nauczył się tego przez tyle lat noszenia ich na swoim nosie. Poprawiam je.
Drzwi znowu się otwierają, a gdy widzę niewysoką brunetkę o szerokim uśmiechu ja również się uśmiecham. Podnoszę się delikatnie, tak aby nad gąszczem głów zauważyła moją kruczoczarną czuprynę. Wstaję z miejsca i podchodzę bliżej. I moje usta rozciągają się w szerokim uśmiechu.
- No w końcu - mówię, uśmiechając się przy tym zaczepnie. Naturalnie nie czekałem długo, a Pomka jest na czas. Przytulam ja na powitanie. - Siadaj, zamówić ci coś? - pytam, siadając przy stole.
Gość
Gość
To ja proponuję 02.04
Kwiecień jest kapryśny w swojej pogodzie - raz wyrzuca słonecznym ciepłem, innym razem śniegowym mrozem. Na maj zarówno czekam jak i nie czekam, wiedząc, że przekroczę wtedy pewną granicę, która nie jest chlubna dla żadnej kobiety. Matka załamuje nade mną ręce, w końcu zawsze wychowywała mnie na prawdziwą damę. Ja z kolei jestem odporna na jej nauki, robiąc co tylko chcę, późnej musząc mierzyć się z nieplanowanymi konsekwencjami. Jest mi źle oraz nie jest - cenię sobie własne poczucie swobody, pracę w Hogwarcie oraz masę spotkań zarówno z rodziną jak i przyjaciółmi, z drugiej strony od zawsze chciałam mieć dużą rodzinę, żeby moje dzieci zasmakowały tego co ja w dzieciństwie. I dorosłości. Niestety życie nie zawsze układa się tak, jak sobie tego życzymy, a chociaż zdarza mi się tęsknie patrzeć na dzieciaki, nie uważam się za pokrzywdzoną lub szczególnie nieszczęśliwą. Świat ma teraz na głowie poważniejsze sprawy, dlatego to nimi karmię swój umysł. Wierzę w swoją rolę w Zakonie, pchając się coraz mocniej w sidła powinności spełnienia obowiązków w Gwardii, bez względu na to jak wiele osób uważa to za bezsensowność - wiem, na co mnie stać. Może jeszcze po prostu nie ujawniłam całego swojego potencjału? Nikt nie powinien mnie oceniać! Myślę o tym naprawdę intensywnie, w końcu to zmiana dotykająca całego mojego życia, a na początku kwietnia jestem jeszcze pod wpływem marcowych wydarzeń. Później trochę uspokoję swoje zapędy poświęcania siebie całej, żeby na koniec martwić się bezgranicznie nadchodzącym zagrożeniem. Istna sinusoida emocji.
Dzisiejszego dnia mając na myśli spotkanie z Willy’m, staram się odgonić pochmurne myśli z jasnego czoła. Skoncentrować się na przyjemności spotkania z ważną dla mnie osobą. Po wszystkich zajęciach mogę się wreszcie wyrwać oraz dać wytchnienie moim pedagogicznym ambicjom. Na zewnątrz zostawiam zmartwienia oraz ciężar minionego dnia, od progu uśmiecham się chcąc odgonić wszystkie mroki. Podchodzę do ciebie szybko, po drodze zdejmując z ramion cienki płaszcz, który ląduje na oparciu krzesła. Daję się zamknąć w subtelnym uścisku ignorując nagromadzenie się wszystkich bodźców - zapachu, cieple oraz bliskości dziwnie popędzającej bicie serca.
- Co to znaczy w końcu? - mówię z pozornym oburzeniem kiedy się już odsuwam zajmując miejsce. - Nie wiesz, że damy zawsze przychodzą o czasie, tylko mężczyźni zjawiają się za wcześnie? - pytam, naturalnie żartując. Oglądam wnętrze lokalu, dłużej zawieszając wzrok na barze. - Tak, tak, składamy zamówienie! Nie będziemy siedzieć tak na sucho - zarządzam szybko, posyłając ci sugestywny uśmiech. - To co, miód pitny? Jest pyszny! - proponuję, ciągnąc cię za rękaw. Trochę niepoprawnie, jak zniecierpliwione dziecko, ale nigdy nie traktowałam dorosłości jako przymus, raczej wskazówki. - W międzyczasie opowiadaj - co u ciebie, u Dahlii, u niej. To wstyd, ale dawno nie widziałam jej… urywam swoje myśli, nie chcąc wprowadzać przykrej atmosfery. Mamy się rozluźnić po ciężkich chwilach.
Kwiecień jest kapryśny w swojej pogodzie - raz wyrzuca słonecznym ciepłem, innym razem śniegowym mrozem. Na maj zarówno czekam jak i nie czekam, wiedząc, że przekroczę wtedy pewną granicę, która nie jest chlubna dla żadnej kobiety. Matka załamuje nade mną ręce, w końcu zawsze wychowywała mnie na prawdziwą damę. Ja z kolei jestem odporna na jej nauki, robiąc co tylko chcę, późnej musząc mierzyć się z nieplanowanymi konsekwencjami. Jest mi źle oraz nie jest - cenię sobie własne poczucie swobody, pracę w Hogwarcie oraz masę spotkań zarówno z rodziną jak i przyjaciółmi, z drugiej strony od zawsze chciałam mieć dużą rodzinę, żeby moje dzieci zasmakowały tego co ja w dzieciństwie. I dorosłości. Niestety życie nie zawsze układa się tak, jak sobie tego życzymy, a chociaż zdarza mi się tęsknie patrzeć na dzieciaki, nie uważam się za pokrzywdzoną lub szczególnie nieszczęśliwą. Świat ma teraz na głowie poważniejsze sprawy, dlatego to nimi karmię swój umysł. Wierzę w swoją rolę w Zakonie, pchając się coraz mocniej w sidła powinności spełnienia obowiązków w Gwardii, bez względu na to jak wiele osób uważa to za bezsensowność - wiem, na co mnie stać. Może jeszcze po prostu nie ujawniłam całego swojego potencjału? Nikt nie powinien mnie oceniać! Myślę o tym naprawdę intensywnie, w końcu to zmiana dotykająca całego mojego życia, a na początku kwietnia jestem jeszcze pod wpływem marcowych wydarzeń. Później trochę uspokoję swoje zapędy poświęcania siebie całej, żeby na koniec martwić się bezgranicznie nadchodzącym zagrożeniem. Istna sinusoida emocji.
Dzisiejszego dnia mając na myśli spotkanie z Willy’m, staram się odgonić pochmurne myśli z jasnego czoła. Skoncentrować się na przyjemności spotkania z ważną dla mnie osobą. Po wszystkich zajęciach mogę się wreszcie wyrwać oraz dać wytchnienie moim pedagogicznym ambicjom. Na zewnątrz zostawiam zmartwienia oraz ciężar minionego dnia, od progu uśmiecham się chcąc odgonić wszystkie mroki. Podchodzę do ciebie szybko, po drodze zdejmując z ramion cienki płaszcz, który ląduje na oparciu krzesła. Daję się zamknąć w subtelnym uścisku ignorując nagromadzenie się wszystkich bodźców - zapachu, cieple oraz bliskości dziwnie popędzającej bicie serca.
- Co to znaczy w końcu? - mówię z pozornym oburzeniem kiedy się już odsuwam zajmując miejsce. - Nie wiesz, że damy zawsze przychodzą o czasie, tylko mężczyźni zjawiają się za wcześnie? - pytam, naturalnie żartując. Oglądam wnętrze lokalu, dłużej zawieszając wzrok na barze. - Tak, tak, składamy zamówienie! Nie będziemy siedzieć tak na sucho - zarządzam szybko, posyłając ci sugestywny uśmiech. - To co, miód pitny? Jest pyszny! - proponuję, ciągnąc cię za rękaw. Trochę niepoprawnie, jak zniecierpliwione dziecko, ale nigdy nie traktowałam dorosłości jako przymus, raczej wskazówki. - W międzyczasie opowiadaj - co u ciebie, u Dahlii, u niej. To wstyd, ale dawno nie widziałam jej… urywam swoje myśli, nie chcąc wprowadzać przykrej atmosfery. Mamy się rozluźnić po ciężkich chwilach.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wszystkie drogi prowadzą do Hogsmeade, a w myśl tej zasady pojawiła się tu dziś także Leandra Spencer-Moon wraz z małżonkiem; para przechadzała się pod rękę główną ulicą, nie zważając na kaprysy pogody i słońca, którego promienie raz tańczyły na ich twarzach, by za chwilę zniknąć za zwiastującymi deszcz chmurami. Młode małżeństwo już od jakiegoś czasu rozglądało się za nowym domem, a wioska zamieszkiwana wyłącznie przez czarodziejów wydawała się w tych niebezpiecznych czasach bezpieczną przystanią. Na dodatek oboje wspominali Hogsmeade z pewnym sentymentem, gdyż uczęszczali do pobliskiego Hogwartu i jako nastolatkowie odwiedzali miejscowość w weekendy, zapełniając swoje głowy i serca ciepłymi wspomnieniami.
Pogrążeni w rozmowie mijali kolejne zabudowania, przyglądając się im uważnie, a w końcu zadecydowali, że dobrze zrobi im kufel kremowego piwa; przekroczyli próg Pubu Pod Trzema Miotłami i od razu poczuli się tak, jakby wcale nie minęło kilka lat, odkąd byli tu po raz ostatni. Zwłaszcza, że czujne oczy Leandry szybko wypatrzyły znajomą twarz.
- Pomona? Pomona Sprout? Nie mogę uwierzyć, to naprawdę Ty? Nic się nie zmieniłaś! – rudowłosa czarownica pociągnęła swojego męża do stolika, przy którym siedzieli Pomona i Willard; przystanęła tuż przy krześle nauczycielki zielarstwa i spoglądała na nią z góry, uśmiechając się szczerze i szeroko – Poznajesz mnie? Leandra Bones, teraz Spencer-Moon – wymówiła swoje nowe nazwisko nie bez dumy, a małżonek skinął głową na powitanie, nie wypowiadając ani słowa.
Willard akurat podnosił się od stolika w celu złożenia zamówienia, jednak żywiołowa Leandra nie pozwoliła mu się oddalić w pojedynkę.
- Panowie, bądźcie tak dobrzy i przynieście nam po kuflu kremowego piwa albo miodu, musimy uczcić to spotkanie – bez ceregieli zasiadła na krześle, które przed chwilą zwolnił Potter i nie spuszczała oczu z dawnej szkolnej koleżanki; dopiero gdy mężczyźni oddalili się w kierunku kontuaru rudowłosa zrobiła zszokowaną minę, jakby dopiero zdała sobie z czegoś sprawę – Och, ale nie przeszkodziłam wam w niczym? – konspiracyjny szept i tak nie miał szans dotrzeć do Willarda, mimo wszystko Leandra nachyliła się nad stolikiem w kierunku Pomocy – Tak dawno Cię nie widziałam, co za zbieg okoliczności, że spotykamy się właśnie tutaj!
Obowiązkowe grzeczności musiały zostać wymienione, zanim miała rozpocząć się nieuchronna seria pytań „A pamiętasz, jak…?”; póki co szkolna koleżanka panny Sprout rozsiadała się wygodnie, zdejmując płaszcz i wieszając go na oparciu drugiego krzesła.
Pogrążeni w rozmowie mijali kolejne zabudowania, przyglądając się im uważnie, a w końcu zadecydowali, że dobrze zrobi im kufel kremowego piwa; przekroczyli próg Pubu Pod Trzema Miotłami i od razu poczuli się tak, jakby wcale nie minęło kilka lat, odkąd byli tu po raz ostatni. Zwłaszcza, że czujne oczy Leandry szybko wypatrzyły znajomą twarz.
- Pomona? Pomona Sprout? Nie mogę uwierzyć, to naprawdę Ty? Nic się nie zmieniłaś! – rudowłosa czarownica pociągnęła swojego męża do stolika, przy którym siedzieli Pomona i Willard; przystanęła tuż przy krześle nauczycielki zielarstwa i spoglądała na nią z góry, uśmiechając się szczerze i szeroko – Poznajesz mnie? Leandra Bones, teraz Spencer-Moon – wymówiła swoje nowe nazwisko nie bez dumy, a małżonek skinął głową na powitanie, nie wypowiadając ani słowa.
Willard akurat podnosił się od stolika w celu złożenia zamówienia, jednak żywiołowa Leandra nie pozwoliła mu się oddalić w pojedynkę.
- Panowie, bądźcie tak dobrzy i przynieście nam po kuflu kremowego piwa albo miodu, musimy uczcić to spotkanie – bez ceregieli zasiadła na krześle, które przed chwilą zwolnił Potter i nie spuszczała oczu z dawnej szkolnej koleżanki; dopiero gdy mężczyźni oddalili się w kierunku kontuaru rudowłosa zrobiła zszokowaną minę, jakby dopiero zdała sobie z czegoś sprawę – Och, ale nie przeszkodziłam wam w niczym? – konspiracyjny szept i tak nie miał szans dotrzeć do Willarda, mimo wszystko Leandra nachyliła się nad stolikiem w kierunku Pomocy – Tak dawno Cię nie widziałam, co za zbieg okoliczności, że spotykamy się właśnie tutaj!
Obowiązkowe grzeczności musiały zostać wymienione, zanim miała rozpocząć się nieuchronna seria pytań „A pamiętasz, jak…?”; póki co szkolna koleżanka panny Sprout rozsiadała się wygodnie, zdejmując płaszcz i wieszając go na oparciu drugiego krzesła.
I show not your face but your heart's desire
Nim zdążyłam dobrze usiąść, wymienić kilka słów na temat samopoczucia pięknej Dahlii, a już docierają do mnie kolejne bodźce. Widzę, jak Willy wstaje chcąc zapewne zamówić nam trochę pitnego miodu, ale wtedy podchodzi do nas para. Zadzieram do góry głowę słysząc swoje dane personalne, które zresztą skoncentrowały na nas wzrok pozostałych gości. Uśmiecham się szeroko, chociaż niepewnie - w pierwszej chwili nie rozpoznając rudowłosej kobiety. Kuzynka Brena i Garretta? Może krewna Julki i Archibalda? Nie, nie wyglądają na arystokratów. Poszukuję więc jej twarzy w swoim oszołomionym umyśle, dość długo mieląc wszystkie znane mi personalia. Aż wreszcie jest! Leandra, no tak! Aż uderzam się dłonią w czoło, to przecież oczywiste, jak mogłam nie poznać jej od razu?
- Leandra, hej! - wołam uradowana kiedy wreszcie wyjaśnia się ta cała sytuacja. Macham nawet, chcąc się przywitać. Obserwuję zarówno ją jak i jej męża - jego nie znam. Pewnie jakiegoś krewnego poznam nazajutrz, podczas misji zakonu. I nie będzie to miłe spotkanie. Dziś natomiast jestem niczego nieświadoma, więc nie przestaję się uśmiechać.
- Poznaję, pewnie, że tak! Najweselsza wśród Gryfonek, nie mogłabym zapomnieć - dodaję, a po zdziwieniu oraz zmieszaniu nie ma już ani śladu. - Siadajcie proszę - proponuję, ale zaraz znów muszę uderzyć się w czoło. Gdzie moje maniery!
- To Willard Potter mój… były szwagier. A to Leandra, moja znajoma - przedstawiam ich sobie, trochę wyczekująco spoglądając na małżonka koleżanki. Spencer-Moon, to można się domyślić, ale imię? Nie chciałabym się do niego zwracać ej ty nawet jeśli dotyczyłoby to raptem prośby o podanie soli.
- Miód pitny, polecam, jest najlepszy - prostuję treść zamówienia byłej panny Bones. Kiedy siada, obserwuję ją uważnie wzrokiem. Staram się ocenić jak bardzo się zmieniła oraz w którą stronę te zmiany podążyły. Wygląda kwitnąco, zapewne dzięki miłości oraz małżeństwu. Ja już w tej materii powoli kapituluję, chociaż u końca kwietnia sprawa będzie wyglądać bardziej radykalnie. Teraz jeszcze gdzieś wewnątrz serca tli się niewielka nadzieja.
- Nie, no coś ty - dementuję od razu, czerwieniąc się nieco. Automatycznie wędruję wzrokiem do Willa - nie da się ukryć, jest przystojnym mężczyzną, ale… zawsze są jakieś ale. Zresztą, mieliśmy po prostu porozmawiać; to przez ton Leandry pomyślałam sobie nie wiadomo co!
- To prawda, trochę lat minęło - przytakuję, trochę nostalgicznie kiwając głową. Mam w niej masę pytań, ale większość jest nieodpowiednia, gdyż zahacza o prywatne sprawy. Jednak jak mam się powstrzymać przed dowiedzeniem się czegoś o dawno niewidzianej znajomej?
- Opowiedz coś co u ciebie! Jesteś przykładną żoną męża czy czymś się zajmujesz? - zagaduję, bo nawet nie wiem, w którą stronę poszła po skończeniu szkoły. Uzdrowiciel? Artystka? Gracz Quidditcha? Możliwości jest naprawdę wiele.
- Leandra, hej! - wołam uradowana kiedy wreszcie wyjaśnia się ta cała sytuacja. Macham nawet, chcąc się przywitać. Obserwuję zarówno ją jak i jej męża - jego nie znam. Pewnie jakiegoś krewnego poznam nazajutrz, podczas misji zakonu. I nie będzie to miłe spotkanie. Dziś natomiast jestem niczego nieświadoma, więc nie przestaję się uśmiechać.
- Poznaję, pewnie, że tak! Najweselsza wśród Gryfonek, nie mogłabym zapomnieć - dodaję, a po zdziwieniu oraz zmieszaniu nie ma już ani śladu. - Siadajcie proszę - proponuję, ale zaraz znów muszę uderzyć się w czoło. Gdzie moje maniery!
- To Willard Potter mój… były szwagier. A to Leandra, moja znajoma - przedstawiam ich sobie, trochę wyczekująco spoglądając na małżonka koleżanki. Spencer-Moon, to można się domyślić, ale imię? Nie chciałabym się do niego zwracać ej ty nawet jeśli dotyczyłoby to raptem prośby o podanie soli.
- Miód pitny, polecam, jest najlepszy - prostuję treść zamówienia byłej panny Bones. Kiedy siada, obserwuję ją uważnie wzrokiem. Staram się ocenić jak bardzo się zmieniła oraz w którą stronę te zmiany podążyły. Wygląda kwitnąco, zapewne dzięki miłości oraz małżeństwu. Ja już w tej materii powoli kapituluję, chociaż u końca kwietnia sprawa będzie wyglądać bardziej radykalnie. Teraz jeszcze gdzieś wewnątrz serca tli się niewielka nadzieja.
- Nie, no coś ty - dementuję od razu, czerwieniąc się nieco. Automatycznie wędruję wzrokiem do Willa - nie da się ukryć, jest przystojnym mężczyzną, ale… zawsze są jakieś ale. Zresztą, mieliśmy po prostu porozmawiać; to przez ton Leandry pomyślałam sobie nie wiadomo co!
- To prawda, trochę lat minęło - przytakuję, trochę nostalgicznie kiwając głową. Mam w niej masę pytań, ale większość jest nieodpowiednia, gdyż zahacza o prywatne sprawy. Jednak jak mam się powstrzymać przed dowiedzeniem się czegoś o dawno niewidzianej znajomej?
- Opowiedz coś co u ciebie! Jesteś przykładną żoną męża czy czymś się zajmujesz? - zagaduję, bo nawet nie wiem, w którą stronę poszła po skończeniu szkoły. Uzdrowiciel? Artystka? Gracz Quidditcha? Możliwości jest naprawdę wiele.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Twarz Leandry rozpogodziła się jeszcze bardziej, gdy została rozpoznana przez Pomonę; sama miała naprawdę dobrą pamięć do imion i nazwisk szkolnych znajomych, lecz wcale nie oczekiwała tego od innych. Na całe szczęście nauczycielka zielarstwa szybko ją skojarzyła, a dodatkowy komplement sprawił, że rudowłosa od razu poczuła się lepiej.
- To takie cudowne, móc cię zobaczyć – nie ustawała w swym gadulstwie i pozytywnym nastawieniu do spotkania – Już dawno nie spotkałam nikogo ze szkoły, czasem tylko mijam się z niektórymi na korytarzu Ministerstwa i kiwamy sobie – westchnęła, grymasem twarzy wyrażając niezadowolenie z faktu, jakim była niemożność wymienienia plotek ze szkoły z osobami w miejscu pracy.
Jej milczący dotąd mąż przywitał się z Willardem podaniem ręki, a samej Pomonie skinął głową, wyjawiając wreszcie swoje personalia.
- Clive Spencer-Moon, bardzo mi miło – wydusił z siebie wreszcie, zanim z Willardem nie pomaszerowali w stronę baru, zostawiając panie same sobie.
Leandra natychmiast nachyliła się w stronę koleżanki, postanawiając wytłumaczyć zachowanie męża. Ewidentnie to ona nosiła w tym związku spodnie.
- Clive jest dziś doprawdy niczym po Confundusie, w innym wypadku zaraz by cię ucałował – wyjaśniła gorliwie, wychylając się na moment ze swojego miejsca i spoglądając w kierunku, w którym odszedł jej mąż. Pokręciła głową, jednak lekki uśmieszek nie schodził z jej twarzy – Szukaliśmy domu w okolicy, a ceny chyba wytrąciły go z równowagi – westchnęła.
Nie chciała ciągnąć niewygodnych tematów, jak problemy finansowe swojej rodziny oraz powody, dla których Willard był już tylko byłym szwagrem; smutki najlepiej zabijało się ze skrzacim winem przy kominku, a miód pitny stworzony był do weselszych pogawędek.
Schlebiało jej spojrzenie dawnej koleżanki, którą także dyskretnie obserwowała i oceniała; ukradkiem zerknęła na jej dłonie w poszukiwaniu obrączki, lecz na jej brak nie zareagowała nawet mrugnięciem. No cóż, nie wszystkie kobiety miały tyle szczęścia, co ona – Clive był kochający, opiekuńczy i wyrozumiały. Oraz cierpliwy, co było przydatne zwłaszcza teraz, gdy do baru po miód ustawiła się naprawdę spora kolejka i nic nie wskazywało na to, że panowie wrócą szybko ze swoim zamówieniem.
- Będziesz musiała zapytać mojego męża, jak sobie radzę jako żona – zaśmiała się, wracając spojrzeniem do Panny Sprout – Skończyłam staż w Departamencie Magicznych Gier i Sportów, udało mi się zakotwiczyć tam na stałe. Gdybyś potrzebowała biletów na mecz Quidditcha, śmiało wysyłaj mi sowę – puściła oczko koleżance, pół żartem pół serio oferując jej pomoc w zdobyciu miejscówek – A co słychać u Ciebie? Przypomnij mi kochana, gdzie pracujesz.
Oczywiście słyszała plotki o swoich byłych kolegach i koleżankach, jednak nazwiska Pomony jakimś cudem nie potrafiła dopasować do żadnego stanowiska. Liczyła, że już za chwile dowie się, jak potoczyły się po Hogwarcie losy przemiłej Puchonki.
- To takie cudowne, móc cię zobaczyć – nie ustawała w swym gadulstwie i pozytywnym nastawieniu do spotkania – Już dawno nie spotkałam nikogo ze szkoły, czasem tylko mijam się z niektórymi na korytarzu Ministerstwa i kiwamy sobie – westchnęła, grymasem twarzy wyrażając niezadowolenie z faktu, jakim była niemożność wymienienia plotek ze szkoły z osobami w miejscu pracy.
Jej milczący dotąd mąż przywitał się z Willardem podaniem ręki, a samej Pomonie skinął głową, wyjawiając wreszcie swoje personalia.
- Clive Spencer-Moon, bardzo mi miło – wydusił z siebie wreszcie, zanim z Willardem nie pomaszerowali w stronę baru, zostawiając panie same sobie.
Leandra natychmiast nachyliła się w stronę koleżanki, postanawiając wytłumaczyć zachowanie męża. Ewidentnie to ona nosiła w tym związku spodnie.
- Clive jest dziś doprawdy niczym po Confundusie, w innym wypadku zaraz by cię ucałował – wyjaśniła gorliwie, wychylając się na moment ze swojego miejsca i spoglądając w kierunku, w którym odszedł jej mąż. Pokręciła głową, jednak lekki uśmieszek nie schodził z jej twarzy – Szukaliśmy domu w okolicy, a ceny chyba wytrąciły go z równowagi – westchnęła.
Nie chciała ciągnąć niewygodnych tematów, jak problemy finansowe swojej rodziny oraz powody, dla których Willard był już tylko byłym szwagrem; smutki najlepiej zabijało się ze skrzacim winem przy kominku, a miód pitny stworzony był do weselszych pogawędek.
Schlebiało jej spojrzenie dawnej koleżanki, którą także dyskretnie obserwowała i oceniała; ukradkiem zerknęła na jej dłonie w poszukiwaniu obrączki, lecz na jej brak nie zareagowała nawet mrugnięciem. No cóż, nie wszystkie kobiety miały tyle szczęścia, co ona – Clive był kochający, opiekuńczy i wyrozumiały. Oraz cierpliwy, co było przydatne zwłaszcza teraz, gdy do baru po miód ustawiła się naprawdę spora kolejka i nic nie wskazywało na to, że panowie wrócą szybko ze swoim zamówieniem.
- Będziesz musiała zapytać mojego męża, jak sobie radzę jako żona – zaśmiała się, wracając spojrzeniem do Panny Sprout – Skończyłam staż w Departamencie Magicznych Gier i Sportów, udało mi się zakotwiczyć tam na stałe. Gdybyś potrzebowała biletów na mecz Quidditcha, śmiało wysyłaj mi sowę – puściła oczko koleżance, pół żartem pół serio oferując jej pomoc w zdobyciu miejscówek – A co słychać u Ciebie? Przypomnij mi kochana, gdzie pracujesz.
Oczywiście słyszała plotki o swoich byłych kolegach i koleżankach, jednak nazwiska Pomony jakimś cudem nie potrafiła dopasować do żadnego stanowiska. Liczyła, że już za chwile dowie się, jak potoczyły się po Hogwarcie losy przemiłej Puchonki.
I show not your face but your heart's desire
Zwykle pamiętam twarze oraz dane osobowe znajomych ze szkoły, ale czasem nawet mi jest ciężej dopasować je do siebie jakoś składnie. Żeby miało to odzwierciedlenie w rzeczywistości. Cieszę się, że spotykam Leandrę - dawno jej nie widziałam, zawsze była uśmiechniętą, miłą dziewczyną i widzę, że nic się w tej kwestii nie zmieniło. To dobrze. Łatwiej odgania się ewentualne smutki za pomocą dobrej duszy u boku. Alkohol też wspomaga, ale nieporównywalnie gorzej. Wierzę jednak, że tym razem połączenie jednego z drugim okaże się wręcz idealnym strzałem w dziesiątkę. Nie przestaję się uśmiechać i chociaż towarzystwo tej dwójki jest niespodziewane, to zdecydowanie spełnia się powiedzenie – im więcej tym weselej. Wtedy smutki wręcz muszą odejść na bok.
- Wyznam ci, że ja również rzadko spotykam kogoś ze szkoły. Poza przyjaciółmi z jednego roku, z którymi widujemy się regularnie. Cerise, Poppy, Bren, Julka, taki standard - odpowiadam pospiesznie, kiwając głową na westchnięcie, teraz już pani, Spencer-Moon. Och, gdybym wiedziała, że pewien mężczyzna tego nazwiska będzie się niedługo do mnie ordynarnie przystawiał w Ministerstwie…
- Mnie również, Clive - rzucam wesolutko. Cieszę się, że tajemnica jego imienia została wyjawiona i nie będę musiała uciekać się do ewentualnych, wstydliwych zagrywek ze skrzętnym omijaniem jego personaliów. Staram się nie śmiać słysząc o skonfundowaniu męża Lei, dlatego zasłaniam dłonią usta po prostu przytakując.
- Może niech całusy zostawi żonie - stwierdzam jedynie, a moje drżenie kącików ust jednak zdradza fakt, że cała sytuacja trochę mnie bawi. A nie powinna, chyba. - Rzeczywiście Hogsmeade dyktuje dość wysokie ceny, ale są one tego warte. Całkowicie magiczna wioska, cicha i przyjemna. Naprawdę polecam - dodaję już spokojnie. Odkąd pamiętam mieszka mi się tu rewelacyjnie i chociaż mieszkanko mam malutkie, to nie zamieniłabym je na nic innego. Ewentualnie dom rodzinny, ale wtedy musiałabym znów mieszkać ze wszystkimi Sproutami - nie wiem czy byliby w stanie to przeżyć.
Śmieję się również, gdyż rzeczywiście to raczej jego powinnam spytać o zmagania Leandry w nowej roli. Zerkam na panów przelotnie widząc, że kolejka naprawdę jest słusznych rozmiarów. No trudno, będziemy mieć więcej czasu na babskie pogawędki, bez wywracania oczami mężczyzn.
- Och, to fantastycznie, że jednak Quidditch. I co tam robicie oprócz załatwiania znajomym darmowych biletów? - Naturalnie, że żartuję. Zaczynam się zresztą cicho śmiać. - Ja zostałam nauczycielką zielarstwa. Właśnie wyrwałam się na chwilę z objęć energicznych uczniów. Wszystkie prace domowe posprawdzane, to mogę się chwilę zrelaksować - dodaję pogodnie. Poprawiam się na krześle. Zabawne, jak wiele rzeczy może umknąć wraz z czasem. - Naprawdę nic się nie zmieniłaś. Cieszę się, że ci się układa - mówię szczerze. Nigdy nikomu źle nie życzyłam, chociaż nie wiem jeszcze, że z końcem miesiąca się to zmieni.
- Wyznam ci, że ja również rzadko spotykam kogoś ze szkoły. Poza przyjaciółmi z jednego roku, z którymi widujemy się regularnie. Cerise, Poppy, Bren, Julka, taki standard - odpowiadam pospiesznie, kiwając głową na westchnięcie, teraz już pani, Spencer-Moon. Och, gdybym wiedziała, że pewien mężczyzna tego nazwiska będzie się niedługo do mnie ordynarnie przystawiał w Ministerstwie…
- Mnie również, Clive - rzucam wesolutko. Cieszę się, że tajemnica jego imienia została wyjawiona i nie będę musiała uciekać się do ewentualnych, wstydliwych zagrywek ze skrzętnym omijaniem jego personaliów. Staram się nie śmiać słysząc o skonfundowaniu męża Lei, dlatego zasłaniam dłonią usta po prostu przytakując.
- Może niech całusy zostawi żonie - stwierdzam jedynie, a moje drżenie kącików ust jednak zdradza fakt, że cała sytuacja trochę mnie bawi. A nie powinna, chyba. - Rzeczywiście Hogsmeade dyktuje dość wysokie ceny, ale są one tego warte. Całkowicie magiczna wioska, cicha i przyjemna. Naprawdę polecam - dodaję już spokojnie. Odkąd pamiętam mieszka mi się tu rewelacyjnie i chociaż mieszkanko mam malutkie, to nie zamieniłabym je na nic innego. Ewentualnie dom rodzinny, ale wtedy musiałabym znów mieszkać ze wszystkimi Sproutami - nie wiem czy byliby w stanie to przeżyć.
Śmieję się również, gdyż rzeczywiście to raczej jego powinnam spytać o zmagania Leandry w nowej roli. Zerkam na panów przelotnie widząc, że kolejka naprawdę jest słusznych rozmiarów. No trudno, będziemy mieć więcej czasu na babskie pogawędki, bez wywracania oczami mężczyzn.
- Och, to fantastycznie, że jednak Quidditch. I co tam robicie oprócz załatwiania znajomym darmowych biletów? - Naturalnie, że żartuję. Zaczynam się zresztą cicho śmiać. - Ja zostałam nauczycielką zielarstwa. Właśnie wyrwałam się na chwilę z objęć energicznych uczniów. Wszystkie prace domowe posprawdzane, to mogę się chwilę zrelaksować - dodaję pogodnie. Poprawiam się na krześle. Zabawne, jak wiele rzeczy może umknąć wraz z czasem. - Naprawdę nic się nie zmieniłaś. Cieszę się, że ci się układa - mówię szczerze. Nigdy nikomu źle nie życzyłam, chociaż nie wiem jeszcze, że z końcem miesiąca się to zmieni.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Trochę zazdrościła Pomonie możliwości regularnego spotykania się ze szkolną paczką; czasy Hogwartu wciąż wspominała z rozrzewnieniem i chętnie wracałaby do Trzech Mioteł na miód czy kremowe piwo znacznie częściej. Kto wie, może jeśli Clive da się przekonać, już niebawem zamieszkają w Hogsmeade, a jej życzenia będą miały szansę się spełnić?
- Prawda? No więc właśnie, chciałabym to także uzmysłowić mężowi, tu jest tak pięknie i przyjemnie, do tego naprawdę spokojnie – westchnęła, z rozmarzeniem wspominając jeden konkretny dom, który mieli okazję dziś oglądać. Znajdujący się trochę na uboczu, lecz wciąż odpowiednio blisko do głównej ulicy, z widokiem z okien rozciągającym się na majestatyczne ściany lasu – Idealne miejsce na zapuszczenie korzeni, prawda? I założenie rodziny – nie chciała zdradzać nic więcej, lecz Pomona na pewno musiała domyślić się, o co jej chodzi.
Uciekając na chwilę wzrokiem w stronę baru odszukała męża i z zaskoczeniem zauważyła, że jemu i Willardowi udało się przebić przez tłum i osiągnąć celu. Mężczyźni wracali już do ich stolika, trzymając w rękach swoje zamówienia.
- O proszę, kto by się spodziewał, że pójdzie wam tak szybko – Leandra powitała ich uśmiechem i z wdzięcznością przyjęła swój kufel. Miód pachniał tak pięknie, że nie mogła dłużej czekać i szybko napiła się pierwszego łyku.
- Kochanie, Pomona właśnie utwierdziła mnie w przekonaniu, że ta wioska jest warta każdej ceny, więc w drodze powrotnej wstąpmy raz jeszcze do tego domu – poprosiła, a Clive szybko przystał na jej życzenie. Wymienił jednak z Willardem porozumiewawcze spojrzenie, którego pani Spencer-Moon nie zauważyła.
Słysząc o profesji panny Sprout, Leandra uśmiechnęła się szeroko i najpewniej klasnęłaby w dłonie, gdyby nie znajdował się w nich kufel z miodem.
- Fantastycznie! Kto jak kto, ale Ty na pewno nadajesz się do tej pracy, pamiętam z Hogwartu, jak wiele miałaś cierpliwości… a jakie pokłady empatii. Założę się, że jesteś ich ulubioną nauczycielką – wyznała szczerze, ponieważ także i ona nigdy nie miała w zwyczaju życzenia nikomu źle – Tak się cieszę, że chociaż na chwilę możemy się zobaczyć, jesteś chyba znakiem, którego potrzebowałam, żeby się upewnić, że będzie mi tu w Hogsmeade sielsko i anielsko – zachichotała, a dobry humor udzielił się także jej mężowi, który uśmiechnął się do niej delikatnie, lecz nawet całkiem uroczo.
- Prawda? No więc właśnie, chciałabym to także uzmysłowić mężowi, tu jest tak pięknie i przyjemnie, do tego naprawdę spokojnie – westchnęła, z rozmarzeniem wspominając jeden konkretny dom, który mieli okazję dziś oglądać. Znajdujący się trochę na uboczu, lecz wciąż odpowiednio blisko do głównej ulicy, z widokiem z okien rozciągającym się na majestatyczne ściany lasu – Idealne miejsce na zapuszczenie korzeni, prawda? I założenie rodziny – nie chciała zdradzać nic więcej, lecz Pomona na pewno musiała domyślić się, o co jej chodzi.
Uciekając na chwilę wzrokiem w stronę baru odszukała męża i z zaskoczeniem zauważyła, że jemu i Willardowi udało się przebić przez tłum i osiągnąć celu. Mężczyźni wracali już do ich stolika, trzymając w rękach swoje zamówienia.
- O proszę, kto by się spodziewał, że pójdzie wam tak szybko – Leandra powitała ich uśmiechem i z wdzięcznością przyjęła swój kufel. Miód pachniał tak pięknie, że nie mogła dłużej czekać i szybko napiła się pierwszego łyku.
- Kochanie, Pomona właśnie utwierdziła mnie w przekonaniu, że ta wioska jest warta każdej ceny, więc w drodze powrotnej wstąpmy raz jeszcze do tego domu – poprosiła, a Clive szybko przystał na jej życzenie. Wymienił jednak z Willardem porozumiewawcze spojrzenie, którego pani Spencer-Moon nie zauważyła.
Słysząc o profesji panny Sprout, Leandra uśmiechnęła się szeroko i najpewniej klasnęłaby w dłonie, gdyby nie znajdował się w nich kufel z miodem.
- Fantastycznie! Kto jak kto, ale Ty na pewno nadajesz się do tej pracy, pamiętam z Hogwartu, jak wiele miałaś cierpliwości… a jakie pokłady empatii. Założę się, że jesteś ich ulubioną nauczycielką – wyznała szczerze, ponieważ także i ona nigdy nie miała w zwyczaju życzenia nikomu źle – Tak się cieszę, że chociaż na chwilę możemy się zobaczyć, jesteś chyba znakiem, którego potrzebowałam, żeby się upewnić, że będzie mi tu w Hogsmeade sielsko i anielsko – zachichotała, a dobry humor udzielił się także jej mężowi, który uśmiechnął się do niej delikatnie, lecz nawet całkiem uroczo.
I show not your face but your heart's desire
Zdziwiłabyś się Leandro jak często spotykałabyś dawnych znajomych gdybyś należała do Zakonu Feniksa. Te słowa jednak pozostają jedynie w mojej głowie, z wiadomych przyczyn. Domyślam się, że chciałabyś również być bliżej miejsca, w którym spędziłyśmy niemal całe dzieciństwo - nie chcę psuć tego sielskiego obrazka terrorem Grindelwalda. Dziś wydaje mi się, że jest on po prostu dyrektorem z piekła rodem, dopiero pod koniec kwietnia dowiem się, jak mocno zbagatelizowałam sprawę, jak wzbraniałam się przed prawdą - to potwór i nic tego nie zmieni. Lepiej byłoby trzymać się z daleka, ale z drugiej strony Hogmseade ma trudny do odparcia urok. Sama utknęłam w nim po uszy.
- W takim razie od razu cię poprę, jak tylko panowie wrócą z polowania na alkohol - odpowiadam z nutą wesołości. Znikającej nieco za kolejnym pytaniem, które wywołuje nieco mniej pozytywne uczucia. Na tym etapie życia trzyma się mnie jeszcze iskra nadziei, że i ja kiedyś założę rodzinę. Znów, wszystko odmieni się wraz z końcem miesiąca. - To prawda. Będziecie tu szczęśliwi - dodaję, unosząc opadające przed chwilą kąciki ust. Naprawdę przydałoby się coś mocniejszego - to właśnie ta myśl natrętnie mnie teraz atakuje.
Ze zdumieniem i ja obserwuję, że rzeczeni panowie uwinęli się wreszcie ze straszną kolejką. Przyjmuję ten wniosek z nieskrywaną ulgą, może nawet zbyt entuzjastycznie przejmują od Willa przeznaczony dla mnie kufel miodu. - Dziękujemy wam za tak sprawną organizację - mówię już weselej, kiedy przyjemna słodycz rozpuszcza się na języku, a konieczny alkohol zwilża gardło.
- O tak, koniecznie obejrzyjcie go raz jeszcze. Jako mieszkanka tej pięknej wioski zapewniam was, że czeka tutaj na waszą rodzinę wspaniałe życie pełne magii. Może spróbujcie to potraktować jako wieloletnią inwestycję, nie wydanie na raz dużej sumy pieniędzy? - Próbuję jakoś znaleźć rozwiązanie tego impasu. Jednak nie chcę, żeby Clive czuł, że coś na nim wymuszam, dlatego na tym kończę moje gorące namowy na osiedlenie się w Hogsmeade.
Upijam kilka łyków miodu, jakbym chciała zregenerować swoje struny głosowe, a słysząc słowa koleżanki nie mogę powstrzymać się od śmiechu - być może nieco nerwowego.
- Przestań, bo zaczynam się czerwienić! - rzucam mimo wszystko zawstydzona, chociaż to miłe słuchać takich komplementów na swój temat. - Mam tylko nadzieję, że dzięki mnie nauczą się pożytecznych rzeczy o roślinach oraz że przyczynię się do ich wyrośnięcia na porządnych czarodziejów i czarownice. - Kiwam głową, dość nietypowo przytakując samej sobie. - Cieszę się zatem, że mogłam pomóc - śmieję się cicho. - Clive, a ty czym się właściwie zajmujesz? Leandra cię jeszcze nie sprzedała - zwracam się do mężczyzny, a rozbawienie w ogóle nie słabnie.
- W takim razie od razu cię poprę, jak tylko panowie wrócą z polowania na alkohol - odpowiadam z nutą wesołości. Znikającej nieco za kolejnym pytaniem, które wywołuje nieco mniej pozytywne uczucia. Na tym etapie życia trzyma się mnie jeszcze iskra nadziei, że i ja kiedyś założę rodzinę. Znów, wszystko odmieni się wraz z końcem miesiąca. - To prawda. Będziecie tu szczęśliwi - dodaję, unosząc opadające przed chwilą kąciki ust. Naprawdę przydałoby się coś mocniejszego - to właśnie ta myśl natrętnie mnie teraz atakuje.
Ze zdumieniem i ja obserwuję, że rzeczeni panowie uwinęli się wreszcie ze straszną kolejką. Przyjmuję ten wniosek z nieskrywaną ulgą, może nawet zbyt entuzjastycznie przejmują od Willa przeznaczony dla mnie kufel miodu. - Dziękujemy wam za tak sprawną organizację - mówię już weselej, kiedy przyjemna słodycz rozpuszcza się na języku, a konieczny alkohol zwilża gardło.
- O tak, koniecznie obejrzyjcie go raz jeszcze. Jako mieszkanka tej pięknej wioski zapewniam was, że czeka tutaj na waszą rodzinę wspaniałe życie pełne magii. Może spróbujcie to potraktować jako wieloletnią inwestycję, nie wydanie na raz dużej sumy pieniędzy? - Próbuję jakoś znaleźć rozwiązanie tego impasu. Jednak nie chcę, żeby Clive czuł, że coś na nim wymuszam, dlatego na tym kończę moje gorące namowy na osiedlenie się w Hogsmeade.
Upijam kilka łyków miodu, jakbym chciała zregenerować swoje struny głosowe, a słysząc słowa koleżanki nie mogę powstrzymać się od śmiechu - być może nieco nerwowego.
- Przestań, bo zaczynam się czerwienić! - rzucam mimo wszystko zawstydzona, chociaż to miłe słuchać takich komplementów na swój temat. - Mam tylko nadzieję, że dzięki mnie nauczą się pożytecznych rzeczy o roślinach oraz że przyczynię się do ich wyrośnięcia na porządnych czarodziejów i czarownice. - Kiwam głową, dość nietypowo przytakując samej sobie. - Cieszę się zatem, że mogłam pomóc - śmieję się cicho. - Clive, a ty czym się właściwie zajmujesz? Leandra cię jeszcze nie sprzedała - zwracam się do mężczyzny, a rozbawienie w ogóle nie słabnie.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Leandrze nie spieszyło się do opowiadania po jednej ze stron; Zakon Feniksa ani Rycerze Walpurgii nie byli znani czarownicy, która dopiero co wywalczyła dla siebie stałe miejsce w Ministerstwie Magii i zachowawcza neutralność wydawała jej się rozwiązaniem najlepszym. Tak dobrym, że innych nawet nie szukała. Znajomych miała po obu stronach barykady, lecz na ten moment była tego błogo nieświadoma.
Inne myśli zapełniały jej umysł, chociaż relaks przy miodzie pitnym i w towarzystwie dawnej szkolnej koleżanki na pewno ułatwiał osiągnięcie choć chwilowego spokoju. Uprzejmościom i wspomnieniom nie było końca, gdzieniegdzie wplótł się też szczery śmiech i drobne żarty – pani Spencer-Moon przez moment poczuła się tak, jakby wcale nie opuszczała hogwarckich murów. Trzymała swój kufel w dłoniach i od czasu do czasu podnosiła go, by łyknąć zdrowo.
Ucieszyła się słysząc, że Pomona zamierza poprzeć ją w próbach przekonywania męża, a gdy ten już a dobre usadowił się przy stole, obie przypuściły atak.
- Słyszysz, kochanie? – potakiwanie koleżance i babska solidarność nie przeraziły jej męża, wciąż nieco sceptycznie nastawionego do całego przedsięwzięcia – Te dodatkowe galeony szybko zwrócą nam się w postaci cudownych wspomnień – potarła delikatnie jego przedramię, wciąż próbując go namówić na kolejną wizytę.
Clive wyglądał na takiego, który poważnie zastanawiał się nad słowami swojej żony, lecz ostateczna odpowiedź z jego ust wciąż jeszcze nie padła. Zamiast tego skupił się na pytaniu Pomony, którego spodziewał się już od jakiegoś czasu. Oczywiście, że musiała kojarzyć jego nazwisko z Ministerstwem i polityką, wcale nie miał jej tego za złe.
- Pracuję w Urzędzie Łączności z Goblinami, jestem tam tłumaczem – odpowiedział spokojnie, choć w jego głosie nie było dumy. W przeciwieństwie do sławnych krewnych, on nie miał raczej szans na zawrotną karierę i stołek Ministra.
Być może te rozmyślenia popchnęły go do myśli o przyszłości, bowiem po wypiciu kilku łyków z własnego kufla, powrócił znienacka do propozycji żony.
- Wiesz co? Obie macie rację. Chodźmy jeszcze raz odwiedzić ten dom – uśmiechał się lekko, a jego żona rozpromieniła się tak szeroko, że aż z głośnym stuknięciem odstawiła swoje naczynie.
- Och, naprawdę? Dziękuję Ci, Pomono! I przepraszam Was, bo wychodzi na to, że będziemy się już zbierać – pod koniec jej ton uderzył w przepraszające nuty, jednak była zbyt zadowolona, by podobny grymas pojawił się na jej twarzy.
Inne myśli zapełniały jej umysł, chociaż relaks przy miodzie pitnym i w towarzystwie dawnej szkolnej koleżanki na pewno ułatwiał osiągnięcie choć chwilowego spokoju. Uprzejmościom i wspomnieniom nie było końca, gdzieniegdzie wplótł się też szczery śmiech i drobne żarty – pani Spencer-Moon przez moment poczuła się tak, jakby wcale nie opuszczała hogwarckich murów. Trzymała swój kufel w dłoniach i od czasu do czasu podnosiła go, by łyknąć zdrowo.
Ucieszyła się słysząc, że Pomona zamierza poprzeć ją w próbach przekonywania męża, a gdy ten już a dobre usadowił się przy stole, obie przypuściły atak.
- Słyszysz, kochanie? – potakiwanie koleżance i babska solidarność nie przeraziły jej męża, wciąż nieco sceptycznie nastawionego do całego przedsięwzięcia – Te dodatkowe galeony szybko zwrócą nam się w postaci cudownych wspomnień – potarła delikatnie jego przedramię, wciąż próbując go namówić na kolejną wizytę.
Clive wyglądał na takiego, który poważnie zastanawiał się nad słowami swojej żony, lecz ostateczna odpowiedź z jego ust wciąż jeszcze nie padła. Zamiast tego skupił się na pytaniu Pomony, którego spodziewał się już od jakiegoś czasu. Oczywiście, że musiała kojarzyć jego nazwisko z Ministerstwem i polityką, wcale nie miał jej tego za złe.
- Pracuję w Urzędzie Łączności z Goblinami, jestem tam tłumaczem – odpowiedział spokojnie, choć w jego głosie nie było dumy. W przeciwieństwie do sławnych krewnych, on nie miał raczej szans na zawrotną karierę i stołek Ministra.
Być może te rozmyślenia popchnęły go do myśli o przyszłości, bowiem po wypiciu kilku łyków z własnego kufla, powrócił znienacka do propozycji żony.
- Wiesz co? Obie macie rację. Chodźmy jeszcze raz odwiedzić ten dom – uśmiechał się lekko, a jego żona rozpromieniła się tak szeroko, że aż z głośnym stuknięciem odstawiła swoje naczynie.
- Och, naprawdę? Dziękuję Ci, Pomono! I przepraszam Was, bo wychodzi na to, że będziemy się już zbierać – pod koniec jej ton uderzył w przepraszające nuty, jednak była zbyt zadowolona, by podobny grymas pojawił się na jej twarzy.
I show not your face but your heart's desire
Kiedyś niestety będziesz musiała Leandro. Ja sama nie wiem, że już niedługo rozpęta się takie piekło, że margines pozostawiony na neutralność gwałtownie się skurczy. Być może to nic złego pozostawać w słodkim świecie nieświadomości, o ile robi się coś dobrego dla innych. Jednak nadejdzie taki czas, że ten margines zniknie na zawsze, bo każdy zostanie dotknięty niszczycielską siłą wojny. To jeszcze nie teraz - możemy więc beztrosko pić miód w pubie, oglądać domy, śmiać się i wspominać dawne chwile. Nawet w najczarniejszym koszmarze potrzeba krótkiej przerwy, zdystansowania się, wzięcia oddechu. Uwierzenia na nowo w swoją misję, we własne siły. Naładowania energii potrzebnej do dalszej walki. Tych potrzeba będzie najwięcej - i to właśnie dlatego początek maja okaże się być tak straszny. Przez to, że zabraknie mi sił oraz wiary w swoje możliwości. A to najgorsze, co może się wydarzyć.
Dla tej energii, dla tej mocy drzemiącej w środku, jeszcze niewybudzonej - dla niej się śmieję, wspominam, popijam miód przypominając sobie czasy całkowitej beztroski. Niezmąconej dorosłym światem, odpowiedzialnością za najmłodszych i własne wybory. Wszystko było zdecydowanie prostsze koncentrując się jedynie na nauce i przyjaciołach. Teraz wszyscy zakładają własne rodziny, kupują domostwa, odnajdują się w pracy - a ja się temu jedynie przyglądam. Z lekkim, może nieco nostalgicznym uśmiechem na okrągłej twarzy. Wznoszę któryś z kolei niewerbalny toast - za nas wszystkich. I za lepsze czasy.
- Galeony przyjdą nowe, wspomnienia pozostaną z wami już do końca życia. Trzeba dobrze je ulokować - potwierdzam jeszcze i kiwam energicznie głową. Dobrze, pomińmy ewentualne zaniki pamięci spowodowane zaklęciami. To są już sytuacje ekstremalne, których nikomu nie życzę. Zwłaszcza, że będę coś o tym wiedzieć pod koniec miesiąca. - Naprawdę z całego serca polecam - dodaję jeszcze na zakończenie, przecież nie zamierzam naciskać. To musi być jego decyzja. Za to z chęcią dowiaduję się o jego pracy.
- Z goblinami? Brzmi ciekawie - odpowiadam szczerze. Nigdy nie miałam z tymi istotami większego kontaktu. Zastanawia mnie czy polega to jedynie na omawianiu spraw finansowych czy czymś jeszcze, ale nie dane jest mi wyrzucić z siebie pytania. Gdyby rzecz działa się później, kojarzyłabym nazwisko aż nazbyt dobrze, ale teraz całkowicie koncentruję się na szczęściu młodej pary postanawiającej rozejrzeć się raz jeszcze za domem swoich marzeń. - Nie ma za co. Tylko obiecaj, że prześlesz mi wasz adres. Wpadnę kiedyś po sąsiedzku z ciastem - dodaję szczerze rozbawiona. Biedny Clive, pewnie na to akurat nie wpadł.
Pożegnanie jest krótkie z powodu entuzjazmu Leandry, ale dopijam jeszcze swoją porcję i wychodzimy wraz z Willem. Muszę zająć się uczniami, dlatego rozmowę musimy przełożyć na później.
zt. x2
Dla tej energii, dla tej mocy drzemiącej w środku, jeszcze niewybudzonej - dla niej się śmieję, wspominam, popijam miód przypominając sobie czasy całkowitej beztroski. Niezmąconej dorosłym światem, odpowiedzialnością za najmłodszych i własne wybory. Wszystko było zdecydowanie prostsze koncentrując się jedynie na nauce i przyjaciołach. Teraz wszyscy zakładają własne rodziny, kupują domostwa, odnajdują się w pracy - a ja się temu jedynie przyglądam. Z lekkim, może nieco nostalgicznym uśmiechem na okrągłej twarzy. Wznoszę któryś z kolei niewerbalny toast - za nas wszystkich. I za lepsze czasy.
- Galeony przyjdą nowe, wspomnienia pozostaną z wami już do końca życia. Trzeba dobrze je ulokować - potwierdzam jeszcze i kiwam energicznie głową. Dobrze, pomińmy ewentualne zaniki pamięci spowodowane zaklęciami. To są już sytuacje ekstremalne, których nikomu nie życzę. Zwłaszcza, że będę coś o tym wiedzieć pod koniec miesiąca. - Naprawdę z całego serca polecam - dodaję jeszcze na zakończenie, przecież nie zamierzam naciskać. To musi być jego decyzja. Za to z chęcią dowiaduję się o jego pracy.
- Z goblinami? Brzmi ciekawie - odpowiadam szczerze. Nigdy nie miałam z tymi istotami większego kontaktu. Zastanawia mnie czy polega to jedynie na omawianiu spraw finansowych czy czymś jeszcze, ale nie dane jest mi wyrzucić z siebie pytania. Gdyby rzecz działa się później, kojarzyłabym nazwisko aż nazbyt dobrze, ale teraz całkowicie koncentruję się na szczęściu młodej pary postanawiającej rozejrzeć się raz jeszcze za domem swoich marzeń. - Nie ma za co. Tylko obiecaj, że prześlesz mi wasz adres. Wpadnę kiedyś po sąsiedzku z ciastem - dodaję szczerze rozbawiona. Biedny Clive, pewnie na to akurat nie wpadł.
Pożegnanie jest krótkie z powodu entuzjazmu Leandry, ale dopijam jeszcze swoją porcję i wychodzimy wraz z Willem. Muszę zająć się uczniami, dlatego rozmowę musimy przełożyć na później.
zt. x2
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
|18.05.1956r
Wszystko się zmieniało. Nie był pewien, co o tym myśleć, wielka polityka była dla niego chyba zbyt wielka jak na ten etap, jednak w szkole było lepiej. Swobodniej? Oscar miał wrażenie, jakby szkoła budziła się z jakiegoś letargu, korytarze nagle wydawały się bardziej pełne, żywe. Z każdym dniem testowania, na ile można sobie pozwolić udawało im się przesunąć granicę jeszcze trochę, lub dojść do momentu w którym spodziewanej granicy nie było.
Oczywiście, szkoła nadal była pilnowana, nadal miała swój regulamin od którego nie wolno było odchodzić, a przynajmniej wiązało się to z konsekwencjami, zniknął jednak przesadzony, przerażający rygor i najgorsze z możliwych kar.
I zajęcia, które były chyba największym problemem. Czarna magia przestała być przedmiotem, choć można było odnieść wrażenie, iż minie trochę czasu nim na dobre wyparuje z kamiennych murów zamku.
Nie to jednak siedziało w głowach dzieciaków, które już drugi raz w ciągu miesiąca wypuszczono do okolicznej wioski. W niewielkich grupkach czy parach wszyscy rozpierzchli się do Miodowego Królestwa, inni w okolicę parku, czy innych sklepów, dużo osób też postanowiło przysiąść w Trzech Miotłach podobnie, jak Reid razem z niewielką grupką bliższych kolegów.
Tematy się zmieniały, dzieciaki nie lubiły rozpamiętywać, w tej chwili ważniejszy był nadchodzący mecz quidditcha i walka o zwycięstwo całego turnieju, niż to, czy tak jak jest będzie już na stałe.
Młody Longbottom, najstarszy przy stoliku przewodniczący drużynie nakręcił się na temat na tyle mocno, że komukolwiek już trudno było nadążyć za potokiem wypowiadanych przez niego słów.
Reid parsknął pod nosem na widok pałkarza, który stojąc za kapitanem zaczął go przedrzeźniać, przynajmniej do chwili w której ten się nie odwrócił i trzeba było udawać, że nic się nie dzieje.
- Ej, Reid jakiś facet cię szukał. - odezwała się Allie, dziewczyna z jago klasy, wskazując ruchem głowy na nieznanego mu człowieka, który przedzierał się przez tłum dzieciaków (co nie było łatwym zadaniem).
- Kto to? - Reid zmarszczył lekko brwi.
- A skąd ja mam to wiedzieć?
Dziewczyna wzruszyła ramionami, odchodząc do kogoś. Oscar ponownie spojrzał w kierunku nieznajomego, może mając przy tym dziwne przeczucie, może po prostu nie wiedząc co myśleć o tym, że nieznajomy mężczyzna szuka go w wiosce.
Wszystko się zmieniało. Nie był pewien, co o tym myśleć, wielka polityka była dla niego chyba zbyt wielka jak na ten etap, jednak w szkole było lepiej. Swobodniej? Oscar miał wrażenie, jakby szkoła budziła się z jakiegoś letargu, korytarze nagle wydawały się bardziej pełne, żywe. Z każdym dniem testowania, na ile można sobie pozwolić udawało im się przesunąć granicę jeszcze trochę, lub dojść do momentu w którym spodziewanej granicy nie było.
Oczywiście, szkoła nadal była pilnowana, nadal miała swój regulamin od którego nie wolno było odchodzić, a przynajmniej wiązało się to z konsekwencjami, zniknął jednak przesadzony, przerażający rygor i najgorsze z możliwych kar.
I zajęcia, które były chyba największym problemem. Czarna magia przestała być przedmiotem, choć można było odnieść wrażenie, iż minie trochę czasu nim na dobre wyparuje z kamiennych murów zamku.
Nie to jednak siedziało w głowach dzieciaków, które już drugi raz w ciągu miesiąca wypuszczono do okolicznej wioski. W niewielkich grupkach czy parach wszyscy rozpierzchli się do Miodowego Królestwa, inni w okolicę parku, czy innych sklepów, dużo osób też postanowiło przysiąść w Trzech Miotłach podobnie, jak Reid razem z niewielką grupką bliższych kolegów.
Tematy się zmieniały, dzieciaki nie lubiły rozpamiętywać, w tej chwili ważniejszy był nadchodzący mecz quidditcha i walka o zwycięstwo całego turnieju, niż to, czy tak jak jest będzie już na stałe.
Młody Longbottom, najstarszy przy stoliku przewodniczący drużynie nakręcił się na temat na tyle mocno, że komukolwiek już trudno było nadążyć za potokiem wypowiadanych przez niego słów.
Reid parsknął pod nosem na widok pałkarza, który stojąc za kapitanem zaczął go przedrzeźniać, przynajmniej do chwili w której ten się nie odwrócił i trzeba było udawać, że nic się nie dzieje.
- Ej, Reid jakiś facet cię szukał. - odezwała się Allie, dziewczyna z jago klasy, wskazując ruchem głowy na nieznanego mu człowieka, który przedzierał się przez tłum dzieciaków (co nie było łatwym zadaniem).
- Kto to? - Reid zmarszczył lekko brwi.
- A skąd ja mam to wiedzieć?
Dziewczyna wzruszyła ramionami, odchodząc do kogoś. Oscar ponownie spojrzał w kierunku nieznajomego, może mając przy tym dziwne przeczucie, może po prostu nie wiedząc co myśleć o tym, że nieznajomy mężczyzna szuka go w wiosce.
Jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie uciekł? Najpierw od własnej rodziny, a później od miłości, którą porzuciłem, wierząc, że to jedyny sposób, aby ocalić Annę? Czy tak samo chciałem ocalić Callisto, czy może byłem zwyczajnym egoistą, żyjącym w strachu o własny ogon? Pewne było, że w sztuce dezercji stałem się mistrzem, nawet po powrocie do Londynu nieustannie migrowałem między dzielnicami, nie potrafiąc nigdzie zagrzać miejsca na dłużej; coś jednak zaczęło się zmieniać, a moje życie – powoli zatrzymywać, jakby macki wynużające się z czeluści powoli zaplatały więzy wokół moich kończyn, zmuszając do zatrzymania, do spojrzenia prosto w otchłań, aż w końcu – do walki.
I jeśli wcześniej myślałem, że w końcu buduję swój własny, wspaniały świat, w chwili, gdy odczytałem list od Herewarda wszystko, co dotychczas znałem, uległo przewartościowaniu.
Miałem s y n a.
Żyłem w przekonaniu, że takie historie – jeśli się zdarzają – to ich prawdziwość kończy się gdzieś na półce z mitami lub inną literaturą, nie mającą zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Że to, co ma rozbudzać emocje u czytelników nie dzieje się w prawdziwym życiu. A jednak nie mogłem zaprzeczyć, że Oscar Reid jest moim potomkiem – i że przez trzynaście lat egzystowałem w niewiedzy o jego istnieniu.
Już od rana chodziłem niespokojny; odwiedziłem nawet cmentarz, na którym pochowano Annę, próbując znaleźć ukojenie dla własnych nerwów, ale pomysł ten okazał się fatalny, wprowadzając mnie w jeszcze gorszy nastrój. Na nic zdały się moje wołania o przebaczenie, moje pytania o drogę, ani nawet moja złość – wymierzona w samego siebie. Grób Anny uparcie milczał, pozostawiając mnie z tysiącem pytań bez odpowiedzi.
Nie wiedziałem, czego w zasadzie spodziewałem się podczas wizyty w Hogsmeade – z jednej strony jakaś część mojej podświadomości skrycie liczyła na to, że nie uda mi się odnaleźć chłopca, z drugiej zaś stała ciekawość, która zmuszała mnie do działania. Popchnęła drzwi do popularnej knajpy, nakazała zaczepić na oko trzynastoletnią dziewczynkę noszącą herb Gryffindoru, otworzyła usta, wypowiadając nazwisko.
Oscar Reid.
Czułem, jak żołądek powędrował mi gdzieś w okolice krtani, gdy Gryfonka kiwnęła głową, sprawnie przeciskając się między stolikami okupowanymi w większości przez uczniów. Widziałem, jak rozmawia z jakimś chłopcem, jak ten niechętnie wodzi wzrokiem po pomieszczeniu... to musiał być on. Aż do tej chwili czułem się kompletnie zagubiony w tej absurdanej sytuacji. Kiedy jednak ujrzałem niemal złotą czuprynę, pod którą skrywało się oblicze chłopca wyjątkowo przypominającego samego L y c u s a – z wyjątkiem intensywnego spojrzenia brązowych oczu, które mimowolnie przywołały z odmętów mojej pamięci Annę – po prostu wiedziałem. Wiedziałem, że nie wyjdę stąd, dopóki nie zamienię z nim choćby słowa. Świadomość, która kiełkowała u mnie przez ostatnie tygodnie w końcu stała się realna, a ja oducyłem się uciekać. Chciałem zmierzyć się z tym dziwnym, nowym, jeszcze nieznanym uczuciem. Bałem się cholernie, sam nie wiem, czy samego spotkania, czy tego, że mogłem wyjść na głupca. Jeśli jednak łatka szaleńca miała być ceną za rozmowę z s y n e m, byłem gotowy ją ponieść.
Zniecierpliwiony wyraźnym wahaniem chłopca, po prostu ruszyłem w jego stronę. I choć dzieliła nas niewielka odległość, odniosłem wrażenie, że ta przeprawa trwała całą wieczność.
- Oscar. Oscar Reid, tak? - Upewniłem się, stając z Gryfonem oko w oko, szybko dochodząc do wniosku, że powinienem się przedstawić. - Zdaje się, że szukasz mnie od jakiegoś czasu. Frederick Fox.
Wokół nas kręcili się inni uczniowie, ale w tej chwili zupełnie przestałem rejestrować ich obecność, niemal pochłaniając Oscara spojrzeniem. Nie, nie przewidywałem pomyłki. Błądziłem w życiu wielokrotnie, ale tym razem byłem absolutnie pewien, że stoję przed własnym s y n e m.
I jeśli wcześniej myślałem, że w końcu buduję swój własny, wspaniały świat, w chwili, gdy odczytałem list od Herewarda wszystko, co dotychczas znałem, uległo przewartościowaniu.
Miałem s y n a.
Żyłem w przekonaniu, że takie historie – jeśli się zdarzają – to ich prawdziwość kończy się gdzieś na półce z mitami lub inną literaturą, nie mającą zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Że to, co ma rozbudzać emocje u czytelników nie dzieje się w prawdziwym życiu. A jednak nie mogłem zaprzeczyć, że Oscar Reid jest moim potomkiem – i że przez trzynaście lat egzystowałem w niewiedzy o jego istnieniu.
Już od rana chodziłem niespokojny; odwiedziłem nawet cmentarz, na którym pochowano Annę, próbując znaleźć ukojenie dla własnych nerwów, ale pomysł ten okazał się fatalny, wprowadzając mnie w jeszcze gorszy nastrój. Na nic zdały się moje wołania o przebaczenie, moje pytania o drogę, ani nawet moja złość – wymierzona w samego siebie. Grób Anny uparcie milczał, pozostawiając mnie z tysiącem pytań bez odpowiedzi.
Nie wiedziałem, czego w zasadzie spodziewałem się podczas wizyty w Hogsmeade – z jednej strony jakaś część mojej podświadomości skrycie liczyła na to, że nie uda mi się odnaleźć chłopca, z drugiej zaś stała ciekawość, która zmuszała mnie do działania. Popchnęła drzwi do popularnej knajpy, nakazała zaczepić na oko trzynastoletnią dziewczynkę noszącą herb Gryffindoru, otworzyła usta, wypowiadając nazwisko.
Oscar Reid.
Czułem, jak żołądek powędrował mi gdzieś w okolice krtani, gdy Gryfonka kiwnęła głową, sprawnie przeciskając się między stolikami okupowanymi w większości przez uczniów. Widziałem, jak rozmawia z jakimś chłopcem, jak ten niechętnie wodzi wzrokiem po pomieszczeniu... to musiał być on. Aż do tej chwili czułem się kompletnie zagubiony w tej absurdanej sytuacji. Kiedy jednak ujrzałem niemal złotą czuprynę, pod którą skrywało się oblicze chłopca wyjątkowo przypominającego samego L y c u s a – z wyjątkiem intensywnego spojrzenia brązowych oczu, które mimowolnie przywołały z odmętów mojej pamięci Annę – po prostu wiedziałem. Wiedziałem, że nie wyjdę stąd, dopóki nie zamienię z nim choćby słowa. Świadomość, która kiełkowała u mnie przez ostatnie tygodnie w końcu stała się realna, a ja oducyłem się uciekać. Chciałem zmierzyć się z tym dziwnym, nowym, jeszcze nieznanym uczuciem. Bałem się cholernie, sam nie wiem, czy samego spotkania, czy tego, że mogłem wyjść na głupca. Jeśli jednak łatka szaleńca miała być ceną za rozmowę z s y n e m, byłem gotowy ją ponieść.
Zniecierpliwiony wyraźnym wahaniem chłopca, po prostu ruszyłem w jego stronę. I choć dzieliła nas niewielka odległość, odniosłem wrażenie, że ta przeprawa trwała całą wieczność.
- Oscar. Oscar Reid, tak? - Upewniłem się, stając z Gryfonem oko w oko, szybko dochodząc do wniosku, że powinienem się przedstawić. - Zdaje się, że szukasz mnie od jakiegoś czasu. Frederick Fox.
Wokół nas kręcili się inni uczniowie, ale w tej chwili zupełnie przestałem rejestrować ich obecność, niemal pochłaniając Oscara spojrzeniem. Nie, nie przewidywałem pomyłki. Błądziłem w życiu wielokrotnie, ale tym razem byłem absolutnie pewien, że stoję przed własnym s y n e m.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Przez dłuższą chwilę przyglądał się obcemu mężczyźnie. Zastanawiał się, czy może to być nauczyciel z którym do tej pory Oscar nie miał do czynienia, jednak mieszkając w szkole trudno nie kojarzyć chociaż twarzy wszystkich przedstawicieli grona pedagogicznego i większości uczniów, a tego człowieka na pewno jeszcze nie widział, w każdym razie nie w Hogwarcie. Nie miał pojęcia, kto jeszcze miałby czegokolwiek od niego chcieć - ostatecznie poza szkołą nie miał żadnych znajomych w magicznym świecie - nie kazano mu jednak czekać długo, bo i nieznajomy dość szybko (w miarę możliwości) przedarł się przez tłum podekscytowanych młodocianych, a spojrzenie jakie wwiercał w Reida jasno sugerowało nastolatkowi, że czegokolwiek chce ten człowiek, to chyba nie jest pomyłka.
- Tak. - potwierdził, zaraz jednak zmarszczył brwi, bo cała sytuacja była co najmniej dziwna. - Jestem Oscar, ale nie przypominam sobie żebym szukał kogoś o podobnym nazwisku.
Wyjaśnił zaraz, bo i fakt że owy Fox znał jego nazwisko jasno wskazywał, że na pewno chodzi o niego. Przyglądał się mu przez chwilę, może miał wrażenie, że nieznajomy kogoś mu przypomina, może była to tylko paranoja wywołana faktycznymi poszukiwaniami i faktem, że zdarzyło mu się wygadać komuś w szkole, jednak czy ten człowiek nie przypomina chłopaka ze zdjęć? Gdyby pozbyć się zdobnych ciuszków, czy ulizanych włosów, dodać kilka lat.
Przedstawiał się jednak dość jasno, więc musiała to być jedynie paranoja. Reid czuł niejasne poddenerwowanie, starał się jednak tłumaczyć je nieznajomym człowiekiem wlepiającym w niego wzrok. Dookoła przepychali się ludzie, ktoś zamarudził, że to przejść się nie da, więc Oscar cofnął się trochę pod ścianę, czekając na - chyba? - wyjaśnienia.
- Jest pan pewien, że chodzi o mnie?
Spytał zaraz, przechylając nieznacznie głowę i lekko unosząc jedną brew ku górze. Nie miał pojęcia, co myśleć o tej sytuacji, czuł się niemal filtrowany spojrzeniem obcego człowieka, który sprawiał wrażenie, jakby w jakiś sposób go znał, lub faktycznie jego się spodziewał. Tak, Oscar nauczył się już, że świat czarodziejów pełen jest nietypowych osobowości, a większość cudaków uznawana jest za całkiem normalnych, podobnie jak dziwy które dzieją się dookoła. Nawet była to jedna z tych rzeczy, które Reid lubił w magicznym świecie. Był niekończącą się bajką, opowieścią o krainie która powinna być odległa o siedem gór i siedem rzek, a jednak jest tutaj, otacza go, pozwala mu być głównym bohaterem opowieści o chłopcu który poznaje prawdziwą magię i zmuszony jest przedefiniować w głowie takie słowa jak dziwny, nietypowy, niemożliwy, nierealny. To, że Stephensowi z Ravenclawu czasami rosną uszy, czasami pokazują się piegi albo nagle wydłuża się nos jest normalne, e tam, zwykły metamorfomag jak usłyszał, kiedy za pierwszym razem szczęka mu opadła na widok dziwacznych zmian które rozbawiły klasę w trakcie lekcji. To, że list może wyskoczyć z koperty i zacząć się wydzierać na ucznia to właściwie nic dziwnego, kto w ogóle się przejmuje jakimś wyjcem? A tak w ogóle to Reid na lekcjach macha różdżką i sprawia, że szczur staje się kielichem. No, kielichem z ogonem jak narazie, jednak w końcu się uda.
Czasami coraz trudniej było mu się dziwić czymkolwiek, w innej chwili miał wrażenie że dziwi go absolutnie wszystko. Może zaraz się okaże, że Frederick Fox jest jak legendarny Pokój Życzeń, czy Błędny Rycerz, jakąś postacią która zjawia się kiedy kogoś szukasz.
To wcale nie jest takie nierealne.
- Tak. - potwierdził, zaraz jednak zmarszczył brwi, bo cała sytuacja była co najmniej dziwna. - Jestem Oscar, ale nie przypominam sobie żebym szukał kogoś o podobnym nazwisku.
Wyjaśnił zaraz, bo i fakt że owy Fox znał jego nazwisko jasno wskazywał, że na pewno chodzi o niego. Przyglądał się mu przez chwilę, może miał wrażenie, że nieznajomy kogoś mu przypomina, może była to tylko paranoja wywołana faktycznymi poszukiwaniami i faktem, że zdarzyło mu się wygadać komuś w szkole, jednak czy ten człowiek nie przypomina chłopaka ze zdjęć? Gdyby pozbyć się zdobnych ciuszków, czy ulizanych włosów, dodać kilka lat.
Przedstawiał się jednak dość jasno, więc musiała to być jedynie paranoja. Reid czuł niejasne poddenerwowanie, starał się jednak tłumaczyć je nieznajomym człowiekiem wlepiającym w niego wzrok. Dookoła przepychali się ludzie, ktoś zamarudził, że to przejść się nie da, więc Oscar cofnął się trochę pod ścianę, czekając na - chyba? - wyjaśnienia.
- Jest pan pewien, że chodzi o mnie?
Spytał zaraz, przechylając nieznacznie głowę i lekko unosząc jedną brew ku górze. Nie miał pojęcia, co myśleć o tej sytuacji, czuł się niemal filtrowany spojrzeniem obcego człowieka, który sprawiał wrażenie, jakby w jakiś sposób go znał, lub faktycznie jego się spodziewał. Tak, Oscar nauczył się już, że świat czarodziejów pełen jest nietypowych osobowości, a większość cudaków uznawana jest za całkiem normalnych, podobnie jak dziwy które dzieją się dookoła. Nawet była to jedna z tych rzeczy, które Reid lubił w magicznym świecie. Był niekończącą się bajką, opowieścią o krainie która powinna być odległa o siedem gór i siedem rzek, a jednak jest tutaj, otacza go, pozwala mu być głównym bohaterem opowieści o chłopcu który poznaje prawdziwą magię i zmuszony jest przedefiniować w głowie takie słowa jak dziwny, nietypowy, niemożliwy, nierealny. To, że Stephensowi z Ravenclawu czasami rosną uszy, czasami pokazują się piegi albo nagle wydłuża się nos jest normalne, e tam, zwykły metamorfomag jak usłyszał, kiedy za pierwszym razem szczęka mu opadła na widok dziwacznych zmian które rozbawiły klasę w trakcie lekcji. To, że list może wyskoczyć z koperty i zacząć się wydzierać na ucznia to właściwie nic dziwnego, kto w ogóle się przejmuje jakimś wyjcem? A tak w ogóle to Reid na lekcjach macha różdżką i sprawia, że szczur staje się kielichem. No, kielichem z ogonem jak narazie, jednak w końcu się uda.
Czasami coraz trudniej było mu się dziwić czymkolwiek, w innej chwili miał wrażenie że dziwi go absolutnie wszystko. Może zaraz się okaże, że Frederick Fox jest jak legendarny Pokój Życzeń, czy Błędny Rycerz, jakąś postacią która zjawia się kiedy kogoś szukasz.
To wcale nie jest takie nierealne.
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami