Korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Całe szczęście!, ten nadzwyczaj paskudny okres, podczas którego większość pomieszczeń była na tyle przepełniona pacjentami, że łóżka stawiano właśnie na korytarzach, już się skończył. Pozostały po nim jednak dosyć wyraźne ślady w postaci powycieranej gdzieniegdzie drewnianej podłogi, zarysowań i obdrapań na ścianach w miejscach, gdzie kończą się powierzchnie pomalowane farbą olejną, a zaczynają te pociągnięte tylko najzwyklejszą, białą farbą łuszczącą się pomiędzy drzwiami prowadzącymi do poszczególnych sal. Dźwięk kroków niesie się tutaj głośnym echem, a stukot wszelkiego rodzaju próbek, pojemniczków na maści czy eliksiry praktycznie nie milknie. Jeśli nie chcesz, by złapał Cię ból głowy, lepiej zwyczajnie jak najszybciej przenieś się w inne miejsce.
The member 'Samael Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Ich umysły pracowały na kompletnie odmiennych płaszczyznach, ale jednak stali na tej samej, klinicznie czystej posadzce. Ironia była poruszająca. Patrzyli na siebie, mimo że odbicia widziane w ich oczach nie były dostrzegane tak naprawdę. Jej oczy były zwyczajnie okrutnie potraktowane przez samą zainteresowaną, mając problem ze skupieniem zmysłu na rzeczach widzianych przed sobą, a ciągłe wirowanie w głowie jej wcale nie pomagało. Widziała detale, które w trakcie pojedynczego mrugnięcia zamieniały się zaledwie w rozmazane zarysy. A on? Jaką on miał wymówkę? Zdawał się być zaćmiony, ślepy, mimo że oczy miał otwarte, wyraz twarzy spokojny, z tą nutą niepokojącego spokoju. Nie cierpiała tego opanowania. Przypominał jej o czymś, a tak chciała od tego uciec.
Marszczyła więc czoło. Obraz jakoś stawał się wtedy wyraźniejszy. Cmoknęła ze zniecierpliwieniem na jego lakoniczną odpowiedź. Lekarze często tak mieli. Zdawkowe słowa, dosłowne szczędzenie jakichkolwiek informacji, nie patrzenie ci w oczy, jakby się tego bali, że zobaczą w tobie człowieka, a nie obiekt badań. Czuła się przy nich cholernie obco i nie na miejscu, bo nie dawali się nigdy sprowokować do innego podejścia. Jej osobowość była przy nich bezsilna, więc musiała ostać przy swojej bezpłciowości. Doprowadzało ją to do szału. Dlatego tak nie cierpiała szpitali. Cóż, nie tylko dlatego. Kojarzyła się jej z tym jeszcze jedna osoba. I nagle miała ochotę zawrócić i uciec gdzie pieprz rośnie. Zapomniała o niej, tak zwyczajnie wypadła jej z głowy. Bo to normalne przecież, by wyrzucić siostrę z pamięci. Bo kiedy ostatni raz ją widziała? Nie chodziła przecież na święta do matki, unikała spędów rodzinnych z jej udziałem, robiła wszystko, by wymazać jej osobę z pamięci. I nagle przyszła tu. Do jej królestwa.
Przeszły ją ciarki, a oczy rozszerzyły się szeroko w czasie, gdy Samael dotykał niemalże nabożnie jej rękę. Wypuściła oddech dopiero, gdy zdała sobie sprawę, że to ciągle był on. Nie słyszała co mówi, widziała tylko jego wargi formułujące słowa. Zdawało jej się, że wypowiada damskie imiona, ale nie miało to sensu. Polly? Molly? Bovi? Kompletnie nie pasowało do kontekstu. Zamrugała, speszona, nie rozumiejąc.
A potem uderzył ją głos, który kazał jej zostać, jakby ta deklaracja wiązała ją niewidzialnymi pętami do ziemi.
-To jak przyklejanie plastra na jątrzącą się ranę.-powiedziała, nieco trzeźwiej (a może właśnie zupełnie pijanie, bo zadziwiająco szczerze?). Popatrzyła na niego przez moment jakoś tak bystrzej, choć wzrok pozbawiony był wesołości typowej dla osoby pod wpływem. Mimo to po chwili bandaż oplótł jej nadgarstek, gdy ona zostawała bez czucia.-I już? Będę jak nowa?-teraz się zaśmiała, uznając to za niezwykle zabawne.
Chciała powiedzieć coś jeszcze. Otwierała nawet usta, ale żaden dźwięk się z niej nie wydobył. Więc milczała dłuższą chwilę.
-Nie cierpię bieli...-rozejrzała się wokół z niechęcią.-Jest taka czysta.-zauważyła, wzdrygając się bez żadnej sztuczności.
Jak okrutna gra pozorów, która przykrywała kolejną warstwą farby wszelkie nierówności i przebarwienia. Ideał doprowadzał ją do wstrząsów.
Marszczyła więc czoło. Obraz jakoś stawał się wtedy wyraźniejszy. Cmoknęła ze zniecierpliwieniem na jego lakoniczną odpowiedź. Lekarze często tak mieli. Zdawkowe słowa, dosłowne szczędzenie jakichkolwiek informacji, nie patrzenie ci w oczy, jakby się tego bali, że zobaczą w tobie człowieka, a nie obiekt badań. Czuła się przy nich cholernie obco i nie na miejscu, bo nie dawali się nigdy sprowokować do innego podejścia. Jej osobowość była przy nich bezsilna, więc musiała ostać przy swojej bezpłciowości. Doprowadzało ją to do szału. Dlatego tak nie cierpiała szpitali. Cóż, nie tylko dlatego. Kojarzyła się jej z tym jeszcze jedna osoba. I nagle miała ochotę zawrócić i uciec gdzie pieprz rośnie. Zapomniała o niej, tak zwyczajnie wypadła jej z głowy. Bo to normalne przecież, by wyrzucić siostrę z pamięci. Bo kiedy ostatni raz ją widziała? Nie chodziła przecież na święta do matki, unikała spędów rodzinnych z jej udziałem, robiła wszystko, by wymazać jej osobę z pamięci. I nagle przyszła tu. Do jej królestwa.
Przeszły ją ciarki, a oczy rozszerzyły się szeroko w czasie, gdy Samael dotykał niemalże nabożnie jej rękę. Wypuściła oddech dopiero, gdy zdała sobie sprawę, że to ciągle był on. Nie słyszała co mówi, widziała tylko jego wargi formułujące słowa. Zdawało jej się, że wypowiada damskie imiona, ale nie miało to sensu. Polly? Molly? Bovi? Kompletnie nie pasowało do kontekstu. Zamrugała, speszona, nie rozumiejąc.
A potem uderzył ją głos, który kazał jej zostać, jakby ta deklaracja wiązała ją niewidzialnymi pętami do ziemi.
-To jak przyklejanie plastra na jątrzącą się ranę.-powiedziała, nieco trzeźwiej (a może właśnie zupełnie pijanie, bo zadziwiająco szczerze?). Popatrzyła na niego przez moment jakoś tak bystrzej, choć wzrok pozbawiony był wesołości typowej dla osoby pod wpływem. Mimo to po chwili bandaż oplótł jej nadgarstek, gdy ona zostawała bez czucia.-I już? Będę jak nowa?-teraz się zaśmiała, uznając to za niezwykle zabawne.
Chciała powiedzieć coś jeszcze. Otwierała nawet usta, ale żaden dźwięk się z niej nie wydobył. Więc milczała dłuższą chwilę.
-Nie cierpię bieli...-rozejrzała się wokół z niechęcią.-Jest taka czysta.-zauważyła, wzdrygając się bez żadnej sztuczności.
Jak okrutna gra pozorów, która przykrywała kolejną warstwą farby wszelkie nierówności i przebarwienia. Ideał doprowadzał ją do wstrząsów.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sprowokowany do podjęcia kroków oczywistych i racjonalnych, mógł myśleć. O pracy, o należycie wykonanym zadaniu, o dobrym spełnieniu obowiązku. Otwarcie umysłu wyłącznie naratowanie życia uzdrawiało Avery'ego z chronicznego smutku i obrzydzenia do samego siebie. Chciał wyrównać rachunki, więc spalał się jak jeszcze nigdy, nie odmawiając nikomu, wręcz zachłannie zagrabiając sobie każdego potrzebującego. Miłosierny Samarytanin; bratał się z każdym, szczególnie zaś z tymi, którymi gardził, jakby w ten dziwaczny sposób próbował odkupić swoje winy i wyjść na życiową prostą. Bezskutecznie, nadal nie radził sobie z rozgraniczeniem płaszczyzny rodzinnej od tej głębszej, kiedy patrzył na Laidan i rozpaczał nad wszystkim, co utracił przez jeden gest.
Wstręt sprawił, że począł zachwycać się nad tymi obłupanymi ścianami, że gołe żarówki świecące ostrym, rażącym światłem tworzyły dla niego najpiękniejsze spektakle, że odbicie w brudnej wodzie na posadzce w łazience było właściwsze od portretu pędzla najwybitniejszego artysty. Znakomicie czuł się unurzany w powszedniości, w zwyczajności, nawet i w dotąd uwłaczającym mu ubóstwie. Fartuch, lura udająca kawę, zgrzyt drogich butów (zupełnie abstrakcyjnych w tym miejscu) na szpitalnym linoleum, rozdawanie krzywych uśmiechów za półdarmo. Odnajdywał bolesne reguły i przyzwyczajał się, z każdą kolejną nocą i kolejną godziną, mamiąc się przepracowaniem oraz dążeniem do perfekcji. Cienie pod oczami upodabniały go do wampira, ale nie spał nadal, woląc chronić się od koszmarów, jeszcze bardziej realnych od tych z rzeczywistości.
Ona nie była podobna. Nie przypominała jej zupełnie, dwa różne, całkowicie odrębne światy. Bezpretensjonalność, pijacka szczerość, żadnej nostalgii, wyłącznie cięte z chirurgiczną precyzją sterylne, cyniczne uwagi. Bystre, a przecież była pijana i woń nierozcieńczonego alkoholu wbijała się brutalnie zmysłami Samaela, kołysząc i jego w nierozsądnym tańcu. Trwającym zbyt długo, zbyt biernie, bo przecież coś należało w końcu zrobić. Nie znosił bezczynności, więc po krótkich oględzinach chwycił ją zdecydowanie za sprawny łokieć: miał zasady, ograniczyć kontakt fizyczny do minimum.
-Nie plącze ci się język - zauważył, jak prawdziwy mistrz obserwacji, samemu plącząc własne myśli z dokładnością do każdego cala ciała Seliny. Tylko ona go interesowała, tylko jej teraz chciał. Nagiej.
Musiał ją zobaczyć, zobaczyć, czy wszystko dobrze, ale w owym szaleństwie zabrzmiała nieprawidłowa nuta, zmuszająca Avery'ego na zerknięcie w dół, wprost na pannę Lovegood.
-Chodź za mną - wyszeptał rozkaz, brzmiący raczej jak prośba, gdy torował sobie drogę autorytetem zachmurzonego spojrzenia. On też nie lubił bieli, nie znosił ziołowego zapachu, ani bulgotu eliksirów w wielkich kadziach w pracowniach alchemicznych. Nie cierpiał niewygodnej kozetki, na której zaczął spędzać noce, ale wiedział również, że do tego wszystkiego można przywyknąć.
Wstręt sprawił, że począł zachwycać się nad tymi obłupanymi ścianami, że gołe żarówki świecące ostrym, rażącym światłem tworzyły dla niego najpiękniejsze spektakle, że odbicie w brudnej wodzie na posadzce w łazience było właściwsze od portretu pędzla najwybitniejszego artysty. Znakomicie czuł się unurzany w powszedniości, w zwyczajności, nawet i w dotąd uwłaczającym mu ubóstwie. Fartuch, lura udająca kawę, zgrzyt drogich butów (zupełnie abstrakcyjnych w tym miejscu) na szpitalnym linoleum, rozdawanie krzywych uśmiechów za półdarmo. Odnajdywał bolesne reguły i przyzwyczajał się, z każdą kolejną nocą i kolejną godziną, mamiąc się przepracowaniem oraz dążeniem do perfekcji. Cienie pod oczami upodabniały go do wampira, ale nie spał nadal, woląc chronić się od koszmarów, jeszcze bardziej realnych od tych z rzeczywistości.
Ona nie była podobna. Nie przypominała jej zupełnie, dwa różne, całkowicie odrębne światy. Bezpretensjonalność, pijacka szczerość, żadnej nostalgii, wyłącznie cięte z chirurgiczną precyzją sterylne, cyniczne uwagi. Bystre, a przecież była pijana i woń nierozcieńczonego alkoholu wbijała się brutalnie zmysłami Samaela, kołysząc i jego w nierozsądnym tańcu. Trwającym zbyt długo, zbyt biernie, bo przecież coś należało w końcu zrobić. Nie znosił bezczynności, więc po krótkich oględzinach chwycił ją zdecydowanie za sprawny łokieć: miał zasady, ograniczyć kontakt fizyczny do minimum.
-Nie plącze ci się język - zauważył, jak prawdziwy mistrz obserwacji, samemu plącząc własne myśli z dokładnością do każdego cala ciała Seliny. Tylko ona go interesowała, tylko jej teraz chciał. Nagiej.
Musiał ją zobaczyć, zobaczyć, czy wszystko dobrze, ale w owym szaleństwie zabrzmiała nieprawidłowa nuta, zmuszająca Avery'ego na zerknięcie w dół, wprost na pannę Lovegood.
-Chodź za mną - wyszeptał rozkaz, brzmiący raczej jak prośba, gdy torował sobie drogę autorytetem zachmurzonego spojrzenia. On też nie lubił bieli, nie znosił ziołowego zapachu, ani bulgotu eliksirów w wielkich kadziach w pracowniach alchemicznych. Nie cierpiał niewygodnej kozetki, na której zaczął spędzać noce, ale wiedział również, że do tego wszystkiego można przywyknąć.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trybiki w jej głowie przeskakiwały wolno, choć utrzymywała pozory czujności. Opierała się plecami o ścianę, niezdolna do zatrzymania się w tej samej pozycji bez podpierania się, a jednocześnie stanie na nogach gwarantowało jej, że teoretycznie o wiele łatwiej byłoby jej uciec. Gdyby tylko wypiła odrobinę mniej. Jeśli tylko minęłoby więcej czasu od przechylenia ostatniej szklanki. Tyle względnych, które ukształtowałyby przed nią kompletnie inny obraz. Jak daleko powinna się cofnąć, ile rzeczy zmienić, by w tym momencie stać w innym miejscu?
Pierwszy raz zadała sobie takie pytanie. Nigdy wcześniej nie było sensu. Jej sumienie nie istniało. Uczucie żalu ją nie dotykało. Gorycz porażki nie dawała się odczuć na języku. To wszystko było jej obce. Nie miała potrzeby dotąd mieć do siebie pretensji o cokolwiek. Szła do przodu, a niepowodzenia tylko prowokowały u niej poczucie pogardy i niechęć - tak samo ludzie, którzy nie podążali za nią. W końcu jednak ktoś strącił jej koronę z głowy, a ona sama na moment przejrzała na oczy, widząc świat w prawdziwszych barwach, burząc tym widokiem podwaliny własnych, starannie wytworzonych wyobrażeń. Wolała jednak mroczyć sobie wzrok. Tak było wygodniej. Prościej. A więc najlepiej.
Nie skomentował jej gorzkiego porównania ani sarkastycznego pytania, jakby i on wybierał rzeczy dla siebie dogodne, ignorując te, które stawiałyby go w niekomfortowym w danym momencie położeniu. Nie cierpiała obojętności. Potrzebowała reakcji, ciągłych bodźców, a otrzymywała ścianę. Jakby rozbijała o nią groch. Co za frustracja!
Zmrużyła oczy, kiedy poczuła, jak łapie ją za łokieć, prowokując do oderwania się od jej oparcia. Na jej twarz wstąpił gniewny wyraz i takież prychnięcie, jak tylko z twarzy zszedł szok. Każda emocja, wolno, ujawniała się w mimice, która przez alkohol była jednocześnie uwydatniona, ale też pozbawiona jakiejś wyrazistości i tej cząstki dominacji, którą zazwyczaj posiadała. Odbierała sama sobie najsilniejsze cechy, pozostając słabą, myśląc, że nietrzeźwość ją przed nią uchroni. A tak pozostawała bezbronna, niewinna na czynniki zewnętrzne, tylko na chwilę broniąc się przed sobą i własnymi zajadłymi myślami, które na moment odpłynęły, dławione przez wysiłki, jakie musiał pokonywać jej struty umysł na prozaiczne trudy.
-Tobie też nie.-odparowała bezczelnie, kompletnie bezmyślnie, nie wiedząc jak inaczej odpowiedzieć na taką spostrzegawczość.
Klatka piersiowa uniosła się i na moment zatrzymała, zmrożona wzrokiem, który nagle na niej spoczął. Zmiana zaskoczyła. Nie spodziewała się, że się ocknie i tym samym skaże ją na bliźniaczą czujność.
Szept, jaki rozbił się po ścianach, był dla niej zagwozdką. Spojrzenie nie pozwalało jej odmówić. W takich momentach właśnie robiła wszystko na przekór. Nikt jej nie będzie przecież nic dyktować, prawda?
-Gdzie?-zapytała otwarcie, jakby od tego zależało czy się ruszy.-A jak nie zechcę?-wkradło się rozbawienie i droczenie. Pijany umysł działał po swojemu, nie biorąc niczego na poważnie. Czyżby nagle miał wytrzeźwieć? Zaparła się, ciągnąc łokieć z powrotem ku swojemu ciału, by na powrót przykleić się do białej ściany.
Pierwszy raz zadała sobie takie pytanie. Nigdy wcześniej nie było sensu. Jej sumienie nie istniało. Uczucie żalu ją nie dotykało. Gorycz porażki nie dawała się odczuć na języku. To wszystko było jej obce. Nie miała potrzeby dotąd mieć do siebie pretensji o cokolwiek. Szła do przodu, a niepowodzenia tylko prowokowały u niej poczucie pogardy i niechęć - tak samo ludzie, którzy nie podążali za nią. W końcu jednak ktoś strącił jej koronę z głowy, a ona sama na moment przejrzała na oczy, widząc świat w prawdziwszych barwach, burząc tym widokiem podwaliny własnych, starannie wytworzonych wyobrażeń. Wolała jednak mroczyć sobie wzrok. Tak było wygodniej. Prościej. A więc najlepiej.
Nie skomentował jej gorzkiego porównania ani sarkastycznego pytania, jakby i on wybierał rzeczy dla siebie dogodne, ignorując te, które stawiałyby go w niekomfortowym w danym momencie położeniu. Nie cierpiała obojętności. Potrzebowała reakcji, ciągłych bodźców, a otrzymywała ścianę. Jakby rozbijała o nią groch. Co za frustracja!
Zmrużyła oczy, kiedy poczuła, jak łapie ją za łokieć, prowokując do oderwania się od jej oparcia. Na jej twarz wstąpił gniewny wyraz i takież prychnięcie, jak tylko z twarzy zszedł szok. Każda emocja, wolno, ujawniała się w mimice, która przez alkohol była jednocześnie uwydatniona, ale też pozbawiona jakiejś wyrazistości i tej cząstki dominacji, którą zazwyczaj posiadała. Odbierała sama sobie najsilniejsze cechy, pozostając słabą, myśląc, że nietrzeźwość ją przed nią uchroni. A tak pozostawała bezbronna, niewinna na czynniki zewnętrzne, tylko na chwilę broniąc się przed sobą i własnymi zajadłymi myślami, które na moment odpłynęły, dławione przez wysiłki, jakie musiał pokonywać jej struty umysł na prozaiczne trudy.
-Tobie też nie.-odparowała bezczelnie, kompletnie bezmyślnie, nie wiedząc jak inaczej odpowiedzieć na taką spostrzegawczość.
Klatka piersiowa uniosła się i na moment zatrzymała, zmrożona wzrokiem, który nagle na niej spoczął. Zmiana zaskoczyła. Nie spodziewała się, że się ocknie i tym samym skaże ją na bliźniaczą czujność.
Szept, jaki rozbił się po ścianach, był dla niej zagwozdką. Spojrzenie nie pozwalało jej odmówić. W takich momentach właśnie robiła wszystko na przekór. Nikt jej nie będzie przecież nic dyktować, prawda?
-Gdzie?-zapytała otwarcie, jakby od tego zależało czy się ruszy.-A jak nie zechcę?-wkradło się rozbawienie i droczenie. Pijany umysł działał po swojemu, nie biorąc niczego na poważnie. Czyżby nagle miał wytrzeźwieć? Zaparła się, ciągnąc łokieć z powrotem ku swojemu ciału, by na powrót przykleić się do białej ściany.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie pasowała tutaj. Sponiewierana, ze złamaną ręką, zapijaczona, nadal kontrastowała z tym obrzydłym miejscem, gdzie spotykał się już z różnymi ludźmi, z różnymi reakcjami, ale nie z praktycznie stoickim spokojem prezentowanym przez Lovegood. Bystre uwagi rzucane w stanie skrajnego upojenia alkoholem zaczął uważać za przejaw wielkości - jeszcze niedawno gardziłby nią jeszcze bardziej za poddawanie się tak niskim żądzom. Nie wnikał, co ją do tego skłoniło, co sprowokowało, ile wypiła, czym płukała sobie gardło. Dotarła tutaj, była bezpieczna, zrobił dla niej już wszystko, co mógł - może prócz wpakowania do łóżka, lecz po biernym oporze spodziewał się, że najpierw musiałby ją oszołomić. Nie miał ochoty na takie zabawy.
Droczyli się inaczej, słowami, wyczekując momentu, w którym jedno z nich skapituluje. Samael nie powinien tego robić, bo... znowu narzucały mu się role: szlachcica, mężczyzny, uzdrowiciela, czego wszystkiego zaczynał mieć już dość. Od tego momentu. Niepokojąca myśl rozjaśniła jego oczy - może ma tego więcej? Czyż nie robił rzeczy gorszących przyzwoite społeczeństwo dużo bardziej od częstowania się alkoholem pacjenta? Wspólnie, razem. Gdyby działo się to po zakończonym leczeniu nikt nie wyrzekłby słowa, lecz... Selina przecież wracała do formy. Jeszcze dzień, dwa, trzy... Może wmusi w niej odrobinę Szkiele-Wzro, aby przyśpieszyć ten proces? Smakuje nie gorzej od Ognistej, której kobieta chyba jest amatorką.
I nawet ten szok na jej twarzy nie przełamuje wrażenia inności. Avery'ego nie obchodzi zupełnie, co ona myśli, czego chce, co jej się wydaje; teraz stanowi chwilowy sens jego bytności, więc ma tutaj pozostać. Samael nie przyznałby się do tego, lecz właściwie Lovegood jest mu bardziej potrzebna, aniżeli on jej. Opatrzył jej rękę, stał się więc zbędny, natomiast kobieta... ratowała go przed załamaniem i depresją. Przed płaczem, bo hamował się przy niej, odczytując za wielką ujmę ronienie łez przy kobiecie. Przy słabszej płci, lecz teraz zupełnie nie rozważał niegdyś istotnych społecznych kwestii, zbyt zajęty własną osobą, słaniającą się niemalże z targających nim fantomowych mdłości.
-Nie piję - odparł rozkojarzonym tonem na jej zarzut(?) jakby to wszystko wyjaśniało. Bo przecież tak właśnie było, prawda? Czemu miałby gubić słowa, tracić sens w zdaniach? Czy zmartwienie mogło do tego doprowadzić? Czy przez smętny nastrój i ponure myśli mógł zachowywać się jak pijany?
-Do sali. Do mojego gabinetu. Gdziekolwiek - odparł pusto, wzruszając ramionami - to nie - skwitował ze zdziwieniem, puszczając jej łokieć i osuwając się po ścianie, aby przysiąść tuż obok. Było zimno i jakoś... martwo, ale był przynajmniej z kimś, z kimś kto różnił się od widm i duchów nachodzących jego umysł, gdy miał zbyt wiele czasu na rozmyślanie.
Droczyli się inaczej, słowami, wyczekując momentu, w którym jedno z nich skapituluje. Samael nie powinien tego robić, bo... znowu narzucały mu się role: szlachcica, mężczyzny, uzdrowiciela, czego wszystkiego zaczynał mieć już dość. Od tego momentu. Niepokojąca myśl rozjaśniła jego oczy - może ma tego więcej? Czyż nie robił rzeczy gorszących przyzwoite społeczeństwo dużo bardziej od częstowania się alkoholem pacjenta? Wspólnie, razem. Gdyby działo się to po zakończonym leczeniu nikt nie wyrzekłby słowa, lecz... Selina przecież wracała do formy. Jeszcze dzień, dwa, trzy... Może wmusi w niej odrobinę Szkiele-Wzro, aby przyśpieszyć ten proces? Smakuje nie gorzej od Ognistej, której kobieta chyba jest amatorką.
I nawet ten szok na jej twarzy nie przełamuje wrażenia inności. Avery'ego nie obchodzi zupełnie, co ona myśli, czego chce, co jej się wydaje; teraz stanowi chwilowy sens jego bytności, więc ma tutaj pozostać. Samael nie przyznałby się do tego, lecz właściwie Lovegood jest mu bardziej potrzebna, aniżeli on jej. Opatrzył jej rękę, stał się więc zbędny, natomiast kobieta... ratowała go przed załamaniem i depresją. Przed płaczem, bo hamował się przy niej, odczytując za wielką ujmę ronienie łez przy kobiecie. Przy słabszej płci, lecz teraz zupełnie nie rozważał niegdyś istotnych społecznych kwestii, zbyt zajęty własną osobą, słaniającą się niemalże z targających nim fantomowych mdłości.
-Nie piję - odparł rozkojarzonym tonem na jej zarzut(?) jakby to wszystko wyjaśniało. Bo przecież tak właśnie było, prawda? Czemu miałby gubić słowa, tracić sens w zdaniach? Czy zmartwienie mogło do tego doprowadzić? Czy przez smętny nastrój i ponure myśli mógł zachowywać się jak pijany?
-Do sali. Do mojego gabinetu. Gdziekolwiek - odparł pusto, wzruszając ramionami - to nie - skwitował ze zdziwieniem, puszczając jej łokieć i osuwając się po ścianie, aby przysiąść tuż obok. Było zimno i jakoś... martwo, ale był przynajmniej z kimś, z kimś kto różnił się od widm i duchów nachodzących jego umysł, gdy miał zbyt wiele czasu na rozmyślanie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy to nie kontrasty sprawiały, że wszystko robiło się interesujące? Jeżeli w tym momencie była wręcz obco spokojna, kwitnąc w zrelaksowaniu, bez najmniejszego spięcia odbijając piłeczki w tej nietypowej konwersacji. Picie ją pacyfikowało. Pozwalało się uśmiechnąć, zrzucając kurtynę niepamięci na niewygodne akty przedstawienia. Ale ciągle pod skórą ze spokojem wyczekiwał chaos, by w odpowiedniej sekundzie wybuchnąć i zagarnąć wszystko ze sobą. Bo najciszej jest tuż przed burzą, prawda?
Z lekkim niedowierzaniem przyglądała się jego niemalże niewinnej odpowiedzi, w której jednak czaiła się jakaś duma z tego faktu, że nie tyka alkoholu. Rozszerzyła kąciki ust, czując lekkie rozbawienie tym wyznaniem. Czy to miał być jednocześnie przytyk do niej?
-A ja tak!-odpowiedziała lekko, wzruszając ramionami. Zamrugała, przyglądając się mu w tym nagłym, pogodnym humorze, jakby demony na moment pochowały się za rogiem, odpuszczając sobie swoją obecność z powodu niepoważnego zachowania zainteresowanej. Dramaty w końcu potrzebowały odpowiedniej otoczki. Nie przerywała kontaktu wzrokowego, nie zmieniając miny. Gdyby nie to, że zębatki w głowie trzeszczały jej głowie, pracując wolno i ciężko, podjęłaby się analizy. Wrzuciłaby do jednej z szuflad i zatrzasnęła ją z satysfakcją. Ścięłaby go z nóg drobną uwagą. I nie przestawała się uśmiechać. Czy czasem gest nie służył więcej jak słowa?
Jego niezdecydowanie spowodowało dziwne przyspieszenie bicia serca. Twarz się rozluźniła, przybierając innego wyrazu, bardziej naturalnego. Smutnego. Zmarszczyła brwi, milcząc, jakby nie potrafiąc odpowiedzieć na taką... niepewność?
A potem rzucił ten krótki tekst. Jak obrażony pięciolatek. Więc po chwili parsknęła śmiechem, jednak szybko zakryła usta dłonią, jakby chcąc ukryć ten swój mały występek. Wyciągnęłaby dłoń, w niemym geście "przepraszam", by dotknąć jego ramienia i ukoić urażenie jego godności chwilowym kontaktem fizycznym, ale nie do końca wierzyła w cielesność, raczej jej unikając. Zresztą miała w tym naprawdę małe i kiepskie doświadczenie. Ostatnim razem, kiedy próbowała coś ugrać własnym ciałem, została odrzucona, mimo że według opowiadań kobiet w takich momentach żaden mężczyzna się nie opiera, tym samym tłumacząc zdrady swoich mężów nie przez ich słabą siłę woli, a lekkie prowadzenie się tych innych kuszących, łatwych kobiet. Selina nie była jedną z nich. Ale mimo wszystko nie dała się ograbić z resztek dumy, nie przykryła się setką kompleksów, bardzo sprytnie zalewając problemy alkoholem.
A potem skamieniała, kiedy zdała sobie sprawę z dystansu między nimi, z dalszego braku potrzeby trwania przy drugiej osobie, mimo że dzięki niej przedstawienie trwało, wielka, cudowna improwizacja odgrywała się na deskach teatru, zagłuszając krzyki reżysera. I była bezpieczna dopóki nie zgasną światła. Nie chciała, by gasły. Spojrzała w dół, oplatając się ramionami, jakby na powrót zgubiona.
-Gdziekolwiek.-zgodziła się po chwili, ciągle stojąc, nie mówiąc nic więcej, mimo że pytanie Po co chciało zaburzyć tą piękną sztukę.
Z lekkim niedowierzaniem przyglądała się jego niemalże niewinnej odpowiedzi, w której jednak czaiła się jakaś duma z tego faktu, że nie tyka alkoholu. Rozszerzyła kąciki ust, czując lekkie rozbawienie tym wyznaniem. Czy to miał być jednocześnie przytyk do niej?
-A ja tak!-odpowiedziała lekko, wzruszając ramionami. Zamrugała, przyglądając się mu w tym nagłym, pogodnym humorze, jakby demony na moment pochowały się za rogiem, odpuszczając sobie swoją obecność z powodu niepoważnego zachowania zainteresowanej. Dramaty w końcu potrzebowały odpowiedniej otoczki. Nie przerywała kontaktu wzrokowego, nie zmieniając miny. Gdyby nie to, że zębatki w głowie trzeszczały jej głowie, pracując wolno i ciężko, podjęłaby się analizy. Wrzuciłaby do jednej z szuflad i zatrzasnęła ją z satysfakcją. Ścięłaby go z nóg drobną uwagą. I nie przestawała się uśmiechać. Czy czasem gest nie służył więcej jak słowa?
Jego niezdecydowanie spowodowało dziwne przyspieszenie bicia serca. Twarz się rozluźniła, przybierając innego wyrazu, bardziej naturalnego. Smutnego. Zmarszczyła brwi, milcząc, jakby nie potrafiąc odpowiedzieć na taką... niepewność?
A potem rzucił ten krótki tekst. Jak obrażony pięciolatek. Więc po chwili parsknęła śmiechem, jednak szybko zakryła usta dłonią, jakby chcąc ukryć ten swój mały występek. Wyciągnęłaby dłoń, w niemym geście "przepraszam", by dotknąć jego ramienia i ukoić urażenie jego godności chwilowym kontaktem fizycznym, ale nie do końca wierzyła w cielesność, raczej jej unikając. Zresztą miała w tym naprawdę małe i kiepskie doświadczenie. Ostatnim razem, kiedy próbowała coś ugrać własnym ciałem, została odrzucona, mimo że według opowiadań kobiet w takich momentach żaden mężczyzna się nie opiera, tym samym tłumacząc zdrady swoich mężów nie przez ich słabą siłę woli, a lekkie prowadzenie się tych innych kuszących, łatwych kobiet. Selina nie była jedną z nich. Ale mimo wszystko nie dała się ograbić z resztek dumy, nie przykryła się setką kompleksów, bardzo sprytnie zalewając problemy alkoholem.
A potem skamieniała, kiedy zdała sobie sprawę z dystansu między nimi, z dalszego braku potrzeby trwania przy drugiej osobie, mimo że dzięki niej przedstawienie trwało, wielka, cudowna improwizacja odgrywała się na deskach teatru, zagłuszając krzyki reżysera. I była bezpieczna dopóki nie zgasną światła. Nie chciała, by gasły. Spojrzała w dół, oplatając się ramionami, jakby na powrót zgubiona.
-Gdziekolwiek.-zgodziła się po chwili, ciągle stojąc, nie mówiąc nic więcej, mimo że pytanie Po co chciało zaburzyć tą piękną sztukę.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Musiał improwizować, ale czasami miewał przykre wrażenie, że i tego próbował się wyuczyć, jak fortepianowej gamy. Miarowe przyciskanie klawiszy, odpowiednie tempo, odpowiednia siła, żadnej w tym kreatywności, żadnego myślenia. Powtarzalność, schematy, prosty początek, który mógł przekształcić się w coś większego. Ale tylko mógł.
Po tylu żałosnych latach zapuścił już na stałe korzenie w tej lepkiej podłodze. Zimne ściany, skrzypiące kółka żelaznych łóżek, krzyki nieumarłych (bo na miano żywych nie zasługiwali) pacjentów, stałe tony nieustępliwej melodii, to same zgrzytliwe preludium, pogłębiające się crescendo przygnębienia. Przerywane nutkami tego świeżego tchnięcia, niosącego ze sobą woń potu, kwaśnego oddechu oraz alkoholowego odoru; czysta rozkosz, normalność wśród sterylnego otoczenia. Jedyny człowiek na planecie żywych trupów, bardziej prawdziwy nawet od niego - ha, czyż to nie zastanawiające, że nagle Avery nabierał ochoty na ujęcie w dłoń kosmyka jasnych włosów? Chciał zbliżyć je do siebie, powąchać, sprawdzić, czy również cuchną Ognistą, czy są tak miękkie w dotyku, jak to sobie wyobrażał. Broda, po której w zastanowieniu przesunął ręką była ostra, kłująca, dzika, wyjątkowo niezadbana dzisiejszego wieczora - oraz kilkanaście poprzednich - miał więc blisko siebie słodki antagonizm. W wyjątkowo chłopięcej pannie, co teraz ani go nie odstręczało, ani nie napawało podziwem. Czuł się nieświadomy, jak po wyczyszczeniu pamięci i nic nie mogło uszczęśliwić go bardziej, niż ta chwilowa zaćma, sprawiająca, że interesował się tylko panną Lovegood.
Selina, Selina, Selina. Jej imię płynnie prześlizgiwało się przez jego wargi, sycząc, zwijając się, wijąc i szczypiąc, gdy wypowiadał je z dokładnością oraz jakąś rozerotyzowaną lubieżnością, jakby szeptał zmysłowe słowa na ucho chętnej kochanki.
-To proste, prawda? - spytał nagle, zupełnie bez sensu, jakby zastanawiał się nad istotą zapełniania gardła alkoholem, tłumiącym wszystko. Zmysły, bodźce, wygłuszającym uczucia oraz emocje. Czy on również mógł w ten sposób dokonać oczyszczenia? Do końca, do zera, do zdartej skóry i klinicznego stanu sterylności? To wcale nie było głupie, ale Avery nie mógł pozbyć się niechęci do utraty panowania nad sobą, do tego, by jego ciało nie słuchało rozsądnych poleceń, by w głowie wybuchały fajerwerki i szumiały iskry, radość z ucieczki, ale jakże tchórzliwej. Tak naprawdę nie potrafił określić, czego chce i pożąda, więc gryzł się do krwi, usiłując poznać odpowiedź na pytanie zakamuflowane dokładnie, ale i tak przebijające się przez cały żar beznadziejności, trwającej od pewnego listopadowego popołudnia. I gdy Selina obejmowała się ramionami, obrazy wracały, z premedytacją wbijając weń ostrza. Czuł, jakby został zasztyletowany przez najlepszych przyjaciół, choć z Lovegood nic go przecież nie łączyło. Prócz tej apatii, prócz zrezygnowania, prócz dręczenia się czymś niezidentyfikowanym i wypierania się swych bóli. Ona jednaj radziła sobie lepiej.
-Tędy - wykrztusił tylko, prowadząc ją bez dotykania i kontaktu wzrokowego po wąskim korytarzu, urywającym się niespodziewanie. Klekot kluczy, chrobot zamka, drzwi obite sztuczną skórą, bez klamki od wewnątrz - nikogo tu nie było od miesiąca - zdradził jej jakby największą tajemnicę, po czym przysiadł na skraju szerokiego łóżka, podnosząc wzrok w górę (szukał Boga?), patrząc się bezradnie w poplamiony, łuszczący się sufit.
|zt i do izolatki
Po tylu żałosnych latach zapuścił już na stałe korzenie w tej lepkiej podłodze. Zimne ściany, skrzypiące kółka żelaznych łóżek, krzyki nieumarłych (bo na miano żywych nie zasługiwali) pacjentów, stałe tony nieustępliwej melodii, to same zgrzytliwe preludium, pogłębiające się crescendo przygnębienia. Przerywane nutkami tego świeżego tchnięcia, niosącego ze sobą woń potu, kwaśnego oddechu oraz alkoholowego odoru; czysta rozkosz, normalność wśród sterylnego otoczenia. Jedyny człowiek na planecie żywych trupów, bardziej prawdziwy nawet od niego - ha, czyż to nie zastanawiające, że nagle Avery nabierał ochoty na ujęcie w dłoń kosmyka jasnych włosów? Chciał zbliżyć je do siebie, powąchać, sprawdzić, czy również cuchną Ognistą, czy są tak miękkie w dotyku, jak to sobie wyobrażał. Broda, po której w zastanowieniu przesunął ręką była ostra, kłująca, dzika, wyjątkowo niezadbana dzisiejszego wieczora - oraz kilkanaście poprzednich - miał więc blisko siebie słodki antagonizm. W wyjątkowo chłopięcej pannie, co teraz ani go nie odstręczało, ani nie napawało podziwem. Czuł się nieświadomy, jak po wyczyszczeniu pamięci i nic nie mogło uszczęśliwić go bardziej, niż ta chwilowa zaćma, sprawiająca, że interesował się tylko panną Lovegood.
Selina, Selina, Selina. Jej imię płynnie prześlizgiwało się przez jego wargi, sycząc, zwijając się, wijąc i szczypiąc, gdy wypowiadał je z dokładnością oraz jakąś rozerotyzowaną lubieżnością, jakby szeptał zmysłowe słowa na ucho chętnej kochanki.
-To proste, prawda? - spytał nagle, zupełnie bez sensu, jakby zastanawiał się nad istotą zapełniania gardła alkoholem, tłumiącym wszystko. Zmysły, bodźce, wygłuszającym uczucia oraz emocje. Czy on również mógł w ten sposób dokonać oczyszczenia? Do końca, do zera, do zdartej skóry i klinicznego stanu sterylności? To wcale nie było głupie, ale Avery nie mógł pozbyć się niechęci do utraty panowania nad sobą, do tego, by jego ciało nie słuchało rozsądnych poleceń, by w głowie wybuchały fajerwerki i szumiały iskry, radość z ucieczki, ale jakże tchórzliwej. Tak naprawdę nie potrafił określić, czego chce i pożąda, więc gryzł się do krwi, usiłując poznać odpowiedź na pytanie zakamuflowane dokładnie, ale i tak przebijające się przez cały żar beznadziejności, trwającej od pewnego listopadowego popołudnia. I gdy Selina obejmowała się ramionami, obrazy wracały, z premedytacją wbijając weń ostrza. Czuł, jakby został zasztyletowany przez najlepszych przyjaciół, choć z Lovegood nic go przecież nie łączyło. Prócz tej apatii, prócz zrezygnowania, prócz dręczenia się czymś niezidentyfikowanym i wypierania się swych bóli. Ona jednaj radziła sobie lepiej.
-Tędy - wykrztusił tylko, prowadząc ją bez dotykania i kontaktu wzrokowego po wąskim korytarzu, urywającym się niespodziewanie. Klekot kluczy, chrobot zamka, drzwi obite sztuczną skórą, bez klamki od wewnątrz - nikogo tu nie było od miesiąca - zdradził jej jakby największą tajemnicę, po czym przysiadł na skraju szerokiego łóżka, podnosząc wzrok w górę (szukał Boga?), patrząc się bezradnie w poplamiony, łuszczący się sufit.
|zt i do izolatki
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tego się nie spodziewał. Ataku przeklętego kataru w środku semestru! Jeszcze tego było mu potrzeba, żeby coś tak upierdliwego zwaliło go z nóg. Co prawda Jay utrzymywał, że nic mu nie jest i będzie w stanie prowadzić zajęcia. Niestety pani pielęgniarka zdecydowała inaczej i oznajmiła, że absolutnie nie może się pojawiać w pracy. B przecież możliwe że zasieje jakieś choróbsko między uczniami i co wtedy? Przecież katar jeszcze nikogo nie zabił, ale ona wiedziała swoje i uparła przy swoim. Z kobietami nie można było wygrać, jeśli przynajmniej w małym stopniu nie chciało się mieć w niedalekiej przyszłości pogrzebu. Więc musiał siedzieć na tyłku trzy dni i udawać, że zdrowieje. Trzy dni! Co prawda wytrzymałby, gdyby to był intensywnie spędzony czas. Nie był to najlepszy dzień w karierze profesora Vane'a z kilku powodów. Po pierwsze Jayden siedział w swoim mieszkaniu zgodnie z zaleceniami pielęgniarki z Hogwartu. Ciągle rozpamiętywał jak kazała mu wyleczyć paskudne przeziębienie, które go męczyło, ale tak naprawdę po dostaniu eliksiru od panny Sprout czuł się już lepiej. Na tyle dobrze by zacząć ponownie próby składania swojego torquetum zgodnie z zapiskami sprzed kilkuset lat. Przeglądał zapiski i stare księgi, uzupełniając szczątkowe informacje i zajął przynajmniej czymś umysł. A po drugie Jay nieszczególnie dbał o coś tak trywialnego jak własne zdrowie. Żałował, że musiał gnić w domu, zamiast wpajać swojej małej armii tak fascynujące zagadnienia związane z astronomią. Jednak nie mógł się pokazać z katarem i kaszlem na zajęciach, chociaż tak po prawdzie nie widział w tym różnicy. Pielęgniarka nakazała mu udać się w tej chwili do łóżka z wywarem wzmacniającym. Nietrudno było się domyślić, że taki pasjonata jak on wcale jej nie posłuchał. Skoro miał wolny dzień, przymusowo, ale wolny, zdecydował się wrócić do tematyki astronomii, w której był wszak specjalistą. Wczorajszy dzień był zdecydowanie mniej owocny, jeśli chodziło o polepszenie się zdrowia belfra, ale teraz mógł wszak iść na zajęcia. Jeśli by go nie zatrzymywał paskudny rozkaz nadwrażliwej osóbki. Nadąsany szlajał się po mieszkaniu w Hogsmeade pod numerem siedemnastym. Pocieszeniem było jednak czekające go obserwowanie narodzin nowej gwiazdy tej nocy. A do tego nie potrzebował żadnego pozwolenia od kogokolwiek. Dość szybko pochłonął babeczki z gwiezdnym pyłem podczas prac nad astronomicznym przyrządem i pochłonął dużą ilość niebieskiej herbaty z płatków hortensji ogrodowej. Roztrzepany naukowiec zupełnie nie pomyślał o konsekwencjach. Wszak dość szybko złapał czkawkę, której starał się pozbyć piciem ulubionego napoju, ale nic z tego! W pewnym momencie Jayden czknął i gdy otworzył oczy, zauważył, że siedzi na białym krześle na nieznanym sobie korytarzu, a obok niego znajdują się ludzie ubrani w dziwne rzeczy. Pachnęli szarym mydłem i... Starością? Cóż. Ciężko było mu zidentyfikować ten zapach. Na pewno nie było to Hogsmeade... A więc gdzie na Merlina był? Rozejrzał się na prawo i lewo, szukając kogoś kompetentnego, ale już przed nim drzwi się otworzyły i ktoś patrząc na niego zza biurka zamachał. Vane skulił się w sobie, ale zaraz siedzący obok dziadek popchnął go, by wstał.
- Kolejka jest, dzieciaku. Kolejka! - rzucił burkliwie, wskazując mu drogę do pokoju. JJ nieco zmieszany przekroczył więc próg pomieszczenia i stanął przed stołem. Drzwi zaklęciem się zamknęły i czekał... W sumie nie miał pojęcia na co!
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzisiejszy dzień w sposób wręcz kuriozalny zdawał się dłużyć w sposób wyjątkowo niedorzeczny, przyprawiający o podskórną irytację oraz rozdrażnienie. W istocie, przywykła do szarej monotonii szpitalnej codzienności, acz nie przepadała za zmianami, na których zjawiali się pacjenci i przypadki doskonale już znane, dogłębnie zanalizowane i rozgryzione na najmniejsze, pojedyncze cząsteczki. Rutynowe badania nie dostarczały intensywnych emocji ekscytacji - co innego zgłębianie świeżych, nieodkrytych jeszcze umysłów, nierzadko wyjątkowo opornych, niedostępnych. Być może miała w zwyczaju nie doceniać swych kuracjuszy, lecz żaden z ostatnio leczonych zdawał się nie przyciągnąć uwagi Ophelii na dłużej.
Aż do teraz.
Choć sama go do siebie zza swego biurka przywołała, to szczerze musiała przyznać, iż narodziło się w niej pewne skonfundowanie. Zerknęła bowiem jeszcze raz na stosik kart ułożonych pod nosem i nie dostrzegła w nich nieznanego nazwiska. Mężczyzna zaś z całą pewnością nie należał do stałych bywalców tego gabinetu - czyżby któryś z lokalnych psychiatrów nie był w stanie go aktualnie przyjąć? Na to wyglądało.
Już na wejściu posłała mu uśmiech budzący ciepłe ogniki zaufania; dłonie zaś splotła przed sobą, stawiając je na gładkiej powierzchni biurka. Ciekawe z czym do niej przyszedł i jak bardzo obiecującą osobowość mógł przed nią skrywać?
— Zapraszam, Panie...? Obawiam się, że jeszcze nie dostarczono mi Pańskiej karty, możemy zatem na nią poczekać, bądź zacząć z miejsca. Decyzję zostawiam Panu.
Choć pozornie zdawała mu się udzielić prawa wyboru, to tak naprawdę nie miała zamiaru rzucać osłony znużenia na gabinet już od dawna pochłonięty anemiczną stagnacją — ponadto, za bardzo się niecierpliwiła.
Aż do teraz.
Choć sama go do siebie zza swego biurka przywołała, to szczerze musiała przyznać, iż narodziło się w niej pewne skonfundowanie. Zerknęła bowiem jeszcze raz na stosik kart ułożonych pod nosem i nie dostrzegła w nich nieznanego nazwiska. Mężczyzna zaś z całą pewnością nie należał do stałych bywalców tego gabinetu - czyżby któryś z lokalnych psychiatrów nie był w stanie go aktualnie przyjąć? Na to wyglądało.
Już na wejściu posłała mu uśmiech budzący ciepłe ogniki zaufania; dłonie zaś splotła przed sobą, stawiając je na gładkiej powierzchni biurka. Ciekawe z czym do niej przyszedł i jak bardzo obiecującą osobowość mógł przed nią skrywać?
— Zapraszam, Panie...? Obawiam się, że jeszcze nie dostarczono mi Pańskiej karty, możemy zatem na nią poczekać, bądź zacząć z miejsca. Decyzję zostawiam Panu.
Choć pozornie zdawała mu się udzielić prawa wyboru, to tak naprawdę nie miała zamiaru rzucać osłony znużenia na gabinet już od dawna pochłonięty anemiczną stagnacją — ponadto, za bardzo się niecierpliwiła.
Gość
Gość
Jayden bywał w szpitalu Świętego Munga od dziecka. Nie dlatego że miał problemy zdrowotne. Nigdy. W końcu jego ojciec był naprawdę dobrym i polecanym wszystkim uzdrowicielem na oddziale chorób wewnętrznych, a ta praca naprawdę mogła przynieść wiele zaszczytów.Do teraz przychodził odwiedzać tatę, tylko że nigdy nie zaglądał na ten oddział. Nawet nie miał pojęcia gdzie się tak naprawdę znajduje. Mógł być w końcu wszędzie! Nie przeraziło go to za bardzo, bo Jayden był niezwykle ciekawskim człowiekiem i wszystko go interesowało. Gdyby był mniej zdezorientowany i nie wyglądał jak zagubiony sześciolatek z miną winnego chłopca, pewnie zaraz by podotykał wszystko co ów kobieta miała w swoim gabinecie. Jednak ta czkawka zaskoczyła go tak nagle, że nie wiedział czy zaraz nie przeniesie go w inne wymyślne miejsce. Tego nie znał, a przynajmniej tak twierdził. Bo mimo wszystko ta część szpitala była inna - przystosowana do wyjątkowych pacjentów, a sami ludzie tam przebywający byli oderwani od rzeczywistości. Vane miał pełne prawo nie wiedzieć, co się działo. Nie widział również żadnego pielęgniarza czy lekarza w fartuchu na korytarzu, bo od razu wezwano go do tego pokoju. I drzwi się bezpowrotnie zamknęły. Do tego kobieta przed nim odezwała się w końcu, a on przeniósł na nią spojrzenie dużych, świecących się oczu. Niekiedy musiał przypominać zagubionego psiaka. Starał się zrozumieć, o co mogło tej pannie chodzić, ale najwidoczniej nie mogła czekać, więc...
- Mojej karty? - powtórzył za nią, nie rozumiejąc co się dzieje w dalszym ciągu. Przejechał dłonią w nieco przydługich włosach, bawiąc się nimi przez chwilę, czując jak grzywka rozkłada mu się w jeszcze większy chaos ciemnej czupryny niż wcześniej. Nie przeszkadzało mu to i tak wszyscy widzieli, że był człowiekiem zdecydowanie roztrzepanym. Sam ubiór mógł nie wzbudzać podejrzeń na pierwszy rzut oka, jednak przy dokładniejszym przyjrzeniu się można było zobaczyć wystające z kieszeni mapy nieba czy astronomiczne przyrządy. JJ wiecznie chodził wszędzie w garniturach, stąd można było wnioskować, że raczej ma dobrą pracę i nie jest pierwszym lepszym przybłędą. Chociaż gdy czasem sobie folgował i zapuszczał brodę, Mia twierdziła, że wyglądał jak bezdomny i w tej chwili kazała mu się ogarnąć. Nie rozumiał tej nadgorliwości swojej kuzynki. Słyszał też rozmowy na korytarzu i wiedział, że ludzie czekający do tego urzędu (?) się spieszyli, więc wolał nie czekać. Jedyne co zrobił to spojrzał na dziwny fotel obok i przeniósł wzrok na kobietę. Gdy kiwnęła głową, usiadł na nim, chociaż oparcie było dziwnie nisko. Przez chwilę krzątał się na nim, nie wiedząc co zrobić, aż w końcu zwyczajnie oparł łokcie na kolanach i w tej lekko pochylonej pozycji, odezwał się:
- Chyba nie wiem do końca jak na tym siedzieć.
Uśmiechnął się do niej przepraszająco z tym ognikiem zdezorientowania plątającym się po twarzy. Do tego znowu w ten charakterystyczny sposób przeczesał palcami włosy. Jak na kogoś, kto nie wiedział, gdzie jest, ani co się działo był spokojny. Bo Jay taki po prostu był i może to też nie powiedziało od razu dziewczynie, że coś było nie tak.
- Mojej karty? - powtórzył za nią, nie rozumiejąc co się dzieje w dalszym ciągu. Przejechał dłonią w nieco przydługich włosach, bawiąc się nimi przez chwilę, czując jak grzywka rozkłada mu się w jeszcze większy chaos ciemnej czupryny niż wcześniej. Nie przeszkadzało mu to i tak wszyscy widzieli, że był człowiekiem zdecydowanie roztrzepanym. Sam ubiór mógł nie wzbudzać podejrzeń na pierwszy rzut oka, jednak przy dokładniejszym przyjrzeniu się można było zobaczyć wystające z kieszeni mapy nieba czy astronomiczne przyrządy. JJ wiecznie chodził wszędzie w garniturach, stąd można było wnioskować, że raczej ma dobrą pracę i nie jest pierwszym lepszym przybłędą. Chociaż gdy czasem sobie folgował i zapuszczał brodę, Mia twierdziła, że wyglądał jak bezdomny i w tej chwili kazała mu się ogarnąć. Nie rozumiał tej nadgorliwości swojej kuzynki. Słyszał też rozmowy na korytarzu i wiedział, że ludzie czekający do tego urzędu (?) się spieszyli, więc wolał nie czekać. Jedyne co zrobił to spojrzał na dziwny fotel obok i przeniósł wzrok na kobietę. Gdy kiwnęła głową, usiadł na nim, chociaż oparcie było dziwnie nisko. Przez chwilę krzątał się na nim, nie wiedząc co zrobić, aż w końcu zwyczajnie oparł łokcie na kolanach i w tej lekko pochylonej pozycji, odezwał się:
- Chyba nie wiem do końca jak na tym siedzieć.
Uśmiechnął się do niej przepraszająco z tym ognikiem zdezorientowania plątającym się po twarzy. Do tego znowu w ten charakterystyczny sposób przeczesał palcami włosy. Jak na kogoś, kto nie wiedział, gdzie jest, ani co się działo był spokojny. Bo Jay taki po prostu był i może to też nie powiedziało od razu dziewczynie, że coś było nie tak.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| ? czerwca, po grze z Richardem
Kilka godzin po rozmowie z Richardem do sali Josie przyszedł na chwilę jej ojciec, a potem na nieco dłużej wpadła jej siostra. Dziewczyna poczuła się nieco lżej po zobaczeniu bliskich całych i zdrowych. Łatwiej było nie myśleć przez chwilę o tym, co się wydarzyło, kiedy obok niej siedziała siostra. Przez większość jej wizyty obie milczały, ściskając się za ręce i po prostu sycąc się swoim towarzystwem. Nie potrzebowały słów, żeby się zrozumieć, a Jocelyn nie była gotowa, by opowiedzieć wszystko. Może za kilka dni lub tygodni, w domu, wsunie się późnym wieczorem do sypialni siostry tak, jak robiła to za dawnych czasów, i opowie jej tę historię. Ufała jej, i jeśli był ktoś, komu mogła powiedzieć, co przeżyła, to na pewno byłaby to siostra, choć pewnie i przed nią przemilczy parę szczegółów, które wolała raczej pogrzebać w swojej pamięci. Iris siedziała z nią, dopóki jeden z uzdrowicieli jej nie wyprosił, mówiąc, że Jocelyn potrzebuje spokoju i wypoczynku.
Po jej wyjściu Jocelyn przez resztę dnia na przemian próbowała spać lub leżała patrząc w sufit i pogrążając się w myślach. Eliksiry, którymi ją napojono, wzmagały stan marazmu i nawet nie pozwalały na wpadnięcie w panikę, gdy została sama. Tak jak przypuszczała, jej matka nie pojawiła się nawet na chwilę, choć kiedy to ona trafiała na oddział, Josie regularnie zakradała się do jej sali w przerwach między obowiązkami, żeby nie była samotna w miejscu, którego nie znosiła. Ale Thea raczej nie była tak ofiarną matką, by zrobić to samo dla niej. To ona zawsze wymagała uwagi i zabiegania o nią, ale nie potrafiła okazać tego samego innym, nawet własnym dzieciom. Josie pamiętała mgliście, jak kiedyś w dzieciństwie wywróciła się i rozcięła sobie kolano, a Thea tylko zganiła ją za niezdarność i nawet nie zabrała jej do uzdrowiciela, który mógłby z łatwością wyleczyć rankę, po której został niezbyt ładny ślad. Było to w czasach, kiedy Thea jeszcze nie interesowała się córkami; dopiero później nagle zaczęła odczuwać niemalże obsesję na punkcie ich dobrego wychowania. Tylko ich, bo Thomasa nigdy nie zauważała.
Ale to, co się z nią stało, nie pasowało do obrazu idealnej córki, którą miała być. Idealna córka nie narażała się na niebezpieczeństwa, nawet po to, żeby dowiedzieć się czegoś o zaginięciu brata, który nie dawał znaku życia. Może brak odwiedzin miał być dla Jocelyn formą kary, a może po prostu zaważyła zwykła niechęć Thei do Munga? Mogła się tylko zastanawiać, bo ojciec na pytania o matkę odpowiedział dość lakonicznie, podobnie jak Iris. Bardzo możliwe, że zobaczą się dopiero, gdy Josie wróci do domu, ale niestety musiała tu jeszcze trochę zostać na obserwacji.
Było jej wciąż dziwnie z myślą o tym, że teraz była pacjentką, a nie stażystką. Schludną, długą do ziemi suknię oraz prostą uzdrowicielską szatę zastąpiła biała koszula nocna i szlafrok. Zwykle starannie upięte włosy wisiały wokół jej twarzy luźno, nie zniknęła też bladość, choć wcześniejszy sen sprawił, że cienie pod oczami nieznacznie zbladły.
Był już wieczór, kiedy po kolejnej drzemce nagle postanowiła wstać. O tej porze korytarze były znacznie bardziej opustoszałe; za dnia nie chciała spacerować, bo nie chciała narażać się na spojrzenia. Nie chciała, by zbyt wielu ludzi ją widziało, zwłaszcza pacjentów, z których część znała od tej drugiej strony, z perspektywy stażystki, a trzecie piętro miało swoją specyfikę. Nie chciała ciekawskich spojrzeń i pytań.
Odrzuciła kołdrę i wstała, wzdrygając się, kiedy jej stopy dotknęły chłodnej podłogi. Od ostatniej wizyty uzdrowiciela minęło parę godzin, ale coś kazało jej wyjść wreszcie z tej sali po tym czasie sam na sam ze swoimi myślami i wspomnieniami. Pozwoliła, by kurtyna jasnobrązowych, lekko potarganych włosów przysłoniła jej sporą część twarzy; teraz tym bardziej nie wyglądała tak, jak normalnie wyglądała Jocelyn Vane. Ale dziś nie potrafiła chyba przejąć się tym tak mocno, jak przejęłaby się kiedyś. Wczorajsze wydarzenia pewnie zmienią jej zapatrywania na niektóre sprawy, bo nic tak nie zmuszało do zastanowienia się nad swoim życiem i dotychczasowymi poczynaniami, jak sytuacja bezpośredniego zagrożenia.
Tak ja przypuszczała korytarz się wyludnił. Idąc, słyszała odległe jęki dobiegające z sal i mimowolnie znów zaczęła zastanawiać się nad losami swoich towarzyszy z domu na wyspie. Czy byli gdzieś w którejś z tych sal? Rozejrzała się.
Kilka godzin po rozmowie z Richardem do sali Josie przyszedł na chwilę jej ojciec, a potem na nieco dłużej wpadła jej siostra. Dziewczyna poczuła się nieco lżej po zobaczeniu bliskich całych i zdrowych. Łatwiej było nie myśleć przez chwilę o tym, co się wydarzyło, kiedy obok niej siedziała siostra. Przez większość jej wizyty obie milczały, ściskając się za ręce i po prostu sycąc się swoim towarzystwem. Nie potrzebowały słów, żeby się zrozumieć, a Jocelyn nie była gotowa, by opowiedzieć wszystko. Może za kilka dni lub tygodni, w domu, wsunie się późnym wieczorem do sypialni siostry tak, jak robiła to za dawnych czasów, i opowie jej tę historię. Ufała jej, i jeśli był ktoś, komu mogła powiedzieć, co przeżyła, to na pewno byłaby to siostra, choć pewnie i przed nią przemilczy parę szczegółów, które wolała raczej pogrzebać w swojej pamięci. Iris siedziała z nią, dopóki jeden z uzdrowicieli jej nie wyprosił, mówiąc, że Jocelyn potrzebuje spokoju i wypoczynku.
Po jej wyjściu Jocelyn przez resztę dnia na przemian próbowała spać lub leżała patrząc w sufit i pogrążając się w myślach. Eliksiry, którymi ją napojono, wzmagały stan marazmu i nawet nie pozwalały na wpadnięcie w panikę, gdy została sama. Tak jak przypuszczała, jej matka nie pojawiła się nawet na chwilę, choć kiedy to ona trafiała na oddział, Josie regularnie zakradała się do jej sali w przerwach między obowiązkami, żeby nie była samotna w miejscu, którego nie znosiła. Ale Thea raczej nie była tak ofiarną matką, by zrobić to samo dla niej. To ona zawsze wymagała uwagi i zabiegania o nią, ale nie potrafiła okazać tego samego innym, nawet własnym dzieciom. Josie pamiętała mgliście, jak kiedyś w dzieciństwie wywróciła się i rozcięła sobie kolano, a Thea tylko zganiła ją za niezdarność i nawet nie zabrała jej do uzdrowiciela, który mógłby z łatwością wyleczyć rankę, po której został niezbyt ładny ślad. Było to w czasach, kiedy Thea jeszcze nie interesowała się córkami; dopiero później nagle zaczęła odczuwać niemalże obsesję na punkcie ich dobrego wychowania. Tylko ich, bo Thomasa nigdy nie zauważała.
Ale to, co się z nią stało, nie pasowało do obrazu idealnej córki, którą miała być. Idealna córka nie narażała się na niebezpieczeństwa, nawet po to, żeby dowiedzieć się czegoś o zaginięciu brata, który nie dawał znaku życia. Może brak odwiedzin miał być dla Jocelyn formą kary, a może po prostu zaważyła zwykła niechęć Thei do Munga? Mogła się tylko zastanawiać, bo ojciec na pytania o matkę odpowiedział dość lakonicznie, podobnie jak Iris. Bardzo możliwe, że zobaczą się dopiero, gdy Josie wróci do domu, ale niestety musiała tu jeszcze trochę zostać na obserwacji.
Było jej wciąż dziwnie z myślą o tym, że teraz była pacjentką, a nie stażystką. Schludną, długą do ziemi suknię oraz prostą uzdrowicielską szatę zastąpiła biała koszula nocna i szlafrok. Zwykle starannie upięte włosy wisiały wokół jej twarzy luźno, nie zniknęła też bladość, choć wcześniejszy sen sprawił, że cienie pod oczami nieznacznie zbladły.
Był już wieczór, kiedy po kolejnej drzemce nagle postanowiła wstać. O tej porze korytarze były znacznie bardziej opustoszałe; za dnia nie chciała spacerować, bo nie chciała narażać się na spojrzenia. Nie chciała, by zbyt wielu ludzi ją widziało, zwłaszcza pacjentów, z których część znała od tej drugiej strony, z perspektywy stażystki, a trzecie piętro miało swoją specyfikę. Nie chciała ciekawskich spojrzeń i pytań.
Odrzuciła kołdrę i wstała, wzdrygając się, kiedy jej stopy dotknęły chłodnej podłogi. Od ostatniej wizyty uzdrowiciela minęło parę godzin, ale coś kazało jej wyjść wreszcie z tej sali po tym czasie sam na sam ze swoimi myślami i wspomnieniami. Pozwoliła, by kurtyna jasnobrązowych, lekko potarganych włosów przysłoniła jej sporą część twarzy; teraz tym bardziej nie wyglądała tak, jak normalnie wyglądała Jocelyn Vane. Ale dziś nie potrafiła chyba przejąć się tym tak mocno, jak przejęłaby się kiedyś. Wczorajsze wydarzenia pewnie zmienią jej zapatrywania na niektóre sprawy, bo nic tak nie zmuszało do zastanowienia się nad swoim życiem i dotychczasowymi poczynaniami, jak sytuacja bezpośredniego zagrożenia.
Tak ja przypuszczała korytarz się wyludnił. Idąc, słyszała odległe jęki dobiegające z sal i mimowolnie znów zaczęła zastanawiać się nad losami swoich towarzyszy z domu na wyspie. Czy byli gdzieś w którejś z tych sal? Rozejrzała się.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Poziom jego niechęci do przebywania tutaj wzrastał z każdą chwilą. Gdyby tylko mógł, odwróciłby się na pięcie i wyszedł. Coś jednak popychało go do przodu i mu na to nie pozwalało. Ciężko stwierdzić, czy to przyzwoitość, czy głęboko, bardzo głęboko skrywane resztki troski o siostrę, która skreśliła go przecież już dawno temu. Nie wiedział, ba! Nie mógł wiedzieć, że Jocelyn trafiła tutaj poniekąd z jego winy. Kwestią dyskusyjną było niestety, czy nawet gdyby tę wiedzę posiadał, to czy jego nastawienie byłoby inne; z pewnością było by mu ciężko w to uwierzyć. Nie po wszystkich tych latach, gdy krążył po korytarzach rodzinnego domu jak widmo, mogąc jedynie przyglądać się z boku kolejnej lekcji tańca i szlacheckich manier. Bliźniaczki mogły nie zdawać sobie sprawy, ale niejednokrotnie obserwował ich zmagania z półpiętra, kryjąc się w cieniu regałów. Obserwował i zastanawiał się, co takiego się stało. Co uległo zmianie, do czego musiało dojść, by zgodziły się na zgłębianie tak prozaicznej wiedzy. Zarówno Jocelyn jak i Iris miały marzenia, ambicje, a przez matkę zostały sprowadzone do roli towaru na sprzedaż. Za wszelką cenę próbowała podbić ich wartość nie dostrzegając, że już same w sobie były bezcenne. Ale Thea była ślepa na wszystkich poza samą sobą, to wiedział już przecież od dawna i nie powinno go to nawet dziwić.
Pora na odwiedziny nie była najlepsza. Zdecydował się jednak na nią z bardzo prostej przyczyny: liczył, że Josie będzie spała. Chciał się tylko upewnić, czy wszystko z nią w porządku, czy jest bezpieczna, a potem odejść. Zniknąć, tak, jakby w ogóle go tu nie było. Poza tym nie chciał przypadkiem natknąć się na resztę wesołej familii. Zdawał sobie sprawę, że był kłopotliwą częścią jej życia, a skoro zniknął, to niech już tak lepiej pozostanie. Pewnie zdążyła już przywyknąć do jego nieobecności. Zresztą, już nawet nie potrafił przejmować się tym, czy w ogóle dostrzegła jego brak. Miała staż. Thomas żałował jedynie, że w obliczu szpitalnego przeludnienia, zwyczajnie nie mógł kogoś podpytać o stan siostry i zniknąć bez konieczności kłopotliwego zobaczenia się z nią. Nie miał jej nic do powiedzenia, nie sądził też, by i ona miała coś do powiedzenia jemu. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że może jednak coś ją tknęło w związku z jego zniknięciem. W ubiegłych latach nie znajdował żadnej wskazówki, która mogłaby naprowadzić go na podobny tok rozumowania.
Szedł korytarzem świecącym już o tej porze pustkami, mijając krzątających się uzdrowicieli. Poły czarnej szaty łopotały za nim miarowo, a buty wydawały się irytująco głośne w starciu z posadzką. Pustkę spojrzenia utkwił przed sobą. Już wcześniej zapytał, gdzie znajdzie Jocelyn; pokierowany przez stażystkę na miejsce, właśnie tam się skierował.
Zupełnie nie spodziewał się zobaczyć Josie poza łóżkiem o tej porze, dlatego w pierwszej chwili jej nie rozpoznał. Stanął gwałtownie, jakby ledwo powstrzymał się od wejścia prosto w głęboką przepaść i wbił intensywne spojrzenie w siostrę, choć przez twarz nie przemknął mu nawet cień emocji. W myślach zganił się jednak za nie wymyślenie żadnego scenariusza na wypadek takiej właśnie sytuacji. Cenił sobie swój analityzm; dlaczego zatem nie pomyślał wcześniej, co teraz? Mógł, oczywiście, po prostu odejść. Skoro była na nogach, znaczyło, że nic takiego jej się nie stało. Coś mu na to jednak nie pozwoliło. Dlatego też po prostu stał, patrząc na nią, z twarzą zastygłą w beznamiętnej masce, co tylko podkreślały zaczesane gładko do tyłu, ciemne włosy. W głowie kłębiły mu się myśli. Nie mógł odmówić; poczuł słabą i odległą ulgę, że Jocelyn nic nie jest. Nie znajdował jednak słów, których mógłby teraz użyć. Przystanął w odległości kilku kroków od dziewczyny, by po przedłużającej się absurdalnie chwili milczenia, w końcu wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk.
— Jak się czujesz? — Pytanie przetoczyło się przez korytarz, brzmiąc zupełnie nienaturalnie.
Pora na odwiedziny nie była najlepsza. Zdecydował się jednak na nią z bardzo prostej przyczyny: liczył, że Josie będzie spała. Chciał się tylko upewnić, czy wszystko z nią w porządku, czy jest bezpieczna, a potem odejść. Zniknąć, tak, jakby w ogóle go tu nie było. Poza tym nie chciał przypadkiem natknąć się na resztę wesołej familii. Zdawał sobie sprawę, że był kłopotliwą częścią jej życia, a skoro zniknął, to niech już tak lepiej pozostanie. Pewnie zdążyła już przywyknąć do jego nieobecności. Zresztą, już nawet nie potrafił przejmować się tym, czy w ogóle dostrzegła jego brak. Miała staż. Thomas żałował jedynie, że w obliczu szpitalnego przeludnienia, zwyczajnie nie mógł kogoś podpytać o stan siostry i zniknąć bez konieczności kłopotliwego zobaczenia się z nią. Nie miał jej nic do powiedzenia, nie sądził też, by i ona miała coś do powiedzenia jemu. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że może jednak coś ją tknęło w związku z jego zniknięciem. W ubiegłych latach nie znajdował żadnej wskazówki, która mogłaby naprowadzić go na podobny tok rozumowania.
Szedł korytarzem świecącym już o tej porze pustkami, mijając krzątających się uzdrowicieli. Poły czarnej szaty łopotały za nim miarowo, a buty wydawały się irytująco głośne w starciu z posadzką. Pustkę spojrzenia utkwił przed sobą. Już wcześniej zapytał, gdzie znajdzie Jocelyn; pokierowany przez stażystkę na miejsce, właśnie tam się skierował.
Zupełnie nie spodziewał się zobaczyć Josie poza łóżkiem o tej porze, dlatego w pierwszej chwili jej nie rozpoznał. Stanął gwałtownie, jakby ledwo powstrzymał się od wejścia prosto w głęboką przepaść i wbił intensywne spojrzenie w siostrę, choć przez twarz nie przemknął mu nawet cień emocji. W myślach zganił się jednak za nie wymyślenie żadnego scenariusza na wypadek takiej właśnie sytuacji. Cenił sobie swój analityzm; dlaczego zatem nie pomyślał wcześniej, co teraz? Mógł, oczywiście, po prostu odejść. Skoro była na nogach, znaczyło, że nic takiego jej się nie stało. Coś mu na to jednak nie pozwoliło. Dlatego też po prostu stał, patrząc na nią, z twarzą zastygłą w beznamiętnej masce, co tylko podkreślały zaczesane gładko do tyłu, ciemne włosy. W głowie kłębiły mu się myśli. Nie mógł odmówić; poczuł słabą i odległą ulgę, że Jocelyn nic nie jest. Nie znajdował jednak słów, których mógłby teraz użyć. Przystanął w odległości kilku kroków od dziewczyny, by po przedłużającej się absurdalnie chwili milczenia, w końcu wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk.
— Jak się czujesz? — Pytanie przetoczyło się przez korytarz, brzmiąc zupełnie nienaturalnie.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Jocelyn nawet nie śniła o tym, że jej brat mógłby pojawić się dziś w Mungu. Odkąd zniknął, często rozważała w myślach jego losy. Uciekł i ukrył się gdzieś, nie mogąc dłużej znieść matki? Miał problemy w pracy? Wyjechał za granicę? A może coś mu się stało, został porwany lub nawet zginął? Naprawdę wiele mogło się wydarzyć przez taki czas. Rozmyślaniom towarzyszyły też wyrzuty sumienia. Zniknięcie Toma było jak kubeł zimnej wody wylany na głowę. Dopiero to uświadomiło jej, jak źle postępowała, nie reagując i nie próbując pomóc bratu, jasno okazując matce to, co myśli o jej traktowaniu pierworodnego. Nie zrobiła tego, bo brakowało jej odwagi, by tak jawnie postawić się Thei. To byłaby iskra buntu zupełnie innego rodzaju niż pójście na uzdrowicielski staż. Thea prędzej mogła zaakceptować jej pracę niż otwarte negowanie jej zdania, które było przecież najważniejsze. Samą Theę zniknięcie syna niespecjalnie obeszło. Miała przecież swoje córki bliźniaczki, które mogły coś osiągnąć, w przeciwieństwie do syna nieudacznika, który popełniał kolejne życiowe błędy, przynajmniej w opinii matki. Nawet jeśli nie miał je czekać ślub z jakimś szlachcicem, to może chociaż z zamożnym i szanowanym czarodziejem czystej krwi, choć ta druga opcja z pewnością byłaby dla ambitnej i dumnej kobiety znacznie mniej satysfakcjonująca. Thea nigdy nie pogodziła się z tym, że oddano ją czystokrwistemu, uznano za jednostkę mniej wartościową niż jej siostry i bracia. Nigdy nie pokochała swojego męża.
Dziewczynki były jeszcze małe, kiedy matka zaczęła nimi manipulować. Zbyt małe, by poczuć wątpliwości, widziały przecież, że kiedy robiły to, co chciała matka, była ona dla nich znacznie bardziej przychylna i na swój sposób okazywała im troskę i uczucia. Josie jako dziewczynka, a potem nastolatka bardzo pragnęła tej uwagi, której nie miała w najwcześniejszym dzieciństwie. Ale nawet wtedy, kiedy uczyła się historii szlachetnych rodów czy tanecznych kroków, nie przestawała kochać brata, choć Tom stopniowo stawał się coraz bardziej wycofany i odległy, choć wtedy myślała po prostu, że chłopcy tak mają, że stając się mężczyznami odsuwają się od rodziny i zaczynają skupiać na własnym życiu, a matka nie rozwiewała jej wątpliwości.
Ale w końcu odsunął się całkowicie i zaczęła zdawać sobie sprawę, dlaczego mogło tak się stać, i że ona sama też nie była bez winy, bo powinna okazywać bratu więcej wsparcia i uwagi. Powinna próbować do niego dotrzeć, kiedy stawał się coraz bardziej odległy.
Idąc korytarzem myślała o różnych rzeczach i różnych osobach, ale nie wypatrywała brata, który w jej wyobrażeniach mógł być wszędzie, ale nie tutaj. Czasem zaczynała tracić wiarę, że kiedykolwiek pozna jego losy, choć wciąż czepiała się każdej iskierki nadziei. Jedna z nich doprowadziła ją właśnie tu. Przybywając na miejsce wskazane w tajemniczym liście podążała za taką iskierką nadziei, która okazała się równie zwodnicza jak światełka zwodnika, i zanim się obejrzała, tonęła po uszy w kłopotach.
Powoli stawiała kolejne kroki na zimnej posadzce. Rąbek koszuli nocnej i szlafroka omiatał jej gołe kostki, a spojrzenie przesuwało się po ścianach i drzwiach. Do chwili.
Kątem oka dostrzegła ruch i zwróciła twarz w tamtą stronę. Szarobłękitne oczy przesunęły się po męskiej sylwetce, aż spoczęły na twarzy i na oczach identycznego koloru jak jej własne. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, kogo przypomina ta twarz; ciemne, zaczesane do tyłu włosy, te oczy i charakterystyczny dołeczek w policzku.
- T-Tom? To niemożliwe... – wyszeptała, pewna, że to omamy wzrokowe. Może stażystka, która u niej była, przesadziła z dawką eliksirów i Josie zaczęła mieć halucynacje? A może to aura tego oddziału, lub spóźniony skutek tego, co przeszła? Tak bardzo pragnęła znaleźć Toma, że jej umysł kazał jej go widzieć na szpitalnym korytarzu? – To niemożliwe... – powtórzyła znowu, mamrocząc sama do siebie, nie będąc gotową przyjąć jeszcze do wiadomości, że to, na co od roku czekała, właśnie mogło się ziścić.
Zanim zdążyła dobrze nad tym pomyśleć, bardzo szybko pokonała dzielącą ich odległość i wyciągnęła rękę, pewna, że ta zaciśnie się w pustce, dobitnie mówiąc, że to rzeczywiście halucynacje. Jeśli zobaczy ją jakiś uzdrowiciel, niechybnie wpakuje ją do łóżka i nafaszeruje eliksirami, i może nawet przedłuży pobyt na oddziale, skoro zaczęła mieć omamy.
Ale dłoń nie zacisnęła się w pustce. Zatrzymała się na jak najbardziej namacalnym ciele, przesunęła po jego ubraniu, aż w końcu ścisnęła ramię.
- Ty... Jesteś tu. Jesteś prawdziwy, nie wyśniłam cię. Żyjesz... – odparła nagle. – Chyba że to jakaś sprytna sztuczka? Może jesteś metamorfomagiem, który przybrał twarz mojego brata, lub oszustem po eliksirze wielosokowym? – Nawet jeśli tak było, pewnie i tak by jej nie odpowiedział. – Kim jesteś? – zapytała jednak, nie puszczając jego ramienia. Ścisnęła go jeszcze mocniej, najmocniej jak potrafiła, zadzierając twarz do góry, by spojrzeć mu w oczy. Oczy Toma. Czy to możliwe, że to naprawdę mógł być Thomas Vane, a nie ktoś, kto postanowił zabawić się kosztem pogrążonej w żalu siostry? Choć to byłaby dość daleko idąca teoria spiskowa, w końcu nie miała tak zaciekłych wrogów, którzy mogliby chcieć jej zrobić coś podobnego. Ale Tom... Jakie było prawdopodobieństwo, że pojawił się akurat teraz, tuż po tym, jak prawie zginęła, szukając informacji o nim?
Dziewczynki były jeszcze małe, kiedy matka zaczęła nimi manipulować. Zbyt małe, by poczuć wątpliwości, widziały przecież, że kiedy robiły to, co chciała matka, była ona dla nich znacznie bardziej przychylna i na swój sposób okazywała im troskę i uczucia. Josie jako dziewczynka, a potem nastolatka bardzo pragnęła tej uwagi, której nie miała w najwcześniejszym dzieciństwie. Ale nawet wtedy, kiedy uczyła się historii szlachetnych rodów czy tanecznych kroków, nie przestawała kochać brata, choć Tom stopniowo stawał się coraz bardziej wycofany i odległy, choć wtedy myślała po prostu, że chłopcy tak mają, że stając się mężczyznami odsuwają się od rodziny i zaczynają skupiać na własnym życiu, a matka nie rozwiewała jej wątpliwości.
Ale w końcu odsunął się całkowicie i zaczęła zdawać sobie sprawę, dlaczego mogło tak się stać, i że ona sama też nie była bez winy, bo powinna okazywać bratu więcej wsparcia i uwagi. Powinna próbować do niego dotrzeć, kiedy stawał się coraz bardziej odległy.
Idąc korytarzem myślała o różnych rzeczach i różnych osobach, ale nie wypatrywała brata, który w jej wyobrażeniach mógł być wszędzie, ale nie tutaj. Czasem zaczynała tracić wiarę, że kiedykolwiek pozna jego losy, choć wciąż czepiała się każdej iskierki nadziei. Jedna z nich doprowadziła ją właśnie tu. Przybywając na miejsce wskazane w tajemniczym liście podążała za taką iskierką nadziei, która okazała się równie zwodnicza jak światełka zwodnika, i zanim się obejrzała, tonęła po uszy w kłopotach.
Powoli stawiała kolejne kroki na zimnej posadzce. Rąbek koszuli nocnej i szlafroka omiatał jej gołe kostki, a spojrzenie przesuwało się po ścianach i drzwiach. Do chwili.
Kątem oka dostrzegła ruch i zwróciła twarz w tamtą stronę. Szarobłękitne oczy przesunęły się po męskiej sylwetce, aż spoczęły na twarzy i na oczach identycznego koloru jak jej własne. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, kogo przypomina ta twarz; ciemne, zaczesane do tyłu włosy, te oczy i charakterystyczny dołeczek w policzku.
- T-Tom? To niemożliwe... – wyszeptała, pewna, że to omamy wzrokowe. Może stażystka, która u niej była, przesadziła z dawką eliksirów i Josie zaczęła mieć halucynacje? A może to aura tego oddziału, lub spóźniony skutek tego, co przeszła? Tak bardzo pragnęła znaleźć Toma, że jej umysł kazał jej go widzieć na szpitalnym korytarzu? – To niemożliwe... – powtórzyła znowu, mamrocząc sama do siebie, nie będąc gotową przyjąć jeszcze do wiadomości, że to, na co od roku czekała, właśnie mogło się ziścić.
Zanim zdążyła dobrze nad tym pomyśleć, bardzo szybko pokonała dzielącą ich odległość i wyciągnęła rękę, pewna, że ta zaciśnie się w pustce, dobitnie mówiąc, że to rzeczywiście halucynacje. Jeśli zobaczy ją jakiś uzdrowiciel, niechybnie wpakuje ją do łóżka i nafaszeruje eliksirami, i może nawet przedłuży pobyt na oddziale, skoro zaczęła mieć omamy.
Ale dłoń nie zacisnęła się w pustce. Zatrzymała się na jak najbardziej namacalnym ciele, przesunęła po jego ubraniu, aż w końcu ścisnęła ramię.
- Ty... Jesteś tu. Jesteś prawdziwy, nie wyśniłam cię. Żyjesz... – odparła nagle. – Chyba że to jakaś sprytna sztuczka? Może jesteś metamorfomagiem, który przybrał twarz mojego brata, lub oszustem po eliksirze wielosokowym? – Nawet jeśli tak było, pewnie i tak by jej nie odpowiedział. – Kim jesteś? – zapytała jednak, nie puszczając jego ramienia. Ścisnęła go jeszcze mocniej, najmocniej jak potrafiła, zadzierając twarz do góry, by spojrzeć mu w oczy. Oczy Toma. Czy to możliwe, że to naprawdę mógł być Thomas Vane, a nie ktoś, kto postanowił zabawić się kosztem pogrążonej w żalu siostry? Choć to byłaby dość daleko idąca teoria spiskowa, w końcu nie miała tak zaciekłych wrogów, którzy mogliby chcieć jej zrobić coś podobnego. Ale Tom... Jakie było prawdopodobieństwo, że pojawił się akurat teraz, tuż po tym, jak prawie zginęła, szukając informacji o nim?
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Gdyby tylko Thomas sam poświęcił więcej uwagi i czasu na rozmyślanie o tym, jak wyglądałoby jego życie, gdyby i siostry nie dały się zmanipulować matce, może doszedłby do wniosku, że byłby teraz inny. Może nie miałby wrażenia, że obserwuje świat przez zamglony kawałek szkła, istniejąc, ale poniekąd obok wszystkiego. Nie było w nim już żalu czy rozgoryczenia, nieważne, czy w stosunku do sióstr, czy matki. Po prostu przeszedł z tym do porządku dziennego, przestał stale roztrząsać i na dobre mu to wyszło. Wyzbył się dzięki temu trawiących go wyrzutów sumienia, przestał zastanawiać się, czy aby na pewno dobrze zrobił, odwracając się całkowicie od sióstr. Ale przecież próbował, naprawdę, sumiennie i metodycznie próbował im uświadomić, że to nie ich mąż będzie stanowił ich wartość. Nie nazwisko. A przede wszystkim, nie chora matka. Bo w jego mniemaniu Thea była chora, nie tylko z przyziemnego punktu widzenia jej przypadłości, którą w genach przekazała Thomasowi. W milczeniu obserwował zdumienie i niedowierzanie, które odmalowało się na jej twarzy. Niewiele zmieniła się przez ten rok. Może trochę zmizerniała, choć mogło to być wynikiem przepracowania. Przecież już Saorise wspominała, że mieli tutaj istne urwanie głowy ostatnimi czasy, a jeśli Jocleyn kontynuowała staż, to z pewnością i jej nie ominął nawał pracy. Dał jej chwilę, by oswoiła się z jego widokiem, nie wiedział zresztą, cóż mógłby odpowiedzieć na pełne niedowierzania to niemożliwe. Wszak jednak było możliwe, skoro właśnie stał tutaj. Uświadomiło mu to również, że Josie może mieć co do tego wątpliwości; jej prawo. Rok to przecież bardzo długo, a ona nie miała pojęcia, że od ładnych dwóch miesięcy był już w kraju, choć skrzętnie unikał miejsc, w których mógłby natknąć się na członków rodziny. Wiązało się to niestety z omijaniem szerokim łukiem Munga. W razie potrzeby musiał sobie radzić inaczej; ale od czasu wkroczenia w szeregi Rycerzy, problem rozwiązał się sam. Wciąż tak samo beznamiętnie obserwował, jak dziewczyna kilkoma susami zbliża się do niego. Zupełnie nie rozumiał tej konieczności dotykania go, jakby był zaledwie marą senną, zjawą, odciskiem okaleczonej duszy, która pojawiła się tu, by ją nastraszyć i przypomnieć o popełnionych przed miesiącami winach. Słowa o wyśnieniu go sprawiły, że poczuł dalekie echo dyskomfortu. Sugerowały, że jego zniknięcie nie było jej jednak tak obojętne, jak mógłby przypuszczać i jak zakładał. Nie, żeby to cokolwiek zmieniało — lata spędzone, choć przy rodzinie, a w zupełnej samotności sprawiły, że nauczył się żyć z podejściem cokolwiek egoistycznym. I w taki właśnie, egocentryczny sposób założył, że pozostał wszystkim obojętny. Odwzajemniał jej spojrzenie ze spokojem, chyba pierwszy raz zdając sobie sprawę, jak identyczny kolor oczu mieli. Równie dobrze mogło to być jednak mylne wrażenie, które odnosił w wątłym świetle korytarza. Żaden mięsień w jego twarzy nie drgnął, nawet wtedy, gdy dłoń zamknęła się na jego ramieniu niczym stalowe sidła. Cóż mógł odpowiedzieć na jej oskarżenia? Proste zaprzeczenie nie znaczyło niczego, wszak, gdyby naprawdę był oszustem, i tak by zaprzeczył. Pozostawała kwestia zastanowienia się, po co ktoś miałby się pod niego podszywać, zadawać sobie tyle trudu, by włamać się do Munga i do niej przyjść. Thomas znaczył mało; za mało, by podobne działanie miało jakiś sens. Opuścił spojrzenie na palce, zaciśnięte na jego ramieniu, a dopiero potem powrócił do przyglądania się w ciszy Jocelyn, podłapując z nią kontakt wzrokowy. Może ich oczy miały ten sam kolor, ale w jego nie było tego blasku, który kryły tęczówki jego siostry. Zgasł, dawno temu.
— To ja, Jocelyn — odparł w końcu, szeptem, skoro stała tak blisko, że nie było potrzeby podnosić głosu. — Jak się czujesz? — Powtórzył, równie cicho, jakby jedynie to go interesowało w tym wszystkim. Można było za przykre uznać, że to jedyne co miał do powiedzenia po swoim zniknięciu; sugerowało też, że wyjazd jeszcze bardziej znieczulił go na świat.
— Nie przypisałbym sobie aż tak wielkiego znaczenia, by podszycie się pode mnie było opłacalne — dodał, chcąc, by to stanowiło wyjaśnienie i odpowiedź na jej pytania. Ciężko było odmówić tej wypowiedzi logiki. Sięgnął ku jej ręce i odjął ją od swego ramienia. Nie podejrzewał jej o tyle siły w tak małym ciele.
— To ja, Jocelyn — odparł w końcu, szeptem, skoro stała tak blisko, że nie było potrzeby podnosić głosu. — Jak się czujesz? — Powtórzył, równie cicho, jakby jedynie to go interesowało w tym wszystkim. Można było za przykre uznać, że to jedyne co miał do powiedzenia po swoim zniknięciu; sugerowało też, że wyjazd jeszcze bardziej znieczulił go na świat.
— Nie przypisałbym sobie aż tak wielkiego znaczenia, by podszycie się pode mnie było opłacalne — dodał, chcąc, by to stanowiło wyjaśnienie i odpowiedź na jej pytania. Ciężko było odmówić tej wypowiedzi logiki. Sięgnął ku jej ręce i odjął ją od swego ramienia. Nie podejrzewał jej o tyle siły w tak małym ciele.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Nie wiadomo, jak by się potoczyło ich życie, gdyby nie toksyczny wpływ matki. Prawdopodobnie wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby przyszli na świat w zdrowej, normalnej rodzinie, w których rodzice potrafią kochać dzieci bezwarunkowo, a nie tylko wtedy, kiedy te spełniają oczekiwania. Niestety nastawienie matki oraz bierne przyzwolenie ojca na taki stan rzeczy doprowadziły do tego, że i relacje w rodzeństwie uległy zmianie. To Thea stworzyła między synem a córkami przepaść i starała się ją pogłębiać, faworyzując swoje złote dzieci, a tego jej zdaniem gorszego nawet nie zauważając. Dzieci były mimowolnymi ofiarami jej życiowej frustracji, którą wyładowywała na rodzinie, której częścią z przymusu się stała. Szkoda tylko, że Josie zaczęła sobie to uświadamiać tak późno, przez większość życia pozostając zaślepioną i omamioną. Pod pewnymi względami nadal taka była, skoro wciąż zabiegała o względy matki i dbała o nią w nasilającej się coraz bardziej chorobie.
Rzeczywiście Josie zmizerniała przez intensywny okres maja i czerwca. Jak wszyscy w Mungu miała więcej pracy i więcej trosk. Martwiła się o bliskich, bo choroba matki przez anomalie zdawała się atakować częściej i mocniej, martwiła się także o Toma, który być może gdzieś tam żył i nie wiadomo, co się z nim działo. Dużo się uczyła, mniej spała, a i wydarzenia minionego dnia nie pozostawały obojętne, nadal nie odzyskała pełni sił, zarówno tych fizycznych, jak i psychicznych.
Ale teraz to wszystko wydawało się mniej ważne, bardziej odległe. W następnej chwili jej spojrzenie spoczęło na Thomasie, a w głowie pojawiły się wątpliwości, bo przecież to byłoby zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Jakaś cząstka racjonalności nie pozwalała jej uwierzyć w taki cud, jak pojawienie się Toma w Mungu po roku nieobecności i nie dawania żadnego znaku życia. Przecież takie zbiegi okoliczności zdawały się niemożliwe, biorąc pod uwagę, co się wydarzyło wczoraj podczas tej nieprzemyślanej próby szukania informacji o nim. To było zaledwie wczoraj, choć w pewnej chwili wydawało jej się, jakby minęło znacznie więcej czasu. A jednak teraz stał przed nią Tom... Lub ktoś, kto sprytnie go udawał.
W każdym razie musiała go dotknąć, by sprawdzić, czy jest prawdą, czy może tylko przywidzeniem, złudnym omamem podsuniętym przez umysł. Ściskała jego ramię i mierzyła go wzrokiem, pozwalając, by ich spojrzenia spotkały się przez moment, sama złapała jego wzrok, próbując w jego oczach dostrzec Toma, którego pamiętała. Jej brata. Nie wyrzutka, do którego próbowała ją zniechęcić matka. Jej rodzonego brata, który lata temu pokazywał jej sztuczki, opowiadał historie i przynosił słodycze.
Chłonęła w ciszy jego słowa, zastanawiając się nad tym. Nawet brzmiał jak Tom, choć wciąż towarzyszyła jej iskierka niepewności, że to sprytna sztuczka. Ale miał rację, czy ktoś miał powód, żeby zrobić jej coś takiego? Była stonowaną osobą, unikającą kontrowersji i problemów. Raczej w nikim nie budziła na tyle żarliwie wrogich uczuć, nie była też nikim ważnym, kogo zastraszanie mogłoby przynieść jakiś cel. Była zwyczajną stażystką jakich wiele. Po co ktoś miałby podszywać się pod jej brata?
- Czuję się... lepiej – odparła, tym razem nie ignorując jego pytania. Tak naprawdę jednak trudno jej było powiedzieć, jak się czuje, bo miała w głowie okropny mętlik. Ale może jej wczorajsze przejścia nie poszły na marne, skoro Thomas stał teraz przed nią. – Może i tak, ale... Tak trudno mi uwierzyć, że pojawiasz się właśnie teraz. To takie... zaskakujące – urwała na moment, znów podnosząc na niego spojrzenie. – Nie było cię rok. Nie wiedziałyśmy, co się z tobą dzieje, czy w ogóle żyjesz. Przez cały ten rok zastanawiałam się, co się stało, dlaczego zniknąłeś... A ty nagle pojawiasz się tutaj, na tym korytarzu. Myślałam... że mam zwidy, ale ty naprawdę tu jesteś – mówiła chaotycznie, czując, jak chwycił jej dłoń i odsunął od siebie. Zamrugała szybko, jakby w niedowierzaniu. – Och, gdzie ty się podziewałeś, Tom? – zapytała nagle. – Dlaczego nie odpisałeś na żaden z listów, które słałyśmy do ciebie z Iris?
Może matka skreśliła go lata temu, ale nie siostry. One chciały go odzyskać i naprawić dawne błędy. Także ojciec chciał odnaleźć syna, próbował go szukać, niestety bezskutecznie. W natłoku wielu innych spraw służby traktowały tę sprawę bardzo opieszale, choć nikt z rodziny nie wiedział zbyt wiele o zawodowym i osobistym życiu Toma oraz o jego problemach, bo jeszcze przed zniknięciem zdystansował się od rodziców i sióstr.
Rzeczywiście Josie zmizerniała przez intensywny okres maja i czerwca. Jak wszyscy w Mungu miała więcej pracy i więcej trosk. Martwiła się o bliskich, bo choroba matki przez anomalie zdawała się atakować częściej i mocniej, martwiła się także o Toma, który być może gdzieś tam żył i nie wiadomo, co się z nim działo. Dużo się uczyła, mniej spała, a i wydarzenia minionego dnia nie pozostawały obojętne, nadal nie odzyskała pełni sił, zarówno tych fizycznych, jak i psychicznych.
Ale teraz to wszystko wydawało się mniej ważne, bardziej odległe. W następnej chwili jej spojrzenie spoczęło na Thomasie, a w głowie pojawiły się wątpliwości, bo przecież to byłoby zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Jakaś cząstka racjonalności nie pozwalała jej uwierzyć w taki cud, jak pojawienie się Toma w Mungu po roku nieobecności i nie dawania żadnego znaku życia. Przecież takie zbiegi okoliczności zdawały się niemożliwe, biorąc pod uwagę, co się wydarzyło wczoraj podczas tej nieprzemyślanej próby szukania informacji o nim. To było zaledwie wczoraj, choć w pewnej chwili wydawało jej się, jakby minęło znacznie więcej czasu. A jednak teraz stał przed nią Tom... Lub ktoś, kto sprytnie go udawał.
W każdym razie musiała go dotknąć, by sprawdzić, czy jest prawdą, czy może tylko przywidzeniem, złudnym omamem podsuniętym przez umysł. Ściskała jego ramię i mierzyła go wzrokiem, pozwalając, by ich spojrzenia spotkały się przez moment, sama złapała jego wzrok, próbując w jego oczach dostrzec Toma, którego pamiętała. Jej brata. Nie wyrzutka, do którego próbowała ją zniechęcić matka. Jej rodzonego brata, który lata temu pokazywał jej sztuczki, opowiadał historie i przynosił słodycze.
Chłonęła w ciszy jego słowa, zastanawiając się nad tym. Nawet brzmiał jak Tom, choć wciąż towarzyszyła jej iskierka niepewności, że to sprytna sztuczka. Ale miał rację, czy ktoś miał powód, żeby zrobić jej coś takiego? Była stonowaną osobą, unikającą kontrowersji i problemów. Raczej w nikim nie budziła na tyle żarliwie wrogich uczuć, nie była też nikim ważnym, kogo zastraszanie mogłoby przynieść jakiś cel. Była zwyczajną stażystką jakich wiele. Po co ktoś miałby podszywać się pod jej brata?
- Czuję się... lepiej – odparła, tym razem nie ignorując jego pytania. Tak naprawdę jednak trudno jej było powiedzieć, jak się czuje, bo miała w głowie okropny mętlik. Ale może jej wczorajsze przejścia nie poszły na marne, skoro Thomas stał teraz przed nią. – Może i tak, ale... Tak trudno mi uwierzyć, że pojawiasz się właśnie teraz. To takie... zaskakujące – urwała na moment, znów podnosząc na niego spojrzenie. – Nie było cię rok. Nie wiedziałyśmy, co się z tobą dzieje, czy w ogóle żyjesz. Przez cały ten rok zastanawiałam się, co się stało, dlaczego zniknąłeś... A ty nagle pojawiasz się tutaj, na tym korytarzu. Myślałam... że mam zwidy, ale ty naprawdę tu jesteś – mówiła chaotycznie, czując, jak chwycił jej dłoń i odsunął od siebie. Zamrugała szybko, jakby w niedowierzaniu. – Och, gdzie ty się podziewałeś, Tom? – zapytała nagle. – Dlaczego nie odpisałeś na żaden z listów, które słałyśmy do ciebie z Iris?
Może matka skreśliła go lata temu, ale nie siostry. One chciały go odzyskać i naprawić dawne błędy. Także ojciec chciał odnaleźć syna, próbował go szukać, niestety bezskutecznie. W natłoku wielu innych spraw służby traktowały tę sprawę bardzo opieszale, choć nikt z rodziny nie wiedział zbyt wiele o zawodowym i osobistym życiu Toma oraz o jego problemach, bo jeszcze przed zniknięciem zdystansował się od rodziców i sióstr.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Korytarz
Szybka odpowiedź