Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Pub pod Trzema Miotłami to najbardziej znany bar w Hogsmeade. Położony w centrum wioski, zawsze jest pełny - w weekendy tłumnie odwiedzają go uczniowie Hogwartu, aby skosztować kremowego piwa, lecz w pozostałe dni również tętni życiem, za sprawą pitnego miodu dojrzewającego w dębowych beczkach, słusznie cieszącego się opinią jednego z najlepszych trunków w Wielkiej Brytanii. W środku jest ciepło, przytulnie i czysto. Na parterze znajduje się bar, gdzie mieszczą się stoliki dla licznych przybyszów odwiedzających to miejsce, natomiast na piętrze zlokalizowano część sypialną. Drewniane, spiralne schody prowadzą na górę, do kilku pomieszczeń, które właściciel lokalu przeznaczył na pokoje dla gości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 2 razy
Wwiercające się spojrzenie chłopca sprawiło, że poczułem, jakbym cofnął się w czasie i przestrzeni, stojąc zupełnie nieprzygotowanym do odpowiedzi podczas zajęć z zielarstwa. Żołądek lewitował gdzieś w okolice mojego gardła, tętno przyspieszało, a szare komórki roztrzaskiwały się pod czupryną w panice, naprędce próbując znaleźć wyjście z niekomfortowej sytuacji. Cisza była obezwładniająca i zdawała się trwać wiecznie, zaś konsternacja wymalowana na twarzy chłopaka, a chwilę później jego zaprzeczenie, zupełnie zbiły mnie z pantałyku.
Spodziewałem się wszystkiego – ale nie pomyłki.
Czyżby Bartius właśnie bawił się w najlepsze, siedząc gdzieś obok pod przykrywką i obserwując, jak właśnie daję się wkręcić w najgorszy dowcip w historii?
- Oscar Reid, Gryffindor, druga klasa. - Powtórzyłem rzeczowo, choć mój głos nie zdradzał desperacji, jaka powoli zaczynała przejmować nade mną kontrolę. Czy tak mocno chciałem wierzyć w to, że spotkam dzisiaj swojego s y n a, że przeoczyłem jakieś istotne elementy?
W pełnej nonszalancji pożerałem Oscara wzrokiem, ale nie musiałem na siłę doszukiwać się podobieństw. Hipnotyczne spojrzenie ciemnych oczu Anny wyryło się w mojej pamięci z taką siłą, że nawet po tylu latach – i w obcym ciele – potrafiłem je rozpoznać, zaś impertymencko ściągnięte brwi, wąskie, lekko zadarte usta...
Miałem ochotę wyciągnąć przed siebie dłoń. Upewnić się, że chłopiec nie jest efektem ubocznym mojej bezsenności, że umysł nie płata mi figli. Czułem jednak, że jeśli to zrobię, nie tylko wyjdę na głupca, ale i wystraszę Gryfona. Podążyłem za chłopcem, gdy ten nieznacznie wycofał się w głąb pomieszczenia, a choć po chwili zatrzymał się pod ścianą, podświadomość już zdążyła podsunąć mi scenariusz, w którym Oscar Reid ucieka, pozostawiając mnie pośrodku z mętlikiem w głowie.
- Szukasz ojca. - Odpowiedziałem sucho, czując, że robię z siebie kompletnego idiotę, po czym spojrzałem przez plecy, jakby upewniając się, że nikt postronny nie słyszał moich słów.
Kolejna trwająca wieki cisza przyniosła mi odpowiedź.
Tak mocno zdołałem przywyknąć do swojej nowej tożsamości, że w całym zamieszaniu nie wziąłem pod uwagę najistotniejszego czynnika. Jeśli chłopiec rzeczywiście mnie szukał, to z pewnością nie jako Fredericka Foxa.
- Kiedy byłem w twoim wieku, wołano na mnie Lycus Malfoy. - Wyjaśniłem w końcu, czując, że swoim stary zwyczajem jak zwykle sprowadzałem na rozmówcę wewnętrzny chaos – choć nic innego zrobić nie mogłem, podczas gdy sam czułem się chaosem, balansując na krawędzi poznania prawdy.
Spodziewałem się wszystkiego – ale nie pomyłki.
Czyżby Bartius właśnie bawił się w najlepsze, siedząc gdzieś obok pod przykrywką i obserwując, jak właśnie daję się wkręcić w najgorszy dowcip w historii?
- Oscar Reid, Gryffindor, druga klasa. - Powtórzyłem rzeczowo, choć mój głos nie zdradzał desperacji, jaka powoli zaczynała przejmować nade mną kontrolę. Czy tak mocno chciałem wierzyć w to, że spotkam dzisiaj swojego s y n a, że przeoczyłem jakieś istotne elementy?
W pełnej nonszalancji pożerałem Oscara wzrokiem, ale nie musiałem na siłę doszukiwać się podobieństw. Hipnotyczne spojrzenie ciemnych oczu Anny wyryło się w mojej pamięci z taką siłą, że nawet po tylu latach – i w obcym ciele – potrafiłem je rozpoznać, zaś impertymencko ściągnięte brwi, wąskie, lekko zadarte usta...
Miałem ochotę wyciągnąć przed siebie dłoń. Upewnić się, że chłopiec nie jest efektem ubocznym mojej bezsenności, że umysł nie płata mi figli. Czułem jednak, że jeśli to zrobię, nie tylko wyjdę na głupca, ale i wystraszę Gryfona. Podążyłem za chłopcem, gdy ten nieznacznie wycofał się w głąb pomieszczenia, a choć po chwili zatrzymał się pod ścianą, podświadomość już zdążyła podsunąć mi scenariusz, w którym Oscar Reid ucieka, pozostawiając mnie pośrodku z mętlikiem w głowie.
- Szukasz ojca. - Odpowiedziałem sucho, czując, że robię z siebie kompletnego idiotę, po czym spojrzałem przez plecy, jakby upewniając się, że nikt postronny nie słyszał moich słów.
Kolejna trwająca wieki cisza przyniosła mi odpowiedź.
Tak mocno zdołałem przywyknąć do swojej nowej tożsamości, że w całym zamieszaniu nie wziąłem pod uwagę najistotniejszego czynnika. Jeśli chłopiec rzeczywiście mnie szukał, to z pewnością nie jako Fredericka Foxa.
- Kiedy byłem w twoim wieku, wołano na mnie Lycus Malfoy. - Wyjaśniłem w końcu, czując, że swoim stary zwyczajem jak zwykle sprowadzałem na rozmówcę wewnętrzny chaos – choć nic innego zrobić nie mogłem, podczas gdy sam czułem się chaosem, balansując na krawędzi poznania prawdy.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Kiedy nieznajomy człowiek ponownie upewniał się co do jego personaliów, Oscar powoli z wyraźną konsternacją skinął głową. Przyglądał mu się jakby spodziewać się pointy dowcipu, lub przynajmniej wyjaśnień. Lub czegoś czego teoretycznie nie miał prawa się spodziewać. Trudno było nie dostrzec poddenerwowania rozmówcy, faktu że to spotkanie wywołuje w nim mętlik emocji, a to z kolei tym bardziej ciekawiło młodego Reida, prowadziło ku niemu kolejne niejasne podejrzenia.
Aż nie padły dwa słowa, przez które młody Gryfon nieznacznie drgnął, po czym stanął w bezruchu na dobrych kilka chwil jak mugolska rzeźba. Zapewne zrobiłby kilka kroków w tył, nawet, kiedy pierwszy szok opadł, poczynił pierwsze gesty ku temu, szybko jednak odpowiedziała mu ściana za plecami o której istnieniu niemalże zapomniał.
Lycus Malfoy.
Całkiem podobny do fotografii. Tych z końca szkoły, ale także tych starszych, na których młody szlachcic przypominał mu także jego samego. Jak to jednak możliwe, że Malfoy miałby przestać być Malfoyem? I co ważniejsze, jak to możliwe że zainteresował się jakimś mugolskim bękartem?
I skąd on wie?
Jedyna odpowiedź jaka miała jakikolwiek sens nosiła imię i nazwisko profesora transmutacji. Ta myśl była trzeba przyznać, uspokajająca - Hereward Bartius na pewno nie zrobiłby czegoś co mogłoby mu zaszkodzić.
Tylko jakoś nie miało to znaczenia dla jego żołądka, który ścisnąwszy się podskoczył pod gardło oraz mętliku jaki pojawił się w jego głowie, sprawiając że wybranie jakiejkolwiek odpowiedzi spomiędzy tysięcy nasuwających się myśli było trudniejsze niż kiedykolwiek.
- Nie rozumiem.
Przyznał dość bezradnie, nie odrywając spojrzenia od... swojego o j c a ? Miał w głowie wiele wizji tego jaki jest, jaki powinien być, wiele powodów dla których go nie ma. Nie wszystkie z tych wizji były pozytywne, jednak w wielu w jakiś sposób Reid usiłował usprawiedliwiać rzeczywistość. Teraz jednak stał przed nim prawdziwy człowiek.
Albo czyjś głupi żart. Tylko jakoś kiedy tak stali naprzeciw siebie, ta opcja wydawała mu się absurdalna.
- Co pan tu robi w takim razie?
Miał ochotę uciec spojrzeniem czując dziwną krępację, zupełnie jakby osoba na przeciwko miała prawo go w tej chwili oceniać. Czy jest dość-, wystarczająco-, zbyt- aby być synem. Uparcie jednak wbijał spojrzenie w Foxa, Malfoya, kogokolwiek i czekał.
Chciał zadać mnóstwo innych pytań, szukał przecież wszystkich informacji o nim, jednak czy na prawdę szukał JEGO, prawdziwej osoby która teraz się przed nim zmaterializowała. Osoby dla której miał mnóstwo żalu, złości i jeszcze więcej pytań. Osoby od której sądził, że należą mu się wyjaśnienia, po które w tej chwili nie potrafił sięgnąć.
- Dlaczego... - urwał. Dlaczego nas zostawiłeś? Obok zaskoczenia, poddenerwowania, niepewności, ciekawości, zaczęła wyrastać także złość. We wszystkich tych emocjach było także coś, co nie pozwalało mu na przekroczenie pewnej granicy poufałości. Za kogokolwiek się podawał, był to obcy człowiek. Być może w jego spojrzeniu pojawiła się złość, być może oskarżenie, jednak to nie pojawiło się póki co bezpośrednio.
- Dlaczego zmienił pan tożsamość?
Nawet, jeśli myślał o takim pytaniu, było ono gdzieś przy samym końcu listy. Zdecydowanie mniej istotne. Łatwiej jednak było pytać o rzeczy nieistotne. Potrzebował chyba chwili, żeby zrozumieć, że to się dzieje.
- Chyba, że nie jestem jedynym bękartem jakiego się pan dorobił. - dorzucił zaledwie sekundę później, kiedy dotarła do niego świeża fala emocji. Wydziedziczyli go za to? A może po prostu bawił się w ten sposób nie tylko jego mamą, ale i innymi osobami, w ten sposób łatwiej uniknąć konsekwencji?
Aż nie padły dwa słowa, przez które młody Gryfon nieznacznie drgnął, po czym stanął w bezruchu na dobrych kilka chwil jak mugolska rzeźba. Zapewne zrobiłby kilka kroków w tył, nawet, kiedy pierwszy szok opadł, poczynił pierwsze gesty ku temu, szybko jednak odpowiedziała mu ściana za plecami o której istnieniu niemalże zapomniał.
Lycus Malfoy.
Całkiem podobny do fotografii. Tych z końca szkoły, ale także tych starszych, na których młody szlachcic przypominał mu także jego samego. Jak to jednak możliwe, że Malfoy miałby przestać być Malfoyem? I co ważniejsze, jak to możliwe że zainteresował się jakimś mugolskim bękartem?
I skąd on wie?
Jedyna odpowiedź jaka miała jakikolwiek sens nosiła imię i nazwisko profesora transmutacji. Ta myśl była trzeba przyznać, uspokajająca - Hereward Bartius na pewno nie zrobiłby czegoś co mogłoby mu zaszkodzić.
Tylko jakoś nie miało to znaczenia dla jego żołądka, który ścisnąwszy się podskoczył pod gardło oraz mętliku jaki pojawił się w jego głowie, sprawiając że wybranie jakiejkolwiek odpowiedzi spomiędzy tysięcy nasuwających się myśli było trudniejsze niż kiedykolwiek.
- Nie rozumiem.
Przyznał dość bezradnie, nie odrywając spojrzenia od... swojego o j c a ? Miał w głowie wiele wizji tego jaki jest, jaki powinien być, wiele powodów dla których go nie ma. Nie wszystkie z tych wizji były pozytywne, jednak w wielu w jakiś sposób Reid usiłował usprawiedliwiać rzeczywistość. Teraz jednak stał przed nim prawdziwy człowiek.
Albo czyjś głupi żart. Tylko jakoś kiedy tak stali naprzeciw siebie, ta opcja wydawała mu się absurdalna.
- Co pan tu robi w takim razie?
Miał ochotę uciec spojrzeniem czując dziwną krępację, zupełnie jakby osoba na przeciwko miała prawo go w tej chwili oceniać. Czy jest dość-, wystarczająco-, zbyt- aby być synem. Uparcie jednak wbijał spojrzenie w Foxa, Malfoya, kogokolwiek i czekał.
Chciał zadać mnóstwo innych pytań, szukał przecież wszystkich informacji o nim, jednak czy na prawdę szukał JEGO, prawdziwej osoby która teraz się przed nim zmaterializowała. Osoby dla której miał mnóstwo żalu, złości i jeszcze więcej pytań. Osoby od której sądził, że należą mu się wyjaśnienia, po które w tej chwili nie potrafił sięgnąć.
- Dlaczego... - urwał. Dlaczego nas zostawiłeś? Obok zaskoczenia, poddenerwowania, niepewności, ciekawości, zaczęła wyrastać także złość. We wszystkich tych emocjach było także coś, co nie pozwalało mu na przekroczenie pewnej granicy poufałości. Za kogokolwiek się podawał, był to obcy człowiek. Być może w jego spojrzeniu pojawiła się złość, być może oskarżenie, jednak to nie pojawiło się póki co bezpośrednio.
- Dlaczego zmienił pan tożsamość?
Nawet, jeśli myślał o takim pytaniu, było ono gdzieś przy samym końcu listy. Zdecydowanie mniej istotne. Łatwiej jednak było pytać o rzeczy nieistotne. Potrzebował chyba chwili, żeby zrozumieć, że to się dzieje.
- Chyba, że nie jestem jedynym bękartem jakiego się pan dorobił. - dorzucił zaledwie sekundę później, kiedy dotarła do niego świeża fala emocji. Wydziedziczyli go za to? A może po prostu bawił się w ten sposób nie tylko jego mamą, ale i innymi osobami, w ten sposób łatwiej uniknąć konsekwencji?
Fala kompromitacji miała dopiero nadejść, a ja już czułem, że zanużyłem się w bagnie zażenowania po sam czubek głowy. Towarzyska niezręczność zwyczajnie mi się nie zdarzała – zawsze potrafiłem wyjść obronną ręką z nawet najbardzije pogrążającej sytuacji. Bez szwanku. Dobrze się czułem w zabawie ze słowami, w żonglowaniu emocjami, rzucaniu rozładowujących napięcie uśmiechów. Z tym, że nigdy wcześniej nie przyszło mi zderzyć się z tym w sytuacji, w której będę musiał tłumaczyć własnemu d z i e c k u, że jesteśmy spokrewnieni. Z każdym kolejnym mam trzynastoletniego syna powtarzanym w myślach czułem się coraz bardziej absurdalnie, jakbym nagle wylądował w środku nieśmiesznej komedii. Nawet teraz, gdy Oscar stał przede mną, część mojej świadomości próbowała zaprzeczyć faktom, usilnie doszukując się nieścisłości, podczas gdy ta druga połowa nie posiadała najmniejszych wątpliwości co do tego, że chłopiec spoglądał na mnie oczami Anny Foss, choć z wyglądu przypominał raczej młodego Lycusa Malfoya...
I wszystko wskazywało na to, że nie tylko ja byłem w tym wszystkim całkiem bezradny. Słowa Gryfona, choć nie brzmiały zbyt entuzjastycznie, pozwoliły mi odnaleźć punkt zaczepienia. Zagubienie. Jeśli mieliśmy dojść po nitce do kłębka, obaj potrzebowaliśmy swojej pomocy.
- Ja też nie. Jeszcze. - Przyznałem, wierząc, że ta wspólna niewiedza będzie pierwszym krokiem do... cóż, sam nie wiedziałem jeszcze do czego. Jedno było pewne: nie zamierzałem się wycofywać. Ani teraz, ani nigdy. Nawet, jeśli wcześniej zawaliłem kilka spraw, a w tej chwili zabierałem się za nawiązywanie tej znajomości od prawdopodobnie najgorszej możliwej strony. Może powinienem zrobić to bardziej oficjalnie; poczekać, aż skończy się rok szkolny, złożyć wizytę w domu rodzinnym, zostać zapowiedzianym przez Leonarda – choć ten nie wydawał się zbyt przyjaźnie nastawiony ani do mnie, ani do Oscara. Poza tym zwyczajnie zżerała mnie ciekwość. Przecież zawsze chciałem mieć syna – no i pojawił się, jak to zwykle bywa, w najmniej odpowiednim momencie mojego życia, choć tak naprawdę żaden moment nie był właściwy. Ani wcześniej, ani teraz, ani tym bardziej później.
Wziąłem głęboki oddech, nie odrywając wzroku od Gryfona. Zdecydowanie należały mu się wyjaśnienia. Najgorzej było zacząć – zawsze najgorzej było zacząć. Wypuściłem powietrze ze świwtem, pozwalając, by zaraz za nim ślina sama niosła na język kolejne sylaby.
Wielka improwizacja Fredericka Foxa.
- Ja... cóż. Liczyłem, że cię spotkam. - Nagroda za najlepszy plan roku 1956. - Profesor Bartius poinformował mnie, że Oscar Reid – czyli, jeśli wszystko poszło zgodnie z planem – ty – poszukuje ojca, Lycusa Malfoya. Ponieważ jesteśmy w dość bliskiem komitywie, napisał do mnie w tej sprawie. Do tamtej chwili nie miałem pojęcia. Zacząłem szukać informacji... - urwałem na chwilę, ściszając głos. - Twoje nazwisko nie było mi obce. Wiedziałem, że twoja mama, Anna, poślubiła Leonarda Reida. Wiedziałem także, że urodził im się jeden syn. Liczyłem, że rozmowa z Anną wszystko wyjaśni. – Zatrzymałem na chwilę, bacznie przyglądając się Oscarowi – przecież zmarła całkiem niedawno, chłopak musiał to przeżywać jakieś dziesięć razy mocniej niż ja, podczas gdy w tej chwili czułem się ostatnią osobą na świecie, która miała prawo wspominać jej imię. - Przykro mi z powodu twojej mamy, Oscarze. - Ponownie zamilkłem, dopiero po chwili podnosząc głos. - Twój ojczym, Leonard, potwierdził wersję profesora Bartiusa.
Jeśli wcześniej moje tętno pozostawało przyspieszone, tak teraz wpadło w szaleńczą galopadę, a głowę wypełnił bezmierny chaos. Z jednej strony mówienie o wszystkim wprost wydawało mi się właściwe, z drugiej... chłopak miał tylko trzynaście lat, a może aż trzynaście? Z trzeciej – nie zakładałem, że przyjmie te informacje bez zająknięcia. Bez pytań. Bez złości. Jeśli jednak miałem mu pomóc cokolwiek zrozumieć, czekała mnie solidna spowiedź. I to taka, która z pewnością nie pozostawi najlepszego pierwszego wrażenia. Ale czy w ogóle istniała jakakolwiek szansa na to, by było ono dobre?
Tyle dobrego miałem z Lovegood, że nauczyłem się cierpliwości. Zanim jednak zdołałem otworzyć usta, by już zacząć się tłumaczyć przed własnym synem (Czy to obłęd? Czy miałem w ogóle prawo nazywać go w ten sposób?), pytanie Oscara przerwało wymowną ciszę, a błyskawiczna, sugestywna odpowiedź oznaczała tylko jedno.
Wyszło znacznie gorzej, niż przypuszczałem.
Zagubione spojrzenie nastolatka przybrało buntowniczego wyrazu, wybierając ścieżkę walki. Z tym, że ja wcale nie chciałem walczyć i należało jak najszybciej wywiesić białą flagę. Sposobem. O ile dziecinnie proste było to w przypadku dorosłych (o losie, co za ironia) tak w przypadku nieco młodszych osobników... sam jeszcze nie wiedziałem, czy zadziała. Postanowiłem jednak improwizować.
- Bękart to raczej niezbyt wdzięczne słowo. Liczyłem na to, że poznam swojego syna, nie jakiegoś bękarta. - Wziąłem chłopaka pod włos, wymijając niewdzięczny temat i skupiając uwagę Oscara na czymś bardziej pozytywnym. Wargi lekko mi zadrgały, a choć uśmiech sam cisnął mi się na usta, starałem się panować nad mimiką twarzy. - Zmieniłem tożsamość, ponieważ nie chciałem posiadać już żadnego wspólnego mianownika z rodziną Malfoyów. Nikt o zdrowych zmysłach by nie chciał. - Odpowiedziałem krótko, zgodnie z prawdą, nie szczędząc kąśliwych uwag i tym samym jasno określając swoje stanowisko. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi wręcz, że może nawet nieco ociepli to mój wizerunek zimnego drania, jakim najpewniej byłem teraz w oczach Gryfona. - Jeśli oczekujesz szczegółów, to lepiej usiądźmy. Długa historia. - Wskazałem brodą na zwalniający się właśnie stolik. - O co tak naprawdę chciałeś zapytać? - Bo przecież chciał. Zawahał się. Szukał słów – i prawdopodobnie pogubił się w tym wszystkim, zupełnie jak ja.
Coś nas łączyło. To już nie najgorszy start.
I wszystko wskazywało na to, że nie tylko ja byłem w tym wszystkim całkiem bezradny. Słowa Gryfona, choć nie brzmiały zbyt entuzjastycznie, pozwoliły mi odnaleźć punkt zaczepienia. Zagubienie. Jeśli mieliśmy dojść po nitce do kłębka, obaj potrzebowaliśmy swojej pomocy.
- Ja też nie. Jeszcze. - Przyznałem, wierząc, że ta wspólna niewiedza będzie pierwszym krokiem do... cóż, sam nie wiedziałem jeszcze do czego. Jedno było pewne: nie zamierzałem się wycofywać. Ani teraz, ani nigdy. Nawet, jeśli wcześniej zawaliłem kilka spraw, a w tej chwili zabierałem się za nawiązywanie tej znajomości od prawdopodobnie najgorszej możliwej strony. Może powinienem zrobić to bardziej oficjalnie; poczekać, aż skończy się rok szkolny, złożyć wizytę w domu rodzinnym, zostać zapowiedzianym przez Leonarda – choć ten nie wydawał się zbyt przyjaźnie nastawiony ani do mnie, ani do Oscara. Poza tym zwyczajnie zżerała mnie ciekwość. Przecież zawsze chciałem mieć syna – no i pojawił się, jak to zwykle bywa, w najmniej odpowiednim momencie mojego życia, choć tak naprawdę żaden moment nie był właściwy. Ani wcześniej, ani teraz, ani tym bardziej później.
Wziąłem głęboki oddech, nie odrywając wzroku od Gryfona. Zdecydowanie należały mu się wyjaśnienia. Najgorzej było zacząć – zawsze najgorzej było zacząć. Wypuściłem powietrze ze świwtem, pozwalając, by zaraz za nim ślina sama niosła na język kolejne sylaby.
Wielka improwizacja Fredericka Foxa.
- Ja... cóż. Liczyłem, że cię spotkam. - Nagroda za najlepszy plan roku 1956. - Profesor Bartius poinformował mnie, że Oscar Reid – czyli, jeśli wszystko poszło zgodnie z planem – ty – poszukuje ojca, Lycusa Malfoya. Ponieważ jesteśmy w dość bliskiem komitywie, napisał do mnie w tej sprawie. Do tamtej chwili nie miałem pojęcia. Zacząłem szukać informacji... - urwałem na chwilę, ściszając głos. - Twoje nazwisko nie było mi obce. Wiedziałem, że twoja mama, Anna, poślubiła Leonarda Reida. Wiedziałem także, że urodził im się jeden syn. Liczyłem, że rozmowa z Anną wszystko wyjaśni. – Zatrzymałem na chwilę, bacznie przyglądając się Oscarowi – przecież zmarła całkiem niedawno, chłopak musiał to przeżywać jakieś dziesięć razy mocniej niż ja, podczas gdy w tej chwili czułem się ostatnią osobą na świecie, która miała prawo wspominać jej imię. - Przykro mi z powodu twojej mamy, Oscarze. - Ponownie zamilkłem, dopiero po chwili podnosząc głos. - Twój ojczym, Leonard, potwierdził wersję profesora Bartiusa.
Jeśli wcześniej moje tętno pozostawało przyspieszone, tak teraz wpadło w szaleńczą galopadę, a głowę wypełnił bezmierny chaos. Z jednej strony mówienie o wszystkim wprost wydawało mi się właściwe, z drugiej... chłopak miał tylko trzynaście lat, a może aż trzynaście? Z trzeciej – nie zakładałem, że przyjmie te informacje bez zająknięcia. Bez pytań. Bez złości. Jeśli jednak miałem mu pomóc cokolwiek zrozumieć, czekała mnie solidna spowiedź. I to taka, która z pewnością nie pozostawi najlepszego pierwszego wrażenia. Ale czy w ogóle istniała jakakolwiek szansa na to, by było ono dobre?
Tyle dobrego miałem z Lovegood, że nauczyłem się cierpliwości. Zanim jednak zdołałem otworzyć usta, by już zacząć się tłumaczyć przed własnym synem (Czy to obłęd? Czy miałem w ogóle prawo nazywać go w ten sposób?), pytanie Oscara przerwało wymowną ciszę, a błyskawiczna, sugestywna odpowiedź oznaczała tylko jedno.
Wyszło znacznie gorzej, niż przypuszczałem.
Zagubione spojrzenie nastolatka przybrało buntowniczego wyrazu, wybierając ścieżkę walki. Z tym, że ja wcale nie chciałem walczyć i należało jak najszybciej wywiesić białą flagę. Sposobem. O ile dziecinnie proste było to w przypadku dorosłych (o losie, co za ironia) tak w przypadku nieco młodszych osobników... sam jeszcze nie wiedziałem, czy zadziała. Postanowiłem jednak improwizować.
- Bękart to raczej niezbyt wdzięczne słowo. Liczyłem na to, że poznam swojego syna, nie jakiegoś bękarta. - Wziąłem chłopaka pod włos, wymijając niewdzięczny temat i skupiając uwagę Oscara na czymś bardziej pozytywnym. Wargi lekko mi zadrgały, a choć uśmiech sam cisnął mi się na usta, starałem się panować nad mimiką twarzy. - Zmieniłem tożsamość, ponieważ nie chciałem posiadać już żadnego wspólnego mianownika z rodziną Malfoyów. Nikt o zdrowych zmysłach by nie chciał. - Odpowiedziałem krótko, zgodnie z prawdą, nie szczędząc kąśliwych uwag i tym samym jasno określając swoje stanowisko. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi wręcz, że może nawet nieco ociepli to mój wizerunek zimnego drania, jakim najpewniej byłem teraz w oczach Gryfona. - Jeśli oczekujesz szczegółów, to lepiej usiądźmy. Długa historia. - Wskazałem brodą na zwalniający się właśnie stolik. - O co tak naprawdę chciałeś zapytać? - Bo przecież chciał. Zawahał się. Szukał słów – i prawdopodobnie pogubił się w tym wszystkim, zupełnie jak ja.
Coś nas łączyło. To już nie najgorszy start.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie rozumiem. Nie wiem. Nie znam. Szukał go, ale w tej chwili wcale nie był pewien czy chce go widzieć. Miał miliony pytań, których nie potrafił zadać, mnóstwo żalu i złości jakich nie był w stanie tak po prostu wyrazić. Rzecz w tym, że szukał swojego ojca, postaci z opowieści, niemal mitycznej której wizja sprawiała że oczy mamy znów błyszczały, a na jej ustach pojawiał się łagodny uśmiech. Szukał mitu o czarującym człowieku który pokazał jej inny świat, choć nie miał on z Hogwarcką magią niczego wspólnego, o kimś kto miał rozumieć co mówi słowami pisarzy stojąc na scenie, nie będąc jednak ich marionetką. Chciał wierzyć w ten mit, chyba chciał wierzyć w niego bardziej niż w słowa o łachmycie który zawrócił w głowie biednej kobiecie i uciekł przed odpowiedzialnością. Leo był przekonany, że ten cały Malfoy, o ile to nazwisko w ogóle istnieje jest ćpunem. Dziadek mawiał, że to nieodpowiedzialny kretyn, który przeraził się i uciekł, niewart by nazywać go mężczyzną.
Ale nawet jeśli, jakąkolwiek z tych postaci Oscar miałby poznać, w jakiś dziwny sposób zszokowało go, że ostatecznie spotkał po prostu... obcego człowieka.
Choć może i było to oczywiste.
W tej chwili starał się szukać w nim śladów tej magicznej, niesamowitej, niewątpliwie wyidealizowanej postaci, albo chociaż łachmyty, czegokolwiek znajomego, jednak jak mógł oczekiwać że osoba która przetrwała we wspomnieniach i opowieściach trzynaście lat będzie prawdziwym człowiekiem? Słuchał go jednak, czując jak wszystkie emocje jakie się w nim kłębią, przeskakują i mieszają się wzajemnie.
Zdziwiło go, że profesor Bartius przekazał tę informację dalej i... jakie były szanse, że kiedy Reid w końcu powie JEDNEJ osobie o tym, co go dręczy, ta okaże się znać Foxa? Cóż, miał... szczęście?
Na wspomnienie o mamie, zaledwie na chwilę uciekł wzrok. Dochodził do siebie. Przyjął do wiadomości stratę i uznał ją za fakt, co było najtrudniejsze i teraz radził sobie, jednak za każdym razem gdy ją wspominano, czuł się w jakiś sposób obnażony z emocji jakich chyba nikt nie lubił pokazywać między ludźmi, szczególnie innymi ludźmi niż ci najbliżsi.
- Nie przyznałby się do mnie nawet gdyby liczył, że mu się to opłaci. - przyznał wprost, zdecydowanie woląc tutaj skupić się na Leo niż na mamie. On był mu obojętny. Nie lubił go. W żaden sposób mu na nim nie zależało. A Malfoy i tak miał szansę poznać ich relację skoro rozmawiali.
Leo z resztą nie ma znaczenia. Co najwyżej dał upust swojej frustracji i zapewnił Foxa, że owszem, zrobił Annie sporo problemu, lekko mówiąc.
Emocje skaczące w młodym chłopaku z miejsca w miejsce w końcu zdołały ustawić się w kolejkę, uformować grupy, a na przód w końcu wyszła irytacja i złość, cudowny duet.
Kolejne słowa jednak tym bardziej zamieszały mu w głowie, a obok dlaczego nas porzuciłeś? stanęło dlaczego chciałeś mnie znaleźć? i biło się o pierwszeństwo. Choć to pytanie mógłby zadać równie dobrze sobie samemu.
Zaraz zerknął w kierunku stolika, z którego schodziła grupka Puchonów, nadal żywo o czymś dyskutując. Ruszył w tamtą stronę i już po chwili siedzieli na drewnianych krzesłach przy okrągłym meblu lekko mokrym od kremowego piwa, a on choć na codzień bywał wręcz gadatliwy, w tej chwili nie potrafił zlepić kilku słów w całość.
Zastukał palcami nerwowo o blat.
- Wierzyła, że pan wróci. - powiedział, zamiast pytać, choć jego pytanie po trosze mieściło się w tym pełnym żalu stwierdzeniu. Jakim prawem ten człowiek tak bardzo oszukał jego mamę? Tak wspaniałą osobę jak ona? - Opowiadała bzdury w które nikt nie wierzył, bo ktoś kto znika w taki sposób nie bardzo pasuje do obrazu jaki tworzyła. - dodał kąśliwie, bo nie mógł się oprzeć. Kiedy był mały, wierzył. Jak każde dziecko, bezkrytycznie przyjmował słowa rodziców, ten etap jednak kończy się w pewnym momencie buntem i negacją, by przejść w pole myślenia samodzielnego, które jednak przez wiele lat nadal pewną dozą buntu będzie naznaczone. - A potem poszedłem do szkoły i dowiedziałem się co oznacza to nazwisko.
Uśmiechnął się pod nosem. Kiepski, bardzo sarkastyczny żart sobie życie urządziło. Nie miał oczywiście nieprzyjemności z tego tytułu, raczej został szybko wyśmiany i dowiedział się, że lepiej z podobnymi teoriami nie wyskakiwać, wtedy jednak dotarło do niego, że ta magiczna postać o której mówiła mama mogła choć po części istnieć.
- Czemu zrezygnował pan z nazwiska? Kiedy się do nich należy, to chyba co innego. Trzymają się bardzo zwarcie. - cała szlachta o konserwatywnych poglądach, wszyscy razem, mają spięcia między sobą, rodowe, jednak... trudno było mu sobie wyobrazić, jak ktoś tak po prostu oznajmia dość, wychodzę i tyle. W ogóle można to zrobić? - Byliśmy pewni, że jest fałszywe. W mugolskim świecie brzmi raczej dziwnie.
Dlaczego je zmieniłeś po tym jak ją porzuciłeś? Oscar zawsze cenił bezpośrednie wypowiedzi, jednak w tej chwili pytań było zbyt wiele, na tyle dużo, że bardziej logiczne wydawało mu się oczekiwanie wyjaśnień względem jego stwierdzeń. A może po prostu nie potrafił pytać wprost?
Ale nawet jeśli, jakąkolwiek z tych postaci Oscar miałby poznać, w jakiś dziwny sposób zszokowało go, że ostatecznie spotkał po prostu... obcego człowieka.
Choć może i było to oczywiste.
W tej chwili starał się szukać w nim śladów tej magicznej, niesamowitej, niewątpliwie wyidealizowanej postaci, albo chociaż łachmyty, czegokolwiek znajomego, jednak jak mógł oczekiwać że osoba która przetrwała we wspomnieniach i opowieściach trzynaście lat będzie prawdziwym człowiekiem? Słuchał go jednak, czując jak wszystkie emocje jakie się w nim kłębią, przeskakują i mieszają się wzajemnie.
Zdziwiło go, że profesor Bartius przekazał tę informację dalej i... jakie były szanse, że kiedy Reid w końcu powie JEDNEJ osobie o tym, co go dręczy, ta okaże się znać Foxa? Cóż, miał... szczęście?
Na wspomnienie o mamie, zaledwie na chwilę uciekł wzrok. Dochodził do siebie. Przyjął do wiadomości stratę i uznał ją za fakt, co było najtrudniejsze i teraz radził sobie, jednak za każdym razem gdy ją wspominano, czuł się w jakiś sposób obnażony z emocji jakich chyba nikt nie lubił pokazywać między ludźmi, szczególnie innymi ludźmi niż ci najbliżsi.
- Nie przyznałby się do mnie nawet gdyby liczył, że mu się to opłaci. - przyznał wprost, zdecydowanie woląc tutaj skupić się na Leo niż na mamie. On był mu obojętny. Nie lubił go. W żaden sposób mu na nim nie zależało. A Malfoy i tak miał szansę poznać ich relację skoro rozmawiali.
Leo z resztą nie ma znaczenia. Co najwyżej dał upust swojej frustracji i zapewnił Foxa, że owszem, zrobił Annie sporo problemu, lekko mówiąc.
Emocje skaczące w młodym chłopaku z miejsca w miejsce w końcu zdołały ustawić się w kolejkę, uformować grupy, a na przód w końcu wyszła irytacja i złość, cudowny duet.
Kolejne słowa jednak tym bardziej zamieszały mu w głowie, a obok dlaczego nas porzuciłeś? stanęło dlaczego chciałeś mnie znaleźć? i biło się o pierwszeństwo. Choć to pytanie mógłby zadać równie dobrze sobie samemu.
Zaraz zerknął w kierunku stolika, z którego schodziła grupka Puchonów, nadal żywo o czymś dyskutując. Ruszył w tamtą stronę i już po chwili siedzieli na drewnianych krzesłach przy okrągłym meblu lekko mokrym od kremowego piwa, a on choć na codzień bywał wręcz gadatliwy, w tej chwili nie potrafił zlepić kilku słów w całość.
Zastukał palcami nerwowo o blat.
- Wierzyła, że pan wróci. - powiedział, zamiast pytać, choć jego pytanie po trosze mieściło się w tym pełnym żalu stwierdzeniu. Jakim prawem ten człowiek tak bardzo oszukał jego mamę? Tak wspaniałą osobę jak ona? - Opowiadała bzdury w które nikt nie wierzył, bo ktoś kto znika w taki sposób nie bardzo pasuje do obrazu jaki tworzyła. - dodał kąśliwie, bo nie mógł się oprzeć. Kiedy był mały, wierzył. Jak każde dziecko, bezkrytycznie przyjmował słowa rodziców, ten etap jednak kończy się w pewnym momencie buntem i negacją, by przejść w pole myślenia samodzielnego, które jednak przez wiele lat nadal pewną dozą buntu będzie naznaczone. - A potem poszedłem do szkoły i dowiedziałem się co oznacza to nazwisko.
Uśmiechnął się pod nosem. Kiepski, bardzo sarkastyczny żart sobie życie urządziło. Nie miał oczywiście nieprzyjemności z tego tytułu, raczej został szybko wyśmiany i dowiedział się, że lepiej z podobnymi teoriami nie wyskakiwać, wtedy jednak dotarło do niego, że ta magiczna postać o której mówiła mama mogła choć po części istnieć.
- Czemu zrezygnował pan z nazwiska? Kiedy się do nich należy, to chyba co innego. Trzymają się bardzo zwarcie. - cała szlachta o konserwatywnych poglądach, wszyscy razem, mają spięcia między sobą, rodowe, jednak... trudno było mu sobie wyobrazić, jak ktoś tak po prostu oznajmia dość, wychodzę i tyle. W ogóle można to zrobić? - Byliśmy pewni, że jest fałszywe. W mugolskim świecie brzmi raczej dziwnie.
Dlaczego je zmieniłeś po tym jak ją porzuciłeś? Oscar zawsze cenił bezpośrednie wypowiedzi, jednak w tej chwili pytań było zbyt wiele, na tyle dużo, że bardziej logiczne wydawało mu się oczekiwanie wyjaśnień względem jego stwierdzeń. A może po prostu nie potrafił pytać wprost?
Spanikowałem. Ja, Frederick Fox, absolutnie nie wiedziałem, jak rozmawiać z trzynastolatkiem. Już nawet Lvegood wydawała mi się prostsza w obyciu – choć ściana milczenia, która budowała między nami od czasu spotkania Zakonu Feniksa coraz silniej utrudniała komunikację między nami. Ale jak w zasadzie należało rozmawiać z kimś, kto nie jest jest już dzieckiem, ale do dorosłości jeszcze mu trochę brakuje? Miałem obchodzić się z Oscarem delikatnie? Co jeśli uzna mnie wówczas za słabe ogniwo? Albo - co gorsza - dojdzie do niesłusznego wniosku, że próbuję zataić przed nim prawdę? Rzucanie młodego Gryfona na głęboką wodę wydawało mi się tak samo nierozsądne; w każdej chwili mogłem go wystraszyć, spowodować, że ucieknie - i już nigdy nie pojawi się w moim życiu. Zwykle nie miałem problemów z tym, aby sprawnie brylować między tymi mniej i bardziej wygodnymi frazesami podczas konwersacji, ale tym razem każde wyjście wydawało mi się zwyczajnie złe.
Niewygodne milczenie, które nastało między nami chwilę po tym, jak wspomniałem Annę, jasno dało mi do zrozumienia, że nie tylko dla mnie ten temat pozostawał trudnym. Czy gdyby śmierć jej nie zabrała, nasze spotkanie byłoby prostsze? Nie miałem nawet odwagi dywagować nad tym, czy zdołałaby mi wybaczyć.
- Domyśliłem się, że nie jesteście sobie bliscy. - Skierowanie rozmowy na temat ojczyma było łatwiejszą drogą; wspólna niechęć zwykle zaplatała nić porozumienia, a jedno spotkanie z Leonardem Reidem wystarczyło, abym nie zapałał do niego szczególną sympatią - i zdołał wyczuć, że jego podopieczny nie był mu szczególnie bliski. Tym mocniej poczułem jak bardzo zawiodłem. Ta nieświadomość trwająca ponad dekadę nie była w stanie usprawiedliwić mnie przed samym sobą.
Szybko okazało się jednak, iż nie musiałem się domyślać. Oscar sam wyłożył przede mną karty, ukazując stanowisko Anny, która zdaje się nigdy nie przestała we wątpić. Miała dobre, czyste serce - wiedziałem to od chwili, gdy ją spotkałem. Była czarująca, pełna empatii i wyrozumiała - a ja nie czułem, bym na cokolwiek zasługiwał. Rzeczywiście w to wierzyła, czy może też młody Gryfon próbował jedynie okrutnie zabawić się moim sumieniem? Sprawić, bym poczuł się winnym wszystkich nieszczęść, które go spotkały… choć w zasadzie miał rację. Prawda była gorzka, a w oczach chłopca gorycz jątrzyła się niczym nieustannie drażniona rana, niezasklepiona mimo upływu lat. Jego ataki miały silne motywy, i niezwykle precyzyjnie trafiały w newralgiczne punkty, stawiając mnie w roli czarnego charakteru. Nie sądziłem, że to spotkanie będzie należało do łatwych - nie przypuszczałem jednak, iż ta rozmowa okaże się jedną z najtrudniejszych w moim życiu.
Co miałem mu odpowiedzieć? Że byłem młody, że ledwo uciekłem od własnej rodziny, że obawiałem się o życie własne i Anny? Że nie byłem gotowy porzucić świata magii? Że stchórzyłem? Że nie wiedziałem w jakim stanie ją pozostawiłem?
Nie zrozumiałby. Ja sam w jego wieku nie rozumiałem wielu rzeczy - nie miałem z resztą niczego na swoje usprawiedliwienie, nie chciałem tuszować własnych, niezbyt szlachetnych występków, choć stawiały mnie w bardzo złym świetle. Chciałem skupić uwagę Oscara na teraźniejszości, jak jednak miałem to zrobić, skoro oczekiwał ode mnie odpowiedzi i wyjaśnień, dlaczego byłem nieobecny w jego życiu przez ostatnie trzynaście lat?
- I zawiodłeś się, że nie oznacza nic dobrego. - Dokończyłem za Oscara, pokazując mu tym samym, iż nie zamierzałem nikogo usprawiedliwiać. - To dość długa i skomplikowana historia. - Zacząłem powoli, ostrożnie dobierając słowa. - Jak zapewne dobrze wiesz… arystokracja to zamknięty krąg, który nikogo nie wpuszcza w swoje szeregi, ale i łatwo nie oddaje. Ale ja tam nie pasowałem. Z każdym kolejnym rokiem spędzonym w Hogwarcie uświadamiałem sobie, że nie chcę być jak moja rodzina. Miałem zbyt wielu przyjaciół, których krew była daleka od błękitnej, czułem wobec nich większą powinność niż wobec rodziny, z którą niewiele mnie łączyło. Niektórzy nazywają to młodzieńczym buntem, ale w tym swoim buncie posunąłem się o krok dalej. Uciekłem, kiedy tylko skończyłem szkołę. - Oszczędziłem Oscarowi niewygodnych detali. W chwili, gdy postanowiłem nie wracać do Wilton, wydawało mi się, że postępuję słusznie. A z każdym kolejnym listem od ojca, który próbował przywołać mnie do porządku, który dawał mi szansę na wielki powrót syna marnotrawnego, popadałem w coraz większe wątpliwości. Byłem w kropce, motając się na rozdrożach własnego życia. Posłuchałem wtedy Jamiego, który stwierdził, że skoro powiedziałem A, na moich barkach spoczywało także to, aby powiedzieć B... Ale musiały upłynąć długie lata, zanim doszedłem do wniosku, że była to słuszna decyzja - mimo wszystko. - Minęło trochę czasu, zanim zmieniłem nazwisko - musiałem to zrobić, nie mogłem dłużej przedstawiać się Malfoyem, kiedy ojciec - a twój dziadek - mnie wydziedziczył. Imię także zmieniłem, wykorzeniając z siebie resztki tej arystokratycznej farsy. - Nikt normalny nie nazywa przecież dziecka Lycus. - Poznałem twoją mamę krótko po mojej ucieczce. - Zamilkłem na chwilę, odnajdując spojrzenie chłopca, bliźniaczo podobne do tego, które zapamiętałem z beztroskiej twarzy Anny. Nie chciałem wikłać młodego Reida w szczegóły, nie chciałem, aby dostrzegł, jak bardzo słabym byłem wówczas człowiekiem. Nie zrozumiałby, nie miał podstaw, by rozumieć - był jeszcze zbyt młody. - Zawiodłem was. Nic tego nie usprawiedliwi. Nie chciałbym jednak nadal pozostawać dla ciebie obcym człowiekiem.
Niewygodne milczenie, które nastało między nami chwilę po tym, jak wspomniałem Annę, jasno dało mi do zrozumienia, że nie tylko dla mnie ten temat pozostawał trudnym. Czy gdyby śmierć jej nie zabrała, nasze spotkanie byłoby prostsze? Nie miałem nawet odwagi dywagować nad tym, czy zdołałaby mi wybaczyć.
- Domyśliłem się, że nie jesteście sobie bliscy. - Skierowanie rozmowy na temat ojczyma było łatwiejszą drogą; wspólna niechęć zwykle zaplatała nić porozumienia, a jedno spotkanie z Leonardem Reidem wystarczyło, abym nie zapałał do niego szczególną sympatią - i zdołał wyczuć, że jego podopieczny nie był mu szczególnie bliski. Tym mocniej poczułem jak bardzo zawiodłem. Ta nieświadomość trwająca ponad dekadę nie była w stanie usprawiedliwić mnie przed samym sobą.
Szybko okazało się jednak, iż nie musiałem się domyślać. Oscar sam wyłożył przede mną karty, ukazując stanowisko Anny, która zdaje się nigdy nie przestała we wątpić. Miała dobre, czyste serce - wiedziałem to od chwili, gdy ją spotkałem. Była czarująca, pełna empatii i wyrozumiała - a ja nie czułem, bym na cokolwiek zasługiwał. Rzeczywiście w to wierzyła, czy może też młody Gryfon próbował jedynie okrutnie zabawić się moim sumieniem? Sprawić, bym poczuł się winnym wszystkich nieszczęść, które go spotkały… choć w zasadzie miał rację. Prawda była gorzka, a w oczach chłopca gorycz jątrzyła się niczym nieustannie drażniona rana, niezasklepiona mimo upływu lat. Jego ataki miały silne motywy, i niezwykle precyzyjnie trafiały w newralgiczne punkty, stawiając mnie w roli czarnego charakteru. Nie sądziłem, że to spotkanie będzie należało do łatwych - nie przypuszczałem jednak, iż ta rozmowa okaże się jedną z najtrudniejszych w moim życiu.
Co miałem mu odpowiedzieć? Że byłem młody, że ledwo uciekłem od własnej rodziny, że obawiałem się o życie własne i Anny? Że nie byłem gotowy porzucić świata magii? Że stchórzyłem? Że nie wiedziałem w jakim stanie ją pozostawiłem?
Nie zrozumiałby. Ja sam w jego wieku nie rozumiałem wielu rzeczy - nie miałem z resztą niczego na swoje usprawiedliwienie, nie chciałem tuszować własnych, niezbyt szlachetnych występków, choć stawiały mnie w bardzo złym świetle. Chciałem skupić uwagę Oscara na teraźniejszości, jak jednak miałem to zrobić, skoro oczekiwał ode mnie odpowiedzi i wyjaśnień, dlaczego byłem nieobecny w jego życiu przez ostatnie trzynaście lat?
- I zawiodłeś się, że nie oznacza nic dobrego. - Dokończyłem za Oscara, pokazując mu tym samym, iż nie zamierzałem nikogo usprawiedliwiać. - To dość długa i skomplikowana historia. - Zacząłem powoli, ostrożnie dobierając słowa. - Jak zapewne dobrze wiesz… arystokracja to zamknięty krąg, który nikogo nie wpuszcza w swoje szeregi, ale i łatwo nie oddaje. Ale ja tam nie pasowałem. Z każdym kolejnym rokiem spędzonym w Hogwarcie uświadamiałem sobie, że nie chcę być jak moja rodzina. Miałem zbyt wielu przyjaciół, których krew była daleka od błękitnej, czułem wobec nich większą powinność niż wobec rodziny, z którą niewiele mnie łączyło. Niektórzy nazywają to młodzieńczym buntem, ale w tym swoim buncie posunąłem się o krok dalej. Uciekłem, kiedy tylko skończyłem szkołę. - Oszczędziłem Oscarowi niewygodnych detali. W chwili, gdy postanowiłem nie wracać do Wilton, wydawało mi się, że postępuję słusznie. A z każdym kolejnym listem od ojca, który próbował przywołać mnie do porządku, który dawał mi szansę na wielki powrót syna marnotrawnego, popadałem w coraz większe wątpliwości. Byłem w kropce, motając się na rozdrożach własnego życia. Posłuchałem wtedy Jamiego, który stwierdził, że skoro powiedziałem A, na moich barkach spoczywało także to, aby powiedzieć B... Ale musiały upłynąć długie lata, zanim doszedłem do wniosku, że była to słuszna decyzja - mimo wszystko. - Minęło trochę czasu, zanim zmieniłem nazwisko - musiałem to zrobić, nie mogłem dłużej przedstawiać się Malfoyem, kiedy ojciec - a twój dziadek - mnie wydziedziczył. Imię także zmieniłem, wykorzeniając z siebie resztki tej arystokratycznej farsy. - Nikt normalny nie nazywa przecież dziecka Lycus. - Poznałem twoją mamę krótko po mojej ucieczce. - Zamilkłem na chwilę, odnajdując spojrzenie chłopca, bliźniaczo podobne do tego, które zapamiętałem z beztroskiej twarzy Anny. Nie chciałem wikłać młodego Reida w szczegóły, nie chciałem, aby dostrzegł, jak bardzo słabym byłem wówczas człowiekiem. Nie zrozumiałby, nie miał podstaw, by rozumieć - był jeszcze zbyt młody. - Zawiodłem was. Nic tego nie usprawiedliwi. Nie chciałbym jednak nadal pozostawać dla ciebie obcym człowiekiem.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nigdy nie rozmawiał o czymś tak emocjonalnym - nie licząc oczywiście wypowiadanych gniewnie i bezmyślnie oczywistości w najbardziej kryzysowej chwili jego życia. Kiedy zmarła jego matka, dziadkowie próbowali, jednak Oscar nie był na takie rozmowy gotowy, w tamtej chwili jeszcze zbyt mocno buntował się przeciwko rzeczywistości. Kiedy w końcu ją przyjął, był już w szkole, minął czas, a kiedy zrodziły się w jego głowie pytania, które chciałby zadać komuś kogo uważał za szczególnie inteligentnego, kto w jego opinii na prawdę dużo wie o życiu - swojemu dziadkowi - jakoś nigdy nie nadarzyła się okazja.
Teraz siedział ktoś, kto swoim zachowaniem sprawił że jego życie wyglądało właśnie tak. Ktoś, kto zawsze powinien być obok, kto powinien pokazać mu magiczny świat. Siedział przed nim całkowicie obcy człowiek, a jednocześnie siedział przed nim ojciec - i Oscar nadal nie był pewien czy to słowo ma znaczenie, a jeśli je ma - to jakie ono jest?
Czuł się jednocześnie dziwnie obnażony ze swoimi emocjami, nawet jeśli niesłusznie, miał wrażenie że wszyscy dookoła widzą jak bardzo jest skołowany, jak bardzo czuje się niepewnie - bo chyba to niepewność była najsilniejsza wśród wszystkiego co czuł. Miał w głowie tyle pytań zarówno o samego Foxa, jak i o samo życie, o niego, o to co powinien czuć i jak powinno być, że aż dziwne, że był w stanie słuchać słów jakie wypowiada Lycus Malfoy. Który jak się okazuje, odrzucił swoje nazwisko. Cieszyło go to w jakiś sposób. Choć wcale nie był pewien, czy powinno.
- Malfoy który przyjaźnił się z mugolakami? - mruknął, chyba bardziej do siebie niż do Foxa, bo i dwa lata spędzone w Hogwarcie z przekonaniem iż właśnie tę grupę reprezentuje dość jasno uświadomiły mu, że życie tak nie działa. Że każdy ortodoksyjny szlachcic musi za młodu przejść chyba ostre pranie mózgu i zostaje wypuszczony z domu dopiero kiedy napisze pięć poematów o nienawiści do tego co gorsze.
Czy istnieją wyjątki? Wyglądało na to, że muszą.
Po ostatnich słowach rozmówcy milczał dłuższą chwilę. Czy Fox zawiódł jego? On nawet nie wiedział, że ktoś taki na prawdę istnieje. Tak na prawdę zawiódł głównie matkę chłopaka, to jednak jest o wiele gorsze. Na chwilę odwrócił spojrzenie na tłum ludzi.
Czuł, że kompletnie się w sobie zamknął, miał milion pytań na języku. Dziesiątki kiedy?, setki jak?, miliony dlaczego? oraz nieskończona liczba czy? cisnęły mu się na język, jednak w tej chwili tylko wzruszył ramionami. Przyjmował informacje, choć nie potrafił w tej chwili traktować ich jak nic pewnego. Nic nie jest pewne, kiedy życie nagle zatacza fikołka i nieistniejący ojciec okazuje się istnieć.
- Jestem ciekaw, czy choć trochę jesteś tym o kim mówiła. - dlaczego od samego początku mówił do niego per pan? To obcy człowiek i trochę chciał to podkreślić. To człowiek który ich porzucił, czemu więc miałby się z nim spoufalać? Zwykły, obcy dorosły. Tylko że Oscar, choć nie powiedział tego na głos, a w każdym razie nie wprost, chciał rodziny. Chciał, żeby niesamowita postać z opowieści mamy istniała. A skoro ten człowiek chce być kimś w jego życiu, chyba po prostu chciał dać mu na to szansę.
A może z czasem uda mu się zadać wszystkie dlaczego, gdzie, jak, co, kiedy i czy. Może kiedyś zrozumie trochę więcej.
Teraz siedział ktoś, kto swoim zachowaniem sprawił że jego życie wyglądało właśnie tak. Ktoś, kto zawsze powinien być obok, kto powinien pokazać mu magiczny świat. Siedział przed nim całkowicie obcy człowiek, a jednocześnie siedział przed nim ojciec - i Oscar nadal nie był pewien czy to słowo ma znaczenie, a jeśli je ma - to jakie ono jest?
Czuł się jednocześnie dziwnie obnażony ze swoimi emocjami, nawet jeśli niesłusznie, miał wrażenie że wszyscy dookoła widzą jak bardzo jest skołowany, jak bardzo czuje się niepewnie - bo chyba to niepewność była najsilniejsza wśród wszystkiego co czuł. Miał w głowie tyle pytań zarówno o samego Foxa, jak i o samo życie, o niego, o to co powinien czuć i jak powinno być, że aż dziwne, że był w stanie słuchać słów jakie wypowiada Lycus Malfoy. Który jak się okazuje, odrzucił swoje nazwisko. Cieszyło go to w jakiś sposób. Choć wcale nie był pewien, czy powinno.
- Malfoy który przyjaźnił się z mugolakami? - mruknął, chyba bardziej do siebie niż do Foxa, bo i dwa lata spędzone w Hogwarcie z przekonaniem iż właśnie tę grupę reprezentuje dość jasno uświadomiły mu, że życie tak nie działa. Że każdy ortodoksyjny szlachcic musi za młodu przejść chyba ostre pranie mózgu i zostaje wypuszczony z domu dopiero kiedy napisze pięć poematów o nienawiści do tego co gorsze.
Czy istnieją wyjątki? Wyglądało na to, że muszą.
Po ostatnich słowach rozmówcy milczał dłuższą chwilę. Czy Fox zawiódł jego? On nawet nie wiedział, że ktoś taki na prawdę istnieje. Tak na prawdę zawiódł głównie matkę chłopaka, to jednak jest o wiele gorsze. Na chwilę odwrócił spojrzenie na tłum ludzi.
Czuł, że kompletnie się w sobie zamknął, miał milion pytań na języku. Dziesiątki kiedy?, setki jak?, miliony dlaczego? oraz nieskończona liczba czy? cisnęły mu się na język, jednak w tej chwili tylko wzruszył ramionami. Przyjmował informacje, choć nie potrafił w tej chwili traktować ich jak nic pewnego. Nic nie jest pewne, kiedy życie nagle zatacza fikołka i nieistniejący ojciec okazuje się istnieć.
- Jestem ciekaw, czy choć trochę jesteś tym o kim mówiła. - dlaczego od samego początku mówił do niego per pan? To obcy człowiek i trochę chciał to podkreślić. To człowiek który ich porzucił, czemu więc miałby się z nim spoufalać? Zwykły, obcy dorosły. Tylko że Oscar, choć nie powiedział tego na głos, a w każdym razie nie wprost, chciał rodziny. Chciał, żeby niesamowita postać z opowieści mamy istniała. A skoro ten człowiek chce być kimś w jego życiu, chyba po prostu chciał dać mu na to szansę.
A może z czasem uda mu się zadać wszystkie dlaczego, gdzie, jak, co, kiedy i czy. Może kiedyś zrozumie trochę więcej.
Mój syn.
Czy kiedykolwiek miałem przywyknąć do tej rzeczywistości? Pojawił się nagle, w najdziwniejszym okresie mojego życia. I choć nie wiedziałem o nim niczego, choć moja praca - ani obowiązki, które wiązały się z przynależnością do Gwardii Zakonu Feniksa - nie należały do najbezpieczniejszych, chciałem, aby stał się jego częścią.
Nie wiedziałem tylko jeszcze jak miałem tego dokonać.
Obserwowałem zmieniający się humor, czytając z gestów i mimiki Oscara niczym z otwartej księgi. Złość, gniew, zawstydzenie, zagubienie. W tym obaj byliśmy równi, choć wieloletnie doświadczenie łatwiej pozwalało mi zamaskować wszystko to, co towarzyszyło młodemu Gryfonowi. W jego obliczu tkwiło coś, co zwiastowało kłopoty już z daleka - ale czego innego mógłbym spodziewać się po kimś, w żyłach kogo płynęła moja krew? Chciałem cieszyć się tą chwilą, choć czara goryczy, która jej towarzyszyła, nie pozwalała na beztroską radość. Chciałem zwrócić mu należny czas, przekazać wszystkie Lisie mądrości, pomóc stać się najlepszą wersją siebie... chciałem być dla niego ojcem, a jedyne, co w tej chwili potrafiłem zrobić, to powoli oswajać się z myślą, że zależało to wyłącznie od decyzji chłopca.
- Jeśli zechcesz, przedstawię cię moim przyjaciołom. - Zaproponowałem niedowiarkowi. - Niektórych z nich możesz nawet znać z ligii quidditcha… - Zasugerowałem, rzucając asa trzymanego w rękawie. Jeśli był zapalonym fanem qudditcha - a podskórnie wierzyłem, że tak właśnie było - być może chwytanie się nieczystych sposobów nie było najgorszym rozwiązaniem na nawiązanie nici porozumienia.
Słuchał mnie - co już uznawałem za połowę sukcesu, choć droga na szczyt była jeszcze daleka i wyboista. Nie zrażał mnie ani jego chłodny dystans, ani wyszczekane odpowiedzi, ani grymas na twarzy. Miał trzynaście lat i absolutne prawo do wszystkich tych zachowań, które nie mogły być niczym innym, jak barwami ochronnymi, przybieranymi w sytuacji zagrożenia. Pod tą osłoną musiał kryć się ktoś więcej. Oscar Reid, mój syn. A skoro nim był… serce z pewnością posiadał po właściwej stronie.
- Masz okazję przekonać się na własnej skórze. - Spojrzałem na Gryfona, składając mu propozycję nie do odrzucenia. Uchwyciłem jego wzrok, być może zbyt nachalnie - przeczuwałem jednak, że pomimo całej niezręcznej otoczki, tym razem nie ucieknie. Że ciekawość okaże się silniejsza niż tląca się w nim złość. Że w tej zagmatwanej historii istniało jeszcze wiele pustych stron i luk, które mogliśmy wypełnić.
Razem.
zt x2
Czy kiedykolwiek miałem przywyknąć do tej rzeczywistości? Pojawił się nagle, w najdziwniejszym okresie mojego życia. I choć nie wiedziałem o nim niczego, choć moja praca - ani obowiązki, które wiązały się z przynależnością do Gwardii Zakonu Feniksa - nie należały do najbezpieczniejszych, chciałem, aby stał się jego częścią.
Nie wiedziałem tylko jeszcze jak miałem tego dokonać.
Obserwowałem zmieniający się humor, czytając z gestów i mimiki Oscara niczym z otwartej księgi. Złość, gniew, zawstydzenie, zagubienie. W tym obaj byliśmy równi, choć wieloletnie doświadczenie łatwiej pozwalało mi zamaskować wszystko to, co towarzyszyło młodemu Gryfonowi. W jego obliczu tkwiło coś, co zwiastowało kłopoty już z daleka - ale czego innego mógłbym spodziewać się po kimś, w żyłach kogo płynęła moja krew? Chciałem cieszyć się tą chwilą, choć czara goryczy, która jej towarzyszyła, nie pozwalała na beztroską radość. Chciałem zwrócić mu należny czas, przekazać wszystkie Lisie mądrości, pomóc stać się najlepszą wersją siebie... chciałem być dla niego ojcem, a jedyne, co w tej chwili potrafiłem zrobić, to powoli oswajać się z myślą, że zależało to wyłącznie od decyzji chłopca.
- Jeśli zechcesz, przedstawię cię moim przyjaciołom. - Zaproponowałem niedowiarkowi. - Niektórych z nich możesz nawet znać z ligii quidditcha… - Zasugerowałem, rzucając asa trzymanego w rękawie. Jeśli był zapalonym fanem qudditcha - a podskórnie wierzyłem, że tak właśnie było - być może chwytanie się nieczystych sposobów nie było najgorszym rozwiązaniem na nawiązanie nici porozumienia.
Słuchał mnie - co już uznawałem za połowę sukcesu, choć droga na szczyt była jeszcze daleka i wyboista. Nie zrażał mnie ani jego chłodny dystans, ani wyszczekane odpowiedzi, ani grymas na twarzy. Miał trzynaście lat i absolutne prawo do wszystkich tych zachowań, które nie mogły być niczym innym, jak barwami ochronnymi, przybieranymi w sytuacji zagrożenia. Pod tą osłoną musiał kryć się ktoś więcej. Oscar Reid, mój syn. A skoro nim był… serce z pewnością posiadał po właściwej stronie.
- Masz okazję przekonać się na własnej skórze. - Spojrzałem na Gryfona, składając mu propozycję nie do odrzucenia. Uchwyciłem jego wzrok, być może zbyt nachalnie - przeczuwałem jednak, że pomimo całej niezręcznej otoczki, tym razem nie ucieknie. Że ciekawość okaże się silniejsza niż tląca się w nim złość. Że w tej zagmatwanej historii istniało jeszcze wiele pustych stron i luk, które mogliśmy wypełnić.
Razem.
zt x2
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Gdyby nie wszystko, co właśnie się wydarzyło - a choć stała się tylko jedna rzecz, jednocześnie wydarzyło się tak niesamowicie wiele - pewnie o wiele bardziej zainteresowałby się rzekomymi znajomościami Foxa. Był chłopcem, energicznym - zazwyczaj - i lubiącym konkurencję. Sam z resztą należał do drużyny, czy mógłby nie interesować się gwiazdami tego sportu? Możliwe jednak, iż te słowa trafiły w niewłaściwą chwilę, wywołując co najwyżej lekkie uniesienie brwi, zabrzmiały w uszach młodego Reida na pusty, niczym nie podparty szpan. Niczego jednak nie mówił. W trakcie całej tej rozmowy z resztą składanie zdań szło mu jakby dopiero uczył się mówić.
Mimo to nie krył - chyba nie potrafiłby ukryć - swojego zainteresowania rozmówcą. Miał być kimś wyjątkowym, a nie wątpił iż jego mama nie pokochałaby byle kogo. Nie tak, by wspominać go przez tyle lat i podobieństw do niego ukradkiem wyszukiwać w młodym Reidzie mimo jawnej niechęci ojczyma. Tych podobieństw miało być dużo - a odnalazł je na starych zdjęciach. Czy to możliwe, że mają ze sobą więcej wspólnego?
Kolejne setki pytań. Czym się zajmujesz? Co zajmuje ci dni? Rozumiesz teatr? Jakie książki czytasz? Uprawiasz jakiś sport? Chciał wiedzieć więcej, by móc tych podobieństw się doszukiwać, jednak tak jawne zainteresowanie nie przeszłoby mu w tej chwili przez gardło, zbyt mocno by go obnażyło. Przez chwilę wpatrywał się w oczy człowieka, który miał w przyszłości stać się częścią jego świata, a obok złości pojawiała się nadzieja - nie-łatwa. Dla żadnego z nich niewątpliwie. Czy Fox wie, jak trudne może być obcowanie z nastolatkiem?
Teraz jednak coraz więcej uczniów Hogwartu się zbierało. Kończył się im czas, wstawali od stolików, wciąż rozmawiali czy wygłupiali się między sobą, coraz liczniej opuszczając jednak budynek. Wstał więc i on, czy to nie wygodna droga ucieczki?
Zatrzymał się tylko na chwilę, bo jedna z myśli jakie krążyły mu po głowie od dobrej chwili zdawała się tą, którą będzie w stanie zwerbalizować. Tkwiła w niej głównie podejrzliwość, przed którą nie potrafił się powstrzymać, tkwiła w niej jego niepewność i dziecięcy lęk przed tym, że odda serce i duszę komuś, kto chwilę po osiągnięciu celu wyrzuci je do kosza. Że miejsce do którego być może właśnie zapragnął dążyć okaże się koszmarem.
- Spotkamy się tam, gdzie nie ma mroku?
Podejrzewał, że Fox nie zrozumie. Nie miał w gruncie rzeczy prawa zrozumieć, ile mógł wiedzieć o mugolskiej literaturze? Niewątpliwie brzmiało dziwnie. Może Lis uzna, że chłopak trafił do jakiejś sekty. To jednak nie miało najmniejszego znaczenia. Przez chwilę wpatrywał się w mężczyznę, pytanie kierując chyba bardziej do samego Losu niż do swojego ojca. Po czym po prostu ruszył, by dogonić przyjaciół.
zt
Mimo to nie krył - chyba nie potrafiłby ukryć - swojego zainteresowania rozmówcą. Miał być kimś wyjątkowym, a nie wątpił iż jego mama nie pokochałaby byle kogo. Nie tak, by wspominać go przez tyle lat i podobieństw do niego ukradkiem wyszukiwać w młodym Reidzie mimo jawnej niechęci ojczyma. Tych podobieństw miało być dużo - a odnalazł je na starych zdjęciach. Czy to możliwe, że mają ze sobą więcej wspólnego?
Kolejne setki pytań. Czym się zajmujesz? Co zajmuje ci dni? Rozumiesz teatr? Jakie książki czytasz? Uprawiasz jakiś sport? Chciał wiedzieć więcej, by móc tych podobieństw się doszukiwać, jednak tak jawne zainteresowanie nie przeszłoby mu w tej chwili przez gardło, zbyt mocno by go obnażyło. Przez chwilę wpatrywał się w oczy człowieka, który miał w przyszłości stać się częścią jego świata, a obok złości pojawiała się nadzieja - nie-łatwa. Dla żadnego z nich niewątpliwie. Czy Fox wie, jak trudne może być obcowanie z nastolatkiem?
Teraz jednak coraz więcej uczniów Hogwartu się zbierało. Kończył się im czas, wstawali od stolików, wciąż rozmawiali czy wygłupiali się między sobą, coraz liczniej opuszczając jednak budynek. Wstał więc i on, czy to nie wygodna droga ucieczki?
Zatrzymał się tylko na chwilę, bo jedna z myśli jakie krążyły mu po głowie od dobrej chwili zdawała się tą, którą będzie w stanie zwerbalizować. Tkwiła w niej głównie podejrzliwość, przed którą nie potrafił się powstrzymać, tkwiła w niej jego niepewność i dziecięcy lęk przed tym, że odda serce i duszę komuś, kto chwilę po osiągnięciu celu wyrzuci je do kosza. Że miejsce do którego być może właśnie zapragnął dążyć okaże się koszmarem.
- Spotkamy się tam, gdzie nie ma mroku?
Podejrzewał, że Fox nie zrozumie. Nie miał w gruncie rzeczy prawa zrozumieć, ile mógł wiedzieć o mugolskiej literaturze? Niewątpliwie brzmiało dziwnie. Może Lis uzna, że chłopak trafił do jakiejś sekty. To jednak nie miało najmniejszego znaczenia. Przez chwilę wpatrywał się w mężczyznę, pytanie kierując chyba bardziej do samego Losu niż do swojego ojca. Po czym po prostu ruszył, by dogonić przyjaciół.
zt
Hogsmeade jak zwykle przepełnione nostalgią nie zmieniło się ani krzty od czasu, gdy opuściła mury magicznej szkoły. Niosło za sobą same przyjemne wspomnienia - pierwsze łyki złocistego piwa kremowego w towarzystwie Shelty, pierwszy mocniejszy alkohol w ustach młodej Figg, gdy została podpuszczona do wypicia przez Caileen. Po tym obiecała sobie, że nigdy tego paskudztwa nie tknie, a dzisiaj? Ceniła sobie pachnącą rudością szkocką whiskey bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Czas zatrzymał się we wspomnieniach młodych lat, w których majaczyło ogromne boisko do Quiddticha, jeszcze widoczne nieco z wioski w okolicach Hogwartu. Wydawało się, że na chwilę zamknęła się w słodkich wspomnieniach beztroskiego dzieciństwa, gdy szmuglerzy, szmalcownicy i złodzieje byli pewnego rodzaju abstrakcją, innym światem do którego porządne Puchonki nie należały. Dzisiaj stanowiła przeciwwagę, trzymała takich pod kluczem, mocną ręką, wiedzioną poleceniami komendanta Magicznej Policji. Figg uwielbiała wracać wspomnieniami do dawnych czasów, zawsze w jej pamięci wydawały się bardziej słodkie niż czas, który trwał w tym momencie. Uwielbiała miejsca gdzie zatrzymał się czas. Takie jak to.
Wieczór rozpieszczał ich ciepłem, a z powodu późnej pory po Hogsmeade już nie kręcili się uczniowie. Bar nie świecił jednak pustkami. Gdy zawitała w środku od razu zaatakowały ją wesołe rozmowy, w większości w typowo szkockim akcencie czy nawet dialekcie, który rozumiała bez problemu. Mężczyźni siedzący nawet przy jednym z bardziej zatłoczonych stolików zaczęli śpiewać pieśni morskie. Jakby niesamowicie chciała do nich dołączyć, jednak widziała więcej minusów tego rozwiązania. Po pierwsze - jeszcze miała za miało alkoholu we krwi, po drugie - pewność siebie nie pozwalała dziewczynie na takie zachowanie. Nie w tym stanie. I jeszcze jedna kwestia - nie była tutaj sama.
Powodem spotkania była rozmowa. Osiem miesięcy wspólnej pracy robiło swoje - niemal po dwadzieścia dni w miesiącu miała miejsce jakaś mniej lub bardziej udana rozmowa między tą dwójką. Początkowo były to głównie krótkie wymiany zdań lub psywnieagresywne spory, które nie mogły pozwolić sobie na bycie otwartymi ze względu na to, że byli zdani na siebie tak długo jak komendant nie zarządziłby zmiany. A to mu się raczej nie widziało w najbliższym czasie. Im dalej w las było coraz lepiej. Stawali razem do wyzwań dnia codziennego, aż do sierpnia, gdy Lupin postanowił powiedzieć im adios i przeniósł się na kurs do kolegów zza ściany. Przyznać trzeba było, że dla Marcy to było zabawne doświadczenie, widzieć współpracownik z większym doświadczeniem nagle staje się zwykłym rekrutem w innym dziale. Mogła sobie pozerkać jak asystuje aurorom w ich ciężkich porankach, zwłaszcza, że ostatnio dosyć często dostawała przydział przy sprawach łączonych z nimi. Było zabawnie. Dzisiaj jednak miała na celu ponowną rozmowę, na którą ostatnio nie mieli czasu, a do której tak bardzo przywykła.
Do baru trzeba było przepychać się łokciami, ale to akurat bardzo dobrze umiała. Pomogło kilka krzyków w iście szkockim dialekcie, który bardzo mocno zmieniał ton głosu dziewczyny. Zwykle mówiła łagodnie, wysokim głosem, a tutaj brzmiała bardziej jak typowa Helga.
- Kremowe piwo czy lecimy z ognistą? - spytała, opierając się łokciami o bar w taki sposób, żeby zająć sobie odpowiednią ilość miejsca.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Hogsmeade nierozerwalnie wiąże się z Hogwartem, a ten zawsze odnajdzie drogę do serc jego uczniów. Absolwentów. Niewiele jest osób niedarzących swej byłej szkoły nutką nostalgii i ja do nich nie należę. Zawsze będę tęsknie powracał myślami do chwil, kiedy z Lyallem wydawało nam się, że świat będzie leżał u naszych stóp. Do tych wszystkich cudownych chwil spędzonych nie tylko na nauce, ale także na świetnym spędzaniem czasu z rozmaitymi osobami. Przyjaciele i znajomi krążący wokół nas niczym planety po orbicie nauczyli nas więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nagromadzone więzi procentowały również na przyszłość, chociaż część z nich rozpadła się z powodu dorosłości. Dorosłość nigdy nie była tak fajna jak beztroska dzieciństwa, dlatego potrzeba powrotu do utraconych z przeszłości chwil jest we mnie spora. To ona szepce mi o tym, że to właśnie tutaj moglibyśmy się spotkać. Z Marcellą, paradoksalnie niekojarzącej mi się z latami szkolnymi ani odrobinę. Nie znaliśmy się wtedy - różnica wieku dyskwalifikowała większe zażyłości. Odnaleźliśmy się dopiero w policyjnym departamencie, ale to nic. Jednak i te chwile znacząco trącą pewną tęsknotą - tęsknotą za życiem wydającym się wtedy dużo prostszym. Pomimo przestępczości, łapania różnej maści zbirów, co podkopywało wiarę w ludzkość, naoliwiony mechanizm egzystencji działał. Z większymi lub mniejszymi problemami, ale tkwił niezmiennie w ziemi. Rok temu wyrwany z korzeniami, grzebiącymi przy tym wszelkie pozostałości po dziecięcej niewinności - zostałem więc z rozdartym sercem, palącym poczuciem winy oraz równie gorącym pragnieniem zemsty, sprytnie przykrywanym przez sztucznie wtłaczaną obojętność. To powodowało jeszcze większą tęsknotę za tym, co było - jednak nie mogę się już cofnąć, odmienić biegu wydarzeń. Muszę ruszyć dalej, odpuścić trochę, sprawić, że to wszystko znów nabierze sensu.
Najlepiej topiąc się w bezsensie.
Alkohol rozluźnia, pozwala na chwilowe zapomnienie i przełamuje bariery. Oczywistym wyborem wydaje się połączenie jego królewskich mocy wraz z miejscem przesiąkniętym wspomnieniami. Po prostu w takim miejscu jak to wszystko wydaje się być możliwe, może nawet podróże w czasie? Chyba robię się cholernie sentymentalny, czego jednak mi nie trzeba. Trzeba mi towarzystwa, rudych blond włosów i słodkiego uśmiechu zmieszanego z policyjną hardością. Oto nadchodzi, w okrzykach bojowych niczym prawdziwa królowa służbowych imprez. Uśmiecham się szeroko na jej widok, od razu proponując klapnięcie tuż obok. - Whisky - decyduję momentalnie, bo chociaż kremowe piwo jest kolejnym przystankiem na drodze do historii, to dzisiejszy dzień wymaga większego nakładu alkoholowej pracy. Zamawiam więc całą butelkę i z niegasnącym rozbawieniem przyglądam się zdeterminowanej kobiecie. - Dziś zarządzam bezapelacyjny zakaz okrucieństwa, a także wszystko to, co będzie mieć tu miejsce, zostanie między nami - wygłaszam formułkę jakbym pouczał cwanego złodziejaszka. - Przysięgasz, Figg? - Naturalnie, że to na niej wymuszam. Trenuję zastraszanie nawet po godzinach.
Najlepiej topiąc się w bezsensie.
Alkohol rozluźnia, pozwala na chwilowe zapomnienie i przełamuje bariery. Oczywistym wyborem wydaje się połączenie jego królewskich mocy wraz z miejscem przesiąkniętym wspomnieniami. Po prostu w takim miejscu jak to wszystko wydaje się być możliwe, może nawet podróże w czasie? Chyba robię się cholernie sentymentalny, czego jednak mi nie trzeba. Trzeba mi towarzystwa, rudych blond włosów i słodkiego uśmiechu zmieszanego z policyjną hardością. Oto nadchodzi, w okrzykach bojowych niczym prawdziwa królowa służbowych imprez. Uśmiecham się szeroko na jej widok, od razu proponując klapnięcie tuż obok. - Whisky - decyduję momentalnie, bo chociaż kremowe piwo jest kolejnym przystankiem na drodze do historii, to dzisiejszy dzień wymaga większego nakładu alkoholowej pracy. Zamawiam więc całą butelkę i z niegasnącym rozbawieniem przyglądam się zdeterminowanej kobiecie. - Dziś zarządzam bezapelacyjny zakaz okrucieństwa, a także wszystko to, co będzie mieć tu miejsce, zostanie między nami - wygłaszam formułkę jakbym pouczał cwanego złodziejaszka. - Przysięgasz, Figg? - Naturalnie, że to na niej wymuszam. Trenuję zastraszanie nawet po godzinach.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Ile minęło lat? Miesięcy? Na takie jednostki dłużył się czas, choć liczony mógł być wciąż w tygodniach. Od kiedy jego osoba odeszła w sferę słodkich wspomnień świat nie wywrócił się do góry nogami. Nie odmienił tym znacznie jej rutyny, nie zmieniła celu. Spowodowała zaś nieokreślone, jednak wyraźne uczucie, że czegoś brakuje. Przyzwyczajenia buntowały się w niej powodując przedziwny dyskomfort i do dzisiaj trwa uciszanie tego wrażenia, na które nie mogła poradzić nic więcej niżeli się z nim pogodzić. W końcu czas zepchnie te parę burzliwych miesięcy w stronę nostalgii, a im pozostaną rozmowy na korytarzach czy podobne do tego spontaniczne wyjścia. Czy czuła żal? Być może bardzo skryty w głębi serca, owszem. Logika jej działań nie pozwalała jednak wyjść temu na światło dzienne. Rozumiała powody, rozumiała jak bardzo praca w policji przypominała mu o niespełnionych ambicjach, że to ta ścieżka, którą obrał teraz prowadziła to tego pierwotnego celu. Tak właśnie ich ścieżki przestały być jedną, wspólną. Co nie znaczy, że nie mogły się już krzyżować.
Alkohol miał jedną niezwykle ważną funkcję - odstresowywał, a w ostatnim czasie to przyda się im obojgu. Tej rudej głowie to przyda się możliwie najbardziej. Mówiono jej, żeby nie zaprzątała sobie głowy wydarzeniami ostatnich dni. Mówili, że to ostatnie o czym powinna myśleć, by nie popaść w przedziwne szaleństwo. Figg jednak nadal miała w głowie zbyt wiele pytań, które ludzie z perspektywy reszty świata dobrzy czy moralni często pomijali. Coraz częściej odnajdowali nowe ciała, czasami wyręczając w tym Biuro z sąsiedniej celi, czasami zaś praca zostawała po ich stronie. Czarna magia wyniszcza człowieka i jej użycie jest już samo w sobie przestępstwem. Zbrodnia bez jej użycia była w tych czasach sporo rzadsza, za to o wiele trudniejsza do rozwiązania. A łapanie sprawców zawsze wiązało się z ubytkiem humoru.
Rudowłosa jednak pomimo porażek śmiała się całą twarzą, za ustami zawsze szły niebieskie oczy, podobnie jak teraz, gdy zajęła miejsce tuż obok niedawnego partnera w wymierzaniu sprawiedliwości na tym świecie. Radość w przypadku Figg była czymś niezwykle łatwym do rozpalenia i przy odpowiednio dopasowanych do niej wieściach, potrafiła szybko przejść z pełnego skupienia i zamyślenia do ciepłego, wyraźnego uśmiechu.
- Teraz się rozumiemy. - Kiwnęła głową z uznaniem. Dzisiejszy wieczór nie został stworzony do spokojnego popijania ciepłego kremowego, za to humor nieco ciągnął jej nogi w stronę tańca. Propozycja mężczyzny wywołała cichy śmiech. Śmiech podły i złośliwy jak na okrutną kobietę przystało. - Nie jestem w stanie obiecać czegoś takiego, Lupin. Chyba się nie martwisz, że Tobie pierwszemu zdarzy się jakaś głupotka? Nie martw się, potraktuję ją z należytym szacunkiem! Będę śmiać się najgłośniej ze wszystkich.
Alkohol miał jedną niezwykle ważną funkcję - odstresowywał, a w ostatnim czasie to przyda się im obojgu. Tej rudej głowie to przyda się możliwie najbardziej. Mówiono jej, żeby nie zaprzątała sobie głowy wydarzeniami ostatnich dni. Mówili, że to ostatnie o czym powinna myśleć, by nie popaść w przedziwne szaleństwo. Figg jednak nadal miała w głowie zbyt wiele pytań, które ludzie z perspektywy reszty świata dobrzy czy moralni często pomijali. Coraz częściej odnajdowali nowe ciała, czasami wyręczając w tym Biuro z sąsiedniej celi, czasami zaś praca zostawała po ich stronie. Czarna magia wyniszcza człowieka i jej użycie jest już samo w sobie przestępstwem. Zbrodnia bez jej użycia była w tych czasach sporo rzadsza, za to o wiele trudniejsza do rozwiązania. A łapanie sprawców zawsze wiązało się z ubytkiem humoru.
Rudowłosa jednak pomimo porażek śmiała się całą twarzą, za ustami zawsze szły niebieskie oczy, podobnie jak teraz, gdy zajęła miejsce tuż obok niedawnego partnera w wymierzaniu sprawiedliwości na tym świecie. Radość w przypadku Figg była czymś niezwykle łatwym do rozpalenia i przy odpowiednio dopasowanych do niej wieściach, potrafiła szybko przejść z pełnego skupienia i zamyślenia do ciepłego, wyraźnego uśmiechu.
- Teraz się rozumiemy. - Kiwnęła głową z uznaniem. Dzisiejszy wieczór nie został stworzony do spokojnego popijania ciepłego kremowego, za to humor nieco ciągnął jej nogi w stronę tańca. Propozycja mężczyzny wywołała cichy śmiech. Śmiech podły i złośliwy jak na okrutną kobietę przystało. - Nie jestem w stanie obiecać czegoś takiego, Lupin. Chyba się nie martwisz, że Tobie pierwszemu zdarzy się jakaś głupotka? Nie martw się, potraktuję ją z należytym szacunkiem! Będę śmiać się najgłośniej ze wszystkich.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
To nie jest takie proste. Nieskąpane jedynie w niespełnionych ambicjach, które miałyby znaleźć ujście właśnie teraz, po tylu latach rzetelnej pracy w magicznej policji. Polubiłem ją, a odkąd nie musiałem już pracować wyłącznie z tamtym rozwścieczonym buchorożcem, każdy dzień zasługiwał na miano udanego. Nawet jeśli wszystko paliło się i waliło na moich oczach, zaś chaos pogrążał mnie do cna. To nieistotne. Najistotniejsze jest to, że każdego dnia zdobywałem motywację do rozprawienia się z najgorszymi przeciwnościami losu. Jednak to, co się wydarzyło, musiało tak na mnie wpłynąć - i wiem, że robię słusznie, chociaż moje motywy nie są podszyte wyłącznie altruizmem oraz dobrym sercem. Mają w sobie dziki, nieokiełznany pierwiastek prawdziwego zła, które ma jednak skierować mnie na właściwe tory złości. Będącej najlepszą bronią w walce ze wszelkimi zwyrodnialcami. O tym jednak nikomu nie mówię, bojąc się tego, co ktoś postronny mógłby w środku znaleźć. Odzierając mnie z bezczelnego, prostego humoru jeszcze odnalazłby wrażliwe wnętrze i co wtedy? Straciłbym w ich oczach więcej niż jestem gotowy ponieść konsekwencji. Nie chcę tego. Mam symbolizować siłę oraz niezłomność i tylko to się liczy.
Czy tęskni? Wątpię. Może wiedziona przyzwyczajeniem orientuje się, że beze mnie jest trochę bardziej drętwo, ale to nic, czego nie można obejść lub przeskoczyć. Jeśli miałbym się nad tym zastanowić, to jestem jak wiatr - wszędzie mnie pełno, ale nigdy nie zatrzymuję się w tym samym miejscu na dłużej. Pomijając oczywistość w postaci rodziny, to dla nikogo nie jestem istotnym elementem w życiu. Istnieję, bo istnieję, grając role trzecioplanowe i kiedy znikam, jest to prawie niezauważalne. Co śmieszniejsze, w ogóle nie używam do tego metamorfomagii - czy zatem tak ma to wszystko wyglądać? Bezsensowna egzystencja od jednego punktu do drugiego, aż zniknę całkowicie?
Nie mogę mieć do nikogo pretensji. Sam obrałem taką drogę, której się głupio trzymam, ale mimo to gdzieś w środku czuję się z tym źle. Alkohol może być dobrym rozwiązaniem, ale tylko na krótką chwilę. Całe szczęście, że jest obok - promień letniego słońca w zimowe wieczory, pełnia księżyca rozganiająca złowieszcze mroki nocy. Nie sposób się przy niej nie uśmiechać, chociaż jej okrucieństwo jest mi znane bardzo dobrze. Wzdycham więc nad szklaneczką rozlanej do naczyń whisky i kołyszę smętnie bursztynową cieczą. Mój plan rozluźnienia się w towarzystwie Marcelli właśnie został roztrzaskany przez blondorudą policjantkę. Jest mi w gruncie rzeczy przykro. - W takim razie przez ciebie będę sączył cały wieczór jedną szklankę, bądź z siebie dumna - stwierdzam trochę nadąsany, bo naprawdę liczyłem na coś więcej. - I nie zobaczysz jak tańczę na stole - dodaję cierpiętniczo. Tak, to największa strata dzisiejszego wieczora. Nawet mnie jest trochę smutno z tego powodu. Jednak skoro ona jest taka niedobra, to ja też będę, a co. - Zatem liczę, że wypijesz całą zamówioną butelkę, w końcu nie może iść na zmarnowanie - dodaję już z uśmiechem, rzeczywiście przysuwając do niej niemal całe naczynie. Do dna, Figg.
Czy tęskni? Wątpię. Może wiedziona przyzwyczajeniem orientuje się, że beze mnie jest trochę bardziej drętwo, ale to nic, czego nie można obejść lub przeskoczyć. Jeśli miałbym się nad tym zastanowić, to jestem jak wiatr - wszędzie mnie pełno, ale nigdy nie zatrzymuję się w tym samym miejscu na dłużej. Pomijając oczywistość w postaci rodziny, to dla nikogo nie jestem istotnym elementem w życiu. Istnieję, bo istnieję, grając role trzecioplanowe i kiedy znikam, jest to prawie niezauważalne. Co śmieszniejsze, w ogóle nie używam do tego metamorfomagii - czy zatem tak ma to wszystko wyglądać? Bezsensowna egzystencja od jednego punktu do drugiego, aż zniknę całkowicie?
Nie mogę mieć do nikogo pretensji. Sam obrałem taką drogę, której się głupio trzymam, ale mimo to gdzieś w środku czuję się z tym źle. Alkohol może być dobrym rozwiązaniem, ale tylko na krótką chwilę. Całe szczęście, że jest obok - promień letniego słońca w zimowe wieczory, pełnia księżyca rozganiająca złowieszcze mroki nocy. Nie sposób się przy niej nie uśmiechać, chociaż jej okrucieństwo jest mi znane bardzo dobrze. Wzdycham więc nad szklaneczką rozlanej do naczyń whisky i kołyszę smętnie bursztynową cieczą. Mój plan rozluźnienia się w towarzystwie Marcelli właśnie został roztrzaskany przez blondorudą policjantkę. Jest mi w gruncie rzeczy przykro. - W takim razie przez ciebie będę sączył cały wieczór jedną szklankę, bądź z siebie dumna - stwierdzam trochę nadąsany, bo naprawdę liczyłem na coś więcej. - I nie zobaczysz jak tańczę na stole - dodaję cierpiętniczo. Tak, to największa strata dzisiejszego wieczora. Nawet mnie jest trochę smutno z tego powodu. Jednak skoro ona jest taka niedobra, to ja też będę, a co. - Zatem liczę, że wypijesz całą zamówioną butelkę, w końcu nie może iść na zmarnowanie - dodaję już z uśmiechem, rzeczywiście przysuwając do niej niemal całe naczynie. Do dna, Figg.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie ma ideałów, ludzie nie kierują się wyłącznie dobrem i altruizmem. Poświęcenie się innym nie wykluczało rozwoju emocji, które drzemały głęboko w nas samych. Zawsze była zadania, że to właśnie one napędzają do działania, nie puste pragnienia pokoju na świecie. Pokój był potrzebny, był ważny i niezaprzeczalnie upragniony, ale nie w samym jego zjawisku szukali ukojenia. Nie, to było trudniejsze. Byli sumą swoich doświadczeń, z nich wynikały ich ambicje. Więc dlaczego ona walczyła? Idealny przykład osoby wygodnickiej, człowiek o łagodnej duszy, dopiero tworzący wokół siebie pancerz odporny na uderzenia, jak łatwo było to wyczuć. I składała go powoli ze swoich doświadczeń - z miłości, którą obdarowywali ją bliscy, z małych chwil i prostych rozmów, dających radość, z której czerpać mogła garściami. I w końcu - z niespełnionych żywotów innych. Jakże dumny byłby jej ojciec, gdyby widział jak się rozwinęła, gdyby widział, jak kontynuuje jego plan pokazania światu, że krew czarodziejów nie różni się niczym, nieważne czy pochodzą z mugoli, ze Szkocji czy z Irlandii, a jakby był szczęśliwy widząc, że w jej oczach nadal odbijały się tysiące gwiazd, nie zszarzały smutkiem. Nie chciała brać na swoje barki całego zła tego świata, dać się zaślepić jego ogromem, zapominając ile w życiu, nawet tak niepewnym jak dzisiaj, jest radości i zabawy. Chciała to zbierać, każdą emocję, każdą małą rozmowę, każde harde spojrzenie, każdy śmiech i każdy ból, jak różnokolorowe kwiaty i stać się wielkim bukietem tych doświadczeń. Im więcej kolorów tym lepszym człowiekiem mogła być i z większym spokojem serca będzie mogła pozwolić mu zwiędnąć, któregoś dnia pozostawiając po sobie tylko nostalgię i odrobinę prochu.
Każdy dzień był niekończącą się walką o zaistnienie. Kto nie chciałby zapisać się na kartach świata wielkimi literami, jako bohaterowie, wynalazcy czy po prostu ludzie warci podziwu. Czy ona tego chciała? Nie była pewna, bo zawsze nie po drodze było jej do sceny i ludzi wpatrujących w nią swoje ciekawskie ślepia. Nie myślała czy to, co teraz robi przyniesie jej chwałę, a kierując się starymi jak świat słowami carpe diem po prostu parła naprzód. Goniła pędzący świat. Czy to nie zaskakujące, że z każdym upływającym dniem życia Ziemia wydawała się obracać coraz szybciej? Nagle każda niewykorzystana chwila wydawała się stracona.
A obok siebie miała burzową chmurkę - jeszcze nie kropił z niej deszcz, choć mogło to się stać w każdej chwili. Szary, naburmuszony, swoją niezadowoloną miną wywoływał kolejne dziecięce uśmiechy na przyozdobionej jasnymi piegami twarzy. Westchnęła głośno, teatralnie i tak, by musiał to zauważyć, jej łokieć wylądował na stole, a brodę oparła na dłoni, wpompowując w policzki powietrze, marszcząc nosek, krzywiąc wargi i mrużąc oczy. Nie da się mieć bardziej nadąsanego wyrazu twarzy niż Marcella w tej chwili. - Jestem naburmuszony Randy i się obraziłem. - mruknęła pod nosem, tonem zupełnie takim jak jej twarz teraz, jednak w tym stanie nie wytrzymała zbyt długo - wstrzymywany śmiech wręcz wyciskał łzy z jej oczu. Teraz udaje niewiniątko, a sam zachowałby się dokładnie tak samo, gdyby to jej zdarzyłoby się zrobić jakąś głupotkę, co z resztą zdarzało się nagminnie - od przypadkowego przewrócenia się o własne nogi i prawie sobie tego głupiego ryja rozbicie aż po nieumyślne spalenie przykrywki podczas akcji. Cichy śmiech trochę ją rozluźnił, przewróciła teatralnie oczami i po chwili zastanowienia, jednak przesunęła butelkę dokładnie w połowie blatu między nimi. - Niech Ci będzie, ale Ty też masz przyrzec milczenie i to nie byle jak! - Wzięła głęboki oddech, aby dodać sytuacji pełnej wzniosłości. Wyprostowała się, pierś wypięła do przodu i przesunęła łokieć prawej ręki bliżej siedzącego obok Lupina. Jej dłoń była zaciśnięta złowrogo, aż w końcu wyprostowała w niej tylko jeden palec - ten malutki. Z resztą w dłoni panny Figg był on krótki i nieco krzywy. - Na mały paluszek. - Ton całkiem poważny, twarz tym bardziej. Traktowała to jak przysięgę ważniejszą nawet niż ta wieczysta.
Każdy dzień był niekończącą się walką o zaistnienie. Kto nie chciałby zapisać się na kartach świata wielkimi literami, jako bohaterowie, wynalazcy czy po prostu ludzie warci podziwu. Czy ona tego chciała? Nie była pewna, bo zawsze nie po drodze było jej do sceny i ludzi wpatrujących w nią swoje ciekawskie ślepia. Nie myślała czy to, co teraz robi przyniesie jej chwałę, a kierując się starymi jak świat słowami carpe diem po prostu parła naprzód. Goniła pędzący świat. Czy to nie zaskakujące, że z każdym upływającym dniem życia Ziemia wydawała się obracać coraz szybciej? Nagle każda niewykorzystana chwila wydawała się stracona.
A obok siebie miała burzową chmurkę - jeszcze nie kropił z niej deszcz, choć mogło to się stać w każdej chwili. Szary, naburmuszony, swoją niezadowoloną miną wywoływał kolejne dziecięce uśmiechy na przyozdobionej jasnymi piegami twarzy. Westchnęła głośno, teatralnie i tak, by musiał to zauważyć, jej łokieć wylądował na stole, a brodę oparła na dłoni, wpompowując w policzki powietrze, marszcząc nosek, krzywiąc wargi i mrużąc oczy. Nie da się mieć bardziej nadąsanego wyrazu twarzy niż Marcella w tej chwili. - Jestem naburmuszony Randy i się obraziłem. - mruknęła pod nosem, tonem zupełnie takim jak jej twarz teraz, jednak w tym stanie nie wytrzymała zbyt długo - wstrzymywany śmiech wręcz wyciskał łzy z jej oczu. Teraz udaje niewiniątko, a sam zachowałby się dokładnie tak samo, gdyby to jej zdarzyłoby się zrobić jakąś głupotkę, co z resztą zdarzało się nagminnie - od przypadkowego przewrócenia się o własne nogi i prawie sobie tego głupiego ryja rozbicie aż po nieumyślne spalenie przykrywki podczas akcji. Cichy śmiech trochę ją rozluźnił, przewróciła teatralnie oczami i po chwili zastanowienia, jednak przesunęła butelkę dokładnie w połowie blatu między nimi. - Niech Ci będzie, ale Ty też masz przyrzec milczenie i to nie byle jak! - Wzięła głęboki oddech, aby dodać sytuacji pełnej wzniosłości. Wyprostowała się, pierś wypięła do przodu i przesunęła łokieć prawej ręki bliżej siedzącego obok Lupina. Jej dłoń była zaciśnięta złowrogo, aż w końcu wyprostowała w niej tylko jeden palec - ten malutki. Z resztą w dłoni panny Figg był on krótki i nieco krzywy. - Na mały paluszek. - Ton całkiem poważny, twarz tym bardziej. Traktowała to jak przysięgę ważniejszą nawet niż ta wieczysta.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Nie wierzę w bohaterów. Ludzie albo robią to, co powinni robić, albo są tchórzami niezdolnymi do oddania chociażby niewielkiej cząstki siebie. Nie każdy może uratować świat, ale każdy może dołożyć do tego jakąś cegiełkę. Nawet naprawdę małą, może nawet nieimponującą - mimo to będącą aktem dobrej woli, śmierci samolubności i zwycięstwem nad ludzkimi słabościami. To mogłoby być imponujące, gdyby nie to, że jest ono naszą powinnością. Starać się zmienić świat, ulepszyć go, poddać udoskonaleniom. Jesteśmy mu to winni, wszyscy. Żadne uwielbienie nie powinno być wyczekiwaną nagrodą, zapłatą za trud włożony w życie. To właśnie w te przekonania wierzę. Nie dlatego, że sam jestem beznadziejnym materiałem na bohatera i nigdy nie dostąpię żadnej chwały, ale po prostu nigdy nie byłem idealistą. Nie odnajduję się w martyrologicznych wyjaśnieniach dla prostych działań porządnych ludzi, nigdy nie lubiłem etosów, pochwalnych pieśni, opowieści o chwale oraz wielkości. Wolę zwyczajność, czyny ponad słowa, skromność i zwykłą ludzką wrażliwość. Może to dlatego, że ciężko mi się dopasować do tego schematu. Zawsze coś zepsuję, zawsze gdzieś popełnię błąd, zawsze jestem w tyle ze wszystkim, co ważne. W przeszłości byłem inny. Popisywałem się, teraz próbuję odkupić wszelkie winy, chociaż wiem, że to niemożliwe. Straciłem to, co najcenniejsze, wciąż mając wiele do stracenia - a pokora nie jest moją najmocniejszą stroną, to nic, że staram się nad nią pracować.
Czasem zastanawiam się jak w tym wszystkim postrzegam wojowniczą Marcellę, która zdaje się nie znosić kompromisów i która idzie na żywioł. Też jest nieidealna w codzienności, tak jak jednego dnia potrafi pokonać wszystkie przeszkody na swojej drodze, a drugiego potknąć się o własne nogi. Brak wystudiowanego idealizmu jest przyjemną odmianą, powiewem świeżego powietrza w upalny dzień; pozwala się on utożsamiać z tymi, którzy mają niewiele do zaoferowania. Tak, należę do tej grupy osób, która balansuje na granicy pożytku społecznego. Większość znajomych określiłaby mnie raczej jako wrzód na tyłku, ale mimo to część z nich odpowiada na moje zaproszenia. Czy to masochizm czy jednak pewnego rodzaju dopasowanie? Czy to w ogóle ma sens? Czy przyszłabyś tutaj, gdyby nie obietnica darmowego alkoholu? Chyba nigdy nie odważę się zapytać - i to nieważne, że udaję, że nic mnie to nie obchodzi. Kłamstwo powtarzane wiele razy z czasem musi stać się prawdą, co jest kolejną opinią, w którą zamierzam wierzyć. Nawet ślepo.
Nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie, zapachy różnych alkoholi mieszają się ze sobą, przytłumiona muzyka sącząca się z gramofonu nadal odznacza ślad w świadomości, ale większość uwagi koncentruję na mej towarzyszce, jak zawsze niezawodnie rozgarniającej ciemności swym światłem. Naprawdę usiłuję zachować pokerową twarz, ale chwilę później parskam niekontrolowanym śmiechem. - Rany, Marcela, minęłaś się z powołaniem. Dlaczego nie zostałaś aktorką? Twoje kabaretowe zacięcie przegoni każdy ból tyłka - rzucam trochę żartobliwie, trochę ironicznie, bo przecież wiem, że kocha swoją pracę. Nawet jeśli nie jest policjantką zbyt długo, to pewnie nie wyobraża sobie siebie w innym zawodzie. To znaczy, tak mi się wydaje. Może odkryję dziś na jej temat coś zupełnie nowego? - No? - Może ją trochę ponaglam, ale przecież wciąż się uśmiecham. Tak irytująco pewien siebie, tak jak tylko ja potrafię. - Na mały - przyrzekam jednak solennie, splatając palec z tym należącym do Figg. - Teraz jesteśmy związani już na zawsze - mówię jakoś tak ni z gruchy, ni z pietruchy, Chyba nawet za poważnie, więc odchrząkam tak nieco niezręcznie, zabierając rękę. - Dobra, to toast. Za co pijemy? - zmieniam szybko temat, taki jestem sprytny i elokwentny.
Czasem zastanawiam się jak w tym wszystkim postrzegam wojowniczą Marcellę, która zdaje się nie znosić kompromisów i która idzie na żywioł. Też jest nieidealna w codzienności, tak jak jednego dnia potrafi pokonać wszystkie przeszkody na swojej drodze, a drugiego potknąć się o własne nogi. Brak wystudiowanego idealizmu jest przyjemną odmianą, powiewem świeżego powietrza w upalny dzień; pozwala się on utożsamiać z tymi, którzy mają niewiele do zaoferowania. Tak, należę do tej grupy osób, która balansuje na granicy pożytku społecznego. Większość znajomych określiłaby mnie raczej jako wrzód na tyłku, ale mimo to część z nich odpowiada na moje zaproszenia. Czy to masochizm czy jednak pewnego rodzaju dopasowanie? Czy to w ogóle ma sens? Czy przyszłabyś tutaj, gdyby nie obietnica darmowego alkoholu? Chyba nigdy nie odważę się zapytać - i to nieważne, że udaję, że nic mnie to nie obchodzi. Kłamstwo powtarzane wiele razy z czasem musi stać się prawdą, co jest kolejną opinią, w którą zamierzam wierzyć. Nawet ślepo.
Nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie, zapachy różnych alkoholi mieszają się ze sobą, przytłumiona muzyka sącząca się z gramofonu nadal odznacza ślad w świadomości, ale większość uwagi koncentruję na mej towarzyszce, jak zawsze niezawodnie rozgarniającej ciemności swym światłem. Naprawdę usiłuję zachować pokerową twarz, ale chwilę później parskam niekontrolowanym śmiechem. - Rany, Marcela, minęłaś się z powołaniem. Dlaczego nie zostałaś aktorką? Twoje kabaretowe zacięcie przegoni każdy ból tyłka - rzucam trochę żartobliwie, trochę ironicznie, bo przecież wiem, że kocha swoją pracę. Nawet jeśli nie jest policjantką zbyt długo, to pewnie nie wyobraża sobie siebie w innym zawodzie. To znaczy, tak mi się wydaje. Może odkryję dziś na jej temat coś zupełnie nowego? - No? - Może ją trochę ponaglam, ale przecież wciąż się uśmiecham. Tak irytująco pewien siebie, tak jak tylko ja potrafię. - Na mały - przyrzekam jednak solennie, splatając palec z tym należącym do Figg. - Teraz jesteśmy związani już na zawsze - mówię jakoś tak ni z gruchy, ni z pietruchy, Chyba nawet za poważnie, więc odchrząkam tak nieco niezręcznie, zabierając rękę. - Dobra, to toast. Za co pijemy? - zmieniam szybko temat, taki jestem sprytny i elokwentny.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Marcella nigdy nie czuła się ani wojownicza ani rycerska, po prostu była wychowana tak, by robić to co właściwe, nie zawsze to co myślimy. Ugiąć się jak trzcina, by osiągnąć jakiś większy cel. Niespecjalnie dbała o bohaterską chwałę - to jest lepsze dla większych i odważniejszych. Zwłaszcza większych od niej. Gdy sytuacja była komfortowa i prosta rzeczywiście mogła być bezkompromisowa, pewna siebie, mogła z łatwością dokonywać wyborów pozornie niesamowicie trudnych. Miała je na wyciągnięcie ręki, radując się swoim nowym życiem, zupełnie innym niż te, które wiodła do tej pory. Oddała się pomocy innym, zapominając o swojej głupiej pogoni za chwałą, której i tak już nigdy nie otrzyma. Tamtego dnia spadła i powstać po prostu nie było jej dane. Co Randy mógł w ogóle wiedzieć. Nic właściwie. Nie mówiła mu jak się czuła, a czuła się podle. Pierwsze dni były tak trudne - była bombardowana słowami krytyki, za które dzisiaj umiała podziękować. Nie zrobi tego tylko z przekory. Ale on wiedział, na pewno wiedział, aczkolwiek poznał ją inną, zmienioną pod jego wpływem, upartą i walczącą, nie poznał jej zadufanej, nie poznał jej załamanej. Kto by pomyślał, że ten wrzód na tyłku zmieni ją tak bardzo i stanie się jedną z przyczyn powstania tej Marceli, która teraz uśmiechała się pogodnie i patrzyła w przyszłość rozświetlając ją iskrami w swoich oczach. Dlatego odejście tak bardzo przyprawiało ją o złość. Nikt nie będzie w stanie już zmienić jej w ten sposób. Bo teraz już nie jest tak na zmianę gotowa.
Wywołała śmiech, którym sama się zaraziła, przez co twarz rozświetlił pogodny uśmiech. - Myślę, że mogłabym stać się bardziej sławna od Celesty. - Podłapała żart całkiem zgrabnie, bo wiedziała, że taka z niej aktorka jak z Randalla pięlegniareczka. Obróciła to w żart ponownie tchórząc przed jego opinią. Jak kiedyś, gdy swoimi komentarzami ostatecznie zamknął się na jakiekolwiek wyznania z jej strony. I pewnie wiedział w jaki sposób się śmiała, jak bawiła się palcami w stresie, jak marszczyła brwi ze złości, ale nie mógł wiedzieć czemu zrezygnowała z Quidditcha, że miała narzeczonego oraz, że po tym padole chodzi jeszcze jedna kobieta o wyglądzie niemal lustrzanym.
Chrząknęła pod nosem. Rzeczywiście trochę niezręcznie. Albo... niespalcznie?
Słabe to było.
- Za spotkania. Chyba będzie najlepiej. - No, bo w końcu nawet odrobinę cieszyła się z tego spotkania. Przez codzienne widywanie tej samej twarzy przez ponad pół roku zdążyła przywyknąć, przyzwyczaić się, zupełnie jakby był standardową częścią dnia. Kiedy nagle zniknął, nieważne z jakich powodów, czegoś było jakby brak. Nie do końca potrafiła pojąć czego, bo świat się przecież nie zawalił ani specjalnie nie zmienił. Na pierwszy rzut oka. Rozległ się dźwięk charakterystyczny dla odbicia od siebie szkła. Zawartość jej szklanki zniknęła bardzo szybko, na jednym łyku, bo akurat zacięcie do picia miała iście szkockie. Albo wszystko albo nic. I nawet się nie skrzywiła przy tym!
Gwar pubu był ciepły, przyjemny, choć zmienny, ale zachęcał przez to do zabawy. Trzy szklaneczki whiskey, wesoła rozmowa z bardzo rozgadanym tego dnia barmanem, do którego uśmiechała się tak uroczo, że aż dostała od niego na spróbowanie specjalność lokalu, czyli słodkie wino porzeczkowe. Smakowało młodością, pierwszymi wycieczkami do Hogsmeade. Po zamoczeniu ust w trunku podsunęła je również Randallowi, by mógł spróbować. A było to chwilę przed pierwszym uderzeniem alkoholu, podczas którego usłyszała jednym uchem jak z magicznego gramofonu zaczęła lecieć jedna z kultowych piosenek Celesty.
- Randyyyy zatańczmy, chodź! - Wzrok Marcelli spotulniał, w oczach skrzyły się chochlicze iskierki, nikt nie mógł się spodziewać co się pojawi w tej głowie, już w zupełnie innym stanie skupienia.
Wywołała śmiech, którym sama się zaraziła, przez co twarz rozświetlił pogodny uśmiech. - Myślę, że mogłabym stać się bardziej sławna od Celesty. - Podłapała żart całkiem zgrabnie, bo wiedziała, że taka z niej aktorka jak z Randalla pięlegniareczka. Obróciła to w żart ponownie tchórząc przed jego opinią. Jak kiedyś, gdy swoimi komentarzami ostatecznie zamknął się na jakiekolwiek wyznania z jej strony. I pewnie wiedział w jaki sposób się śmiała, jak bawiła się palcami w stresie, jak marszczyła brwi ze złości, ale nie mógł wiedzieć czemu zrezygnowała z Quidditcha, że miała narzeczonego oraz, że po tym padole chodzi jeszcze jedna kobieta o wyglądzie niemal lustrzanym.
Chrząknęła pod nosem. Rzeczywiście trochę niezręcznie. Albo... niespalcznie?
Słabe to było.
- Za spotkania. Chyba będzie najlepiej. - No, bo w końcu nawet odrobinę cieszyła się z tego spotkania. Przez codzienne widywanie tej samej twarzy przez ponad pół roku zdążyła przywyknąć, przyzwyczaić się, zupełnie jakby był standardową częścią dnia. Kiedy nagle zniknął, nieważne z jakich powodów, czegoś było jakby brak. Nie do końca potrafiła pojąć czego, bo świat się przecież nie zawalił ani specjalnie nie zmienił. Na pierwszy rzut oka. Rozległ się dźwięk charakterystyczny dla odbicia od siebie szkła. Zawartość jej szklanki zniknęła bardzo szybko, na jednym łyku, bo akurat zacięcie do picia miała iście szkockie. Albo wszystko albo nic. I nawet się nie skrzywiła przy tym!
Gwar pubu był ciepły, przyjemny, choć zmienny, ale zachęcał przez to do zabawy. Trzy szklaneczki whiskey, wesoła rozmowa z bardzo rozgadanym tego dnia barmanem, do którego uśmiechała się tak uroczo, że aż dostała od niego na spróbowanie specjalność lokalu, czyli słodkie wino porzeczkowe. Smakowało młodością, pierwszymi wycieczkami do Hogsmeade. Po zamoczeniu ust w trunku podsunęła je również Randallowi, by mógł spróbować. A było to chwilę przed pierwszym uderzeniem alkoholu, podczas którego usłyszała jednym uchem jak z magicznego gramofonu zaczęła lecieć jedna z kultowych piosenek Celesty.
- Randyyyy zatańczmy, chodź! - Wzrok Marcelli spotulniał, w oczach skrzyły się chochlicze iskierki, nikt nie mógł się spodziewać co się pojawi w tej głowie, już w zupełnie innym stanie skupienia.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami