Korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Całe szczęście!, ten nadzwyczaj paskudny okres, podczas którego większość pomieszczeń była na tyle przepełniona pacjentami, że łóżka stawiano właśnie na korytarzach, już się skończył. Pozostały po nim jednak dosyć wyraźne ślady w postaci powycieranej gdzieniegdzie drewnianej podłogi, zarysowań i obdrapań na ścianach w miejscach, gdzie kończą się powierzchnie pomalowane farbą olejną, a zaczynają te pociągnięte tylko najzwyklejszą, białą farbą łuszczącą się pomiędzy drzwiami prowadzącymi do poszczególnych sal. Dźwięk kroków niesie się tutaj głośnym echem, a stukot wszelkiego rodzaju próbek, pojemniczków na maści czy eliksiry praktycznie nie milknie. Jeśli nie chcesz, by złapał Cię ból głowy, lepiej zwyczajnie jak najszybciej przenieś się w inne miejsce.
| 15 Grudnia |
Była zmęczona ostatnimi wydarzeniami.
Spotkanie z Ramseyem sprawiło, że nie była pewna już niczego, a może to jej umysł dobierał scenariusze, które nie miały prawa się ziścić. Złapała jednak dystans. Unikała pojawiania się w Ministerstwie. Rzadko bywała w domu. Nie chciała się z nim widzieć, a może nie potrafiłaby spojrzeć mu w oczy? Z pewnością jedno z tych dwóch, ale tym razem nie analizowała tego, jakby zdając się na ślepy los. Na domiar złego, widok lorda Parkinsona sprawił, że wróciły do niej wspomnienia, od których stroniła przez ostatnie lata. Życie w Oslo sprowadzało się do tego, że nie musiała rozważać niczego w jakichkolwiek kategoriach. Nie pamiętała o Madison, ojcu i matce. Wierzyła także, że nie padła ofiarą ustawianego małżeństwa, ale list Percivala zmienił wszystko, tak samo jak informacje, których udzielił jej Malakai. Była zła, rozżalona i miała dość, że po raz kolejny musi mierzyć się z decyzjami, na które nie miała ochoty, bo i dlaczego powinna mieć? Piękna Norwegia odcięła dziewczynę od przyziemnych problemów i trosk, ale te dopiero nadejdą, gdy wreszcie dojdzie do sądnego dnia. I owszem, trafiały się takie chwile, w których pragnęła uciec i nie pozostawiać po sobie żadnego śladu, ale zaraz potem wracała na ziemię i przypominała sobie, że to byłoby najgorsze rozwiązanie, którego mogłaby się dopuścić. Mulciber nie był w końcu taki zły, prawda?
Szła wolnym krokiem i liczyła, że spotka Alexandra, którego tak dawno nie widziała. Możliwe, że ten czas byłaby w stanie policzyć w latach, a przecież już zdążyła poznać prawdę o jego stażu i tym, co robił aktualnie. Skąd więc pomysł, że chciałby ją widzieć? Ostatnie dni sprawiły, że stała się pesymistką skąpaną w rekordowej ilości czarnych scenariuszy, które zwiastowały najgorsze. Były denniejsze niż niejeden mugolski film, ale nie wróżyły szczęśliwego zakończenia. Takowe nie istniały i tak twierdziła odkąd tylko cała historia związana z Morfeuszem wyszła na jaw. Dlatego zajęła się sprawą z przed lat i wierzyła, że tym razem nie umknie jej żaden szczegół. Nie mogła popełniać błędów, tak jak zrobiła to w przypadku Sheerana, ale kłamstwa, którymi ją faszerowano... Były doskonałe i zaufała słowom, choć nie w pełni. Odpuściła sobie jednak, gdy przedstawiono jej masę dowodów, które jasno wskazywały winę młodego chłopaka, czarodzieja, ale wciąż pozostającego tytularną szlamą.
Wypuściła powietrze ze świstem i spuściła na moment wzrok. Zapach szpitalnych korytarzy sprawiał, że budził się w niej wstręt. Nienawidziła takich miejsc i woni, którą roztaczały mury przybytku. Ignorowała też schorowanych, bo to przypominało o jej własnej chorobie, którą musiała mieć pod kontrolą, a obecnie szukała sposobu, by zatrzymać na jakiś czas proces rozwoju, który czasami dawał się aż nazbyt we znaki. Eliksiry, kąpiele i olejki rozgrzewające, masa durnych ćwiczeń; po co to? Wpadła w kolejne kłopoty, a i tak wciąż powtarzała, że wszystko jest w porządku, co było dla niej tak niezwykle typowe.
Nie spodziewała się jednak, że chwila nieuwagi sprawi, że wpadnie na kogoś. Cofnęła się w tył, a pukle, które luźno opadały na ramiona, zasłoniły jej częściowy widok i dopiero, gdy gwałtownie podniosła głowę do góry, dostrzegła mężczyznę. Tego mężczyznę. Skrzywiła się mimowolnie, bo pamiętała ich ostatnie spotkanie i od tamtej pory był ostatnim człowiekiem, którego pragnęła spotkać. Co z tego, że wypisywała mu listy? Stało się to jedynie propozycją zabicia nudy, na którą on przystał, bo przecież odpisywał w ten swój arogancki, bezczelny sposób, jakby uważał się za pana wszystkiego, co ich otaczało. Dla niej był jednak gorszy niż niejeden czarodziej o skazie na krwi. Uśmiechnęła się półgębkiem i uniosła lewą brew, a zaraz potem dygnęła lekko, bo tak nakazywała etykieta, a nie wewnętrzna potrzeba Katyi.
-Pan Avery - zaakcentowała ten typowy dla niej samej tytuł, którym go raczyła, gdy podkreślał, że jest lordem. Bawiło ją, że wymusza coś, czego nie zaakceptowałaby nigdy. Ani w tamtym czasie, gdyby cofnęli się za sprawą zmieniacza, ani teraz, gdy oboje tkwili na szpitalnej ścieżce. -Cóż za niespodzianka... - rzuciła jeszcze pod nosem z drwiną, choć uśmieszek nie znikał z jej bladych lic, pokrytych naturalnym rumieńcem.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Ostatni dzień. Chwalił Salazara, iż w końcu doczekał połowy grudnia, że po przesiedzeniu w Mungu jeszcze ośmiu godzin, zaszyje się w domu, gdzie będzie cierpieć w samotności, nie katując się dodatkowo porównywaniem do pacjentów z najgorszymi zaburzeniami umysłowymi. Po ponad dziesięciu latach ciężkiej pracy nareszcie udawał się na urlop - nie brał wolnego przez całą swoją kadencję, pomijając zapadnięcie się w sobie po zdiagnozowaniu choroby u malutkiej Julienne. Pozostawało jeszcze tylko przetrwać regulaminowy czas wypełniania papierkowej roboty oraz porządkowania standardowego bałaganu pozostawionego przez niedoświadczony i niedouczony personel; szczęście iż pozostawało tu jeszcze kilku uzdrowicieli z głową na karku, zdolnych ogarnąć cały ten bajzel. Zwłaszcza w gorącym przedświątecznym okresie. Samaelowy pracoholizm wywoływał w nim nikłe wyrzuty sumienia, iż usuwa się ze szpitala właśnie teraz, kiedy liczba nagłych przypadków wymagających natychmiastowej pomocy dramatycznie wzrastała w porównaniu do nudnych jesiennych miesięcy, jednakowoż mężczyzna wiedział, iż nie da rady pracować na pełnych obrotach - a tylko i wyłącznie taki rodzaj zaangażowania zawodowego uznawał. Mimo osobistych zawirowań i drastycznych zmian w swoim życiu, pomimo (kontrolowanego?) uzależnienia od eliksirów uspokajających, których zresztą skąpił pacjentom - postarał się zorganizować pracę swego oddziału i dopiąć wszystko na ostatni guzik, tak, aby po powrocie w styczniu nie zastał na miejscu burdelu większego od tego, jaki zostawił. Nie miał absolutnie żadnego zaufania do młodziutkiej lady Bulstrode, której powierzono jego pacjentów na ów niefortunny czas nieobecności, dlatego zadbał o dopieszczenie każdego szczegółu, zarówno w dokumentacji, jak i wśród osobistych ustaleń ze swymi chorymi. Dokładnie sprawdził wszystkie karty chorób oraz obszerną kartotekę, czy nie zawiera żadnych błędów ani nieścisłości - stażyści, których zwykle oddelegowywał do zajmowania się papierkową robotą posiadali obrzydliwą skłonność do pomijania tych informacji, jakie uznali za nieistotne, podczas gdy w rzeczywistości posiadały one znaczenie kluczowe dla planowania dalszego leczenia. Avery wprost nienawidził tego, iż musi uczyć młokosów precyzyjności - wszak tę umiejętność winni już w sobie wykształcić dużo
wcześniej - choćby na lekcjach eliksirów, jednakowoż łaskawie pozwalał im naprawić swoje błędy. Z obiecanej asysty przy lobotomii (aż wstyd, ale nadal się takowe przeprowadzało) zmieniając rozrywkę na żmudne wypełnianie kart. Do skutku; groźne spojrzenie i zmarszczone brwi winny wystarczyć młodzikom za zachętę do solidnej i sumiennej pracy. Avery zamierzał później przeprowadzić wizytację i przewertować po kolei każdą stronę, aby się upewnić, iż wykonali swoje zadanie przynajmniej zadowalająco. Sam zaś zajął się sporządzaniem pomocniczych notatek dla Isoldy, nie wierząc, iż obejdzie się bez nich. Świadom, iż to kobieta przejmie po nim pałeczkę, Avery rozsądnie poumawiał się ze swymi pacjentami na kontrole dopiero w styczniu, niemniej jednak kilkoro musiało odbywać
sesje co tygodniowe, więc Samael musiał zatroszczyć się o ich należyty przebieg, zgodny przede wszystkim z jego zaleceniami oraz surowymi wytycznymi. Niektórymi przypadkami zajmował się od tak dawna, że nie zamierzał pozwolić młodziutkiej kobiecie zniweczyć tego, co udało mu się osiągnąć - niekiedy latami intensywnej pracy, wzmożonego wysiłku, nocnym wertowaniem specjalistycznych ksiąg oraz zagranicznymi konferencjami z uzdrowicielami uchodzącymi za ekspertów w danej dziedzinie. Nie chciał zanadto pomagać Bulstrode, lecz jej zabezpieczenie leżało przede wszystkim w interesie Avery'ego - zostawił jej zatem bogaty zbiór notatek i wskazówek, dotyczących obchodzenia się z poszczególnymi petentami. Nazwiska niektórych delikwentów opatrzył wykrzyknikami, zaznaczając, iż są oni szczególnie
wybuchowi i drażliwi. Samael już praktycznie nie widywał dowodów ich nieprzewidywalności (prócz ran na ich własnych ciałach, dobitnych śladów trapiącej ich również autoagresji), aczkolwiek wiedział doskonale, że kruchą Isoldę złamaliby w pół. A na ten akt przemocy szkoda było jego wieloletniego wysiłku. Uporawszy się z wykonaniem szczegółowego planu działań (jeśli któryś z jego punktów zostanie zakwestionowany, Avery nie omieszka napisać skargi do ordynatora), mężczyzna udał się na zwyczajowy obchód. Pensjonariusze oddziału zamkniętego byli nadzwyczaj spokojni, przeczuwając świąteczną atmosferę i zbliżające się odwiedziny - bodajże raz na rok przypominała sobie o nich kochająca rodzina. Samael lubił obserwować te bożonarodzeniowe pojednanie, w gruncie
rzeczy zabawne, bo prędzej czy później, zamkniętym w części psychiatrycznej Munga, kolokwialnie mówiąc, zaczynało odbijać. Staruszkowie nierzadko chwytali za laski, grzmocąc nimi dzieci i złorzecząc, czemu zamknęli ich w takim podłym miejscu, śmierdzącym naftaliną i starością, by po chwili niczego nie pamiętając płakali za jakimś wydarzeniem, które nigdy nie miało miejsca. Młodsi pacjenci zaś pozostawali wtedy pod szczególnym nadzorem, bowiem w świątecznych paczkach za często szmuglowano alkohol, papierosy oraz używki dużo gorsze. Nie raz Avery wszedł w posiadanie ogromnej ilości narkotyków - począwszy od opium, skończywszy na Śnieżce - które nie dość dobrze ukryte, nie przeszły szpitalnej kontroli. Samael wówczas w święta także łagodniał, niczym święty Mikołaj
rozdając eliksiry i obserwując, jak biedne owieczki natychmiast zapadają w spokojny sen, nierzadko w dziwnych pozycjach, zwisając niewygodnie z poręczy foteli lub po prostu oparciu o stary regał. Niemalże żałował, iż w tym roku go to ominie - jednak stan jego zdrowia był dużo ważniejszy niż dożywotnich mieszkańców oddziału zamkniętego. Avery zamykając za sobą drzwi na klucz niemalże odetchnął z ulgą, iż nie musi się już porównywać do prawie bezmózgich, często otumanionych lekami starców z depresją, jakiej nie da się już uleczyć. Wrócił do swojego gabinetu, po drodze strofując paru stażystów z pozaklęciowego, których znał aż za dobrze, aby bez potrzeby nie pałętali się pod nogami. Niewyrośnięte bachory, wciąż kradli nosze i lewitowali nimi po korytarzach, mimo iż minął ponad rok,
odkąd pierwszy raz zwrócił im uwagę. Gdyby to on był ich opiekunem stażu, mogliby co najwyżej pomarzyć o czyszczeniu toalet w Mungu, nie mówiąc o świadczeniu tu pomocy lekarskiej. Pomstując na czym świat stoi, wrócił do swego biura, skąd wygnał swych podwładnych, nakazując im zająć się papierzyskami gdziekolwiek, jeśli jeszcze nie skończyli ich uzupełniać. Avery'ego czekała wizyta pacjenta z choroba Bleurera i nie chciał, aby któryś z tych żółtodziobów był przy tym obecny. Prócz naturalnej dyskrecji, Samael uważał Jeremy'ego za nadzwyczaj ciekawy przypadek, więc nie zamierzał przerywać sobie studiów. Biorąc pod uwagę, iż ryzyko zapadnięcia na schizofrenię jest niezmiernie niskie i cierpi na nie zaledwie jeden procent całej ludności, Avery z jeszcze większą satysfakcją wykluczył u
młodzieńca jej najbardziej popularny typ, a zatem schizofrenię paranoidalną. Samael wyrokował schizofrenię katatoniczną, lecz nie szafował jeszcze ze zbyt szybką i pochopną diagnozą. Jeremy w dalszym ciągu zaprzeczał, iż coś mu dolega a nawet usilnie usiłował unikać wizyt. Również współpraca z rodzicami chłopaka była wyzwaniem - państwo Aaronson nie potrafili przyjąć do wiadomości, iż ich syn może cierpieć na równie niefortunną, przewlekłą - choć uleczalną chorobę. Zachowanie Jeremy'ego tłumaczyli śmiercią jego młodszej siostry, aczkolwiek Avery rozmawiając zarówno z jego rodziną, znajomymi oraz samym chłopakiem, wiedział, że zmiany następowały znacznie wcześniej, choć powoli i stopniowo. Na ostatnim spotkaniu stanowczo stwierdził u niego schizofrenię
falową - jej objawy przychodziły epizodycznie, na przemian nasilone, wzmożone, by osłabnąć i sprawiać wrażenie, jakoby Jeremy powrócił do pełni zdrowia. Jednak nawet na krótkich sesjach, Avery odnotowywał typowe negatywne objawy, charakterystyczne dla choroby. Prócz afektu bladego, czyli spłycania wyrażania emocji, chłopaka bez wątpienia spotkała jeszcze abullia - bezczynność, uniemożliwiająca podejmowanie działań w określonym celu, anhedonia - brak zdolności do odczuwania przyjemności, wiążące się również z brakiem życia seksualnego, awolicja - utrata własnej woli i całkowita bierność. Samael coraz bardziej skłaniał się do orzeczenia rozpoznania u Aaronsona schizofrenii katatonicznej - również podczas dzisiejszej wizyty przyłapał Jeremy'ego na zastygnięciu
nieruchomo w dość niewygodnej pozycji, po czym nastąpił u niego stan silnego pobudzenia psychoruchowego. Avery coraz bardziej zadowolony z wyniku swojej obserwacji, niezwłocznie poinformował o tym rodziców chłopaka, świadom, iż on sam albo nie złapie z nim kontaktu bądź w ogóle nie uwierzy. Następnie dość długo tłumaczył (musiał odwołać sesję mężczyzny zrozpaczonego po stracie żony - idiota) podłoże choroby, uświadamiając tym ograniczonym ludziom, iż w żadnym wypadku nie jest to ich winą, bo schizofrenia rozwija się w wyniku splotu czynników genetycznych, biologicznych i psychologicznych. Z łagodnym uśmiechem (jakże właściwym dla jego stanu) powiadomił jeszcze, iż dużo ważniejsze od faszerowania Jeremy'ego lekami będzie dla niego ich wsparcie. Żałosne, jednakowoż miłość czasami nadal wygrywała z racjonalnością oraz efektownymi wynalazkami nowoczesnej medycyny. U Jeremy'ego zalecił kontynuowanie psychoedukacji i polecił stawić się na kontroli - za trzy tygodnie, aby przypadkiem nikt nie przypisał sobie jego sukcesu. Poprosił jednak o kontakt listowny, bo choć ze szpitalem nie chciał mieć na razie nic wspólnego, nie mógł przepuścić okazji na swój własny, naukowy sukces. Pożegnał się z Aaronsonami, po czym wyszedł z gabinetu, kierując się w kierunku alchemika, zamierzając poprosić go o uwarzenie kolejnych porcji eliksiru uspokajającego, którego zapasy dziwnym trafem kończyły się bardzo szybko... Na korytarzu ktoś jednak wpadł na niego i wraz z ironicznym tonem oraz znajomym obliczem, Avery poczuł narastającą wściekłość. Chwilową. Opanował się prędko, nie miał najmniejszej ochoty na awantury w szpitalu, ani nawet na potrząśnięcie główką panny Ollivander i wbicie jej kilku podstawowych prawd do głowy.
- Śpieszę się- rzekł tylko, odsuwając się o krok, aby wyminąć dziewczynę.
wcześniej - choćby na lekcjach eliksirów, jednakowoż łaskawie pozwalał im naprawić swoje błędy. Z obiecanej asysty przy lobotomii (aż wstyd, ale nadal się takowe przeprowadzało) zmieniając rozrywkę na żmudne wypełnianie kart. Do skutku; groźne spojrzenie i zmarszczone brwi winny wystarczyć młodzikom za zachętę do solidnej i sumiennej pracy. Avery zamierzał później przeprowadzić wizytację i przewertować po kolei każdą stronę, aby się upewnić, iż wykonali swoje zadanie przynajmniej zadowalająco. Sam zaś zajął się sporządzaniem pomocniczych notatek dla Isoldy, nie wierząc, iż obejdzie się bez nich. Świadom, iż to kobieta przejmie po nim pałeczkę, Avery rozsądnie poumawiał się ze swymi pacjentami na kontrole dopiero w styczniu, niemniej jednak kilkoro musiało odbywać
sesje co tygodniowe, więc Samael musiał zatroszczyć się o ich należyty przebieg, zgodny przede wszystkim z jego zaleceniami oraz surowymi wytycznymi. Niektórymi przypadkami zajmował się od tak dawna, że nie zamierzał pozwolić młodziutkiej kobiecie zniweczyć tego, co udało mu się osiągnąć - niekiedy latami intensywnej pracy, wzmożonego wysiłku, nocnym wertowaniem specjalistycznych ksiąg oraz zagranicznymi konferencjami z uzdrowicielami uchodzącymi za ekspertów w danej dziedzinie. Nie chciał zanadto pomagać Bulstrode, lecz jej zabezpieczenie leżało przede wszystkim w interesie Avery'ego - zostawił jej zatem bogaty zbiór notatek i wskazówek, dotyczących obchodzenia się z poszczególnymi petentami. Nazwiska niektórych delikwentów opatrzył wykrzyknikami, zaznaczając, iż są oni szczególnie
wybuchowi i drażliwi. Samael już praktycznie nie widywał dowodów ich nieprzewidywalności (prócz ran na ich własnych ciałach, dobitnych śladów trapiącej ich również autoagresji), aczkolwiek wiedział doskonale, że kruchą Isoldę złamaliby w pół. A na ten akt przemocy szkoda było jego wieloletniego wysiłku. Uporawszy się z wykonaniem szczegółowego planu działań (jeśli któryś z jego punktów zostanie zakwestionowany, Avery nie omieszka napisać skargi do ordynatora), mężczyzna udał się na zwyczajowy obchód. Pensjonariusze oddziału zamkniętego byli nadzwyczaj spokojni, przeczuwając świąteczną atmosferę i zbliżające się odwiedziny - bodajże raz na rok przypominała sobie o nich kochająca rodzina. Samael lubił obserwować te bożonarodzeniowe pojednanie, w gruncie
rzeczy zabawne, bo prędzej czy później, zamkniętym w części psychiatrycznej Munga, kolokwialnie mówiąc, zaczynało odbijać. Staruszkowie nierzadko chwytali za laski, grzmocąc nimi dzieci i złorzecząc, czemu zamknęli ich w takim podłym miejscu, śmierdzącym naftaliną i starością, by po chwili niczego nie pamiętając płakali za jakimś wydarzeniem, które nigdy nie miało miejsca. Młodsi pacjenci zaś pozostawali wtedy pod szczególnym nadzorem, bowiem w świątecznych paczkach za często szmuglowano alkohol, papierosy oraz używki dużo gorsze. Nie raz Avery wszedł w posiadanie ogromnej ilości narkotyków - począwszy od opium, skończywszy na Śnieżce - które nie dość dobrze ukryte, nie przeszły szpitalnej kontroli. Samael wówczas w święta także łagodniał, niczym święty Mikołaj
rozdając eliksiry i obserwując, jak biedne owieczki natychmiast zapadają w spokojny sen, nierzadko w dziwnych pozycjach, zwisając niewygodnie z poręczy foteli lub po prostu oparciu o stary regał. Niemalże żałował, iż w tym roku go to ominie - jednak stan jego zdrowia był dużo ważniejszy niż dożywotnich mieszkańców oddziału zamkniętego. Avery zamykając za sobą drzwi na klucz niemalże odetchnął z ulgą, iż nie musi się już porównywać do prawie bezmózgich, często otumanionych lekami starców z depresją, jakiej nie da się już uleczyć. Wrócił do swojego gabinetu, po drodze strofując paru stażystów z pozaklęciowego, których znał aż za dobrze, aby bez potrzeby nie pałętali się pod nogami. Niewyrośnięte bachory, wciąż kradli nosze i lewitowali nimi po korytarzach, mimo iż minął ponad rok,
odkąd pierwszy raz zwrócił im uwagę. Gdyby to on był ich opiekunem stażu, mogliby co najwyżej pomarzyć o czyszczeniu toalet w Mungu, nie mówiąc o świadczeniu tu pomocy lekarskiej. Pomstując na czym świat stoi, wrócił do swego biura, skąd wygnał swych podwładnych, nakazując im zająć się papierzyskami gdziekolwiek, jeśli jeszcze nie skończyli ich uzupełniać. Avery'ego czekała wizyta pacjenta z choroba Bleurera i nie chciał, aby któryś z tych żółtodziobów był przy tym obecny. Prócz naturalnej dyskrecji, Samael uważał Jeremy'ego za nadzwyczaj ciekawy przypadek, więc nie zamierzał przerywać sobie studiów. Biorąc pod uwagę, iż ryzyko zapadnięcia na schizofrenię jest niezmiernie niskie i cierpi na nie zaledwie jeden procent całej ludności, Avery z jeszcze większą satysfakcją wykluczył u
młodzieńca jej najbardziej popularny typ, a zatem schizofrenię paranoidalną. Samael wyrokował schizofrenię katatoniczną, lecz nie szafował jeszcze ze zbyt szybką i pochopną diagnozą. Jeremy w dalszym ciągu zaprzeczał, iż coś mu dolega a nawet usilnie usiłował unikać wizyt. Również współpraca z rodzicami chłopaka była wyzwaniem - państwo Aaronson nie potrafili przyjąć do wiadomości, iż ich syn może cierpieć na równie niefortunną, przewlekłą - choć uleczalną chorobę. Zachowanie Jeremy'ego tłumaczyli śmiercią jego młodszej siostry, aczkolwiek Avery rozmawiając zarówno z jego rodziną, znajomymi oraz samym chłopakiem, wiedział, że zmiany następowały znacznie wcześniej, choć powoli i stopniowo. Na ostatnim spotkaniu stanowczo stwierdził u niego schizofrenię
falową - jej objawy przychodziły epizodycznie, na przemian nasilone, wzmożone, by osłabnąć i sprawiać wrażenie, jakoby Jeremy powrócił do pełni zdrowia. Jednak nawet na krótkich sesjach, Avery odnotowywał typowe negatywne objawy, charakterystyczne dla choroby. Prócz afektu bladego, czyli spłycania wyrażania emocji, chłopaka bez wątpienia spotkała jeszcze abullia - bezczynność, uniemożliwiająca podejmowanie działań w określonym celu, anhedonia - brak zdolności do odczuwania przyjemności, wiążące się również z brakiem życia seksualnego, awolicja - utrata własnej woli i całkowita bierność. Samael coraz bardziej skłaniał się do orzeczenia rozpoznania u Aaronsona schizofrenii katatonicznej - również podczas dzisiejszej wizyty przyłapał Jeremy'ego na zastygnięciu
nieruchomo w dość niewygodnej pozycji, po czym nastąpił u niego stan silnego pobudzenia psychoruchowego. Avery coraz bardziej zadowolony z wyniku swojej obserwacji, niezwłocznie poinformował o tym rodziców chłopaka, świadom, iż on sam albo nie złapie z nim kontaktu bądź w ogóle nie uwierzy. Następnie dość długo tłumaczył (musiał odwołać sesję mężczyzny zrozpaczonego po stracie żony - idiota) podłoże choroby, uświadamiając tym ograniczonym ludziom, iż w żadnym wypadku nie jest to ich winą, bo schizofrenia rozwija się w wyniku splotu czynników genetycznych, biologicznych i psychologicznych. Z łagodnym uśmiechem (jakże właściwym dla jego stanu) powiadomił jeszcze, iż dużo ważniejsze od faszerowania Jeremy'ego lekami będzie dla niego ich wsparcie. Żałosne, jednakowoż miłość czasami nadal wygrywała z racjonalnością oraz efektownymi wynalazkami nowoczesnej medycyny. U Jeremy'ego zalecił kontynuowanie psychoedukacji i polecił stawić się na kontroli - za trzy tygodnie, aby przypadkiem nikt nie przypisał sobie jego sukcesu. Poprosił jednak o kontakt listowny, bo choć ze szpitalem nie chciał mieć na razie nic wspólnego, nie mógł przepuścić okazji na swój własny, naukowy sukces. Pożegnał się z Aaronsonami, po czym wyszedł z gabinetu, kierując się w kierunku alchemika, zamierzając poprosić go o uwarzenie kolejnych porcji eliksiru uspokajającego, którego zapasy dziwnym trafem kończyły się bardzo szybko... Na korytarzu ktoś jednak wpadł na niego i wraz z ironicznym tonem oraz znajomym obliczem, Avery poczuł narastającą wściekłość. Chwilową. Opanował się prędko, nie miał najmniejszej ochoty na awantury w szpitalu, ani nawet na potrząśnięcie główką panny Ollivander i wbicie jej kilku podstawowych prawd do głowy.
- Śpieszę się- rzekł tylko, odsuwając się o krok, aby wyminąć dziewczynę.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pamięć na temat Samaela uleciała w eter, tak samo szybko jak sowa ostatni list dostarczyła wprost do adresata. Oczywistym było, że Katya nie analizowała jego osoby, a już tym bardziej wtedy, gdy zawędrowała do szpitala i bez trudu dotarła na jeden z korytarzy, gdzie z pewnością byłaby w stanie go spotkać. Cóż on jednak mógł ją obchodzić, skoro powiedzieli sobie wszystko, a ich temperamenty nie pozwoliły na złamanie i nagięcie własnych zasadach. Nie jawiła do mężczyzny szacunku i zapewne więcej go posiadała do mugoli, którymi gardził, a przynajmniej tak sądziła. To byłoby dość przewidywalne i oczywiste, niżeli jakakolwiek inna informacja na jego temat. Może podchodziła nad wyraz sceptycznie do jednego z lordów Averych, ale przecież siłą, apodyktycznością, a także arogancją nie można wzbudzić szacunku w kobiecie pokroju lady Ollivander, która buntowała się przeciwko wszelkim przyjętym zasadom i normom królującym w świecie pustej arystokracji. Był to swoistego rodzaju egoizm, a może poczucie moralnej estetyki, która w przypadku młodej dziewczyny szła w kierunku normalizacji świata?
Nie spodziewała się, że spotka tutaj jednego z kompanów wojaży Ramseya, o których oczywiście nie wiedziała. Nie dopuszczała do siebie wizji, że jej przyszły mąż miałby mieć cokolwiek wspólnego z czarną magią, a także próbą zdobycia władzy przez jednego z czarodziejów, który pożądał autorytaryzmu jak dziecko z ulicy chleba. To brutalne? Okrutne? Nie, prawdziwe. Była jednak daleka od takich wniosków, bo chociaż ślub z Mulciberem był wymuszeniem na niej uległości, tak nie odebrano jej wolnej woli. Potrafiłaby uciec i zostawić narzeczonego na pastwę losu, gdyby odkryła choć jedną zbrodnię na jego koncie. Znów wpadłaby do mieszkania mężczyzny i odważyłą się go uderzyć? Traciła w końcu kontrolę, gdy pułapka zakleszczała ją w swoich szponach. Czy nie to było też powodem, dla którego chciała spotkać Alexandra? Jeżeli uczył się w tym zakresie, to być może potrafił jej pomóc. Walka z emocjami była trudna, a dla niej wręcz mozolna, bo poddawała się im z łatwością. Gniew. Zgłość. Irytacja. I to właśnie czuła, kiedy spojrzała na Samaela, którego się tutaj nie spodziewała. Wypuściła powietrze ze świstem, bo świadomość, że los skrzyżował ich drogi po raz kolejny wzbudził w niej czystą niechęć.
-Mhm - mruknęła pod nosem i wywróciła teatralnie oczami. Naturalną reakcją było skrzyżowanie rąk na piersi, by tylko dać mu do zrozumienia, że nie zamierza z nim walczyć, ale bronić się owszem. Oddychała spokojnie, ale serce waliło jak wściekłe. Cóż to za ironia, że człowiek, który nic dla niej nie znaczył, działał na nią jak mało kto? Niechęć. Czysta niechęć. -Nawet nie zatrzymuję - powiedziała spokojnie, a ironiczny grymas wykrzywił karminowe usta. -Szkoda mojego czasu - dodała już do siebie, bo nie zamierzała wdawać się w niepotrzebną dyskusję, która byłaby raczej powodem do kolejnej, ostrzejszej wymiany zdań. Wyminęła jednym krokiem Samaela i spojrzała na niego czarnymi tęczówkami, którymi otaksowała jego przystojną - tego odmówić mu nie można było - twarz. -Panie Avery - skinęła jeszcze głową i wierzyła, że to doskonała szansa na odejście, bo cóż ją tutaj trzymało? Nic, absolutnie nic. Z drugiej zaś strony mogła go sprowokować, gdyż brakowało jej rozrywki, ale nie była masochistką, która mierzyłaby się z nim na spojrzenia, słowa czy zwykłą niechęć, która przy tych dwóch osobach była nadzwyczajnie wyczuwalna. Brak tytułu lorda stał się jednak celową zagrywką, by pamiętał, że w jej oczach wciąż nie zasługiwał na tak wysublimowaną pieszczotę.
Nie spodziewała się, że spotka tutaj jednego z kompanów wojaży Ramseya, o których oczywiście nie wiedziała. Nie dopuszczała do siebie wizji, że jej przyszły mąż miałby mieć cokolwiek wspólnego z czarną magią, a także próbą zdobycia władzy przez jednego z czarodziejów, który pożądał autorytaryzmu jak dziecko z ulicy chleba. To brutalne? Okrutne? Nie, prawdziwe. Była jednak daleka od takich wniosków, bo chociaż ślub z Mulciberem był wymuszeniem na niej uległości, tak nie odebrano jej wolnej woli. Potrafiłaby uciec i zostawić narzeczonego na pastwę losu, gdyby odkryła choć jedną zbrodnię na jego koncie. Znów wpadłaby do mieszkania mężczyzny i odważyłą się go uderzyć? Traciła w końcu kontrolę, gdy pułapka zakleszczała ją w swoich szponach. Czy nie to było też powodem, dla którego chciała spotkać Alexandra? Jeżeli uczył się w tym zakresie, to być może potrafił jej pomóc. Walka z emocjami była trudna, a dla niej wręcz mozolna, bo poddawała się im z łatwością. Gniew. Zgłość. Irytacja. I to właśnie czuła, kiedy spojrzała na Samaela, którego się tutaj nie spodziewała. Wypuściła powietrze ze świstem, bo świadomość, że los skrzyżował ich drogi po raz kolejny wzbudził w niej czystą niechęć.
-Mhm - mruknęła pod nosem i wywróciła teatralnie oczami. Naturalną reakcją było skrzyżowanie rąk na piersi, by tylko dać mu do zrozumienia, że nie zamierza z nim walczyć, ale bronić się owszem. Oddychała spokojnie, ale serce waliło jak wściekłe. Cóż to za ironia, że człowiek, który nic dla niej nie znaczył, działał na nią jak mało kto? Niechęć. Czysta niechęć. -Nawet nie zatrzymuję - powiedziała spokojnie, a ironiczny grymas wykrzywił karminowe usta. -Szkoda mojego czasu - dodała już do siebie, bo nie zamierzała wdawać się w niepotrzebną dyskusję, która byłaby raczej powodem do kolejnej, ostrzejszej wymiany zdań. Wyminęła jednym krokiem Samaela i spojrzała na niego czarnymi tęczówkami, którymi otaksowała jego przystojną - tego odmówić mu nie można było - twarz. -Panie Avery - skinęła jeszcze głową i wierzyła, że to doskonała szansa na odejście, bo cóż ją tutaj trzymało? Nic, absolutnie nic. Z drugiej zaś strony mogła go sprowokować, gdyż brakowało jej rozrywki, ale nie była masochistką, która mierzyłaby się z nim na spojrzenia, słowa czy zwykłą niechęć, która przy tych dwóch osobach była nadzwyczajnie wyczuwalna. Brak tytułu lorda stał się jednak celową zagrywką, by pamiętał, że w jej oczach wciąż nie zasługiwał na tak wysublimowaną pieszczotę.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie spodziewał się spotkać na szpitalnym korytarzu nieuprzejmej sprzedawczyni ze sklepu z różdżkami, która nieco później (a jednak instynkt go nie zwiódł) okazała się młodziutką panną Ollivander. Generalizując, nie oczekiwał tutaj nikogo, prócz pacjentów w towarzystwie pielęgniarek i stażystów odbywających krótki spacer po oddziale, jedyną aktywność fizyczną na jaką tutaj im pozwalano. Był absolutnie nieprzygotowany na konfrontację z kimkolwiek i zupełnie niechętny do rozmów; zbył nawet Colette, umykając przed nią i zamykając się w swoim gabinecie, gdyż pragnął przebywać sam. Ironia losu; Fortuna najwyraźniej upodobała sobie rzucanie mu kłód pod nogi i obserwowanie, jak Avery rozwiązuje nierzadko trudne konflikty. Podobne temu, bo cóż mógł zrobić, jeśli najchętniej miotnąłby w dziewczę nieprzyjemną klątwą, obojętnie przeszedł nad jej ciałem i nakazał umieszczenie jej na pozaklęciówce. Bez zbędnego tłumaczenia i wyrzutów sumienia; gdy to rozważał, nie zastanawiał się jeszcze nad skutkami, z których zawieszenie praw do wykonywania zawodu zabolałby zdecydowanie najmniej. Wiedział jednak, że tak nie może - podobnie jak sklep Ollivanderów, szpital nie był najbardziej fortunnym miejscem do rozwiązywania osobistych porachunków. Ponadto Avery'ego obowiązywała przysięga Hipokratesa - choć czy danie panience Ollivander lekcji dobrego wychowania by jej zaszkodziło? Samael postulował, iż wręcz przeciwnie, aczkolwiek rozsądnie wolałby nie mieć świadków, nawet jeśli część z nich była nie w pełni rozumu.
Katya wciąż nie rozumiała, iż nie oczekuje wiele, ba, nie chciał absolutnie niczego, zwłaszcza teraz, kiedy jego jedynym wciąż żywym pragnieniem pozostawała Laidan. I żadna głupia szlachcianka nie mogła dać mu tego, co matka, więc Samael płynnie przeszedł do wystudiowanej obojętności, nie unosząc się ani odrobinę słuchając mądrych głupot płynących z kobiecych ust, jakie miał nieszczęście spotykać na swej drodze. Złośliwej pannicy jednak udało się podnieść mu ciśnienie - bynajmniej nie złą tytulaturą, lecz całkowitym zepsuciem dnia, który miał otworzyć przed nim tygodnie względnego odpoczynku - pozwolić zadręczać mu się w samotności i poświęcać czas córeczce, zamiast zmagać się z irytującymi petentami. Zachował jednak pełen profesjonalizm; wciąż pozostawał w pracy i nie miał czasu na dyskusje - z nikim poza pacjentami a był pewny, iż kobieta zwyczajnie zabłądziła. Obrażenie z jej twarzy co prawda zeszły, aczkolwiek Avery'ego kusiło, by odesłać ją na badania dla ofiar przemocy domowej - może biedactwo szukało pomocy?. Pozwolił jednak, by minęła go, prawie bez słowa, przynajmniej dopóki dziewczę nie wyrzuciło z siebie słów zupełnie niepotrzebnych i zarazem zapraszających. Była najwyraźniej masochistką, potrzebowała leczenia i... takowe Avery mógł jej zaproponować.
- Tutaj doktorze Avery - rzekł, niemalże znudzonym tonem, nie okazując najmniejszych oznak poirytowania. Był idealnie uprzejmy, nie parskał, nie patrzył spode łba, nie przeklinał i nie kazał jej się wynosić do diabła - aby umówić się na wizytę, należy zgłosić się z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Jestem zajętym człowiekiem, panno Ollivander - poinformował dziewczę, jakby miał stuprocentową pewność, iż przybyła w celu zasięgnięcia porady od psychiatry. W mniemaniu Samaela naprawdę jej potrzebowała - i chyba tylko on spośród pracowników Munga mógł przedstawić jej hierarchię wartości tak, aby trwale ją zapamiętała. Nie zauważył na jej smukłym palcu obrączki - wciąż zatem miał jeszcze szansę zrobić jej przyszłemu mężowi doskonały prezent ślubny w postaci wytresowanej salonowej żonki.
Katya wciąż nie rozumiała, iż nie oczekuje wiele, ba, nie chciał absolutnie niczego, zwłaszcza teraz, kiedy jego jedynym wciąż żywym pragnieniem pozostawała Laidan. I żadna głupia szlachcianka nie mogła dać mu tego, co matka, więc Samael płynnie przeszedł do wystudiowanej obojętności, nie unosząc się ani odrobinę słuchając mądrych głupot płynących z kobiecych ust, jakie miał nieszczęście spotykać na swej drodze. Złośliwej pannicy jednak udało się podnieść mu ciśnienie - bynajmniej nie złą tytulaturą, lecz całkowitym zepsuciem dnia, który miał otworzyć przed nim tygodnie względnego odpoczynku - pozwolić zadręczać mu się w samotności i poświęcać czas córeczce, zamiast zmagać się z irytującymi petentami. Zachował jednak pełen profesjonalizm; wciąż pozostawał w pracy i nie miał czasu na dyskusje - z nikim poza pacjentami a był pewny, iż kobieta zwyczajnie zabłądziła. Obrażenie z jej twarzy co prawda zeszły, aczkolwiek Avery'ego kusiło, by odesłać ją na badania dla ofiar przemocy domowej - może biedactwo szukało pomocy?. Pozwolił jednak, by minęła go, prawie bez słowa, przynajmniej dopóki dziewczę nie wyrzuciło z siebie słów zupełnie niepotrzebnych i zarazem zapraszających. Była najwyraźniej masochistką, potrzebowała leczenia i... takowe Avery mógł jej zaproponować.
- Tutaj doktorze Avery - rzekł, niemalże znudzonym tonem, nie okazując najmniejszych oznak poirytowania. Był idealnie uprzejmy, nie parskał, nie patrzył spode łba, nie przeklinał i nie kazał jej się wynosić do diabła - aby umówić się na wizytę, należy zgłosić się z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Jestem zajętym człowiekiem, panno Ollivander - poinformował dziewczę, jakby miał stuprocentową pewność, iż przybyła w celu zasięgnięcia porady od psychiatry. W mniemaniu Samaela naprawdę jej potrzebowała - i chyba tylko on spośród pracowników Munga mógł przedstawić jej hierarchię wartości tak, aby trwale ją zapamiętała. Nie zauważył na jej smukłym palcu obrączki - wciąż zatem miał jeszcze szansę zrobić jej przyszłemu mężowi doskonały prezent ślubny w postaci wytresowanej salonowej żonki.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy doprawdy była aż tak nieuprzejma? Gardziła tymi, którzy nie potrafili pokazać swojej klasy, choć chcieli uważać, że ją posiadają. Samael był jednym z takich ludzi, bo zawzięcie, wręcz bezczelnie wmawiał jej, że to ona się myli i popełnia błąd. Zabawne, czyż nie? Widziała w nim swoistego rodzaju mężczyznę, który pozbawiony wielu istotnych elementów życia stacza się coraz bardziej. To były jednak odczucia Katyi, która mogła się mylić, ale z racji, że obserwowała wielokrotnie ludzi, potrafiłaby napisać o ich charakterach książkę, która obdarłaby ich z oblicza fałszu i obłudy. Od lat pracowała jako auror i trudniła się w tym zawodzie z prawdziwym oddaniem, a kiedy tylko dostawała szansę, by dopaść kogoś, tak zgorzkniałego, tak zepsutego, to od razu rozrysowałaby gestykulacją, a także słowem pisanym - kim ów przestępca jest. Czy pan Avery zaliczał się zatem do tych ludzi, których ona zawzięcie goniła? Być może, ale nie chciała tego sprawdzać, a już tym bardziej babrać się w jego papierach, bo dla niej to nie miało żadnego sensu. Trzymała względny dystans i nie wchodziła mu w drogę, bo każda potencjalna ingerencję w jego przestrzeń osobistą, zakończyłaby się rozlewem krwi. Nie zastanawiałaby się zbyt długo, gdyby postanowił ją zmusić do sięgnięcia po różdżkę. Z drugiej strony - dopuściłby się zamachu na pracownika Ministerstwa, urzędnika - aurora. Czyż to nie byłoby na tyle głupie i nierozsądne z jego strony? Świat jest pełen ludzi, którzy popełniają błędy - gdzie zatem mógłby popełnić go Samael, o ile Katya swoją bezczelnością doprowadziłaby go do ostateczności?
Nie obchodziło jej czego potrzebuje ów mężczyzna. Nie był jej bliski, ba! nie był nawet znaczący. Należał do tego grona osób, które mijała szerokim łukiem, a teraz spiesząc się na spotkanie z kuzynem, doświadczyła czegoś nad wyraz przykrego i musiała po raz kolejny mierzyć się z jego obecnością, która była dla niej nad wyraz drażniącą.
Wlepiała intensywne tęczówki przez moment w twarz arystokraty i wypuściła powietrze ze świstem, gdy się do niej odezwał. To było irracjonalne, że niby nie chcieli mieć ze sobą kontaktu, a jednak zdobywali się na niego raz po raz, przegadując się jak przekupki z targu. Niezwykłość tej ironii polegała jednak na tym, że Katya podejmowała się tej gry, na którą twierdząc, że nie ma ochoty, nie potrafiła pozostać obojętną. Uniosła więc wymownie prawą praw, a jeden z kącików ust powędrował ku górze. Drwina, która malowała się na jej dziewczęcej buzi przypominała raczej karykaturalny obraz małego dziecke buntującego się przeciwko woli rodziców. Ona także czyniła z ów sytuacji czystego rodzaju bunt, by czasem nie zmuszał jej do powiedzenia słów, których mówić nie chciała. Pozostawiała względem Samaela resztki szacunku, który i tak otulony cieniutką linką mógł w każdej sekundzie pęknąć, a lichy materiał nie utrzymałby czystej niechęci.
-Nie przyszłam umawiać się na wizytę, panie Avery - zaczęła spokojnie, a grymas został zastąpiony nagłym uśmiechem. Rozbawiło ją to jak nic innego, wszak wciąż pozostawała na granicy dobrego smaku. -Niezmiernie mi miło, że stara się pan dbać o potencjalnych pacjentów, ale jest pan ostatnim lekarzem w tej części Europy, do którego skierowałabym swe kroki na konsultację - powiedziała zupełnie szczerze, a kpina nie otulała fraz, które uleciały spomiędzy karminowych ust. -Wierzę jednak, że cieszy się pan ogromnym szacunkiem, wszak zawody medyczne mogą być problematyczne dla niektórych - rzuciła już bardziej do siebie, ale wyraźnie akcentując ostatnie słowo, jakby to jego miała na myśli. Tak też było, wszak komunikacja interpersonalna w przypadku Samaela pozostawiała wiele do życzenia. Myśl jednak o tym, że uważał iż należy jej się kara, lekcja pokory, byłby zabawnym elementem. Czyż nie powinna zdradzić przyszłemu mężowi, że inny mężczyzna postanawia ingerować w prawa, które należą się tylko jemu?
Nie obchodziło jej czego potrzebuje ów mężczyzna. Nie był jej bliski, ba! nie był nawet znaczący. Należał do tego grona osób, które mijała szerokim łukiem, a teraz spiesząc się na spotkanie z kuzynem, doświadczyła czegoś nad wyraz przykrego i musiała po raz kolejny mierzyć się z jego obecnością, która była dla niej nad wyraz drażniącą.
Wlepiała intensywne tęczówki przez moment w twarz arystokraty i wypuściła powietrze ze świstem, gdy się do niej odezwał. To było irracjonalne, że niby nie chcieli mieć ze sobą kontaktu, a jednak zdobywali się na niego raz po raz, przegadując się jak przekupki z targu. Niezwykłość tej ironii polegała jednak na tym, że Katya podejmowała się tej gry, na którą twierdząc, że nie ma ochoty, nie potrafiła pozostać obojętną. Uniosła więc wymownie prawą praw, a jeden z kącików ust powędrował ku górze. Drwina, która malowała się na jej dziewczęcej buzi przypominała raczej karykaturalny obraz małego dziecke buntującego się przeciwko woli rodziców. Ona także czyniła z ów sytuacji czystego rodzaju bunt, by czasem nie zmuszał jej do powiedzenia słów, których mówić nie chciała. Pozostawiała względem Samaela resztki szacunku, który i tak otulony cieniutką linką mógł w każdej sekundzie pęknąć, a lichy materiał nie utrzymałby czystej niechęci.
-Nie przyszłam umawiać się na wizytę, panie Avery - zaczęła spokojnie, a grymas został zastąpiony nagłym uśmiechem. Rozbawiło ją to jak nic innego, wszak wciąż pozostawała na granicy dobrego smaku. -Niezmiernie mi miło, że stara się pan dbać o potencjalnych pacjentów, ale jest pan ostatnim lekarzem w tej części Europy, do którego skierowałabym swe kroki na konsultację - powiedziała zupełnie szczerze, a kpina nie otulała fraz, które uleciały spomiędzy karminowych ust. -Wierzę jednak, że cieszy się pan ogromnym szacunkiem, wszak zawody medyczne mogą być problematyczne dla niektórych - rzuciła już bardziej do siebie, ale wyraźnie akcentując ostatnie słowo, jakby to jego miała na myśli. Tak też było, wszak komunikacja interpersonalna w przypadku Samaela pozostawiała wiele do życzenia. Myśl jednak o tym, że uważał iż należy jej się kara, lekcja pokory, byłby zabawnym elementem. Czyż nie powinna zdradzić przyszłemu mężowi, że inny mężczyzna postanawia ingerować w prawa, które należą się tylko jemu?
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Lekki dyskomfort w tym nagabywaniu - bo inaczej określić tego nie potrafił, choć zasób słownictwa posiadał wcale bogaty - nie mógł spłycić nieustannego bólu Avery'ego. Samodzielnie go na siebie sprowadził i choć usilnie próbował ukoić go wszelkimi możliwymi sposobami, opróżniając kolejne butelki Zielonej Wróżki i Toujours Pur oraz masochistycznie pojąc się otępiającymi eliksirami wykradzionymi z podręcznych szpitalnych zapasów, nic nie przynosiło efektów zadowalających. Nawet pogrążony w marazmie wciąż pamiętał a jedyna różnica polegała na tym, iż nie mógł niczego uczynić z przyczyn fizycznych. Sparaliżowane członki, bierność i słabość organizmu, nieco wycieńczonego tak nagłą zmianą trybu życia. Jeszcze miesiąc wcześniej dbał o siebie, o kondycję, nie sięgał po używki, alkohol pijąc jak na arystokratę bardzo sporadycznie i w ilości znikomej, by obecnie wegetować w przerwie między kolejnymi dawkami leków. Czy już zdążył się uzależnić? Prawdopodobnie, ale nie miał serca, aby się tym przejmować, każde jego drgnięcie automatycznie posyłając w wyrytym w jego umyśle portrecie Laidan. Chociaż wspomnień nie zdołała mu odebrać i Avery mógł się cieszyć - a radość ta doprawdy smakowała goryczą - jeśli nie jej złotymi włosami, to ich odblaskiem w wytartej kliszy, jeśli nie smakiem pełnych ust, to chociaż odciskiem karminowej szminki, szkarłatem znaczącym kołnierz starej koszuli. Rozdrapywał stare rany, udowadniając sobie, iż jego silna wola to puste słowa a cierpliwość wyłącznie sobie wyimaginował. Nie chciał więcej czekać, nie chciał drżeć z niepokoju, nie chciał popaść w melancholijne szaleństwo wywołane jej brakiem. Nie chciał nawet zastępstwa - ani emocjonalnego, ani fizycznego. W nikim poza nią nie ulokował swych uczuć i pewnie nie byłby do tego zdolny a i ponad miesiąc pozostając samotny. Bez kobiety. Bez Laidan.
Więc jednak m ó g ł, lecz była to możność raniąca, doskwierająca, otwierająca jednocześnie wszystkie żyły i tętnice, wypuszczając krewi spienionym wodospadem czerwieni. Co również w najmniejszym stopniu nie odejmowało od niego psychicznego cierpienia. Zamieniłby je z rozkoszą na ból fizyczny, na okrutne tortury, na palące płomienie liżące ciało, na wykręcenie członków, na cały arsenał średniowiecznych metod pieszczenia skazańców, ale... pozostawała mu wyłącznie przymusowa rozmowa z kobietą zupełnie mu obojętną. Jak na ironię, ich drogi musiały skrzyżować się po raz wtóry - czyżby jakiś znak? - choć Avery miał szczerą nadzieję nigdy więcej jej nie spotkać. Mimo wysłanych listów, wręcz ociekających sarkazmem i cynizmem ich autora, jakby Samael szkolił się u samego Diogenesa. Na pewno zaś na jego pismach i oczywiście - uczeń przerósł mistrza, również i w tej rzeczonej kwestii. Biernie poddany niosącym się słowom panny Ollivander dzielnie przetrwał tę nawałnicę. Nie przerywając, nie bluzgając, nie odpychając jej barkiem i nie torując sobie drogi przez zablokowany przez nią korytarz.
- Zwłaszcza dla tych, którzy nie radzą sobie z panowaniem nad emocjami - przytaknął, niemalże mechanicznie, posyłając dziewczęciu krzywy uśmiech. Wraz z niezwykle celnym strzałem, zamkniętym w lakonicznym zdaniu, odpowiadającemu spartańskiemu wychowaniu, jakie odebrał. Niech już stąd odejdzie, niech zniknie, niech pozwoli mu przejść. Póki jeszcze w głowie Avery'ego roiły się myśli, które nie przechodziły do etapu czynów. Zapewne rękoczynów.
Więc jednak m ó g ł, lecz była to możność raniąca, doskwierająca, otwierająca jednocześnie wszystkie żyły i tętnice, wypuszczając krewi spienionym wodospadem czerwieni. Co również w najmniejszym stopniu nie odejmowało od niego psychicznego cierpienia. Zamieniłby je z rozkoszą na ból fizyczny, na okrutne tortury, na palące płomienie liżące ciało, na wykręcenie członków, na cały arsenał średniowiecznych metod pieszczenia skazańców, ale... pozostawała mu wyłącznie przymusowa rozmowa z kobietą zupełnie mu obojętną. Jak na ironię, ich drogi musiały skrzyżować się po raz wtóry - czyżby jakiś znak? - choć Avery miał szczerą nadzieję nigdy więcej jej nie spotkać. Mimo wysłanych listów, wręcz ociekających sarkazmem i cynizmem ich autora, jakby Samael szkolił się u samego Diogenesa. Na pewno zaś na jego pismach i oczywiście - uczeń przerósł mistrza, również i w tej rzeczonej kwestii. Biernie poddany niosącym się słowom panny Ollivander dzielnie przetrwał tę nawałnicę. Nie przerywając, nie bluzgając, nie odpychając jej barkiem i nie torując sobie drogi przez zablokowany przez nią korytarz.
- Zwłaszcza dla tych, którzy nie radzą sobie z panowaniem nad emocjami - przytaknął, niemalże mechanicznie, posyłając dziewczęciu krzywy uśmiech. Wraz z niezwykle celnym strzałem, zamkniętym w lakonicznym zdaniu, odpowiadającemu spartańskiemu wychowaniu, jakie odebrał. Niech już stąd odejdzie, niech zniknie, niech pozwoli mu przejść. Póki jeszcze w głowie Avery'ego roiły się myśli, które nie przechodziły do etapu czynów. Zapewne rękoczynów.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czyż nie byli w pewnym stopniu do siebie podobni? Oboje skazywali się na cierpienie, które musieli dzielnie znosić, bo chwilowa głupota, a może wręcz perfidna świadomość własnych czynów doprowadzała ich na skraj rozpadu emocjonalnego. Tkwili na pograniczu tego co chcą, powinni, a co w ogóle nie powinno się wydarzyć. I, pomimo że żadne z nich nie miało o tym pojęcia, to Katya nie potrafiła w sobie przemóc czystej niechęci względem mężczyzny. Był dla niej taki sam jak każdy i nie wyróżniał się niczym. Typowy szlachcic, który emanuje pewnością siebie, a także otrzymał w spadku po rodzicach urodę. Tak przyziemne rzeczy przysłoniły zaś jego inteligencję, której Ollivander nie miała potrzeby odszukiwać. Przypominał bufona. Gburowatego i zbyt wyrafinowanego człowieka, a to odpychało ją ciągle i było tylko powodem, dla którego nie potrafiła wykrzesać z siebie krzty szacunku względem niego. Zasługiwał jednak na respekt, bo to było wpisane w kanon sztucznych zasad, o których wszyscy mówili, ale niestety - niekażdy potrafił ich przestrzegać. Ta niekonsekwencja wręcz biła po oczach.
Nie pasowała do tego świata. Wiedziała o tym od dawna i gdyby tylko mogła, to już dzisiaj siedziałaby w Oslo i chełpiła się tym, że wyrwała swoją duszą z okowów pragnień osób drugich. To w końcu nie było jej życie, które zostało dla niej napisane. Wypełniała czyjąś wolę i starała się każdego dnia być jeszcze bardziej usłuchana, choć krnąbrnąć i bezczelność wpasowywały się w priorytetowe miejsca na liście. Teraz przypominała zdystansowaną szlachciankę, która pod batem jaki dzierżył ojciec, przypominała posłuszną szlachciankę. Kłaniającą się. Sztucznie uśmiechniętą. Gotową na to, by być nałożnicą swego pana. Małżeństwo od zawsze było dla dziewczęcia instytucją, która przynosiła korzyści po zawarciu obopólnej ugody, wszak ta obdarowująca profitami tylko jedną stronę stawała się względem drugiej - przymusem. I czyżby to miało spotkać Katyę, która nigdy nie chciała stawać na ślubnym kobiercu? Nie była pewna czy będzie w stanie dogadać się ze swoim narzeczonym, o ile nie było to czasem przeszłym, wszak wciąż otaczał się kobietami, a ona nie zamierzała walczyć i ścigać się o to, która jako pierwsza rozłoży smukłe uda przed nim. Ceniła go wyżej, tak jak się jej jawił, a słodka niewiedza, w której tonęła nie dopuszczała do przykrego zderzenia z rzeczywistością. Była hipokrytką. Ona sama uwielbiała męskie towarzystwo, a także grę domysłów, dwuznaczności. Nie umiałaby przekroczyć natomiast granicy fizyczności, bo ta była dla niej czystą świętością. Jeżeli ufała - była w stanie to oddać, a Mulciber otrzymał od lady ten skarb; co z nim jednak zamierzał zrobić?
Przyglądała się Samaelowi i oceniała go w sposób badawczy, jakby stał się dla niej intrygującym obiektem, na którym dopuściłaby się z rozkoszą wszelkich eksperymentów. Zniszczona, wręcz zgniła dusza prosiła o odnalezienie drogi ewakuacyjnej, ale byłaby to łaska. Skąd brało się w ludziach tyle marazmu - zachodziła w głowę, ale nie myślała o tym nad wyraz dużo. Lord Avery nie był w końcu dla niej nikim istotnym.
-Emocje... - powtórzyła po nim z drwiną, wszak bawił ją fakt ekspresji. Jego, a może jej? Ciężko było to ocenić. Ona zdystansowała się do wszystkiego, co ją otaczało. Nie zamierzała pozwolić sobie na złamanie swoich postanowień, a on? Nawet ten krzywy uśmiech wyrażał więcej niż krótkie słówko, które wypłynęło spomiędzy spierzchniętych warg. -Często zwraca pan na nie uwagę. To z powodu defektu? - spytała ni to arogancko ni to bezczelnie. Była ciekawa, choć w czarnych tęczówkach malowała się pustka. Nie oczekiwała odpowiedzi, nawet odsunęła się na kolejny krok, by tylko znaleźć miejsce dla swojej ewentualnej ucieczki.
Nie pasowała do tego świata. Wiedziała o tym od dawna i gdyby tylko mogła, to już dzisiaj siedziałaby w Oslo i chełpiła się tym, że wyrwała swoją duszą z okowów pragnień osób drugich. To w końcu nie było jej życie, które zostało dla niej napisane. Wypełniała czyjąś wolę i starała się każdego dnia być jeszcze bardziej usłuchana, choć krnąbrnąć i bezczelność wpasowywały się w priorytetowe miejsca na liście. Teraz przypominała zdystansowaną szlachciankę, która pod batem jaki dzierżył ojciec, przypominała posłuszną szlachciankę. Kłaniającą się. Sztucznie uśmiechniętą. Gotową na to, by być nałożnicą swego pana. Małżeństwo od zawsze było dla dziewczęcia instytucją, która przynosiła korzyści po zawarciu obopólnej ugody, wszak ta obdarowująca profitami tylko jedną stronę stawała się względem drugiej - przymusem. I czyżby to miało spotkać Katyę, która nigdy nie chciała stawać na ślubnym kobiercu? Nie była pewna czy będzie w stanie dogadać się ze swoim narzeczonym, o ile nie było to czasem przeszłym, wszak wciąż otaczał się kobietami, a ona nie zamierzała walczyć i ścigać się o to, która jako pierwsza rozłoży smukłe uda przed nim. Ceniła go wyżej, tak jak się jej jawił, a słodka niewiedza, w której tonęła nie dopuszczała do przykrego zderzenia z rzeczywistością. Była hipokrytką. Ona sama uwielbiała męskie towarzystwo, a także grę domysłów, dwuznaczności. Nie umiałaby przekroczyć natomiast granicy fizyczności, bo ta była dla niej czystą świętością. Jeżeli ufała - była w stanie to oddać, a Mulciber otrzymał od lady ten skarb; co z nim jednak zamierzał zrobić?
Przyglądała się Samaelowi i oceniała go w sposób badawczy, jakby stał się dla niej intrygującym obiektem, na którym dopuściłaby się z rozkoszą wszelkich eksperymentów. Zniszczona, wręcz zgniła dusza prosiła o odnalezienie drogi ewakuacyjnej, ale byłaby to łaska. Skąd brało się w ludziach tyle marazmu - zachodziła w głowę, ale nie myślała o tym nad wyraz dużo. Lord Avery nie był w końcu dla niej nikim istotnym.
-Emocje... - powtórzyła po nim z drwiną, wszak bawił ją fakt ekspresji. Jego, a może jej? Ciężko było to ocenić. Ona zdystansowała się do wszystkiego, co ją otaczało. Nie zamierzała pozwolić sobie na złamanie swoich postanowień, a on? Nawet ten krzywy uśmiech wyrażał więcej niż krótkie słówko, które wypłynęło spomiędzy spierzchniętych warg. -Często zwraca pan na nie uwagę. To z powodu defektu? - spytała ni to arogancko ni to bezczelnie. Była ciekawa, choć w czarnych tęczówkach malowała się pustka. Nie oczekiwała odpowiedzi, nawet odsunęła się na kolejny krok, by tylko znaleźć miejsce dla swojej ewentualnej ucieczki.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Był człowiekiem nadzwyczaj próżnym; wychowanie go na małego Narcyza odbiło się w megalomanii dorosłego Avery'ego, która przekraczała wszelkie granice, dorównując lub nawet przewyższając samouwielbienie, jakim darzyła się jego matka. Jednakowoż ostatnimi czasy otaczający mężczyznę blask nieco przygasł, mimochodem coraz bardziej tracąc swoją siłę. Powinien się w nim spalić, dokonując ofiary z samego siebie i w ten sposób odpowiadając za przewiny, jakich się dopuścił, lecz... to byłoby zbyt proste. Doznanie chwilowe, ot, jedna część mgnienia, aby ulotnić się i nie czuć już nic. Masochistycznie nie pragnął takiego zbawienia, woląc pogrążać się w cierpieniu i ufać, że obróci się ono na jego korzyść, pokładając naiwne, wręcz dziecięce i zgoła do niego niepodobne nadzieje w tych śmiesznych paroksyzmach matczynego serca. Niczym innym nie zdołałby jej przecież obłaskawić, był tego zadziwiająco pewny - nawet zmaltretowane ciało Colina złożone u stóp Laidan nie dokonałoby tego, co działała rodzicielska tkliwość. Doświadczał jej po raz ostatni, świadom, iż są to pożyczone sekundy życia, za które wkrótce drogo przyjdzie mu zapłacić. Umowę wiązaną przyjmował wszakże z jakimś szaleńczym uśmiechem - chętniej nie podpisałby paktu z diabłem, cokolwiek znacznie mniej niebezpiecznym niż układanie się z oszalałą z zazdrości i bólu kobietą. Praktycznie wyparł z umysłu obecność Katyi - zbędną, zawadzającą, niepotrzebną. Kolejny bibelot, jaki powinien zdeptać, rozbić, zniszczyć, bo zagradzał mu drogę w kierunku upragnionego spokoju. Przynoszącego upragnione katharsis i odejmujące zarówno te wścibskie, jak i zatroskane spojrzenia, bo niektórzy z personelu wciąż pozostawali idiotami i sądzili, że wzruszy go ich współczucie, a może nawet za nie podziękuje. Avery pragnął tylko zniknąć. Rozwiać się jak mgła, rozpłynąć i zatrzymać czas w miejscu, korzystając z wszystkich błogosławionych substancji, jakie wymyślono dla utrwalenia chwili. Próbował już absyntu, stając się jego prawdziwym koneserem - bo choć trunek mugolski i plugawy, to znakomicie gasił wszystkie pragnienia. Wraz z tym irracjonalnym, nakazującym mu każdego poranka rozewrzeć powieki. Dla kogo? Wyłącznie dla Jill, podtrzymującej w Samaelu ostatnie iskry życia. Tylko jego córeczka - i może jeszcze odrobina przekory i ledwo tląca się wola walki - pozwalały mężczyźnie istnieć dalej. Gdyby nie Julie pewnie poddałby się zupełnie i nawet bezwiednie zatonąłby któregoś dnia, zwyczajnie zapominając o oddychaniu. Ale przecież ją miał... i tylko ona ratowała go przed krańcową zapaścią i zaniechaniem nakręcania się na bezsens istnienia. O tyleż jednak go odczuwał, iż miał niepowstrzymaną ochotę, by roześmiać się w głos, zbliżyć do panny Ollivander i wszeptać jej na uszko wszystkie ludzkie prawdy. Że człowiek jest samotny i postawiony przeciw Kosmosowi; najprostszy i najprawdziwszy fakt, negowany często przez tych niepoprawnych optymistów, forsujących nowoczesne filozoficzne doktryny. Może rzeczywiście winien pogrążyć się w stagnacji, która to uchroniła młode dziewczę przed smutnym losem i znalezienia się na oddziale intensywnej opieki magicznej. Avery nie czuł już absolutnie nic, poza lekkim zniecierpliwieniem i rozdrażnieniem; naturalnie wynikającym z mnożeniem się w każdej sekundzie obowiązków niecierpiących zwłoki, jakich nie mógł wykonać przez irytującą petentkę.
- Jestem lekarzem, pomagam ludziom - jak to panienka nazwała - z defektami - odparł, prawie uprzejmie, choć nieco wolniej, jakby sugerując, iż Katya może mieć problem nie tylko z emocjami, ale również z rozumieniem prostych komunikatów - czy mogę? Blokuje pani przejście - dodał, najbardziej obojętnym tonem, na jaki było go stać.
- Jestem lekarzem, pomagam ludziom - jak to panienka nazwała - z defektami - odparł, prawie uprzejmie, choć nieco wolniej, jakby sugerując, iż Katya może mieć problem nie tylko z emocjami, ale również z rozumieniem prostych komunikatów - czy mogę? Blokuje pani przejście - dodał, najbardziej obojętnym tonem, na jaki było go stać.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
A kim była Katya Ollivander?
Zagubioną istotą? Dziewczyną pełną obaw? Aurorką, która za wszelką cenę chce oczyścić świat z czarnoksiężników?
Powoli sama gubiła się w tym jaka jest. Brakowało bodźców, a także pewności, która pozwoliłaby na ocenienie jej samopoczucia w świecie przesiąkniętym fałszem i obłudą. Może dlatego nie rozważała przeszłości w kategorii dobra bądź zła. Pozwalała by to płynęło, bo nie istniało już nic, co byłoby dla niej istotne. I nie chodziło o to, że nie miała przyjaciół, bo przyjaźnie, które zawierała... Były piękne, ale człowiek czasami jest najbardziej samotny właśnie w tłumie. Katya z firmowym uśmiechem i rozbawionym spojrzeniem nie przypominała w niczym odludka, ale przecież doskonale grała. I nikt - nawet najbliższi - nie mieli pojęcia, że coś jest nie tak.
Przyszła do szpitala z nadzieją rozmowy i wizją tego, że zobaczy kuzyna, który mógłby jej pomóc. Zmusiłaby się do wydukania wszystkiego, co ją męczyło, ale z drugiej strony, nie umiałaby. Stchórzyłaby w ostatniej chwili i zasłoniłaby się kolejną wymówką, która byłaby wygodna dla niej. Egoistyczne podejście królowało w życiu dziewczęcia, bo zagubiona w sferze przyziemnych spraw, powoli traciła też siebie.
Patrzyła ledwie przytomnym spojrzeniem na Samaela i oceniała go jako człowieka wypranego z człowieczeństwa. Był dla niej zwykłym bufonem, do którego nie potrafiła żywić szacunku, a był niemal taki sam jak każdy, którego napotykała na swojej drodze. Gdyby jednak wiedziała, co o niej myśli - przyznałaby mu rację. Bez trudu spojrzałaby w oczy Avery'ego i powiedziała dokładnie to, co sądził. Od dawna o tym wiedziała, ale nikomu nie zwierzała się z własnych rozterek. Zamknęła swoje serce na świat i ludzi, a jedynie pusta kreacja jaką wytworzyła na potrzeby jeszcze trwającego przedstawienia pozwalała na w miarę normalną egzystencję.
-Nie mówiłam o defektach pacjentów - skrzywiła się lekko i zrobiła krok w bok, by go przepuścić. Nie zamierzała stać wielmożnemu panu na drodze, skoro tak bardzo się spieszył. Wywróciła jeszcze w ten swój sposób oczami i nagle nawet powód wizyty w szpitalu stał się nieważny. Nie żegnała się i nie zamierzała życzyć miłego dnia, to nie leżało w jej naturze w stosunku do takich ludzi jak Samael. Pozostawiła go więc w ciszy, która rozbijała się o ściany korytarza, a sama ruszyła w stronę, której nie była pewna.
/zt K.
Zagubioną istotą? Dziewczyną pełną obaw? Aurorką, która za wszelką cenę chce oczyścić świat z czarnoksiężników?
Powoli sama gubiła się w tym jaka jest. Brakowało bodźców, a także pewności, która pozwoliłaby na ocenienie jej samopoczucia w świecie przesiąkniętym fałszem i obłudą. Może dlatego nie rozważała przeszłości w kategorii dobra bądź zła. Pozwalała by to płynęło, bo nie istniało już nic, co byłoby dla niej istotne. I nie chodziło o to, że nie miała przyjaciół, bo przyjaźnie, które zawierała... Były piękne, ale człowiek czasami jest najbardziej samotny właśnie w tłumie. Katya z firmowym uśmiechem i rozbawionym spojrzeniem nie przypominała w niczym odludka, ale przecież doskonale grała. I nikt - nawet najbliższi - nie mieli pojęcia, że coś jest nie tak.
Przyszła do szpitala z nadzieją rozmowy i wizją tego, że zobaczy kuzyna, który mógłby jej pomóc. Zmusiłaby się do wydukania wszystkiego, co ją męczyło, ale z drugiej strony, nie umiałaby. Stchórzyłaby w ostatniej chwili i zasłoniłaby się kolejną wymówką, która byłaby wygodna dla niej. Egoistyczne podejście królowało w życiu dziewczęcia, bo zagubiona w sferze przyziemnych spraw, powoli traciła też siebie.
Patrzyła ledwie przytomnym spojrzeniem na Samaela i oceniała go jako człowieka wypranego z człowieczeństwa. Był dla niej zwykłym bufonem, do którego nie potrafiła żywić szacunku, a był niemal taki sam jak każdy, którego napotykała na swojej drodze. Gdyby jednak wiedziała, co o niej myśli - przyznałaby mu rację. Bez trudu spojrzałaby w oczy Avery'ego i powiedziała dokładnie to, co sądził. Od dawna o tym wiedziała, ale nikomu nie zwierzała się z własnych rozterek. Zamknęła swoje serce na świat i ludzi, a jedynie pusta kreacja jaką wytworzyła na potrzeby jeszcze trwającego przedstawienia pozwalała na w miarę normalną egzystencję.
-Nie mówiłam o defektach pacjentów - skrzywiła się lekko i zrobiła krok w bok, by go przepuścić. Nie zamierzała stać wielmożnemu panu na drodze, skoro tak bardzo się spieszył. Wywróciła jeszcze w ten swój sposób oczami i nagle nawet powód wizyty w szpitalu stał się nieważny. Nie żegnała się i nie zamierzała życzyć miłego dnia, to nie leżało w jej naturze w stosunku do takich ludzi jak Samael. Pozostawiła go więc w ciszy, która rozbijała się o ściany korytarza, a sama ruszyła w stronę, której nie była pewna.
/zt K.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Wystarczyło ją ominąć lub staranować, by nie musieć mierzyć się ze sztuczną uprzejmością i każdorazową udawaną kurtuazją. W słowach Avery'ego cynizm stawał się praktycznie niewykrywalny, jakby mówił z przekonaniem, jakby wierzył w szczerość swych intencji, prawdziwe brzmienie zdań, wyrywających się niemalże mimowolnie z jego ust.
A jednak w nie nie wierzył.
Był równie bezczelny, co przed odtworzeniem swojej tragedii, tylko... smutny. Okuwał się w zbroję niechęci do świata, pancerz wzmocniony swoją rozpaczą, która rosła wręcz niewymiernie do stanu, jaki sobą reprezentował. Chory uśmiech kwitnął na obliczu Avery'ego, rozświetlał niezdrowo pobladłą twarz i Katya powinna się bać, że natknęła się na szaleńca, nieświadomie prowokując go do złego.
Jeszcze nie oszalał na tyle, by po prostu na tej jednej, zabiedzonej niewieściej istotce odebrać sobie zemstę na całym kobiecym rodzaju - w szczególności na Laidan - i zabrać sobie jej nic niewarte życie.
Bo ani Katya, ani nawet on nie przedstawiali sobą żadnej wartości. Masochistycznie degradował się do poziomu jakiejś ulicznej dziewki, obecnie nie czując z tego powodu nawet najlżejszego dyskomfortu. Jego życie już zostało zabrane przez Lai i Avery tylko egzystował, czerpiąc marne bodźce i udając, iż funkcjonuje prawidłowo.
Gdyby... gdyby rzeczywiście tak było, panna Ollivander zapewne leżałby na zimny, szpitalnym korytarzu w kałuży własnej krwi, a on przeszedłby nad jej zwłokami. Uważając, by na nią nie nadepnąć i żeby nie pobrudzić sobie szaty czerwoną, gęstą posoką, spływająca strumieniami po kamiennej podłodze.
Lecz jego cierpliwość i opanowanie znały swe granice, stosunkowo nieprzekraczalne - Katya zaś miała wystarczająco rozsądku, by wiedzieć, kiedy należy się wycofać (powoli, tyłem, nie spuszczając z niego wzroku) i odpuścić grę, w jakiej nie mogła wygrać. Avery dawał jej znaczne fory, a ona i tak ponosiła porażkę. Nawet nie poczekał, by patrzeć, jak odchodzi; obrócił się napięcie i skierował swe kroki wprost do pracowni alchemika.
|zt
A jednak w nie nie wierzył.
Był równie bezczelny, co przed odtworzeniem swojej tragedii, tylko... smutny. Okuwał się w zbroję niechęci do świata, pancerz wzmocniony swoją rozpaczą, która rosła wręcz niewymiernie do stanu, jaki sobą reprezentował. Chory uśmiech kwitnął na obliczu Avery'ego, rozświetlał niezdrowo pobladłą twarz i Katya powinna się bać, że natknęła się na szaleńca, nieświadomie prowokując go do złego.
Jeszcze nie oszalał na tyle, by po prostu na tej jednej, zabiedzonej niewieściej istotce odebrać sobie zemstę na całym kobiecym rodzaju - w szczególności na Laidan - i zabrać sobie jej nic niewarte życie.
Bo ani Katya, ani nawet on nie przedstawiali sobą żadnej wartości. Masochistycznie degradował się do poziomu jakiejś ulicznej dziewki, obecnie nie czując z tego powodu nawet najlżejszego dyskomfortu. Jego życie już zostało zabrane przez Lai i Avery tylko egzystował, czerpiąc marne bodźce i udając, iż funkcjonuje prawidłowo.
Gdyby... gdyby rzeczywiście tak było, panna Ollivander zapewne leżałby na zimny, szpitalnym korytarzu w kałuży własnej krwi, a on przeszedłby nad jej zwłokami. Uważając, by na nią nie nadepnąć i żeby nie pobrudzić sobie szaty czerwoną, gęstą posoką, spływająca strumieniami po kamiennej podłodze.
Lecz jego cierpliwość i opanowanie znały swe granice, stosunkowo nieprzekraczalne - Katya zaś miała wystarczająco rozsądku, by wiedzieć, kiedy należy się wycofać (powoli, tyłem, nie spuszczając z niego wzroku) i odpuścić grę, w jakiej nie mogła wygrać. Avery dawał jej znaczne fory, a ona i tak ponosiła porażkę. Nawet nie poczekał, by patrzeć, jak odchodzi; obrócił się napięcie i skierował swe kroki wprost do pracowni alchemika.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/nad ranem, 4 lutego
Prawa, lewa. To prosty mechanizm. Do przodu, krok za krokiem. Obcasy powinny równo wystukiwać rytm, jednak cichły w nierównych odstępach, gdzie od murów odbijał się tylko oddech.
Ile czasu minęło od pamiętnego spotkania z Benjaminem? Pamiętnego, bo do teraz czuła jego skutki. Zapomniała już jednak dlaczego pewne słowa krążyły jej w głowie i jaki był ich sens. To było pożegnanie a może wyznanie? Nie nienawidzę cię, Lovegood. To śmieszne. Przecież to było proste - ich stosunki wynikały z wzajemnej antypatii, dlaczego miałby temu zaprzeczać? Zresztą, czy potrzebowała usprawiedliwienia w formie odwzajemnienia? Przecież jego żałosny wygląd wcale nie zmywał ani nie umniejszał jego grzechów. I od kiedy wszystko krążyło wokół głupiego Wrighta? Był zaledwie rok od niej starszy, swego czasu to on był tym doświadczonym kolegom, utytułowanym rywalem, gdy ona dopiero zaczynała, zawsze przed nią. I nawet kiedy jego umysł był zmącony narkotykami wydawał się widzieć większy obrazek. Nic nie mogło jej bardziej irytować. Dlaczego wszystko komplikował, gdy mogło być prosto?
Uciekła z miejsca zbrodni, by instynktownie udać się tam, gdzie nie widziałaby czyjegoś cienia, a alkohol również przelewał się srogo, dając ukojenie w ostrym posmaku, jaki pozostawiał po sobie na języku wraz z tym pieczeniem w gardle. Opróżnianie szkła lewą ręką nawet nie było w sumie takie irytujące. Prawie zapomniała o bólu. Poza tym momentem, w którym próbowała chwycić butelkę i polać swojemu towarzyszowi doli, a drogocenny trunek wysmyknął się z niemalże sparaliżowanych palców, by chwilę potem rozlać szlachetny płyn na posadzkę.
Krótkie wspomnienie, które zaatakowało jej umysł, kiedy znów głuche echo zaczęło pobrzmiewać, jak tylko ciało odbiło się od ściany, która pomagała utrzymać pion. Palce asekuracyjnie znaczyły swoim dotykiem szorstką powierzchnię, jak gdyby ich właściciel miał się zgubić, gdyby stracił kontakt z pionem.
Przymknęła oczy, kiedy świdrujący ból przebił jej skroń. Zatoczyła się, a głowa przypomniała sobie bliźniaczą sytuację, która zdarzyła się chyba trzy alejki temu, jak wpadła na małą rodzinę, która zdawała się spieszyć na pociąg. Szok, a może lekki strach wyrysowany na ich twarzach, a zwłaszcza na pewnej małej twarzyczce kazał jej przybrać oczekiwaną minę, palcami stworzyć wyimagowane rogi i wyrzec straszliwe: "Bu!", gdy ją mijali. Jakoś pomysł, jakoby faktycznie miała przypominać przerażającą wiedźmę wydawał jej się zabawny, mimo że przyjęła jej rolę.
Wszystko odbijało jej się czkawką. Każde głupie wspomnienie dzisiejszego wieczoru. Jakby cokolwiek miało znaczenie.
Pusto. Jak ozięble. Ta przytłaczająca biel, te obrzydliwe, powycierane ściany i posadzka. Z głuchym stęknięciem przechyliła się nagle i wpadła na tą powierzchnię, naruszając przy tym bolącą rękę. Syknęła, by chwilę potem skulić się i osunąć wolno na ziemię. Uderzyła czołem o kolano, zaciskając zęby, gdy rozlała się po niej fala bólu. W końcu podniosła jednak głowę i oparła ją o framugę, spoglądając na numer wyrysowany na ścianie. Jeszcze jedno piętro. I w końcu albo zmógłby ją sen albo w końcu podniosłaby się do góry, gdyby nie cień, który rzuciła na nią (nie do końca?) obca sylwetka.
-Znam cię.-zauważyła górnolotnie, pozbawiając stojącego nad nią lorda swego tytułu. Jak niewrażliwie z jej strony. Wyciągnęła nawet dłoń, mrużąc oczy, jakby chcąc dojść do dalszych konkluzji, rozpoznając w nim coś jeszcze, ale cofnęła ją szybko, gdy opuchnięta ręka dała o sobie raz jeszcze przypomnieć.
Prawa, lewa. To prosty mechanizm. Do przodu, krok za krokiem. Obcasy powinny równo wystukiwać rytm, jednak cichły w nierównych odstępach, gdzie od murów odbijał się tylko oddech.
Ile czasu minęło od pamiętnego spotkania z Benjaminem? Pamiętnego, bo do teraz czuła jego skutki. Zapomniała już jednak dlaczego pewne słowa krążyły jej w głowie i jaki był ich sens. To było pożegnanie a może wyznanie? Nie nienawidzę cię, Lovegood. To śmieszne. Przecież to było proste - ich stosunki wynikały z wzajemnej antypatii, dlaczego miałby temu zaprzeczać? Zresztą, czy potrzebowała usprawiedliwienia w formie odwzajemnienia? Przecież jego żałosny wygląd wcale nie zmywał ani nie umniejszał jego grzechów. I od kiedy wszystko krążyło wokół głupiego Wrighta? Był zaledwie rok od niej starszy, swego czasu to on był tym doświadczonym kolegom, utytułowanym rywalem, gdy ona dopiero zaczynała, zawsze przed nią. I nawet kiedy jego umysł był zmącony narkotykami wydawał się widzieć większy obrazek. Nic nie mogło jej bardziej irytować. Dlaczego wszystko komplikował, gdy mogło być prosto?
Uciekła z miejsca zbrodni, by instynktownie udać się tam, gdzie nie widziałaby czyjegoś cienia, a alkohol również przelewał się srogo, dając ukojenie w ostrym posmaku, jaki pozostawiał po sobie na języku wraz z tym pieczeniem w gardle. Opróżnianie szkła lewą ręką nawet nie było w sumie takie irytujące. Prawie zapomniała o bólu. Poza tym momentem, w którym próbowała chwycić butelkę i polać swojemu towarzyszowi doli, a drogocenny trunek wysmyknął się z niemalże sparaliżowanych palców, by chwilę potem rozlać szlachetny płyn na posadzkę.
Krótkie wspomnienie, które zaatakowało jej umysł, kiedy znów głuche echo zaczęło pobrzmiewać, jak tylko ciało odbiło się od ściany, która pomagała utrzymać pion. Palce asekuracyjnie znaczyły swoim dotykiem szorstką powierzchnię, jak gdyby ich właściciel miał się zgubić, gdyby stracił kontakt z pionem.
Przymknęła oczy, kiedy świdrujący ból przebił jej skroń. Zatoczyła się, a głowa przypomniała sobie bliźniaczą sytuację, która zdarzyła się chyba trzy alejki temu, jak wpadła na małą rodzinę, która zdawała się spieszyć na pociąg. Szok, a może lekki strach wyrysowany na ich twarzach, a zwłaszcza na pewnej małej twarzyczce kazał jej przybrać oczekiwaną minę, palcami stworzyć wyimagowane rogi i wyrzec straszliwe: "Bu!", gdy ją mijali. Jakoś pomysł, jakoby faktycznie miała przypominać przerażającą wiedźmę wydawał jej się zabawny, mimo że przyjęła jej rolę.
Wszystko odbijało jej się czkawką. Każde głupie wspomnienie dzisiejszego wieczoru. Jakby cokolwiek miało znaczenie.
Pusto. Jak ozięble. Ta przytłaczająca biel, te obrzydliwe, powycierane ściany i posadzka. Z głuchym stęknięciem przechyliła się nagle i wpadła na tą powierzchnię, naruszając przy tym bolącą rękę. Syknęła, by chwilę potem skulić się i osunąć wolno na ziemię. Uderzyła czołem o kolano, zaciskając zęby, gdy rozlała się po niej fala bólu. W końcu podniosła jednak głowę i oparła ją o framugę, spoglądając na numer wyrysowany na ścianie. Jeszcze jedno piętro. I w końcu albo zmógłby ją sen albo w końcu podniosłaby się do góry, gdyby nie cień, który rzuciła na nią (nie do końca?) obca sylwetka.
-Znam cię.-zauważyła górnolotnie, pozbawiając stojącego nad nią lorda swego tytułu. Jak niewrażliwie z jej strony. Wyciągnęła nawet dłoń, mrużąc oczy, jakby chcąc dojść do dalszych konkluzji, rozpoznając w nim coś jeszcze, ale cofnęła ją szybko, gdy opuchnięta ręka dała o sobie raz jeszcze przypomnieć.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Fascynowała go destrukcja. Lubił obserwować, jak coś się rodziło, tylko po to, by umierać powoli i niezwykle boleśnie. Sam proces przyprawiał o ogromne cierpienie, lecz przebłyski świadomości wzmagały odczucia w dwójnasób, inicjując osobistą drogę krzyżową. Bez żadnego odpoczynku.
Nie sądził, że i jemu będzie dane spróbować własnego lekarstwa; srodze się pomylił i właśnie dlatego niemalże pokornie krztusił się zalecanym medykamentem. Już ostygł: był ledwie chodzącym i oddychającym ciałem, mającym przypominać człowieka. Nikt nie zorientował się w tej maskaradzie, życie toczyło się jak dalej w upiornym schemacie, nad którym dopiero w półżywym stanie mógł swobodnie snuć refleksje. Krok-stop, dom-szpital, szpital-dom, Jill-Lai. Wypełniały go puste monosylaby, nabierające właściwych kształtów tylko wówczas, gdy o nich nie myślał. Nic nie istniało przecież w abstrakcyjnym umyśle, nie potrafił zracjonalizować mgnienia, szalonego wytworu swej wyobraźni (nawet umocnionego realnym wzorcem) w czysty, ostry i rzeczywisty obraz. Postać mogła zostać mgłą, słowo niewyraźnym jękiem, złożonym przez niezwykle upartą jaźń, nie dopuszczającą do siebie prawdy, że jednak nie jest bogiem. Tego pożądał najbardziej w świecie: spełniania się myśli i tworzenia z nicości, ale w wieku trzydziestu lat przyszło mu pogodzić się(?) z porażką i przyznać, że wszystko co uzyskał, w jego własnych rękach obróciło się w proch.
Nie odradzał się z popiołów, lecz z dziwną zaciętością obserwował smętne pogorzelisko, jakie stało się cmentarzem dla jego wielkości. Zamek w Ludlow nadal stał, podłogi były z marmuru, meble ze szlachetnego dębu, a złote klamki drzwi świeciły jak niegdyś, ale Avery widział jedynie duchy, przechadzające się po pustych korytarzach. Zasiane przed laty żniwo zbierało plony, a kiedy odwróciła się od niego jedyna osoba, którą kiedykolwiek kochał (bo i słodka Julie nie mogła pocieszyć taty, zarzucając mu na szyję swoje rączki). Laidan zatrzasnęła furtę, zaryglowała się i odgrodziła od niemoralnej przeszłości, wpychając Samaela w kompletnie nowe uniwersum, jakiego zupełnie nie rozumiał. Miłość do matki paliła w nim płomień od magicznego zawsze i nie mógł bez tego żyć. Pretensjonalne i ckliwe, ale czuł się jak człowiek, który nagle oślepnął. Jak ktoś, komu nakazano nauczyć się egzystować bez oddychania. Stawał się wrakiem i już sam nie wiedział, czy powinien walczyć, czy - dla j e j dobra - zrezygnować i dobrowolnie poddać się przemianie, do końca tocząc żywot robactwa.
Białe ściany i pokoje bez klamek nie robiły już na Averym żadnego wrażenia i czuł się tam dobrze: bezpiecznie, więc jął podejrzewać, że zaczynają się nawroty szaleństwa i że naprawdę jest groźnym wariatem, którego należy trzymać pod kluczem. Jeszcze przed świtem błąkał się po korytarzu na oddziale psychiatrii, chodząc na pamięć, ignorując blade światło sączące się z na wpół przepalonej żarówki. Niespodziewane zetknięcie się z osobą wywołało w nim gniew, aczkolwiek po chwili łagodniał, jakby przedawkował środki uspokajające, czyniące z groźnej bestii rozkoszną przytulankę. Nie krzywił się groteskowo, nie demonstrował niechęci (nie czuł jej!), wręcz czule nachylając się nad panną Lovegood - wciąż chodził na mecze brata, bo za bardzo uwielbiał Julie, by czegokolwiek jej odmawiać - i obrzucając zatroskanym spojrzeniem opuchniętą rękę.
-To nic - stwierdził krótko, obserwując obrzęk, typowy dla nieprzyjemnych złamań - najpierw znieczulę, potem zastanowimy się, co dalej z tym począć - poinformował łaskawie, by przypadkiem nie zechciała go zaatakować, widząc, jak zamierza się z różdżką - Attrequio - powiedział spokojnie, wyraźnie artykułując zaklęcie i celując w niesprawną rękę kobiety.
Nie sądził, że i jemu będzie dane spróbować własnego lekarstwa; srodze się pomylił i właśnie dlatego niemalże pokornie krztusił się zalecanym medykamentem. Już ostygł: był ledwie chodzącym i oddychającym ciałem, mającym przypominać człowieka. Nikt nie zorientował się w tej maskaradzie, życie toczyło się jak dalej w upiornym schemacie, nad którym dopiero w półżywym stanie mógł swobodnie snuć refleksje. Krok-stop, dom-szpital, szpital-dom, Jill-Lai. Wypełniały go puste monosylaby, nabierające właściwych kształtów tylko wówczas, gdy o nich nie myślał. Nic nie istniało przecież w abstrakcyjnym umyśle, nie potrafił zracjonalizować mgnienia, szalonego wytworu swej wyobraźni (nawet umocnionego realnym wzorcem) w czysty, ostry i rzeczywisty obraz. Postać mogła zostać mgłą, słowo niewyraźnym jękiem, złożonym przez niezwykle upartą jaźń, nie dopuszczającą do siebie prawdy, że jednak nie jest bogiem. Tego pożądał najbardziej w świecie: spełniania się myśli i tworzenia z nicości, ale w wieku trzydziestu lat przyszło mu pogodzić się(?) z porażką i przyznać, że wszystko co uzyskał, w jego własnych rękach obróciło się w proch.
Nie odradzał się z popiołów, lecz z dziwną zaciętością obserwował smętne pogorzelisko, jakie stało się cmentarzem dla jego wielkości. Zamek w Ludlow nadal stał, podłogi były z marmuru, meble ze szlachetnego dębu, a złote klamki drzwi świeciły jak niegdyś, ale Avery widział jedynie duchy, przechadzające się po pustych korytarzach. Zasiane przed laty żniwo zbierało plony, a kiedy odwróciła się od niego jedyna osoba, którą kiedykolwiek kochał (bo i słodka Julie nie mogła pocieszyć taty, zarzucając mu na szyję swoje rączki). Laidan zatrzasnęła furtę, zaryglowała się i odgrodziła od niemoralnej przeszłości, wpychając Samaela w kompletnie nowe uniwersum, jakiego zupełnie nie rozumiał. Miłość do matki paliła w nim płomień od magicznego zawsze i nie mógł bez tego żyć. Pretensjonalne i ckliwe, ale czuł się jak człowiek, który nagle oślepnął. Jak ktoś, komu nakazano nauczyć się egzystować bez oddychania. Stawał się wrakiem i już sam nie wiedział, czy powinien walczyć, czy - dla j e j dobra - zrezygnować i dobrowolnie poddać się przemianie, do końca tocząc żywot robactwa.
Białe ściany i pokoje bez klamek nie robiły już na Averym żadnego wrażenia i czuł się tam dobrze: bezpiecznie, więc jął podejrzewać, że zaczynają się nawroty szaleństwa i że naprawdę jest groźnym wariatem, którego należy trzymać pod kluczem. Jeszcze przed świtem błąkał się po korytarzu na oddziale psychiatrii, chodząc na pamięć, ignorując blade światło sączące się z na wpół przepalonej żarówki. Niespodziewane zetknięcie się z osobą wywołało w nim gniew, aczkolwiek po chwili łagodniał, jakby przedawkował środki uspokajające, czyniące z groźnej bestii rozkoszną przytulankę. Nie krzywił się groteskowo, nie demonstrował niechęci (nie czuł jej!), wręcz czule nachylając się nad panną Lovegood - wciąż chodził na mecze brata, bo za bardzo uwielbiał Julie, by czegokolwiek jej odmawiać - i obrzucając zatroskanym spojrzeniem opuchniętą rękę.
-To nic - stwierdził krótko, obserwując obrzęk, typowy dla nieprzyjemnych złamań - najpierw znieczulę, potem zastanowimy się, co dalej z tym począć - poinformował łaskawie, by przypadkiem nie zechciała go zaatakować, widząc, jak zamierza się z różdżką - Attrequio - powiedział spokojnie, wyraźnie artykułując zaklęcie i celując w niesprawną rękę kobiety.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Samael Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Posadzka była naprawdę przyjemna. Stabilna. Tylko jej błędnik nie chciał tego uznać, serwując jej odloty wzdłuż zmiennych płaszczyzn. Mdliło ją od tego. W uszach dzwoniło, jakby ktoś ją mocno zdzielił po głowie. Nic z tego się nie wydarzyło, a ona sama sobie była winna. Nie, zaraz, przyznała się?! To nie była przecież jej zasługa. To Wright ją wtoczył na tą drogę. Wszystko przez niego. Drań.
Przykuła wzrok do twarzy osoby w fartuchu, krzywiąc się delikatnie. Był jednak stałym elementem. Kotwicą do równowagi. Mogła go użyć.
-Co robisz?-w pierwszym odruchu chciała zabrać rękę, marszcząc mocno czoło.
Jego ekspresja ją rozgniewała. Nie cierpiała budzić podobnych emocji w ludziach. Nie potrzebowała niczyjej troski ani litości. Miała ochotę odtrącić jego rękę, ale jedno jego machnięcie różdżką wystarczyło, by nie czuła w niej już nic. Zamrugała zszokowana oczami.
-To zadziała na wszystko?-zapytała zaraz, naiwnie, niesamowicie infantylnie, z tą czystą, nieskażoną nadzieją. Otrząsnęła się z tego jednak po chwili.
-Nie jesteś takim medykiem.-zauważyła kwaśno, ponownie śledząc wyraz jego twarzy. Chyba pierwszy raz widziała go z takiego bliska, gdy nachylał się tak nad nią. Zaintrygowanie postacią w pustych murach była jednak na tyle silne, by zignorowała swoją niechęć do jego osoby przez kilka wspomnień jego młodszego brata. Nawet struty umysł był w stanie skojarzyć te kilka faktów i połączyć je w całość. Trudno jednak w jej mimice doszukiwać się wyrazu zaniepokojenia lub zamysłu.
Nie takiego go pamiętała. Zawsze wydawał jej się bardziej... wyniosły. Oziębły. Niedostępny. Nie patrzył na człowieka, jedynie łapiąc go w pułapce własnego spojrzenia, by zmiażdżyć jego jestestwo, by potem ze znudzeniem odwrócić wzrok. Był taki ponad, że aż ją mdliło. A może to tylko od wypitego alkoholu?
Dzisiaj nie był jednak panem. Uznała za fascynującą tą przemianę. A może to tylko sztuka? Spodziewała się pod tą maską twarzy prawdziwego potwora. Czy nie taki miał obraz w jej wyobrażeniach po stosunkach, jakie ogólnie nakreślił jej kiedyś kolega z boiska? Nie rozważała jednak jego moralności, mając to co najmniej w dalekim poważaniu. Niesnaski rodzeństwa nie były w sferze jej zainteresowań, ale ciężko było jej odrzucić ten pryzmat. Patrzył na nią, ale zdawał się widzieć tylko własne wyobrażenie tej sytuacji. Miała być ofiarą, a on jej wybawcą, czyż nie?
Nie przepadała za nadanymi z góry rolami.
Nieważne, że przyszła tu po pomoc. Przewrotny umysł jak zwykle zmieniał zdanie co sekundę.
Te ściany ją coraz bardziej przytłaczały. Pachniało tu pustką. Tak, jakby na zmianę panowały tu powodzie i pożary, zabierając ze sobą wrzeszczące z bólu lub kompletnie wytłumione ofiary swojej pożogi. Przerażało ją to miejsce do szpiku.
Zaczęła się podnosić, nerwowym wzrokiem rozglądając wokół. Przez ten krótki moment ignorowała doktora, zajęta procesem ratowania się przed tą przeraźliwą przestrzenią. W końcu rozszerzone, jelenie oczy trafiły na niego, jakby sobie o nim przypominając.
-Potrzebuję pójść piętro wyżej.-poinformowała go, nie ruszając się o krok, jakby rozwiązanie stojące przed nią nie istniało, a jednak coś trzymało ją w miejscu. Miała cel. Zadanie. Musiała się czegoś trzymać, prawda?
Przykuła wzrok do twarzy osoby w fartuchu, krzywiąc się delikatnie. Był jednak stałym elementem. Kotwicą do równowagi. Mogła go użyć.
-Co robisz?-w pierwszym odruchu chciała zabrać rękę, marszcząc mocno czoło.
Jego ekspresja ją rozgniewała. Nie cierpiała budzić podobnych emocji w ludziach. Nie potrzebowała niczyjej troski ani litości. Miała ochotę odtrącić jego rękę, ale jedno jego machnięcie różdżką wystarczyło, by nie czuła w niej już nic. Zamrugała zszokowana oczami.
-To zadziała na wszystko?-zapytała zaraz, naiwnie, niesamowicie infantylnie, z tą czystą, nieskażoną nadzieją. Otrząsnęła się z tego jednak po chwili.
-Nie jesteś takim medykiem.-zauważyła kwaśno, ponownie śledząc wyraz jego twarzy. Chyba pierwszy raz widziała go z takiego bliska, gdy nachylał się tak nad nią. Zaintrygowanie postacią w pustych murach była jednak na tyle silne, by zignorowała swoją niechęć do jego osoby przez kilka wspomnień jego młodszego brata. Nawet struty umysł był w stanie skojarzyć te kilka faktów i połączyć je w całość. Trudno jednak w jej mimice doszukiwać się wyrazu zaniepokojenia lub zamysłu.
Nie takiego go pamiętała. Zawsze wydawał jej się bardziej... wyniosły. Oziębły. Niedostępny. Nie patrzył na człowieka, jedynie łapiąc go w pułapce własnego spojrzenia, by zmiażdżyć jego jestestwo, by potem ze znudzeniem odwrócić wzrok. Był taki ponad, że aż ją mdliło. A może to tylko od wypitego alkoholu?
Dzisiaj nie był jednak panem. Uznała za fascynującą tą przemianę. A może to tylko sztuka? Spodziewała się pod tą maską twarzy prawdziwego potwora. Czy nie taki miał obraz w jej wyobrażeniach po stosunkach, jakie ogólnie nakreślił jej kiedyś kolega z boiska? Nie rozważała jednak jego moralności, mając to co najmniej w dalekim poważaniu. Niesnaski rodzeństwa nie były w sferze jej zainteresowań, ale ciężko było jej odrzucić ten pryzmat. Patrzył na nią, ale zdawał się widzieć tylko własne wyobrażenie tej sytuacji. Miała być ofiarą, a on jej wybawcą, czyż nie?
Nie przepadała za nadanymi z góry rolami.
Nieważne, że przyszła tu po pomoc. Przewrotny umysł jak zwykle zmieniał zdanie co sekundę.
Te ściany ją coraz bardziej przytłaczały. Pachniało tu pustką. Tak, jakby na zmianę panowały tu powodzie i pożary, zabierając ze sobą wrzeszczące z bólu lub kompletnie wytłumione ofiary swojej pożogi. Przerażało ją to miejsce do szpiku.
Zaczęła się podnosić, nerwowym wzrokiem rozglądając wokół. Przez ten krótki moment ignorowała doktora, zajęta procesem ratowania się przed tą przeraźliwą przestrzenią. W końcu rozszerzone, jelenie oczy trafiły na niego, jakby sobie o nim przypominając.
-Potrzebuję pójść piętro wyżej.-poinformowała go, nie ruszając się o krok, jakby rozwiązanie stojące przed nią nie istniało, a jednak coś trzymało ją w miejscu. Miała cel. Zadanie. Musiała się czegoś trzymać, prawda?
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Był smutny i napawało go to przerażeniem.
Gąszcz uczuć, zbyt trudnych do zdefiniowania, zbyt złożonych, by je analizować. Nie czuł się pieprzonym Freudem, żeby dalej się w to bawić. Nieco eklektyczna mieszanka dobijała go skutecznie, stawiając w trudnej sytuacji, ale przecież powinien sobie z nimi radzić. Po trzydziestu latach wstyd było się przyznać, że płacze w nocy za pierwszą miłością. Że żołądek zaciska się w ciasny supeł, gdy tylko o niej pomyśli, i że brakuje mu platonicznych czułostek, zapachu jej skóry.
Wraz z lękiem nadchodził paraliżujący spokój - mógł tak czekać na śmierć i chyba właśnie o tym myślał - kiedy miała nadejść? - pewnie za kilkadziesiąt lat, jeszcze więcej miesięcy, ale czuł irracjonalną gotowość. Nie tkwiła w nim niepewność, wyrzekł się jej jeszcze w kołysce, a odkąd nie mierzył się z Laidan twarzą w twarz, dokonywanie wyborów na powrót przychodziło mu z łatwością.
Nie ważne, czy dobre, czy złe; rozsadzała go obojętność, więc wszystko zlewało się w jedną, całkowicie szarą i bezkształtną masę, zabierającą ze sobą jego chęci. Istniał, był i zdawał sobie z tego sprawę, poddając się bolesnej terapii, spłukując z siebie dotychczasowe doświadczenia. Musiał zostać nagi, oddarty z każdego bodźca oraz zmysłu, aby nareszcie poczuć coś więcej. Karuzela wyłącznie dwóch emocji stała się nudna, usiłował wyskoczyć, lecz blokada zatrzasnęła się na dobre, zatrzymując Samaela w nieprzyjemnym kołowrotku zgubnej przeszłości.
Nie mógł się upić, jak ona. Już tego nie robił: znienawidził alkohol, masochistycznie wlewając w siebie jedynie wino, jakby mogło go to zbliżyć do Laidan. Dwie pijackie dusze, udręczone sobą nawzajem, tylko takie połączenie wydawało się racjonalnie możliwe do wytłumaczenia. Brudne, niemyte, ordynarne i prostackie dusze w towarzystwie zakurzonych butelek, tanich sikaczy, splot gorących ciał i naprawdę byłby szczęśliwy. Przewartościowanie wszystkiego, ale ten upadek sprawił, że zaczął doceniać przyjemności ubogich.
-Pracuję - odparł w zamyśleniu nad jej urazem, bez zastanowienia wydając z siebie dźwięk bezwartościowego słowa. Kwintesencji ambiwalencji: nie chciał być sarkastyczny, a właśnie stawał się uzurpowanym królem cyników - boli? - upewnił się, chwytając delikatnie kobiecą rękę, z dziwną czcią w krótkim, fachowym geście. Ani grama romantyzmu, ani szczypty współczucia, wykonywał swoje obowiązki i... zapominał. Nie znał przecież gniewu, ani złości, oscylując dwie orbity ponad przyziemnymi uczuciami. Wylądował na dziwnej gwieździe, całkowicie samotny i pusty, wypełniony echem tego, co było. Rósł w środku, lecz miał wrażenie, że za chwilę pęknie, rozerwie się na strzępy, pokrwawione kawałki ciała spadną na ziemię i skażą ją na zawsze i tylko o n a ratowała go przed tym losem.
-Pomogę - zadeklarował jasno, patrząc na Lovegood przeszywającym wzrokiem. Tym, nieznoszącym sprzeciwu, bo była przy nim. I choć ona, zupełnie pijana, a on, gardzący tymi żałosnymi istotami, wiercił się pod ciężarem odpowiedzialności oraz nadziei, która nie pozwalała mu odejść.
-Ferula - wyszeptał drżąco, po raz kolejny celując różdżką w jej rękę, jak zahipnotyzowany wpatrując się jeden punkt smukłego ramienia. Zupełnie niepodobnego do tego, które go obejmowało, zupełnie inne i odejmujące od niego całą frustrację.
Gąszcz uczuć, zbyt trudnych do zdefiniowania, zbyt złożonych, by je analizować. Nie czuł się pieprzonym Freudem, żeby dalej się w to bawić. Nieco eklektyczna mieszanka dobijała go skutecznie, stawiając w trudnej sytuacji, ale przecież powinien sobie z nimi radzić. Po trzydziestu latach wstyd było się przyznać, że płacze w nocy za pierwszą miłością. Że żołądek zaciska się w ciasny supeł, gdy tylko o niej pomyśli, i że brakuje mu platonicznych czułostek, zapachu jej skóry.
Wraz z lękiem nadchodził paraliżujący spokój - mógł tak czekać na śmierć i chyba właśnie o tym myślał - kiedy miała nadejść? - pewnie za kilkadziesiąt lat, jeszcze więcej miesięcy, ale czuł irracjonalną gotowość. Nie tkwiła w nim niepewność, wyrzekł się jej jeszcze w kołysce, a odkąd nie mierzył się z Laidan twarzą w twarz, dokonywanie wyborów na powrót przychodziło mu z łatwością.
Nie ważne, czy dobre, czy złe; rozsadzała go obojętność, więc wszystko zlewało się w jedną, całkowicie szarą i bezkształtną masę, zabierającą ze sobą jego chęci. Istniał, był i zdawał sobie z tego sprawę, poddając się bolesnej terapii, spłukując z siebie dotychczasowe doświadczenia. Musiał zostać nagi, oddarty z każdego bodźca oraz zmysłu, aby nareszcie poczuć coś więcej. Karuzela wyłącznie dwóch emocji stała się nudna, usiłował wyskoczyć, lecz blokada zatrzasnęła się na dobre, zatrzymując Samaela w nieprzyjemnym kołowrotku zgubnej przeszłości.
Nie mógł się upić, jak ona. Już tego nie robił: znienawidził alkohol, masochistycznie wlewając w siebie jedynie wino, jakby mogło go to zbliżyć do Laidan. Dwie pijackie dusze, udręczone sobą nawzajem, tylko takie połączenie wydawało się racjonalnie możliwe do wytłumaczenia. Brudne, niemyte, ordynarne i prostackie dusze w towarzystwie zakurzonych butelek, tanich sikaczy, splot gorących ciał i naprawdę byłby szczęśliwy. Przewartościowanie wszystkiego, ale ten upadek sprawił, że zaczął doceniać przyjemności ubogich.
-Pracuję - odparł w zamyśleniu nad jej urazem, bez zastanowienia wydając z siebie dźwięk bezwartościowego słowa. Kwintesencji ambiwalencji: nie chciał być sarkastyczny, a właśnie stawał się uzurpowanym królem cyników - boli? - upewnił się, chwytając delikatnie kobiecą rękę, z dziwną czcią w krótkim, fachowym geście. Ani grama romantyzmu, ani szczypty współczucia, wykonywał swoje obowiązki i... zapominał. Nie znał przecież gniewu, ani złości, oscylując dwie orbity ponad przyziemnymi uczuciami. Wylądował na dziwnej gwieździe, całkowicie samotny i pusty, wypełniony echem tego, co było. Rósł w środku, lecz miał wrażenie, że za chwilę pęknie, rozerwie się na strzępy, pokrwawione kawałki ciała spadną na ziemię i skażą ją na zawsze i tylko o n a ratowała go przed tym losem.
-Pomogę - zadeklarował jasno, patrząc na Lovegood przeszywającym wzrokiem. Tym, nieznoszącym sprzeciwu, bo była przy nim. I choć ona, zupełnie pijana, a on, gardzący tymi żałosnymi istotami, wiercił się pod ciężarem odpowiedzialności oraz nadziei, która nie pozwalała mu odejść.
-Ferula - wyszeptał drżąco, po raz kolejny celując różdżką w jej rękę, jak zahipnotyzowany wpatrując się jeden punkt smukłego ramienia. Zupełnie niepodobnego do tego, które go obejmowało, zupełnie inne i odejmujące od niego całą frustrację.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Korytarz
Szybka odpowiedź