Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Głębia lasu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Głębia lasu
W południowej części Szkocji znajduje się osnuty dziwną aurą las - wydaje się, że aż pulsuje on magią. Mieszkający w pobliżu czarodzieje doskonale wiedzą, że na zarośnięty niebosiężnymi drzewami teren nałożona jest niezliczona ilość zaklęć ochronnych, nikt nie ma jednak pojęcia, z jakiego powodu. Pewne jest jedno: zaklęcia są zbyt silne, by je złamać i tak stare, że wyłącznie legendy opowiadają o ich źródle.
Powietrze w lesie zawsze jest świeże, jakby na podobieństwo tego towarzyszącego burzy. Wśród gęsto rosnących drzew nie mieszkają jednak żadne zwierzęta - w koronach drzew nie świergolą ptaki, przy grubych korzeniach nie wylegują się jeże, a na horyzoncie nie skaczą nawet wiewiórki. Niekiedy tylko pomiędzy nogami przybyszów przemykają żądne magii chropianki.
Powietrze w lesie zawsze jest świeże, jakby na podobieństwo tego towarzyszącego burzy. Wśród gęsto rosnących drzew nie mieszkają jednak żadne zwierzęta - w koronach drzew nie świergolą ptaki, przy grubych korzeniach nie wylegują się jeże, a na horyzoncie nie skaczą nawet wiewiórki. Niekiedy tylko pomiędzy nogami przybyszów przemykają żądne magii chropianki.
Nie podobała mu się ta panująca dookoła aura. Chociaż kochał lasy od dziecka, najpierw notorycznie uciekając przed surowymi spojrzeniami ojca i guwernerów między szarozielone drzewa rodowego Sherwood (Merlinie, jak bardzo za nimi tęsknił), później przemierzając bezkresne, leśne połacie w trakcie zagranicznych podróży, by wreszcie schronić się wśród roślinności otaczającej Sennen – to coś w tej konkretnej okolicy wydawało mu się niewłaściwe, złe, zbrukane; chciał powiedzieć o tym Benowi, nie potrafił jednak znaleźć właściwych słów, by ubrać w nie swój niepokój i wątpliwości, dlatego milczał, decydując się na przystąpienie do działania. Mówienie o problemie nie było zresztą w stanie go rozwiązać, musieli unieść różdżki, by postarać się wyplenić stąd toczącą drzewa zarazę – a przy okazji oddać przysługę niepoznanemu jeszcze właścicielowi tych terenów, w nadziei na to, że zechce się za nią odwdzięczyć. Wydawało mu się, że to był dobry plan, miał też jednak sporo niewiadomych – dlatego sięgał po dodatkowe pokłady pewności, starając się wykorzystać płynącą w żyłach magię do krótkotrwałego wzmocnienia ich umiejętności.
Zamarł w przerażeniu, gdy spływająca z jego palców energia przywołała oślepiająco białą błyskawicę, z której ładunki pomknęły w kierunku Jaimiego, ale wydawało się, że wyrządzona przypadkowo szkoda nie należała do tych poważnych. A przynajmniej na to liczył, rzucając przyjacielowi kontrolne spojrzenie i upewniając się, że wciąż stał o własnych siłach, a jego dłonie nie drżały od niekontrolowanych impulsów. – Wybacz – mruknął w odpowiedzi. – W porządku? – zapytał, pozornie upewniając się, że Ben nie dorobił się jakichś niewidocznych na pierwszych rzut oka obrażeń, a w rzeczywistości rzucając mu przy tym lekko podejrzliwe, lekko zatroskane spojrzenie. Nie umknęła mu nienaturalna dla niego powaga w głosie, nie przegapił mocniejszego niż zwykle zgarbienia ramion; czy to była jego wyobraźnia, czy przyjaciel wyraźnie się z czymś męczył? Zmarszczył brwi, przez sekundę rozważając, czy nie pociągnąć go za język bardziej uparcie, ale wtedy podmuch wiatru ponownie przywiał do niego paskudny smród zgnilizny, brutalnie ściągając jego myśli z powrotem na właściwe tory. Rozmowa mogła zaczekać – rozciągające się przed nimi zadanie nie.
– Dzięki – powiedział, gdy z ust Bena spłynęła bliźniacza inkantacja zaklęcia, a on sam poczuł nagły przypływ sił. I pewności siebie, choć wciąż nieco przytemperowanej przez wiszącą nad nim presję, częściowo – z czego połowicznie zdawał sobie sprawę – narzuconą własnoręcznie i niepotrzebnie, szczęśliwie nie wmurowującą go jednak w skrytą pod śniegiem ściółkę, a pchającą do przodu, prosto do miejsca, w którym wyczuwał najsilniejsze pulsowanie anomalii. Otoczonej drzewnym pobojowiskiem; zatrzymał się w bezpiecznym oddaleniu, przez moment przyglądając się uważnie sczerniałym pniom. – Nic z nich już nie będzie. Musimy oczyścić cały ten obszar – wskazał dłonią na szerokie pole między najdalej wysuniętymi zniszczeniami – bo inaczej to paskudztwo rozniesie się dalej, bez względu na to, czy wygasimy anomalię, czy nie – zauważył, unosząc różdżkę. Odczuwał jakiś odruchowy opór przed rzuceniem niszczącego zaklęcia, przypomniał sobie jednak, że ta część lasu i tak była już stracona; nie mogli jej uratować. Odetchnął. – No dobra – mruknął do siebie, ostrożnie wybierając punkt, w który chciał posłać urok. Jeżeli jego poczynione na szybko oszacowanie było trafne, powinno to zrównać z ziemią wszystkie objęte czarnomagiczną chorobą pnie, wraz z rozsądnym marginesem bezpieczeństwa. – Bombarda maxima – wypowiedział starannie, czekając na znajome uczucie wibrującej pod palcami magii i zaklinając w myślach los, by tym razem z niego nie zadrwił.
Zamarł w przerażeniu, gdy spływająca z jego palców energia przywołała oślepiająco białą błyskawicę, z której ładunki pomknęły w kierunku Jaimiego, ale wydawało się, że wyrządzona przypadkowo szkoda nie należała do tych poważnych. A przynajmniej na to liczył, rzucając przyjacielowi kontrolne spojrzenie i upewniając się, że wciąż stał o własnych siłach, a jego dłonie nie drżały od niekontrolowanych impulsów. – Wybacz – mruknął w odpowiedzi. – W porządku? – zapytał, pozornie upewniając się, że Ben nie dorobił się jakichś niewidocznych na pierwszych rzut oka obrażeń, a w rzeczywistości rzucając mu przy tym lekko podejrzliwe, lekko zatroskane spojrzenie. Nie umknęła mu nienaturalna dla niego powaga w głosie, nie przegapił mocniejszego niż zwykle zgarbienia ramion; czy to była jego wyobraźnia, czy przyjaciel wyraźnie się z czymś męczył? Zmarszczył brwi, przez sekundę rozważając, czy nie pociągnąć go za język bardziej uparcie, ale wtedy podmuch wiatru ponownie przywiał do niego paskudny smród zgnilizny, brutalnie ściągając jego myśli z powrotem na właściwe tory. Rozmowa mogła zaczekać – rozciągające się przed nimi zadanie nie.
– Dzięki – powiedział, gdy z ust Bena spłynęła bliźniacza inkantacja zaklęcia, a on sam poczuł nagły przypływ sił. I pewności siebie, choć wciąż nieco przytemperowanej przez wiszącą nad nim presję, częściowo – z czego połowicznie zdawał sobie sprawę – narzuconą własnoręcznie i niepotrzebnie, szczęśliwie nie wmurowującą go jednak w skrytą pod śniegiem ściółkę, a pchającą do przodu, prosto do miejsca, w którym wyczuwał najsilniejsze pulsowanie anomalii. Otoczonej drzewnym pobojowiskiem; zatrzymał się w bezpiecznym oddaleniu, przez moment przyglądając się uważnie sczerniałym pniom. – Nic z nich już nie będzie. Musimy oczyścić cały ten obszar – wskazał dłonią na szerokie pole między najdalej wysuniętymi zniszczeniami – bo inaczej to paskudztwo rozniesie się dalej, bez względu na to, czy wygasimy anomalię, czy nie – zauważył, unosząc różdżkę. Odczuwał jakiś odruchowy opór przed rzuceniem niszczącego zaklęcia, przypomniał sobie jednak, że ta część lasu i tak była już stracona; nie mogli jej uratować. Odetchnął. – No dobra – mruknął do siebie, ostrożnie wybierając punkt, w który chciał posłać urok. Jeżeli jego poczynione na szybko oszacowanie było trafne, powinno to zrównać z ziemią wszystkie objęte czarnomagiczną chorobą pnie, wraz z rozsądnym marginesem bezpieczeństwa. – Bombarda maxima – wypowiedział starannie, czekając na znajome uczucie wibrującej pod palcami magii i zaklinając w myślach los, by tym razem z niego nie zadrwił.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 84
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 84
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Wywrócił teatralnie oczami, przykładając dłoń odzianą w skórzaną rękawiczkę do szerokiej piersi - nic mu się nie stało, ale odrobina dramatyzmu wydawała się na miejscu. Wątpił, by Percival szczerze się o niego martwił: właściwie nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że może otaczać go troską tak naprawdę, bez sarkazmu czy jakiegoś ukrytego celu. Zresztą, wyładowanie elektryczne było na tyle słabe, że nawet nie podniosło rozczochranych loków na jego głowie, nie wpłynęło też na nieco przyklapniętą brodę. Otrzymywał gorsze elektryczne łaskotki, dlatego wzruszył ramionami. - Jestem cały. Trzeba więcej, żeby mnie zranić - mruknął znów, chcąc podkreślić swą odwagę oraz wytrzymałość, chociaż jego słowa, nietypowo poważne, nie nosiły w sobie nutki głupiutkiej przechwałki. Raczej pewnego rodzaju rezygnacji, jaką jednak pragnął ukryć w szybszym tempie kroków oraz udanej inkantacji. Poczuł jak część skumulowanej w nim magii i dobrej siły wzmacnia Blake'a - lubił to zaklęcie, a obserwowanie leciutkiej, złotawej aury wokół wspieranego zaklęciem sojusznika, dawało mu wiele satysfakcji. Znów jednak poskromił swoją niewielką chęć do przechwałki, ruszając w milczeniu za Percivalem, by znaleźć się bliżej nadgniłej części lasu.
- Psidwacza mać - zaklął szpetnie, ze zgrozą przyglądając się tej części kniei. Drzewa porośnięte ohydną subtancją, wibrujące czarną magią, martwe, skażone, półleżące niczym jeszcze drżące w agonii trupy. Wright mocniej zacisnął palce na różdżce, marszcząc nieco nos, bo choć przywykł do smrodu Śmiertelnego Nokturnu, to woń gnijącego żywcem lasu budziła w nim silniejszą odrazę. Skinął głową na spostrzeżenie Percy'ego, miał rację, należało usunąć ten zarodek zła. Zamierzał wspomóc bruneta, ale ten poradził sobie doskonale i bez jego wsparcia a Ben z wyraźnie odmalowanym na twarzy zdziwieniem obserwował wybuch magicznej energii, rozsadzający zniszczone pnie. Siła zaklęcia sprawiła, że chore, zakażone drzewa po protu zniknęły z powierzchni ziemi. Blake bezbłędnie oczyścił ten teren - a Jaimie skwitował to przeciągłym gwizdem, brzmiącym dziwnie martwo w tych okolicznościach. - Musisz podszkolić mnie w urokach - powiedział tylko, doskonale znając swoje słabe strony. Obawiał się, że sam nie podołałby tak trudnemu czarowi, potwierdził więc tylko przekonanie o tym, że Percival był doskonałym materiałem na sojusznika Zakonu Feniksa.
- Dobra, czas uporać się z tym brudem - dodał, zakasując rękawy skórzanej kurtki, po czym ostrożnie ominął większy głaz, by znaleźć się bliżej epicentrum. - Pamiętasz, co nie? Prawa ręka, zaczynasz od strony serca - zerknął na Blake'a przez ramię, rozpoczynając proces naprawy anomalii; robił to wiele razy, ale wcale nie czuł się przesadnie pewnie. Przymknął oczy, chcąc skupić się na poprawnym ruchu nadgarstka oraz odnalezieniu w sobie mocy, o której opowiadała im Bathilda Bagshot - mocy, która mogła uzdrowić to miejsce, naprawić je, na nowo oddając je we władanie magicznej przyrody. Postępował pewnie, wyraźnie akcentując następujące po sobie ruchy różdżki, chcąc ułatwić przyjacielowi naśladowanie gestów oraz dołączenie do zmagania z epicentrum anomalii. Pomimo mrozu pot wystąpił na jego czoło, zlepiając czarne loki; nie przerywał jednak, walcząc ze sobą i z czarną magią, nie chcącą tak łatwo opuścić tego miejsca.
| naprawiamy metodą zakonu feniksa, +12 magicus extremos
- Psidwacza mać - zaklął szpetnie, ze zgrozą przyglądając się tej części kniei. Drzewa porośnięte ohydną subtancją, wibrujące czarną magią, martwe, skażone, półleżące niczym jeszcze drżące w agonii trupy. Wright mocniej zacisnął palce na różdżce, marszcząc nieco nos, bo choć przywykł do smrodu Śmiertelnego Nokturnu, to woń gnijącego żywcem lasu budziła w nim silniejszą odrazę. Skinął głową na spostrzeżenie Percy'ego, miał rację, należało usunąć ten zarodek zła. Zamierzał wspomóc bruneta, ale ten poradził sobie doskonale i bez jego wsparcia a Ben z wyraźnie odmalowanym na twarzy zdziwieniem obserwował wybuch magicznej energii, rozsadzający zniszczone pnie. Siła zaklęcia sprawiła, że chore, zakażone drzewa po protu zniknęły z powierzchni ziemi. Blake bezbłędnie oczyścił ten teren - a Jaimie skwitował to przeciągłym gwizdem, brzmiącym dziwnie martwo w tych okolicznościach. - Musisz podszkolić mnie w urokach - powiedział tylko, doskonale znając swoje słabe strony. Obawiał się, że sam nie podołałby tak trudnemu czarowi, potwierdził więc tylko przekonanie o tym, że Percival był doskonałym materiałem na sojusznika Zakonu Feniksa.
- Dobra, czas uporać się z tym brudem - dodał, zakasując rękawy skórzanej kurtki, po czym ostrożnie ominął większy głaz, by znaleźć się bliżej epicentrum. - Pamiętasz, co nie? Prawa ręka, zaczynasz od strony serca - zerknął na Blake'a przez ramię, rozpoczynając proces naprawy anomalii; robił to wiele razy, ale wcale nie czuł się przesadnie pewnie. Przymknął oczy, chcąc skupić się na poprawnym ruchu nadgarstka oraz odnalezieniu w sobie mocy, o której opowiadała im Bathilda Bagshot - mocy, która mogła uzdrowić to miejsce, naprawić je, na nowo oddając je we władanie magicznej przyrody. Postępował pewnie, wyraźnie akcentując następujące po sobie ruchy różdżki, chcąc ułatwić przyjacielowi naśladowanie gestów oraz dołączenie do zmagania z epicentrum anomalii. Pomimo mrozu pot wystąpił na jego czoło, zlepiając czarne loki; nie przerywał jednak, walcząc ze sobą i z czarną magią, nie chcącą tak łatwo opuścić tego miejsca.
| naprawiamy metodą zakonu feniksa, +12 magicus extremos
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Wzniósł oczy do zasnutego czarnymi chmurami nieba w reakcji na dramatyczny gest Bena – zrozumiał jego niewerbalny przekaz, zanim jeszcze padły potwierdzające go słowa – ale chociaż pełne irytacji prychnięcie walczyło przez moment, by wydostać się z jego ust, stłumił je ostatecznie, zwyczajnie kiwając głową. Z lekką kapitulacją, ale i akceptacją: był skupiony na zadaniu, musiał być, zbyt wiele od niego zależało – odsuwał więc wszelkie rozproszenia jak najdalej mógł, nie tyle o nich zapominając, co odkładając w bezpieczne miejsce na nieokreślone później, mające nadejść, gdy już wydostaną się z tej przesiąkniętej smrodem zepsucia głuszy, przy odrobinie szczęścia posiadając również zapewnienie od Havishama, że owszem – na jego terenach może powstać azyl dla kryjących się przed prześladowaniami mugolaków. Ludzi, którzy za swoją obecną sytuację w dużej mierze mogli winić jego – i jego niewybaczalne błędy, naprawiane żmudnie, ale uparcie.
Gwałtowne szarpnięcie spływającej z nadgarstka magii pomogło mu skutecznie wydostać się z tego ciemnego, przepełnionego pogardą dla samego siebie miejsca w umyśle, do którego wciąż czasami dobrowolnie się zapędzał; widząc wiązkę silnego, uciekającego z jego różdżki uroku, stanął pewniej na ziemi, już w pełni, ciałem i umysłem, znajdując się w realnym tu i teraz. Trochę obawiał się ostatecznego efektu, wybuchy nigdy nie były do końca przewidywalne – ale ten okazał się wyjątkowo udany; uśmiechnął się z trudną do poskromienia satysfakcją, gdy wiązka uderzyła we wskazane przez niego miejsce, a następnie potężna fala rozeszła się na wszystkie strony, równając przegniłe pnie z ziemią, i pozostawiając po sobie przestrzeń pustą, usianą co prawda martwymi drzewami, ale bezpieczną od ich niszczycielskiego wpływu: taką, na której można było coś zbudować. Było coś pokrzepiającego w tym widoku, tak samo jak w docierającym do jego uszu gwizdnięciu; zerknął na Bena z ukosa, przez ułamek sekundy nawet nie kryjąc dumy – długo pracował na osiągniecie obecnego poziomu w tej dziedzinie magii, i chociaż wciąż miał jeszcze wiele do wypracowania, to nie udawał już zdziwienia za każdym razem, gdy udawało mu się coś podobnego. – Dogadamy się. Ja też chętnie nauczyłbym się od ciebie tego i owego – odpowiedział szczerze, wzruszając ramionami – i nie musiał wcale długo czekać na potwierdzenie swoich słów, bo Jaimie po chwili ruszył do przodu, prowadząc ich obu w stronę nadal wibrującego groźnie źródła czarnomagicznej mocy.
Podążył za nim w skupieniu, mocniej zaciskając palce na różdżce i pozbywając się wywołanych udaną Bombardą emocji. Odnieśli małe zwycięstwo, ale wciąż zbyt wiele mogło pójść nie tak – to nie była jeszcze pora na świętowanie, a paskudna, zdająca się oblepiać ich magia, stanowiła tego najlepszy dowód. – Pamiętam – odpowiedział, kiwając głową. Bez zniecierpliwienia czy irytacji, chcąc raczej upewnić przyjaciela, że nie potrzebował szybkiej powtórki z teorii; obaj wiedzieli, że był w tym wszystkim nowy, a mimo dwóch opanowanych ognisk anomalii, które miał już na koncie, wciąż się uczył – i wciąż potrzebował przewodnictwa kogoś bardziej doświadczonego. Bez urażonej dumy oddawał więc pierwszeństwo Benowi, samemu biorąc głęboki oddech i po spędzonej na obserwowaniu czarodzieja sekundzie, dołączając do niego: naśladując gesty, sięgając do własnej pamięci i umiejętności, ze wszystkich sił starając się wesprzeć Wrighta w jego wysiłkach – a jednocześnie jakby czując jego magię, silną, potężną, mieszającą się z jego własną, oraz z tą obcą i paskudną, którą mieli zamiar i nadzieję przezwyciężyć.
(+21 od magicus extremos)
Gwałtowne szarpnięcie spływającej z nadgarstka magii pomogło mu skutecznie wydostać się z tego ciemnego, przepełnionego pogardą dla samego siebie miejsca w umyśle, do którego wciąż czasami dobrowolnie się zapędzał; widząc wiązkę silnego, uciekającego z jego różdżki uroku, stanął pewniej na ziemi, już w pełni, ciałem i umysłem, znajdując się w realnym tu i teraz. Trochę obawiał się ostatecznego efektu, wybuchy nigdy nie były do końca przewidywalne – ale ten okazał się wyjątkowo udany; uśmiechnął się z trudną do poskromienia satysfakcją, gdy wiązka uderzyła we wskazane przez niego miejsce, a następnie potężna fala rozeszła się na wszystkie strony, równając przegniłe pnie z ziemią, i pozostawiając po sobie przestrzeń pustą, usianą co prawda martwymi drzewami, ale bezpieczną od ich niszczycielskiego wpływu: taką, na której można było coś zbudować. Było coś pokrzepiającego w tym widoku, tak samo jak w docierającym do jego uszu gwizdnięciu; zerknął na Bena z ukosa, przez ułamek sekundy nawet nie kryjąc dumy – długo pracował na osiągniecie obecnego poziomu w tej dziedzinie magii, i chociaż wciąż miał jeszcze wiele do wypracowania, to nie udawał już zdziwienia za każdym razem, gdy udawało mu się coś podobnego. – Dogadamy się. Ja też chętnie nauczyłbym się od ciebie tego i owego – odpowiedział szczerze, wzruszając ramionami – i nie musiał wcale długo czekać na potwierdzenie swoich słów, bo Jaimie po chwili ruszył do przodu, prowadząc ich obu w stronę nadal wibrującego groźnie źródła czarnomagicznej mocy.
Podążył za nim w skupieniu, mocniej zaciskając palce na różdżce i pozbywając się wywołanych udaną Bombardą emocji. Odnieśli małe zwycięstwo, ale wciąż zbyt wiele mogło pójść nie tak – to nie była jeszcze pora na świętowanie, a paskudna, zdająca się oblepiać ich magia, stanowiła tego najlepszy dowód. – Pamiętam – odpowiedział, kiwając głową. Bez zniecierpliwienia czy irytacji, chcąc raczej upewnić przyjaciela, że nie potrzebował szybkiej powtórki z teorii; obaj wiedzieli, że był w tym wszystkim nowy, a mimo dwóch opanowanych ognisk anomalii, które miał już na koncie, wciąż się uczył – i wciąż potrzebował przewodnictwa kogoś bardziej doświadczonego. Bez urażonej dumy oddawał więc pierwszeństwo Benowi, samemu biorąc głęboki oddech i po spędzonej na obserwowaniu czarodzieja sekundzie, dołączając do niego: naśladując gesty, sięgając do własnej pamięci i umiejętności, ze wszystkich sił starając się wesprzeć Wrighta w jego wysiłkach – a jednocześnie jakby czując jego magię, silną, potężną, mieszającą się z jego własną, oraz z tą obcą i paskudną, którą mieli zamiar i nadzieję przezwyciężyć.
(+21 od magicus extremos)
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Trzask łamanych drzew, zamienianych w zczerniałe trociny, był wbrew pozorom przyjemny dla ucha. Odnowienie wymagało ofiary, złamana kość równie bolesnego nastawienia, a zaropiała tkanka dokładnego oczyszczenia - nie inaczej było z terenami porośniętymi wpływem anomalii, skażonymi do cna, rozpleniającymi się chwastami niespokojnej aury. Wiele ognisk wypaczonej magii wymagało doszczętnego zniszczenia, zdarcia wierzchniej powierzchni zanieczyszczonej ziemi, wyrwania z korzeniami wiekowych drzew, podobnie jak w przypadku ziem Havishama. Wright nie rozpaczał więc za zniszczonymi potężną Bombardą maximą dębami i kasztanowcami, rozumiejąc, że na zabezpieczonej, czystej glebie wyrosną okazy równie silne.
O ile uda im się naprawić anomalię i zupełnie wyleczyć to miejsce. Nie było to łatwe, czuł, że skumulowana w środku leśnej kniei czarna magia wręcz staje dęba, wierzga, próbując przerwać proces naprawy. Mięśnie wiodącej ręki, przytrzymującej różdżkę, zdrętwiały z wysiłku, ale nie poddawał się, mocując się z niewidoczną siłą jak z wyjatkowo upartym przeciwnikiem w podrzędnym barze. Cios za cios, zablokowanie następnego, szybki unik: wbrew pozorom wiele doświadczeń wyniesionych z biska do Qudditcha (i z spelunek o podejrzanej reputacji) pomagało w wypełnianiu zadań dla Zakonu Feniksa. Kosztując go wiele energii, zwyciężał jednak powoli, opanowywał niespokojną magię, syczącą i skwierczącą pod naporem inkantacji stworzonych przez Panią Profesor - zachwiał się tylko raz, lekko, szybko jednak ustabilizowany dzięki wsparciu Percivala, który sprawnie wypełnił chwilową lukę w okiełznywaniu anomalii. Wkrótce, po zaledwie kilku chwilach, które dla Benjamina ciągnęły się w mozolną nieskończoność, powietrze przestało drżeć a czarnomagiczna wibracja dogasała, unosząc się w powietrze rozmywającym się w nocnym powiewie dymem.
- No, to chyba prawie koniec - skwitował siląc się na pogodny ton, choć głos wybrzmiewał z wyraźnym zmęczeniem. Powoli opuścił różdżkę, kilka razy przekręcając zesztywniały nadgarstek, po czym odwrócił się do Percivala. Czujnie, zdezorientowany - dziwny świst nadchodził z północnej strony lasu, tuż za plecami bruneta. - Słyszysz to? - mruknął, chcąc upewnić się, że to nie wymysł głowy przeciążonej walką z anomalią. Odgłos nasilał się, rósł, zbliżał, szybko zamieniając się w tętent, w stukot dziesiątek kopyt. - Psidwacza mać - zaklął cicho, stając obok Blake'a i wpatrując się w ścianę lasu, która po kilku mrugnięciach zaszeleściła, załamała się i wypuściła z mrocznych okowów drzew całe stado koni. W pierwszej chwili myślał, że to zwykłe zwierzęta, lecz wystarczyło kolejne spojrzenie, by upewnić się, że mają do czynienia z testralami. - Widzisz je? To testrale - krzyknął, chcąc, by Percy usłyszał go mimo tętentu kopyt i ich rozwścieczonego charkotu. Zwierzęta mknęły ku nim,, rozpraszając niestabilną jeszcze anomalie: musieli jakoś je uspokoić, poskromić tak, jak zamierzali robić to z magią. Wright pobiegł szybko w prawą stronę, stabilnie stając na drodze stada. Wysoko uniósł w górę dłonie, jedną nogę wysunął do przodu i wydał z siebie specyficzny, niski, ledwie słyszalny dźwięk. Groźny, pusty, wręcz grobowy zaśpiew, który według wszelkich ksiąg i specjalistów od tego mało zbadanego, przerażającego dla większości czarodziei gatunku, miał być niemiły, odstraszający. Miał nadzieję, że to zadziała i stado szybko się rozpierzchnie, powracając w głąb lasu, co pozwoliłoby im na ugaszenie anomalii do końca.
| ONMS na III
O ile uda im się naprawić anomalię i zupełnie wyleczyć to miejsce. Nie było to łatwe, czuł, że skumulowana w środku leśnej kniei czarna magia wręcz staje dęba, wierzga, próbując przerwać proces naprawy. Mięśnie wiodącej ręki, przytrzymującej różdżkę, zdrętwiały z wysiłku, ale nie poddawał się, mocując się z niewidoczną siłą jak z wyjatkowo upartym przeciwnikiem w podrzędnym barze. Cios za cios, zablokowanie następnego, szybki unik: wbrew pozorom wiele doświadczeń wyniesionych z biska do Qudditcha (i z spelunek o podejrzanej reputacji) pomagało w wypełnianiu zadań dla Zakonu Feniksa. Kosztując go wiele energii, zwyciężał jednak powoli, opanowywał niespokojną magię, syczącą i skwierczącą pod naporem inkantacji stworzonych przez Panią Profesor - zachwiał się tylko raz, lekko, szybko jednak ustabilizowany dzięki wsparciu Percivala, który sprawnie wypełnił chwilową lukę w okiełznywaniu anomalii. Wkrótce, po zaledwie kilku chwilach, które dla Benjamina ciągnęły się w mozolną nieskończoność, powietrze przestało drżeć a czarnomagiczna wibracja dogasała, unosząc się w powietrze rozmywającym się w nocnym powiewie dymem.
- No, to chyba prawie koniec - skwitował siląc się na pogodny ton, choć głos wybrzmiewał z wyraźnym zmęczeniem. Powoli opuścił różdżkę, kilka razy przekręcając zesztywniały nadgarstek, po czym odwrócił się do Percivala. Czujnie, zdezorientowany - dziwny świst nadchodził z północnej strony lasu, tuż za plecami bruneta. - Słyszysz to? - mruknął, chcąc upewnić się, że to nie wymysł głowy przeciążonej walką z anomalią. Odgłos nasilał się, rósł, zbliżał, szybko zamieniając się w tętent, w stukot dziesiątek kopyt. - Psidwacza mać - zaklął cicho, stając obok Blake'a i wpatrując się w ścianę lasu, która po kilku mrugnięciach zaszeleściła, załamała się i wypuściła z mrocznych okowów drzew całe stado koni. W pierwszej chwili myślał, że to zwykłe zwierzęta, lecz wystarczyło kolejne spojrzenie, by upewnić się, że mają do czynienia z testralami. - Widzisz je? To testrale - krzyknął, chcąc, by Percy usłyszał go mimo tętentu kopyt i ich rozwścieczonego charkotu. Zwierzęta mknęły ku nim,, rozpraszając niestabilną jeszcze anomalie: musieli jakoś je uspokoić, poskromić tak, jak zamierzali robić to z magią. Wright pobiegł szybko w prawą stronę, stabilnie stając na drodze stada. Wysoko uniósł w górę dłonie, jedną nogę wysunął do przodu i wydał z siebie specyficzny, niski, ledwie słyszalny dźwięk. Groźny, pusty, wręcz grobowy zaśpiew, który według wszelkich ksiąg i specjalistów od tego mało zbadanego, przerażającego dla większości czarodziei gatunku, miał być niemiły, odstraszający. Miał nadzieję, że to zadziała i stado szybko się rozpierzchnie, powracając w głąb lasu, co pozwoliłoby im na ugaszenie anomalii do końca.
| ONMS na III
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Starał się, jak mógł, kierując całą zgromadzoną energię w kierunku pulsującego niespokojnie ogniska, postępując zgodnie z przekazanymi mu wskazówkami i powtarzając wciąż jeszcze obco spływające z języka inkantacje, ale chociaż nie mógł powiedzieć, by anomalia pozostawała obojętna na jego działania, to był też pewien, że bez silnego wsparcia Bena, nawet by jej nie drasnął; musiał się jeszcze sporo nauczyć, czynił więc w myślach mentalną notatkę, by od tej pory ćwiczyć więcej – a póki co skupiając się na tym, co miał tuż przed sobą, ignorując wstępujący na czoło pot. Odetchnął swobodniej dopiero, gdy poczuł, że czarnomagiczna moc ustępuje, a powietrze, odkąd weszli do lasu gęste i lepkie, jakby się rozrzedza. Słowa Bena potwierdziły jego przypuszczenia, i już otwierał oczy, nieznacznie opuszczając różdżkę i pozwalając sobie na chwilowe rozluźnienie, gdy do jego uszu dobiegł dźwięk, który w żadnym wypadku nie powinien był się tutaj pojawić. Zamarł w bezruchu, nasłuchując intensywnie, nim jeszcze przyjaciel rzucił w jego stronę pytaniem; odwrócił się nieznacznie, wzrokiem odnajdując spojrzenie Jaimiego, a lewe ucho zwracając w kierunku źródła hałasu. Kiwnął głową w odpowiedzi, tak, słyszał – po czym uniósł dłoń, gestem prosząc o milczenie, ale właściwie nie musiał już dłużej się zastanawiać, bo narastający niczym fala albo wściekły wodospad huk był już niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym: w ich stronę pędziło stado posiadających kopyta stworzeń, koni, być może, albo centaurów; ponownie uniósł różdżkę, na co jednak mogłaby zdać się magia, w zestawieniu z taką siłą? – Na kulawego… – psidwaka, zaklął pod nosem, ale urwał, dostrzegając pierwsze pojawiające się między drzewami testrale i błyskawicznie dochodząc do przerażającego wniosku, że się pomylił: dziesiątki kościanych koni nie pędziło na nich, a prosto w dogasające jeszcze ognisko anomalii, które zadrgało niespokojnie w reakcji na poruszenie. Jeżeli zbliżą się zanadto, jeżeli w nią wbiegną, to nie tylko na nowo rozbudzą paskudną zarazę, ale zapewne same staną się jej ofiarą – nie mogli do tego dopuścić.
Widział, że Ben już zareagował błyskawicznie, on sam nie miał więc zamiaru zostać w tyle. – Widzę. Zajmę się tą stroną! – rzucił, podnosząc głos tak, by dotarł do już pędzącego w stronę stada Wrighta; sam Percival odbił nieco w bok, mając zamiar zabezpieczyć drugie skrzydło niepowstrzymanej nawałnicy – nie próbował przy tym zatrzymać wystraszonych stworzeń, doskonale rozumiejąc, że na tym etapie było to niemożliwe, ale przynajmniej zawrócić ich bieg, tak, by ominęły najbardziej newralgiczny obszar, w każdej chwili coraz mocniej grożący wybuchem. Stanął twardo na nogach, unosząc ręce i nawołując w ślad za Benem. Radzącym sobie świetnie; chwilowe ukłucie paniki spowodowanej perspektywą stratowania pod końskimi kopytami minęło, gdy stado – w ostatniej chwili – odbiło w drugą stronę, przetaczając się tuż obok nich, wywołując za sobą wiatr, który szarpał włosami i szatą Percivala; nie mógł nie docenić wspaniałości tego widoku, pięknego mimo (a może ze względu na?) swoją brzydotę i niedoskonałość: patrzył za czarne sylwetki, wyrysowane ostrymi pociągnięciami kości na śnieżnobiałym, zimowym krajobrazie, na tchnące niepokojem oczodoły, na nietoperze skrzydła – pewien, że dawno już nie widział nic tak fascynującego.
Pozwolił sobie na opuszczenie ramion dopiero, kiedy testrale ponownie zniknęły między drzewami, pozwalając jemu i Benowi na dokończenie dzieła i uśpienie niestabilnej magii – teraz już na dobre. – Było blisko – mruknął w stronę przyjaciela, przez chwilę naprawdę się bał, i całe to napięcie opuszczało teraz jego ciało, werbalizując się w postaci niekontrolowanego, trochę nerwowego parsknięcia śmiechem. Wyprostował się. – Dziękuję, Ben – nie dałbym rady, gdyby nie ty – dodał dziwnie poważnie, mając na myśli anomalię i testrale, ale nie tylko. Odchrząknął zaraz potem, to nie był koniec dzisiejszych wrażeń; opanowanie anomalii było sukcesem, nie zapominał jednak, po co tak naprawdę to robił – i że pozostała mu jeszcze jedna walka do stoczenia, tym razem – na słowa.
Dał sobie jeszcze chwilę na złapanie oddechu, chowając różdżkę. – Posiadłość Havishama powinna się znajdować po tamtej stronie, zaraz przy ścianie lasu – powiedział, ponownie wracając do trybu zadaniowego i wskazując ręką na południe, przypominając sobie przeglądane przed wyprawą mapy. – Nie spodziewa się nas – dodał; początkowo planował uprzedzić czarodzieja o swoim przybyciu listownie, ale odrobinę się obawiał; chociaż się nie znali, to przez jakiś czas jego nazwisko przewijało się przez kolumny gazet, obarczone głównie mało pochlebnymi komentarzami. Jeżeli właściciel leśnych terenów był jednocześnie człowiekiem niezbyt lubiącym kłopoty (a kto lubił je w dzisiejszych czasach?) to istniało ryzyko, że w reakcji na zapowiedzianą wizytę wygodnie zniknie; odmówić twarzą w twarz było znacznie trudniej, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że właśnie uczynili mu ogromną przysługę.
Droga powrotna przez las, w porównaniu z tą, którą pokonali wcześniej, wydała mu się dziwnie krótka – ledwie opuścili stworzone przez Bombardę pobojowisko, między drzewami zamajaczyła imponująca budowla, której rozmiary nie mogły co prawda równać się wspaniałości Ashfield Manor, ale sporo mówiły o tym, jak powodziło się tutejszemu gospodarzowi. Dom był od ściany lasu oddzielony szeroką połacią otwartego terenu, i chociaż Percival nie czuł się na nim zbyt komfortowo, to nie przyspieszał kroku, dając Havishamowi czas na dostrzeżenie niezapowiedzianych gości, a jednocześnie wypatrując charakterystycznego szmeru zaklęć ochronnych. Zatrzymał się dopiero na ganku, wyciągając dłoń i dwukrotnie stukając przytwierdzoną do drzwi kołatką.
Oby to, co miał do powiedzenia, wystarczyło.
| nie wiem, czy muszę rzucać na onms - Ben osiągnął st - ale robię to na wszelki wypadek, Percy ma poziom IV
Widział, że Ben już zareagował błyskawicznie, on sam nie miał więc zamiaru zostać w tyle. – Widzę. Zajmę się tą stroną! – rzucił, podnosząc głos tak, by dotarł do już pędzącego w stronę stada Wrighta; sam Percival odbił nieco w bok, mając zamiar zabezpieczyć drugie skrzydło niepowstrzymanej nawałnicy – nie próbował przy tym zatrzymać wystraszonych stworzeń, doskonale rozumiejąc, że na tym etapie było to niemożliwe, ale przynajmniej zawrócić ich bieg, tak, by ominęły najbardziej newralgiczny obszar, w każdej chwili coraz mocniej grożący wybuchem. Stanął twardo na nogach, unosząc ręce i nawołując w ślad za Benem. Radzącym sobie świetnie; chwilowe ukłucie paniki spowodowanej perspektywą stratowania pod końskimi kopytami minęło, gdy stado – w ostatniej chwili – odbiło w drugą stronę, przetaczając się tuż obok nich, wywołując za sobą wiatr, który szarpał włosami i szatą Percivala; nie mógł nie docenić wspaniałości tego widoku, pięknego mimo (a może ze względu na?) swoją brzydotę i niedoskonałość: patrzył za czarne sylwetki, wyrysowane ostrymi pociągnięciami kości na śnieżnobiałym, zimowym krajobrazie, na tchnące niepokojem oczodoły, na nietoperze skrzydła – pewien, że dawno już nie widział nic tak fascynującego.
Pozwolił sobie na opuszczenie ramion dopiero, kiedy testrale ponownie zniknęły między drzewami, pozwalając jemu i Benowi na dokończenie dzieła i uśpienie niestabilnej magii – teraz już na dobre. – Było blisko – mruknął w stronę przyjaciela, przez chwilę naprawdę się bał, i całe to napięcie opuszczało teraz jego ciało, werbalizując się w postaci niekontrolowanego, trochę nerwowego parsknięcia śmiechem. Wyprostował się. – Dziękuję, Ben – nie dałbym rady, gdyby nie ty – dodał dziwnie poważnie, mając na myśli anomalię i testrale, ale nie tylko. Odchrząknął zaraz potem, to nie był koniec dzisiejszych wrażeń; opanowanie anomalii było sukcesem, nie zapominał jednak, po co tak naprawdę to robił – i że pozostała mu jeszcze jedna walka do stoczenia, tym razem – na słowa.
Dał sobie jeszcze chwilę na złapanie oddechu, chowając różdżkę. – Posiadłość Havishama powinna się znajdować po tamtej stronie, zaraz przy ścianie lasu – powiedział, ponownie wracając do trybu zadaniowego i wskazując ręką na południe, przypominając sobie przeglądane przed wyprawą mapy. – Nie spodziewa się nas – dodał; początkowo planował uprzedzić czarodzieja o swoim przybyciu listownie, ale odrobinę się obawiał; chociaż się nie znali, to przez jakiś czas jego nazwisko przewijało się przez kolumny gazet, obarczone głównie mało pochlebnymi komentarzami. Jeżeli właściciel leśnych terenów był jednocześnie człowiekiem niezbyt lubiącym kłopoty (a kto lubił je w dzisiejszych czasach?) to istniało ryzyko, że w reakcji na zapowiedzianą wizytę wygodnie zniknie; odmówić twarzą w twarz było znacznie trudniej, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że właśnie uczynili mu ogromną przysługę.
Droga powrotna przez las, w porównaniu z tą, którą pokonali wcześniej, wydała mu się dziwnie krótka – ledwie opuścili stworzone przez Bombardę pobojowisko, między drzewami zamajaczyła imponująca budowla, której rozmiary nie mogły co prawda równać się wspaniałości Ashfield Manor, ale sporo mówiły o tym, jak powodziło się tutejszemu gospodarzowi. Dom był od ściany lasu oddzielony szeroką połacią otwartego terenu, i chociaż Percival nie czuł się na nim zbyt komfortowo, to nie przyspieszał kroku, dając Havishamowi czas na dostrzeżenie niezapowiedzianych gości, a jednocześnie wypatrując charakterystycznego szmeru zaklęć ochronnych. Zatrzymał się dopiero na ganku, wyciągając dłoń i dwukrotnie stukając przytwierdzoną do drzwi kołatką.
Oby to, co miał do powiedzenia, wystarczyło.
| nie wiem, czy muszę rzucać na onms - Ben osiągnął st - ale robię to na wszelki wypadek, Percy ma poziom IV
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 65
'k100' : 65
Percival nie zdążył nawet na dobre opuścić ręki, kiedy drzwi stanęły przed czarodziejami otworem. Mężczyzna, który się im ukazał nie mógł mieć jeszcze pięćdziesięciu lat - pomimo gęsto poprzetykanych siwizną czarnych włosów jego ruchy były niezwykle energiczne, a spojrzenie bystre. Jego postawa nie była agresywna: chociaż był o dobre pół głowy niższy od Percivala tak z postury mężczyzny biła pewność siebie właściwa komuś, kto doskonale był świadom, kto posiada w tej sytuacji przewagę. Za jego plecami stało trzech innych mężczyzn, a chociaż w ich dłoniach Percival i Benjamin nie byli w stanie dostrzec różdżek, te niewątpliwie znajdowały się gdzieś w zasięgu dłoni, skryte pod połami zimowych płaszczy, w które przyodziana była cała czwórka.
- Cóż, panowie, muszę przyznać, że oszczędziliście nam trudu męczenia koni w taką niepogodę. Arturze - czarodziej stojący w drzwiach obrócił głowę w stronę swojego ramienia, wciąż nie spuszczając jednak uważnego spojrzenia z przybyszy. - Zawiadom stajennego, żeby się nie trudził i zrób to, o czym rozmawialiśmy - czarodziej rzucił przez ramię, po czym znów skupił całą swoją uwagę na Percivalu i Benjaminie. - Panowie - zwrócił się w stronę czarodziejów, nie poświęcając choćby spojrzenia młodemu Arturowi, który bez słowa zniknął gdzieś w głębi domostwa. - Zapraszam za mną - oznajmił, otwierając szerzej odrzwia i wpuszczając przybyłych do środka. Nie czekał zbyt długo, od razu żwawym krokiem ruszając wgłąb obszernego korytarza. Zniknął zaraz w pierwszych drzwiach na prawo, które prowadziły prosto do gabinetu. Dwaj pozostali czarodzieje nie spuszczali oczu z Percivala i Benjamina, uczepieni ich pięt niczym cienie.
Czarodziej o siwiejących włosach zdążył pozostawić płaszcz na stojącym przy drzwiach wieszaku; miał na sobie szatę prawie czarną, która tylko w czasie ruchu zdradzała kryjące się w materiale przebłyski błękitu. Czarodziej siedział za dębowym biurkiem z założonymi nogami i w fotelu, który nie wyglądał na przesadnie wygodny. Właściwie zarówno korytarz jak i gabinet nie były urządzone z przepychem, chociaż ich wyposażenie nie było byle jakie. Raczej z tych droższych, choć wciąż odstające od arystokratycznych standardów. Meble były jednak solidne, lecz przede wszystkim ich główną cechą zdawało się to, że miały być funkcjonalne. Naprzeciwko mężczyzny, po drugiej stronie biurka, ustawione były dwa krzesła z podłokietnikami i granatowymi obiciami.
- Nie zwykłem przedstawiać się przez próg, podobno przynosi pecha - oznajmił, przekrzywiając lekko głowę i zaplatając ręce na piersi. - Edmure Havisham. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się dziś żadnych gości, a tym bardziej intruzów - w głosie mężczyzny zabrzęczała jakby ostrzegawcza nuta. - Także proszę, niech panowie usiądą i powiedzą mi, którymi z dwóch wyżej wymienionych są i z jakiego powodu zdecydowali się tutaj zjawić - Havisham wskazał lewą ręką na dwa krzesła przed sobą. Powiódł przy tym spojrzeniem od Benjamina do Percivala, za których plecami wciąż pozostawali niewymienieni z imion czarodzieje - niewątpliwie pracownicy Edmure'a.
- Cóż, panowie, muszę przyznać, że oszczędziliście nam trudu męczenia koni w taką niepogodę. Arturze - czarodziej stojący w drzwiach obrócił głowę w stronę swojego ramienia, wciąż nie spuszczając jednak uważnego spojrzenia z przybyszy. - Zawiadom stajennego, żeby się nie trudził i zrób to, o czym rozmawialiśmy - czarodziej rzucił przez ramię, po czym znów skupił całą swoją uwagę na Percivalu i Benjaminie. - Panowie - zwrócił się w stronę czarodziejów, nie poświęcając choćby spojrzenia młodemu Arturowi, który bez słowa zniknął gdzieś w głębi domostwa. - Zapraszam za mną - oznajmił, otwierając szerzej odrzwia i wpuszczając przybyłych do środka. Nie czekał zbyt długo, od razu żwawym krokiem ruszając wgłąb obszernego korytarza. Zniknął zaraz w pierwszych drzwiach na prawo, które prowadziły prosto do gabinetu. Dwaj pozostali czarodzieje nie spuszczali oczu z Percivala i Benjamina, uczepieni ich pięt niczym cienie.
Czarodziej o siwiejących włosach zdążył pozostawić płaszcz na stojącym przy drzwiach wieszaku; miał na sobie szatę prawie czarną, która tylko w czasie ruchu zdradzała kryjące się w materiale przebłyski błękitu. Czarodziej siedział za dębowym biurkiem z założonymi nogami i w fotelu, który nie wyglądał na przesadnie wygodny. Właściwie zarówno korytarz jak i gabinet nie były urządzone z przepychem, chociaż ich wyposażenie nie było byle jakie. Raczej z tych droższych, choć wciąż odstające od arystokratycznych standardów. Meble były jednak solidne, lecz przede wszystkim ich główną cechą zdawało się to, że miały być funkcjonalne. Naprzeciwko mężczyzny, po drugiej stronie biurka, ustawione były dwa krzesła z podłokietnikami i granatowymi obiciami.
- Nie zwykłem przedstawiać się przez próg, podobno przynosi pecha - oznajmił, przekrzywiając lekko głowę i zaplatając ręce na piersi. - Edmure Havisham. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się dziś żadnych gości, a tym bardziej intruzów - w głosie mężczyzny zabrzęczała jakby ostrzegawcza nuta. - Także proszę, niech panowie usiądą i powiedzą mi, którymi z dwóch wyżej wymienionych są i z jakiego powodu zdecydowali się tutaj zjawić - Havisham wskazał lewą ręką na dwa krzesła przed sobą. Powiódł przy tym spojrzeniem od Benjamina do Percivala, za których plecami wciąż pozostawali niewymienieni z imion czarodzieje - niewątpliwie pracownicy Edmure'a.
I show not your face but your heart's desire
Dziesiątki rozwścieczonych - wytraszonych? - anomalią zwierząt biegło w ich stronę, a tętent ich kopyt wyraźnie docierał do uszu nawet pomimo mokrej od deszczu leśnej ściółki. Stado stanowiło zagrożenie samo w sobie, już nie tylko przez wydumane przesądy; starcie z taką liczbą dzikich istot musiałoby skończyć się poważnym poturbowaniem, a niezwykła moc tych magicznych zwierząt, niezbadana przecież do końca, zaburzyłaby naprawę anomalii. Benjamin czuł, że serce prawie wyskakuje mu z piersi: z całych sił starał się okiełznać testrale, wskazać im inną drogę, omijającą wyczyszczony bombardą teren splugawionego lasu. Kątem oka zauważał, że Percival robił to samo z drugiej strony, a ich połączone działania zakończyły się sukcesem. Wkrótce donośne, przeraźliwe rżenie ucichło, a uderzenia potężnych skrzydeł, przypominających te należące do nietoperzy, należały już do robiącej wrażenie przeszłości - czarne zwierzęta zniknęły w półmroku kniei po drugiej stronie polany.
Gdyby nie codzienne spotkania z bestiami znacznie potężniejszymi, Wright zapewne ledwie powstrzymałby drżenie kolan; obeszło się jednak bez takich oznak poruszenia, otarł tylko pot z czoła i odwrócił się w stronę Blake'a, kontrolnie - i bez zbędnego słowa troski - oceniając, czy nie został poturbowany. Nie, był cały i zdrowy, wyglądał solidnie, o ile tak mógł się prezentować tuż po okiełznaniu potężnej anomalii w środku burzowej nocy. - Daj spokój - mruknął tylko, wyraźnie zażenowany: nie potrafił przyjmować podziękowań, czuł się z nimi niewygodnie, zwłaszcza gdy padały z ust najbliższych. Dla nich i dla Zakonu Feniksa wskoczyłby w ogień bez wahania, a w tym przypadku mieli do czynienia z połączeniem najważniejszych dla Wrighta idei.
- No to się zbierajmy - powiedział szybko, oglądając się jeszcze ostatni raz przez ramię. Zabezpieczony przez nich teren wydawał się spokojny, cichy, świeży i poraniony. Świeże cięcie, jeszcze niepasujące do leśnej tkanki, wkrótce jednak znów mające stać się domem dla roślin i zwierząt, powracających do swego schronienia, odebranego im wcześniej przez toksyczną anomalię. - Nie myślałeś o tym, żeby wysłać mu list powitalny? Albo jakiś...ja nie wiem, prezent? - zagadnął, gdy szli w stronę domu Havishama, choć nie miał zielonego pojęcia jak działają takie wizyty. Mógł pomóc przy naprawie anomalii i okiełznaniu testrali, lecz w kwestiach dyskusji jedynie zawadzał. Odchrząknął, zastanawiając się, czy to dobry pomysł, by towarzyszył Blake'owii podczas tych negocjacji, ale i tak nie zamierzał go opuścić.
Gdy w końcu stanęli przed drzwiami, przesunął się nieco do tyłu, by od progu nie przestraszyć mężczyzny swymi gabarytami. Jak się okazało, uczynił słusznie, bowiem w wąskim korytarzu ujrzał kilku mężczyzn. Ani drgnął, choć instynktownie czuł, że znajduje się na świeczniku, wierzył jednak w to, że potrafiłby dobyć różdżki odpowiednio szybko, by ochronić i siebie, i Percy'ego przed ewentualnym atakiem, na który się jednak nie zapowiadało. Skinął uprzejmie głową, postanawiając się nie odzywać: znał własne ograniczenia, zapewne palnąłby coś obraźliwego lub prowokującego i ich działania spełzłyby na niczym. Po raz pierwszy otworzył więc usta dopiero, gdy znaleźli się w saloniku lub gabinecie - nigdy nie rozumiał potrzeby posiadania tylu pomieszczeń - zasiadając na dość wygodnym krześle. - Jestem Ben Wright - przedstawił się krótko, kiwając głową Edmurowi, po czym obrócił się przez ramię w stronę stojących za ich plecami czarodziejów. - Wybaczcie, panowie, ale czy moglibyście przejść do przodu? Czasy są niespokojne, lepiej nie mieć obcych za plecami - a my na pewno nie uczynimy wam krzywdy - zaproponował jowialnie, mając nadzieję, że ta sugestia nie okaże się niegrzeczna. Powrócił do normalnej pozycji siedzącej i spojrzał śmiało, szczerze na siwowłosego mężczyznę. - Jakie z nas intruzy, panie Havisham - machnął lekko ręką, chcąc podkreślić, że są solidnymi chłopakami: potem jednak zamknął jadaczkę, oddając pełnię rozmowy Percivalowi.
Gdyby nie codzienne spotkania z bestiami znacznie potężniejszymi, Wright zapewne ledwie powstrzymałby drżenie kolan; obeszło się jednak bez takich oznak poruszenia, otarł tylko pot z czoła i odwrócił się w stronę Blake'a, kontrolnie - i bez zbędnego słowa troski - oceniając, czy nie został poturbowany. Nie, był cały i zdrowy, wyglądał solidnie, o ile tak mógł się prezentować tuż po okiełznaniu potężnej anomalii w środku burzowej nocy. - Daj spokój - mruknął tylko, wyraźnie zażenowany: nie potrafił przyjmować podziękowań, czuł się z nimi niewygodnie, zwłaszcza gdy padały z ust najbliższych. Dla nich i dla Zakonu Feniksa wskoczyłby w ogień bez wahania, a w tym przypadku mieli do czynienia z połączeniem najważniejszych dla Wrighta idei.
- No to się zbierajmy - powiedział szybko, oglądając się jeszcze ostatni raz przez ramię. Zabezpieczony przez nich teren wydawał się spokojny, cichy, świeży i poraniony. Świeże cięcie, jeszcze niepasujące do leśnej tkanki, wkrótce jednak znów mające stać się domem dla roślin i zwierząt, powracających do swego schronienia, odebranego im wcześniej przez toksyczną anomalię. - Nie myślałeś o tym, żeby wysłać mu list powitalny? Albo jakiś...ja nie wiem, prezent? - zagadnął, gdy szli w stronę domu Havishama, choć nie miał zielonego pojęcia jak działają takie wizyty. Mógł pomóc przy naprawie anomalii i okiełznaniu testrali, lecz w kwestiach dyskusji jedynie zawadzał. Odchrząknął, zastanawiając się, czy to dobry pomysł, by towarzyszył Blake'owii podczas tych negocjacji, ale i tak nie zamierzał go opuścić.
Gdy w końcu stanęli przed drzwiami, przesunął się nieco do tyłu, by od progu nie przestraszyć mężczyzny swymi gabarytami. Jak się okazało, uczynił słusznie, bowiem w wąskim korytarzu ujrzał kilku mężczyzn. Ani drgnął, choć instynktownie czuł, że znajduje się na świeczniku, wierzył jednak w to, że potrafiłby dobyć różdżki odpowiednio szybko, by ochronić i siebie, i Percy'ego przed ewentualnym atakiem, na który się jednak nie zapowiadało. Skinął uprzejmie głową, postanawiając się nie odzywać: znał własne ograniczenia, zapewne palnąłby coś obraźliwego lub prowokującego i ich działania spełzłyby na niczym. Po raz pierwszy otworzył więc usta dopiero, gdy znaleźli się w saloniku lub gabinecie - nigdy nie rozumiał potrzeby posiadania tylu pomieszczeń - zasiadając na dość wygodnym krześle. - Jestem Ben Wright - przedstawił się krótko, kiwając głową Edmurowi, po czym obrócił się przez ramię w stronę stojących za ich plecami czarodziejów. - Wybaczcie, panowie, ale czy moglibyście przejść do przodu? Czasy są niespokojne, lepiej nie mieć obcych za plecami - a my na pewno nie uczynimy wam krzywdy - zaproponował jowialnie, mając nadzieję, że ta sugestia nie okaże się niegrzeczna. Powrócił do normalnej pozycji siedzącej i spojrzał śmiało, szczerze na siwowłosego mężczyznę. - Jakie z nas intruzy, panie Havisham - machnął lekko ręką, chcąc podkreślić, że są solidnymi chłopakami: potem jednak zamknął jadaczkę, oddając pełnię rozmowy Percivalowi.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie odpowiedział na ciche mruknięcie Bena, nie przejmując się zbytnio jego odpowiedzią. Nie próbował wprawić go w zakłopotanie, zwyczajnie – chciał, żeby przyjaciel wiedział, że doceniał jego obecność i wsparcie, nie biorąc ich za pewnik, tak, jak robił to wiele razy w przeszłości. To była dla niego swego rodzaju nowość, wypowiadanie na głos myśli w formie nieprzefiltrowanej przez warstewkę salonowych zasad i reguł nie było czymś, co przychodziło mu łatwo, ale jednocześnie smakowało dziwną świeżością.
Kiwnął głową, również rzucając ostatnie spojrzenie na zniszczoną połać terenu, dotkniętą anomalią, jego zaklęciem, dziesiątkami kopyt; trudno było mówić tu o pięknie, osiadająca na zdeptanym śniegu i wgniecionych w ziemię drzewach cisza kojarzyła mu się jednak z nadzieją – i dawała pewną satysfakcję. – Myślałem – odpowiedział Benowi, zerkając na niego krótko, ale po sekundzie ponownie skupiając się na drodze. – Ale nie wiedziałem, czego się spodziewać. Upominek wydawał się nie na miejscu, mógłby potraktować go jako próbę przekupstwa, prawdopodobnie – mało trafioną. List byłby lepszą opcją, ale… co, jeśli kategorycznie zakazałby nam wstępu na swój teren? Nie ma jeszcze podstaw, żeby nam ufać. – Co gorsza – Havisham mógłby sam podjąć próbę okiełznania drżącego od czarnej magii ogniska, co prawie na pewno nie skończyłoby się dobrze. Zrobienie tego bez jego zgody stanowiło ryzyko, Percival uważał jednak, że było to ryzyko uzasadnione – i warte podjęcia. Miał nadzieję, że się nie pomylił.
Nie był pewien, czy gospodarz w ogóle zdecyduje się im otworzyć, ale drzwi uchyliły się, ledwie oderwał od nich dłoń; spojrzał w dół, na niższego od niego jegomościa, następnie przenosząc spojrzenie na stojących za nim mężczyzn. Wszyscy byli ubrani jak do wyjścia, i dopiero na ten widok Percival uświadomił sobie, że przeprowadzona przez nich naprawa nie należała do subtelnych: rzucona Bombarda musiała być doskonale słyszalna nawet tutaj. Słowa czarodzieja tylko potwierdziły jego przypuszczenia, już otwierał więc usta, żeby mu odpowiedzieć – ale wtedy zostali zaproszeni do środka, wstrzymał więc na moment formujące się na jego języku wyjaśnienia.
Nie czuł się do końca komfortowo w towarzystwie rosłych pracowników Havishama, zdawał sobie jednak sprawę, jak musieli wyglądać dla samego gospodarza – i że nie było nic dziwnego w fakcie, że nie witał ich sam, ślepo zdając się na ich dobre intencje. Zatrzymał się na sekundę, gdy mężczyzna ściągał płaszcz, ale ponieważ nie zaproponował tego samego im, Percival nie podążył za jego przykładem, ograniczając się jedynie do porządnego wytarcia oblepionych śniegiem butów. Nie chciał sprawiać dodatkowego kłopotu, zwłaszcza biorąc pod uwagę naturę prośby, jaką planował wysunąć – o ile oczywiście gospodarz im na to pozwoli.
Kiwnął głową uprzejmie, kiedy Havisham im się przedstawił. – Nazywam się Percival Blake, miło mi pana poznać – odpowiedział, nie wyciągając jednak w stronę mężczyzny ręki, odczytując skrzyżowane na klatce piersiowej ramiona jako sygnał, by tego nie robić. Zawahał się, nim zdecydował się usiąść w fotelu – znacznie lepiej i pewniej czułby się stojąc – ale ostatecznie godził się z faktem, że to nie on dyktował zasady spotkania. Zerknął krótko na Bena, gdy ten się odezwał, nie skomentował jednak w żaden sposób jego słów, zwracając się bezpośrednio do gospodarza. – Właściwie to jesteśmy trochę jednymi i drugimi, biorąc pod uwagę, że weszliśmy do pańskiego lasu bez pozwolenia – przyznał, decydując się grać w otwarte karty. Był dobrym mówcą, ale bardzo miernym kłamcą – nie chciał, by wykryta przez Havishama nieszczerość zrównała z ziemią szansę na zbudowanie nici porozumienia. – W ramach usprawiedliwienia mogę jedynie zapewnić, że nie zrobiliśmy tego pod wpływem złych intencji, a hałas, który zapewne pan słyszał, nie był skutkiem zwyczajnego aktu wandalizmu. Na pańskie ziemie sprowadziły nas doniesienia o jątrzącym się ognisku anomalii – ognisku, które udało nam się opanować tak, by nie stanowiło już zagrożenia. – Przerwał na moment, studiując wyraz twarzy czarodzieja. – Jeżeli pośle pan tam swoich ludzi, znajdą dosyć szeroką połać zniszczonego terenu, ale nieskażonego już przez niestabilną moc, która żerowała na tutejszych drzewach. – Podejrzewał, że część pracowników już zajmowała się tym zadaniem – wątpił, by Havisham uwierzył im na słowo. – Skłamałbym jednak, mówiąc, że był to jedyny powód, dla którego się tutaj dzisiaj pojawiliśmy. – Znów zerknął w stronę Bena; nie oczekiwał od niego przejęcia inicjatywy w rozmowie, to było jego zadanie – ale chyba odruchowo szukał w jego twarzy poparcia. – Panie Havisham, jesteśmy tutaj, żeby poprosić pana o pomoc – dodał po chwili, po czym zamilkł, krzyżując spojrzenie z czarodziejem i czekając – na znak, że ma mówić dalej, lub stanowczy nakaz opuszczenia posesji; miał nadzieję, że to pierwsze.
Kiwnął głową, również rzucając ostatnie spojrzenie na zniszczoną połać terenu, dotkniętą anomalią, jego zaklęciem, dziesiątkami kopyt; trudno było mówić tu o pięknie, osiadająca na zdeptanym śniegu i wgniecionych w ziemię drzewach cisza kojarzyła mu się jednak z nadzieją – i dawała pewną satysfakcję. – Myślałem – odpowiedział Benowi, zerkając na niego krótko, ale po sekundzie ponownie skupiając się na drodze. – Ale nie wiedziałem, czego się spodziewać. Upominek wydawał się nie na miejscu, mógłby potraktować go jako próbę przekupstwa, prawdopodobnie – mało trafioną. List byłby lepszą opcją, ale… co, jeśli kategorycznie zakazałby nam wstępu na swój teren? Nie ma jeszcze podstaw, żeby nam ufać. – Co gorsza – Havisham mógłby sam podjąć próbę okiełznania drżącego od czarnej magii ogniska, co prawie na pewno nie skończyłoby się dobrze. Zrobienie tego bez jego zgody stanowiło ryzyko, Percival uważał jednak, że było to ryzyko uzasadnione – i warte podjęcia. Miał nadzieję, że się nie pomylił.
Nie był pewien, czy gospodarz w ogóle zdecyduje się im otworzyć, ale drzwi uchyliły się, ledwie oderwał od nich dłoń; spojrzał w dół, na niższego od niego jegomościa, następnie przenosząc spojrzenie na stojących za nim mężczyzn. Wszyscy byli ubrani jak do wyjścia, i dopiero na ten widok Percival uświadomił sobie, że przeprowadzona przez nich naprawa nie należała do subtelnych: rzucona Bombarda musiała być doskonale słyszalna nawet tutaj. Słowa czarodzieja tylko potwierdziły jego przypuszczenia, już otwierał więc usta, żeby mu odpowiedzieć – ale wtedy zostali zaproszeni do środka, wstrzymał więc na moment formujące się na jego języku wyjaśnienia.
Nie czuł się do końca komfortowo w towarzystwie rosłych pracowników Havishama, zdawał sobie jednak sprawę, jak musieli wyglądać dla samego gospodarza – i że nie było nic dziwnego w fakcie, że nie witał ich sam, ślepo zdając się na ich dobre intencje. Zatrzymał się na sekundę, gdy mężczyzna ściągał płaszcz, ale ponieważ nie zaproponował tego samego im, Percival nie podążył za jego przykładem, ograniczając się jedynie do porządnego wytarcia oblepionych śniegiem butów. Nie chciał sprawiać dodatkowego kłopotu, zwłaszcza biorąc pod uwagę naturę prośby, jaką planował wysunąć – o ile oczywiście gospodarz im na to pozwoli.
Kiwnął głową uprzejmie, kiedy Havisham im się przedstawił. – Nazywam się Percival Blake, miło mi pana poznać – odpowiedział, nie wyciągając jednak w stronę mężczyzny ręki, odczytując skrzyżowane na klatce piersiowej ramiona jako sygnał, by tego nie robić. Zawahał się, nim zdecydował się usiąść w fotelu – znacznie lepiej i pewniej czułby się stojąc – ale ostatecznie godził się z faktem, że to nie on dyktował zasady spotkania. Zerknął krótko na Bena, gdy ten się odezwał, nie skomentował jednak w żaden sposób jego słów, zwracając się bezpośrednio do gospodarza. – Właściwie to jesteśmy trochę jednymi i drugimi, biorąc pod uwagę, że weszliśmy do pańskiego lasu bez pozwolenia – przyznał, decydując się grać w otwarte karty. Był dobrym mówcą, ale bardzo miernym kłamcą – nie chciał, by wykryta przez Havishama nieszczerość zrównała z ziemią szansę na zbudowanie nici porozumienia. – W ramach usprawiedliwienia mogę jedynie zapewnić, że nie zrobiliśmy tego pod wpływem złych intencji, a hałas, który zapewne pan słyszał, nie był skutkiem zwyczajnego aktu wandalizmu. Na pańskie ziemie sprowadziły nas doniesienia o jątrzącym się ognisku anomalii – ognisku, które udało nam się opanować tak, by nie stanowiło już zagrożenia. – Przerwał na moment, studiując wyraz twarzy czarodzieja. – Jeżeli pośle pan tam swoich ludzi, znajdą dosyć szeroką połać zniszczonego terenu, ale nieskażonego już przez niestabilną moc, która żerowała na tutejszych drzewach. – Podejrzewał, że część pracowników już zajmowała się tym zadaniem – wątpił, by Havisham uwierzył im na słowo. – Skłamałbym jednak, mówiąc, że był to jedyny powód, dla którego się tutaj dzisiaj pojawiliśmy. – Znów zerknął w stronę Bena; nie oczekiwał od niego przejęcia inicjatywy w rozmowie, to było jego zadanie – ale chyba odruchowo szukał w jego twarzy poparcia. – Panie Havisham, jesteśmy tutaj, żeby poprosić pana o pomoc – dodał po chwili, po czym zamilkł, krzyżując spojrzenie z czarodziejem i czekając – na znak, że ma mówić dalej, lub stanowczy nakaz opuszczenia posesji; miał nadzieję, że to pierwsze.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Szare oczy Havishama zawiesiły się na Benjaminie, kiedy ten przemówił. Nie spuścił ich z mężczyzny nawet wtedy, gdy Wright zwrócił się bezpośrednio do jego pracowników. Edmure nie wykonał żadnego gestu, ani nie odezwał się słowem do dwójki zaadresowanej przez Wrighta - jedyną oznaką, że tak naprawdę słyszał słowa Bena pozostał enigmatyczny uśmiech, który pojawił się na twarzy Havishama po słowie "intruzy". Pracownicy pozostali jednak na swoim miejscu, kiedy odezwał się Percival.
- W to jestem bardziej skłonny uwierzyć - odparł Edmure, kiedy Blake przyznał się do wkroczenia na teren Havishama bez poprzedniego zaanonsowania wizyty. Nie przerywał jednak byłemu arystokracie, w międzyczasie tylko posyłając znaczące spojrzenie jednemu ze swoich pracowników, który bardzo szybko opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi. Edmure odchylił się po tym na krześle i w zamyśleniu uniósł dłoń do twarzy, gładząc się po idealnie ogolonym podbródku. Użycie słowa "pomoc" sprawiło jednak, że mężczyzna drgnął i oparł się łokciami o biurko, nachylając się odrobinę do przodu.
- Wiecie, panowie - zaczął, obdarzając obu wysłanników Zakonu wnikliwym spojrzeniem - mógłbym zapytać się was, skąd dowiedzieliście się o anomalii, jednak w ten sposób przyznałbym się wam do tego, że o wiele bardziej frapuje mnie ten problem niźli fakt, że wyszliście z założenia, że lepiej będzie tu po prostu wtargnąć i wysadzić część mojego lasu w dobrej wierze. Nie przeszło wam przez myśl, że skoro mam problem, z którym sam nie potrafię sobie poradzić to nie lepiej byłoby najpierw spróbować się jakoś zapowiedzieć i zaoferować swoje usługi niż stawiać się w wątpliwej pozycji, w której teraz jesteście?
Pomimo niezbyt przyjemnego przesłania niesionego jego słowami, głos Havishama pozostawał spokojny - jakby bardziej zaciekawiony niż rozeźlony, jednak mogła to być po prostu dobra gra pozorów. Drzwi do gabinetu otworzyły się ponownie, a do środka wrócił drugi z pracowników Havishama w towarzystwie młodej kobiety wyglądającej na służącą. Dziewczyna podeszła do biurka i postawiła na nim tacę, na której stał dzbanek z herbatą, czajniczek z kawą, karafka wody oraz odpowiednie do nich filiżanki i szklanki. Havisham skinął dziewczynie z uprzejmym uśmiechem, a ta bez żadnych pytań skłoniła lekko głowę i opuściła pomieszczenie. - Pomóżcie sobie panowie, jeżeli macie na coś ochotę i spróbujcie przedstawić mi swoją prośbę w taki sposób, żeby do powrotu Artura przemówiło to do mojego rozsądku bardziej, niż wasza niezapowiedziana wizyta - chociaż zdecydował się ich wysłuchać to spojrzenie Edmure'a stało się bardziej chłodne, kiedy sam sięgnął po jedną ze szklanek i napełnił ją wodą z karafki.
- W to jestem bardziej skłonny uwierzyć - odparł Edmure, kiedy Blake przyznał się do wkroczenia na teren Havishama bez poprzedniego zaanonsowania wizyty. Nie przerywał jednak byłemu arystokracie, w międzyczasie tylko posyłając znaczące spojrzenie jednemu ze swoich pracowników, który bardzo szybko opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi. Edmure odchylił się po tym na krześle i w zamyśleniu uniósł dłoń do twarzy, gładząc się po idealnie ogolonym podbródku. Użycie słowa "pomoc" sprawiło jednak, że mężczyzna drgnął i oparł się łokciami o biurko, nachylając się odrobinę do przodu.
- Wiecie, panowie - zaczął, obdarzając obu wysłanników Zakonu wnikliwym spojrzeniem - mógłbym zapytać się was, skąd dowiedzieliście się o anomalii, jednak w ten sposób przyznałbym się wam do tego, że o wiele bardziej frapuje mnie ten problem niźli fakt, że wyszliście z założenia, że lepiej będzie tu po prostu wtargnąć i wysadzić część mojego lasu w dobrej wierze. Nie przeszło wam przez myśl, że skoro mam problem, z którym sam nie potrafię sobie poradzić to nie lepiej byłoby najpierw spróbować się jakoś zapowiedzieć i zaoferować swoje usługi niż stawiać się w wątpliwej pozycji, w której teraz jesteście?
Pomimo niezbyt przyjemnego przesłania niesionego jego słowami, głos Havishama pozostawał spokojny - jakby bardziej zaciekawiony niż rozeźlony, jednak mogła to być po prostu dobra gra pozorów. Drzwi do gabinetu otworzyły się ponownie, a do środka wrócił drugi z pracowników Havishama w towarzystwie młodej kobiety wyglądającej na służącą. Dziewczyna podeszła do biurka i postawiła na nim tacę, na której stał dzbanek z herbatą, czajniczek z kawą, karafka wody oraz odpowiednie do nich filiżanki i szklanki. Havisham skinął dziewczynie z uprzejmym uśmiechem, a ta bez żadnych pytań skłoniła lekko głowę i opuściła pomieszczenie. - Pomóżcie sobie panowie, jeżeli macie na coś ochotę i spróbujcie przedstawić mi swoją prośbę w taki sposób, żeby do powrotu Artura przemówiło to do mojego rozsądku bardziej, niż wasza niezapowiedziana wizyta - chociaż zdecydował się ich wysłuchać to spojrzenie Edmure'a stało się bardziej chłodne, kiedy sam sięgnął po jedną ze szklanek i napełnił ją wodą z karafki.
I show not your face but your heart's desire
Rozumiał powagę sytuacji, dlatego starał się zachować spokój, nawet jeśli ich gospodarz nie wydawał się przesadnie uprzejmy. Elegancka prośba o zmianę miejsca czuwania jego koleżków została zignorowana, ale Wright łypnął tylko, urażony, na sztywnych jegomościów, po czym znów wygodniej rozsiadł się na krześle, prawą dłoń składając nie na podłokietniku, a na kieszeni spodni z schowaną tam różdżką. Ciepło drewna działało kojąco, powstrzymywał więc cisnące się na usta słowa oburzenia dotyczące krytyki ich działania. Na Merlina, zajęli się brudną robotą, oczyścili coś paskudnie silnego, uwolnili Havishama od trudów zmagania z anomalią, z jaką zapewne i tak nie potrafiłby sobie poradzić – a on nie witał ich z szeroko otwartymi ramionami? Brodacz przekręcił się nieco na siedzisku, tylko w ten sposób mogąc okazać lekką frustrację, w dalszym ciągu milczał jednak jak zaklęty. Świadomy swych ograniczeń oraz raczej destrukcyjnych umiejętności retorycznych. Sam wyłożyłby ich prośbę w zupełnie inny sposób – w stylu ognista na ławę – ale rozumiał, że w pewnych kręgach należy działać inaczej. A Percival znał się na takich dysputach doskonale, Jaimie więc z godnością grał drugie skrzypce, a raczej głuchy bęben, robiący wrażenie wizualne i odzywający się tylko sporadycznie, by podkreślić istotną kwestię przekonującej symfonii w wykonaniu instrumentu znacznie zwinniejszego. – Nie wysadziliśmy: usunęliśmy skażoną tkankę. Z każdym dniem pożerała coraz większe połacie lasu, niszczyła korę, wsiąkała do gleby. Wie pan, znam się na drewnie, więc naprawdę zadziałaliśmy w ostatniej chwili, zwłaszcza, że po pierwszych mrozach byłoby już po pańskim wspaniałym drzewostanie – wtrącił się, nie mogąc powstrzymać się od wrightowskiego wymądrzania się, choć mówił bez aroganckiego zacięcia, czysto informacyjnie. Gdy Havisham wspomniał o zapowiedzeniu się, Ben kątem oka zerknął na Percy’ego, o to samo pytał go podczas spaceru do domu, wiedział więc, że Blake ma już przygotowaną odpowiedź. – Pozbyliśmy się dla pana problemu, panie Havisham. Anomalia była paskudna i silna, ale powiodło się nam i ochroniliśmy resztę pańskich ziem – kontynuował, spoglądając na wchodzącą służącą. Przemarzł, sięgnął więc od razu po dzbanek z herbatą i nalał jej sobie hojnie, aż do brzegów, szybko zajmując się wchłanianiem wrzątku, co pomagało zachować nobilitujące milczenie. Oddawał przestrzeń Percivalowi, spojrzeniem dodając mu otuchy i wsparcia: niestety siedział za daleko, by mógł klepnąć go w plecy lub szturchnąć nogą; zresztą, mogłoby to zostać odebrane jako niegrzeczne, a i tak Havisham nie wydawał się zachwycony ich towarzystwem. – Może potraktujemy to w kategorii przyjemnej niespodzianki? Spodziewał się pan pewnie najgorszego, a tu proszę, miła odmiana: anomalia już nie zagraża pańskim ziemiom! – zaproponował pogodnie, ponownie sięgając po dzbanek z herbatą: musiał zająć czymś usta, by nie psuć dobrego wrażenia, stworzonego przez wyważone i odpowiednie wypowiedzi Percivala.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Głębia lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja