Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Latarnia morska, Little Skellig
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Latarnia morska, Little Skellig
Strzelista, wzniesiona na wysokich skałach latarnia morska umiejscowiona na wyspie Little Skellig, u południowo-zachodnich wybrzeży Irlandii. Little Skellig jest opustoszałą, bezludną wyspą służącą za rezerwat ptaków. Pomiędzy ostrymi i śliskimi skałami, o które nietrudno się rozbić, znajduje się niewielka piaszczysta plaża pełna muszli i krabów. Niegdyś Little Skellig służyło za terenowy ośrodek badawczy Wydziału Zwierząt Ministerstwa Magii. W 1952 r. oddział został przeniesiony do Walii.
Istnieje legenda, według której latarnię zamieszkiwał niegdyś wujaszek Cezar - przebrzydły czarnoksiężnik, który zwabiał do latarni strudzonych marynarzy, a następnie więził ich w środku i torturował. Dziś jednak trudno tu kogokolwiek spotkać.
Istnieje legenda, według której latarnię zamieszkiwał niegdyś wujaszek Cezar - przebrzydły czarnoksiężnik, który zwabiał do latarni strudzonych marynarzy, a następnie więził ich w środku i torturował. Dziś jednak trudno tu kogokolwiek spotkać.
| 133 – 10= 123 (-20)
Stopy paskudnie go zapiekły, prawie stracił równowagę, jednak wiedział na co się pisał nie próbując wyczarować tarczy obronnej. Nie wychodziło mu to nader dobrze zatem musiał próbować pokonać ją nim ona wyprowadzi kolejny skuteczny atak powalający go na posadzkę. Potężne zaklęcie pomknęło w jej kierunku, zadawał sobie sprawę z konsekwencji jeśli nie uda się jej obronić, ale wtem nie myślał o tym. Pragnął czym prędzej zakończyć to co zaczął - na swoją korzyść. -Malesuritio.- wypowiedział utrzymując różdżkę na wysokości jej klatki piersiowej.
Stopy paskudnie go zapiekły, prawie stracił równowagę, jednak wiedział na co się pisał nie próbując wyczarować tarczy obronnej. Nie wychodziło mu to nader dobrze zatem musiał próbować pokonać ją nim ona wyprowadzi kolejny skuteczny atak powalający go na posadzkę. Potężne zaklęcie pomknęło w jej kierunku, zadawał sobie sprawę z konsekwencji jeśli nie uda się jej obronić, ale wtem nie myślał o tym. Pragnął czym prędzej zakończyć to co zaczął - na swoją korzyść. -Malesuritio.- wypowiedział utrzymując różdżkę na wysokości jej klatki piersiowej.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 4
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k10' : 5
#1 'k100' : 4
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k10' : 5
Lucinda chyba zaczynała już wierzyć, że zadawanie się z szaleńcami nie robiło z niej mniej szalonej. Musiała mieć tego w sobie choć trochę skoro pakowała się w takie sytuacje jedna po drugiej. Teraz mogła już tylko wyrzucać to sobie i pluć sobie żywo w twarz, że kolejny raz przekroczyła wydawać by się mogło nieprzekraczalną granicę własnej głupoty. Prawdopodobnie tak właśnie będzie jeśli w ogóle uda jej się wyjść stąd o własnych nogach, jeżeli w ogóle uda jej się wyjść z tego żywo. Ona nie żartowała używając zaklęć przeciw mężczyźnie. Wybierała, te które mogły zrobić mu krzywdę. Nigdy nie działała w taki sposób. Podejrzewała jednak, że on tak i nie było problemem znalezienia takiego zaklęcia, które raz na zawsze rozwiązałoby ich spór. Ją pozbawiając życia, jego kłopotu. Gdyby ktoś powiedział jej wcześniej, że to wszystko tak właśnie się skończy uwierzyłaby mu bez zająknięcia. Może właśnie dlatego nigdy nie można było mówić u nich o jakimkolwiek zaufaniu. Ciężko było ufać komuś kto już raz pokazał co tak naprawdę się liczy. Może właśnie dlatego z jednej strony była tym wszystkim rozczarowana, ale z drugiej w ogóle nie zaskoczona. Czy tak ciężko byłoby mu raz powiedzieć jej prawdę? Czy tak ciężko byłoby mu naprawdę zabrać ją na poszukiwania i traktować jak kogoś równego? Zawsze to jej się w tych podróżach podobało. Tam… nigdy nie liczyło się to kim tak naprawdę była, a jej umiejętności. Tak przynajmniej jej się wydawało w końcu każdy robił na siebie i dla siebie. Tylko to się liczyło. Możliwe, że od zawsze gubiło ją to jaka była. Przez pryzmat czasu widziała jak bardzo przez ostatnie miesiące się zmieniła. Jak bardzo wydoroślała, zobaczyła świat naprawdę, a nie tylko jego kopię pasującą do jej światopoglądu. Wydawać by się mogło, że nabrała do tego wszystkiego rezerwy, ale tak naprawdę zdała sobie tylko sprawę z tego, że ten kto nie ryzykuje ten nic tak naprawdę w życiu nie ma. Choć myślała, że ma dużo dopiero kiedy wróciła do Londynu na stałe zdała sobie sprawę, że wcale nie miała tyle ile mogła mieć tutaj. - Prawda – odpowiedziała na jego słowa tym samym przyznając mu racje. On był po prostu sobą. Ona mogła mieć wyrzuty tylko do siebie. Lucinda jednak zdawała sobie sprawę z tego, że najciężej jest przyznać się samemu do popełnionych błędów. Wziąć je na siebie i zostać z nich rozliczonym tak naprawdę. Z jednym tylko się nie zgadzała. Sprzedanie ją rodzinie? Jakby jakikolwiek szanujący się lord miał wydać pieniądze na córkę, która sama chętnie się w to pakowała. Nic już więcej nie powiedziała, ale widząc siłę zaklęcia i słysząc jak je wypowiada wiedziała, że albo się obroni albo padnie tutaj niemal dosłownie trupem. Miała tylko nadzieje, że to teraz wszystko się tak nie skończy. - Protego Maxima! - rzuciła ze skupieniem.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 7
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 7
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Protego jej się nie udało i tylko promień zaklęcia mężczyzny do niej dotarł przedzierając się przez jej całą obronę. Nie miała już szans na wygraną w tym pojedynku. Mogła się śmiało poddać. Jej ciało zdecydowało, że się poddaje. Nie mogła kontynuować tego pojedynku. Miała nadzieje, że on też już nie. Miała nadzieje, że jednak uda się jej wyjść z tego cało.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie pchałby się w sidła tajemnicy poszukiwań artefaktów bez szaleńczej dozy w swym rozumowaniu. Byli dorośli, winni szukać stabilności, stałego dochodu, małżonka i związanej z nim rodziny, niżeli uciekać w odległe miejsca podążając za legendą tudzież zasłyszaną w barze opowiastką. Nierzadko byli naiwni stawiając na szali swe zdrowie, czas i ogrom trudu włożonego w dojście do pewnego punktu stanowiącego finalnie przeszkodę nie do przejścia. Nie mogli tego przewidzieć, nieustannie byli zwodzeni, jednak od samego początku doskonale zdawali sobie sprawę z ciężkości rękawic, które postanowili podnieść. Ten zawód był nie tylko ryzykiem, ale i nieustającą przygodą z wieloma zakończeniami.
Chciał ją zabrać na ową misję. Doceniając umiejętności oraz wiedzę potrafił bez trudu skalkulować jej przydatność, która okazała się na wyjątkowo wysokim poziomie. Specjalizując się w łamaniu klątw stanowiła perfekcyjne uzupełnienie jego kunsztu opierającego się w głównej mierze na ich nakładaniu, więc bez względu na sytuację byliby w stanie stawić jej czoła. Ponadto legilimencja mogła zapewnić niesamowitą przewagę i zostać wykorzystana w sposób niekoniecznie odpowiadający jej przekonaniom – nad tym musiał jeszcze popracować, jednak czuł, iż czas pozwoli im złapać wspólne tory, pokazać jedyną, słuszną drogę.
Czuł, że potężne zaklęcie dosięgnie jej ciała, a konkretnie uda i niewiele się mylił. Materiał oplatający skórę momentalnie zajął się szkarłatnym kolorem, a cichy krzyk bólu dosięgnął jego uszu. Liczył, że użycie najpotężniejszej z dziedzin magii nie będzie koniecznością, jednak jego nieudolność względem innych sprawiły, iż musiałby powrócić na tarczy z owego pojedynku. Nie mógł na to pozwolić, Nie istniało nic gorszego jak przegrana, a dodatkowo ta na politycznym gruncie, która finalnie miała stać się jedynie podkładką jeszcze głębszej i lojalniejszej współpracy. Zdawał sobie sprawę, że gdyby pozwolił Lucindzie przejąć inicjatywę to wtem znikłaby pozostawiając go tu bez możliwości wyjaśnień. Wątpił, aby pragnęła zasięgnąć jego myśli w celu zasięgnięcia prawdy – ona rzekomo ją znała, choć była w paskudnym błędzie.
Spostrzegając czarną maź wyciekającą z jej ust ruszył momentalnie przed siebie przypuszczając, iż wpływ na ów fakt miały anomalie. Sam został ich ofiarą, toteż próba obrony tak silnego zaklęcia mogła zabrać ogromne żniwa. Nie wiedział, że zmagała się z genetyczną chorobą, naprawdę nie miał pojęcia. -Koniec.- rzucił chwytając jej różdżkę między palce, a następnie wsuwając ją do wewnętrznej kieszeni szaty. Czar nader mocno ją oszołomił i zranił, jednak może tylko przed nim grała i faktycznie była wciąż zdolna do obrony? -To był tylko test.- skwitował zimnym tonem. -Zabiorę Cię do uzdrowiciela.- musi wiedzieć, skąd wzięło się ów czarne świństwo i czy jest groźne. Wyciągnąwszy do niej rękę sam zabrał z widoku własną broń, bowiem chciał jak najmniej ograniczyć jej wątpliwości - jak beznadziejnie by to nie brzmiało.
Chciał ją zabrać na ową misję. Doceniając umiejętności oraz wiedzę potrafił bez trudu skalkulować jej przydatność, która okazała się na wyjątkowo wysokim poziomie. Specjalizując się w łamaniu klątw stanowiła perfekcyjne uzupełnienie jego kunsztu opierającego się w głównej mierze na ich nakładaniu, więc bez względu na sytuację byliby w stanie stawić jej czoła. Ponadto legilimencja mogła zapewnić niesamowitą przewagę i zostać wykorzystana w sposób niekoniecznie odpowiadający jej przekonaniom – nad tym musiał jeszcze popracować, jednak czuł, iż czas pozwoli im złapać wspólne tory, pokazać jedyną, słuszną drogę.
Czuł, że potężne zaklęcie dosięgnie jej ciała, a konkretnie uda i niewiele się mylił. Materiał oplatający skórę momentalnie zajął się szkarłatnym kolorem, a cichy krzyk bólu dosięgnął jego uszu. Liczył, że użycie najpotężniejszej z dziedzin magii nie będzie koniecznością, jednak jego nieudolność względem innych sprawiły, iż musiałby powrócić na tarczy z owego pojedynku. Nie mógł na to pozwolić, Nie istniało nic gorszego jak przegrana, a dodatkowo ta na politycznym gruncie, która finalnie miała stać się jedynie podkładką jeszcze głębszej i lojalniejszej współpracy. Zdawał sobie sprawę, że gdyby pozwolił Lucindzie przejąć inicjatywę to wtem znikłaby pozostawiając go tu bez możliwości wyjaśnień. Wątpił, aby pragnęła zasięgnąć jego myśli w celu zasięgnięcia prawdy – ona rzekomo ją znała, choć była w paskudnym błędzie.
Spostrzegając czarną maź wyciekającą z jej ust ruszył momentalnie przed siebie przypuszczając, iż wpływ na ów fakt miały anomalie. Sam został ich ofiarą, toteż próba obrony tak silnego zaklęcia mogła zabrać ogromne żniwa. Nie wiedział, że zmagała się z genetyczną chorobą, naprawdę nie miał pojęcia. -Koniec.- rzucił chwytając jej różdżkę między palce, a następnie wsuwając ją do wewnętrznej kieszeni szaty. Czar nader mocno ją oszołomił i zranił, jednak może tylko przed nim grała i faktycznie była wciąż zdolna do obrony? -To był tylko test.- skwitował zimnym tonem. -Zabiorę Cię do uzdrowiciela.- musi wiedzieć, skąd wzięło się ów czarne świństwo i czy jest groźne. Wyciągnąwszy do niej rękę sam zabrał z widoku własną broń, bowiem chciał jak najmniej ograniczyć jej wątpliwości - jak beznadziejnie by to nie brzmiało.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Czuła jak zaklęcie w nią trafia. Nie wiedziała jednak czy najpierw odczuła ból w nodze czy ucisk w klatce. Tak jakby jednocześnie zaatakowało ją do bólu skuteczne zaklęcie Drew i anomalia, którą sama sobie wywołała. Duszność zmieniła się w przerażenie, a to zaraz w niesamowity ucisk w krtani. Na początku nawet nie spojrzała na ranę w nodze. Za dużo działo się za jednym razem. Wiedziała, że przegrała i chociaż czuła w kościach, że w tym miejscu mieli się znaleźć już od samego początku to miała jednak nadzieje, że posiada jakiekolwiek szanse. Nie znała jednak magii, którą uprawiał Macnair i mogła się tylko domyśleć, że nie należała do tych czystych, tych pojedynkowych. Nawet jeśli gdzieś w głębi siebie wiedziała już o tym dawno. Niektórych ludzi nie dało się uratować, z niektórymi za mało się starała. Wbrew wszystkiemu to od zawsze miało tylko jeden koniec. Bolało. Czuła, że odlatuje. Zdziwiona, że tak silne zaklęcie nie wywołało jeszcze ataku jej choroby. Wiedziała jednak, że ona gdzieś tam jest i prędzej czy później będzie musiała stawić jej czoła. O ile w ogóle to wszystko przeżyje. Otworzyła usta by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła czując jak maź, która była skutkiem anomalii nie pozwala jej na chociażby jedno pojedyncze słowo. W tym całym bólu starała się pozostać przytomną. Utrata przytomności nie mogła jej pomóc stąd wydostać, ale im dłużej z tym walczyła tym bardziej odpływała. Nie chodziło o ranę, ale o siłę zaklęcia. Znała to uczucie. Tak samo czuła się po walce z Alkiem w Domu Pojedynków. Nie liczyło się to co w nią rzucił, ale to jak zareagował na to jej organizm. Wtedy przestał się bronić i tym razem prawdopodobnie czeka ją to samo. To był tylko test – usłyszała. Przymrużyła mocniej oczy nie wiedząc czy sobie właśnie to wymyśliła czy mężczyzna użył dokładnie tych słów. Co nazywał testem? Walkę? Dla niej była całkowicie na poważnie i jak można było podejrzewać po jej ranie dla niego była równie poważna. Nigdy nie pisała się na jego gry, nigdy nie chciała brać udziału w jego testach choć jej obecność tutaj mówiła całkowicie coś innego. Nic nie powiedziała, nie otworzyła nawet ust. Przymknęła za to mocniej oczy dając się ponieść gdziekolwiek. Istniały dwa wyjścia z tej sytuacji i prawdopodobnie oba równie tragiczne. Nie chciała jednak ryzykować, że będzie jeszcze gorzej. Kiedy Drew powiedział gdzie ma się spróbować przenieść teleportacją postanowiła to zrobić. Cokolwiek nią teraz kierowało nie było na pewno zdrowym rozsądkiem. Mogła się już tylko przekonać co będzie dalej.
z.t x2
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 4 grudnia
Wilgoć wżerała się wszędzie. Ciężki od deszczu płaszcz, chociaż wciąż utrzymywał płynące strugi na powierzchni, wydawał się dużo bardziej zimny, niż początkowo. Oba wrażenia, zdecydowanie utrudniały poruszanie, o czym Dorian przekonywał się na własnej skórze. Oddech stał się równie ciężki, gdy w przyspieszonym tempie pokonywał wzgórze, nieubłaganie zbliżając się w stronę odległej latarni. Włosy miał mokre, ale związane rzemieniem, klejące się do skóry, krył pod kapturem.
Kusza ukryta pod płaszcze, chociaż zdawała się nieprzyjemnie nieporęczna i obciążająca bieg, uparcie wisiała pod ramieniem. Avery nie miał najmniejszego zamiaru rezygnować z niezawodności kuszy. Ratowała go zbyt wiele razy, gdy wytrącona z dłoni różdżka krzyżowała plany polowania. Kilka ostatnich, ostro zakończonych bełtów, trzymał niżej, przy pasie. Różdżka dzierżona w zaciśniętych palcach, wydawała się dziwnie rozgrzana, niemal przepalając skórzaną rękawicę. Łowca wiedział, że był to efekt wcześniej rzucanych czarów i pozostałości anomalii, ale uwaga niepotrzebnie rozpraszała się - Z lewej, przejdź z lewej i zejdź niżej - głos towarzyszącego mu łowcy był równie ciężki i zmęczony, ale Dorian bez namysłu posłuchał uwagi bardziej doświadczonego kompana. W oddali słyszał też głosy pozostałych uczestników ich łowieckiej wyprawy. W większości, smokolodzy.
Dorian schylił się, by przy stromym spadzisku zahamować i wpaść na niemal niewidoczną ścieżkę, która prowadziła wzdłuż zbocza. Zwalisty cień w oddali, który zataczał niskie kręgi w pobliżu strzelistej latarni mówił doskonale, że ich cel obrał sobie miejsce ucieczki. czemu akurat latarnia? Avery obstawiał, że gdzieś w pobliżu znajdowały się złożone jaja lub nowe gniazdo, ale nie dałby sobie za to uciąć dłoni. Równie dobrze, samica Czarnego hebrydzkiego smoka, mogła znaleźć nietypowe żerowisko. Ale większość informacji podawano mu przed wyprawą przez łowców smoków. Im miał zaufać.
Z danych, dostarczonych przez rezerwat, z którego uciekła, wynikało, że była bardzo młoda, niedoświadczona, a przez to agresywniejsza, niż jej starsi przedstawiciele. Avery dołączył do grupy poszukiwawczej wraz ze znanym z innych wypraw Anthonym. A ten, choć zaledwie czystej krwi, zdobył sobie zaufanie młodego dziedzica nie tylko - prawie 30-letnim doświadczeniem w branży łowieckiej, ale także niebywałymi umiejętnościami, których Dorianowi, wciąż brakowało. Młodszy, nadrabiał zwinnością, ale to starszy łowca przejmował dowodzenia, gdy pościg rozwijał się w kulminacyjnym momencie. Dziś, przewodził im jednak ktoś inny. Smokolog.
W oddali słyszał stłumione głosy i szum kroków innych uczestników, ale to na ich barkach leżało dotarcie i przede wszystkim skonfrontowanie się z celem. Schwytanie młodej smoczycy nie miało należeć do łatwych. Ponad sześciometrowa sylwetka robiła wrażenie. I chociaż Dorian nie specjalizował się w rozumieniu tych dumnych stworzeń, bez problemu oceniał zagrożenie na wysokie. Cięcie na lewym ramieniu, które "zaledwie" musnęło skórę, piekło niemiłosiernie. Wystarczyłoby, że arystokrata znalazłby się w polu rażenia ostrego grotu smoczego ogona, by stracił coś więcej niż stróżka krwi.
Oddech stał się bardziej urwany, bolesny od długiego biegu, ale wyboista ścieżka zmuszała nie raz do uczepienia się ściany, by nie zsunąć się niżej. Kusiło go, by pozbyć się ciężaru biegu i zmienić się w animagiczą postać. Byłby nie tylko zwinniejszy, ale dużo lepiej widziałby w ciemniejącym otoczeniu. A jednak świadomość ciągłego kontaktu z biegnącymi łowcami sprawiał, że kontrolnie zerkał na poruszające się w oddali, pochylone cienie. Znikający cień mógł sugerować bolesny upadek, albo inną, niepotrzebną porażkę. W prowadzonym pościgu, nie mogli pozwolić sobie na błędy. A tym samym, na nieoczekiwane zmiany w szyku, który ustalili. Jeden wyłamany element i cały plan mógł się posypać.
Błysk świstała nieco wyżej, przysłaniający właśnie, kontury rosnącej wieży był znakiem, który kazał mu podciągnąć się na skalnej półce, po czym kucnąć i w końcu wysunąć wiszącą do tej pory kuszę.
Ryk, którzy przeszył ciemność zwiastował wprowadzenie w życie pierwotnego planu. Nie sadził, by oślepienie rozjuszonej istoty mogło pomóc na dłuższa metę, a krzyk - zdecydowanie ludzki, potwierdzał przypuszczenia. Smoczyca zaatakowała, ignorując środki, których użyli. Dorian słyszał kolejne, wydawane głośno rozkazy. Nie musieli się już kryć. I wielki gad i łowcy, znali swoje pozycje. Prawie.
Naciągnął zapadkę przy kuszy i bardzo ostrożnie założył przygotowany bełt. Równo pięć, których grot pokrywała lepka maź. Środek usypiający nie był dla młodej smoczych śmiertelny, ale dla czarodzieja - już tak. Dawka wystarczająca, by powalić dorosłego człowieka na wieczny sen. Dla kilkumetrowego stworzenia - przynajmniej, głębokie otępienie.
Wychylił się w pierwszej kolejności, by zorientować się, w jakiej pozycji znajduje się chwytana bestia. Dostrzegł błysk wzmocnionego łańcucha, który plątał lewą łapę. Smoczyca, rozjuszona jeszcze bardziej, szarpała się. Nie tylko grożąc wyrwaniem, ale raniąc się. Dorian przyklęknął, opierając brzeg kuszy o pierś, tylko po to, by złapać równowagę. jeden, drugi oddech i strzelił. I chciałby powiedzieć, ze niemal jak w zwolnieniu widział szybujący bełt, ale zdążył usłyszeć ledwie świst, a potem błysk grotu, który ledwie musnął grube łuski stworzenia. Ruchomy cel, to trudny do upolowania cel. Avery zacisnął usta, nie wypowiadając najmniejszego słowa. Tym razem musiał się pospieszyć. Załadował strzałę, a charakterystyczny klik oznajmił, ze blokada została odpowiednio zwolniona. Wycelował raz jeszcze, chwytając dwie sekundy więcej na wymierzenie i strzelił powtórnie. Nie usłyszał wściekłego ryku, który zwiastowałby sukces, ale stercząca niedaleko podbrzusza strzała, która mignęła mu w tańczących wokół cieniach, stanowiła wystarczające potwierdzenie. Jeszcze jedna. Jeszcze tylko jedna i trzy próby.
Migotliwe światła, które pojawiły się wokół szarpiącego stworzenia dawały szansę na brak błędu. Wystarczyło, że raz spojrzał w dół, pozostawiając rozgrywającą się scenę walki bez uwagi, a nagły skowyt i szum skrzydeł zmienił jego plany - Avery, na ziemię! - huk głosu Anthonego szarpnął jego mięśniami, by w jednej chwili rzucić się w dół, ryjąc dłonią w rozmokłej ziemi. Zwalisty cień pojawił się tuż przy nim, a ostry ból na plecach na kilka chwil przysłonił rzeczywistość. Ogłuszający ryk tuz obok sprawił, że najmłodszy z łowców przewrócił się na bok, szukając różdżki, która poturlała się gdzieś w błoto. Pod ręką znalazł za to łoże kuszy. Zacisnął palce mocniej, przyciągając broń bliżej. Pocisk zdążył wypaść i Dorian nie miał zamiaru babrać się z ziemią w jej poszukiwaniu. Dwie ostatnie wciąż tkwiły przy boku. W tym czasie widział błyski zaklęć i sieć, która zawisła niemal nad jego głową. Smoczyca zatoczyła koło i zapikowała. Wściekłość i ból, prawdopodobnie zaburzyły instynkt ucieczki i zmienił - w furię. Poruszała się szybko, zwinnie i zanurkowała w dół. Avery mógł - już rzeczywiście - podziwiać całą, kilkumetrowa postać samicy Czarnej hebrydki. W mdłym świetle, ciemne łuski nie błyszczały, wydawały się wręcz pochłaniać blask, matowiejąc. Linia ostrych kolców, długa szyja, ogon, zakończony ostrym grotem. I musiał to przyznać - była piękna. Drapieżność błyszczących ślepi, których fiolet na kilka sekund przykuł oczy Doriana. Nie miał odwagi nawet odetchnąć, gdy sunęła nad jego głową, jakby ignorując leżący cień. I ten moment musiał wykorzystać. Strzelił, nie siląc się nawet na celowanie.
Świst płynącego pocisku zgrał się niemal idealnie z pętami, które rzucono na przelatującą smoczycę. Stłumiony łoskot upadającego cielska, zatrząsł wzgórzem. jazgot miotającego się stworzenia, dopełniało całości. Młody łowca wsparł się na ramieniu, podciągając wyżej. Dopiero teraz dostrzegł leżące, w bardzo dziwnej pozycji, ciało. Sam zaciskał zęby, byleby jęk nie opuścił ust. Ciepła wilgoć i mdły zapach krwi nie dawał mu nadziei, że łatwo pozbędzie się ran. Tymczasem szamotanie straciło na mocy i do tej pory wyrywające się cielsko, przestało podrygiwać - Avery, żyjesz? - arystokrata spojrzał w bok, dostrzegając zbliżającą się postać jednego z łowców smoków. Prawdopodobnie to on uratował wszystkich i unieruchomił agresywną bestyjkę. Smokolg, to jednak smokolog - Staram się - kiwnął głową, chociaż grymas bólu, który kołatał się na jego obliczu, mógł mówić coś innego - Za pół godziny będzie tu medyk. Siadaj na razie - to mówiąc odwrócił się, idąc w kierunku brzegu skalnego ustępu i leżącego bezwładnie ciała. Dorian nie wierzył, by nieszczęśnik przeżył. Wygięte nienaturalne kończyny, przypominały bardziej porzucona przez lalkarza kukiełkę. Po drugiej stronie przygotowywali leżącą smoczycę. Spała. Cień uśmiechu zakołysał się na wargach. Miał w tym swój mały udział, chociaż już wiedział, że musiał poprawić wiele - nie tylko celność i zwinność. Tylko fakt, że znajdował się w towarzystwie doświadcz ocznych smokologów, przesadził sprawę. A on sam czerpał owo doświadczenie z samego uczestnictwa w łowach.
Rozluźnił palce, w końcu wypuszczając trzymaną kuszę. Opadła na kolana, a Dorian odchylił się w przód, starając się nie oprzeć przypadkowo o skalną ścianę. Przymknął powieki, w końcu, pośród szumu ludzkich głosów, wyłapując chrapliwy, ciężki oddech smoczego snu.
| zt
Wilgoć wżerała się wszędzie. Ciężki od deszczu płaszcz, chociaż wciąż utrzymywał płynące strugi na powierzchni, wydawał się dużo bardziej zimny, niż początkowo. Oba wrażenia, zdecydowanie utrudniały poruszanie, o czym Dorian przekonywał się na własnej skórze. Oddech stał się równie ciężki, gdy w przyspieszonym tempie pokonywał wzgórze, nieubłaganie zbliżając się w stronę odległej latarni. Włosy miał mokre, ale związane rzemieniem, klejące się do skóry, krył pod kapturem.
Kusza ukryta pod płaszcze, chociaż zdawała się nieprzyjemnie nieporęczna i obciążająca bieg, uparcie wisiała pod ramieniem. Avery nie miał najmniejszego zamiaru rezygnować z niezawodności kuszy. Ratowała go zbyt wiele razy, gdy wytrącona z dłoni różdżka krzyżowała plany polowania. Kilka ostatnich, ostro zakończonych bełtów, trzymał niżej, przy pasie. Różdżka dzierżona w zaciśniętych palcach, wydawała się dziwnie rozgrzana, niemal przepalając skórzaną rękawicę. Łowca wiedział, że był to efekt wcześniej rzucanych czarów i pozostałości anomalii, ale uwaga niepotrzebnie rozpraszała się - Z lewej, przejdź z lewej i zejdź niżej - głos towarzyszącego mu łowcy był równie ciężki i zmęczony, ale Dorian bez namysłu posłuchał uwagi bardziej doświadczonego kompana. W oddali słyszał też głosy pozostałych uczestników ich łowieckiej wyprawy. W większości, smokolodzy.
Dorian schylił się, by przy stromym spadzisku zahamować i wpaść na niemal niewidoczną ścieżkę, która prowadziła wzdłuż zbocza. Zwalisty cień w oddali, który zataczał niskie kręgi w pobliżu strzelistej latarni mówił doskonale, że ich cel obrał sobie miejsce ucieczki. czemu akurat latarnia? Avery obstawiał, że gdzieś w pobliżu znajdowały się złożone jaja lub nowe gniazdo, ale nie dałby sobie za to uciąć dłoni. Równie dobrze, samica Czarnego hebrydzkiego smoka, mogła znaleźć nietypowe żerowisko. Ale większość informacji podawano mu przed wyprawą przez łowców smoków. Im miał zaufać.
Z danych, dostarczonych przez rezerwat, z którego uciekła, wynikało, że była bardzo młoda, niedoświadczona, a przez to agresywniejsza, niż jej starsi przedstawiciele. Avery dołączył do grupy poszukiwawczej wraz ze znanym z innych wypraw Anthonym. A ten, choć zaledwie czystej krwi, zdobył sobie zaufanie młodego dziedzica nie tylko - prawie 30-letnim doświadczeniem w branży łowieckiej, ale także niebywałymi umiejętnościami, których Dorianowi, wciąż brakowało. Młodszy, nadrabiał zwinnością, ale to starszy łowca przejmował dowodzenia, gdy pościg rozwijał się w kulminacyjnym momencie. Dziś, przewodził im jednak ktoś inny. Smokolog.
W oddali słyszał stłumione głosy i szum kroków innych uczestników, ale to na ich barkach leżało dotarcie i przede wszystkim skonfrontowanie się z celem. Schwytanie młodej smoczycy nie miało należeć do łatwych. Ponad sześciometrowa sylwetka robiła wrażenie. I chociaż Dorian nie specjalizował się w rozumieniu tych dumnych stworzeń, bez problemu oceniał zagrożenie na wysokie. Cięcie na lewym ramieniu, które "zaledwie" musnęło skórę, piekło niemiłosiernie. Wystarczyłoby, że arystokrata znalazłby się w polu rażenia ostrego grotu smoczego ogona, by stracił coś więcej niż stróżka krwi.
Oddech stał się bardziej urwany, bolesny od długiego biegu, ale wyboista ścieżka zmuszała nie raz do uczepienia się ściany, by nie zsunąć się niżej. Kusiło go, by pozbyć się ciężaru biegu i zmienić się w animagiczą postać. Byłby nie tylko zwinniejszy, ale dużo lepiej widziałby w ciemniejącym otoczeniu. A jednak świadomość ciągłego kontaktu z biegnącymi łowcami sprawiał, że kontrolnie zerkał na poruszające się w oddali, pochylone cienie. Znikający cień mógł sugerować bolesny upadek, albo inną, niepotrzebną porażkę. W prowadzonym pościgu, nie mogli pozwolić sobie na błędy. A tym samym, na nieoczekiwane zmiany w szyku, który ustalili. Jeden wyłamany element i cały plan mógł się posypać.
Błysk świstała nieco wyżej, przysłaniający właśnie, kontury rosnącej wieży był znakiem, który kazał mu podciągnąć się na skalnej półce, po czym kucnąć i w końcu wysunąć wiszącą do tej pory kuszę.
Ryk, którzy przeszył ciemność zwiastował wprowadzenie w życie pierwotnego planu. Nie sadził, by oślepienie rozjuszonej istoty mogło pomóc na dłuższa metę, a krzyk - zdecydowanie ludzki, potwierdzał przypuszczenia. Smoczyca zaatakowała, ignorując środki, których użyli. Dorian słyszał kolejne, wydawane głośno rozkazy. Nie musieli się już kryć. I wielki gad i łowcy, znali swoje pozycje. Prawie.
Naciągnął zapadkę przy kuszy i bardzo ostrożnie założył przygotowany bełt. Równo pięć, których grot pokrywała lepka maź. Środek usypiający nie był dla młodej smoczych śmiertelny, ale dla czarodzieja - już tak. Dawka wystarczająca, by powalić dorosłego człowieka na wieczny sen. Dla kilkumetrowego stworzenia - przynajmniej, głębokie otępienie.
Wychylił się w pierwszej kolejności, by zorientować się, w jakiej pozycji znajduje się chwytana bestia. Dostrzegł błysk wzmocnionego łańcucha, który plątał lewą łapę. Smoczyca, rozjuszona jeszcze bardziej, szarpała się. Nie tylko grożąc wyrwaniem, ale raniąc się. Dorian przyklęknął, opierając brzeg kuszy o pierś, tylko po to, by złapać równowagę. jeden, drugi oddech i strzelił. I chciałby powiedzieć, ze niemal jak w zwolnieniu widział szybujący bełt, ale zdążył usłyszeć ledwie świst, a potem błysk grotu, który ledwie musnął grube łuski stworzenia. Ruchomy cel, to trudny do upolowania cel. Avery zacisnął usta, nie wypowiadając najmniejszego słowa. Tym razem musiał się pospieszyć. Załadował strzałę, a charakterystyczny klik oznajmił, ze blokada została odpowiednio zwolniona. Wycelował raz jeszcze, chwytając dwie sekundy więcej na wymierzenie i strzelił powtórnie. Nie usłyszał wściekłego ryku, który zwiastowałby sukces, ale stercząca niedaleko podbrzusza strzała, która mignęła mu w tańczących wokół cieniach, stanowiła wystarczające potwierdzenie. Jeszcze jedna. Jeszcze tylko jedna i trzy próby.
Migotliwe światła, które pojawiły się wokół szarpiącego stworzenia dawały szansę na brak błędu. Wystarczyło, że raz spojrzał w dół, pozostawiając rozgrywającą się scenę walki bez uwagi, a nagły skowyt i szum skrzydeł zmienił jego plany - Avery, na ziemię! - huk głosu Anthonego szarpnął jego mięśniami, by w jednej chwili rzucić się w dół, ryjąc dłonią w rozmokłej ziemi. Zwalisty cień pojawił się tuż przy nim, a ostry ból na plecach na kilka chwil przysłonił rzeczywistość. Ogłuszający ryk tuz obok sprawił, że najmłodszy z łowców przewrócił się na bok, szukając różdżki, która poturlała się gdzieś w błoto. Pod ręką znalazł za to łoże kuszy. Zacisnął palce mocniej, przyciągając broń bliżej. Pocisk zdążył wypaść i Dorian nie miał zamiaru babrać się z ziemią w jej poszukiwaniu. Dwie ostatnie wciąż tkwiły przy boku. W tym czasie widział błyski zaklęć i sieć, która zawisła niemal nad jego głową. Smoczyca zatoczyła koło i zapikowała. Wściekłość i ból, prawdopodobnie zaburzyły instynkt ucieczki i zmienił - w furię. Poruszała się szybko, zwinnie i zanurkowała w dół. Avery mógł - już rzeczywiście - podziwiać całą, kilkumetrowa postać samicy Czarnej hebrydki. W mdłym świetle, ciemne łuski nie błyszczały, wydawały się wręcz pochłaniać blask, matowiejąc. Linia ostrych kolców, długa szyja, ogon, zakończony ostrym grotem. I musiał to przyznać - była piękna. Drapieżność błyszczących ślepi, których fiolet na kilka sekund przykuł oczy Doriana. Nie miał odwagi nawet odetchnąć, gdy sunęła nad jego głową, jakby ignorując leżący cień. I ten moment musiał wykorzystać. Strzelił, nie siląc się nawet na celowanie.
Świst płynącego pocisku zgrał się niemal idealnie z pętami, które rzucono na przelatującą smoczycę. Stłumiony łoskot upadającego cielska, zatrząsł wzgórzem. jazgot miotającego się stworzenia, dopełniało całości. Młody łowca wsparł się na ramieniu, podciągając wyżej. Dopiero teraz dostrzegł leżące, w bardzo dziwnej pozycji, ciało. Sam zaciskał zęby, byleby jęk nie opuścił ust. Ciepła wilgoć i mdły zapach krwi nie dawał mu nadziei, że łatwo pozbędzie się ran. Tymczasem szamotanie straciło na mocy i do tej pory wyrywające się cielsko, przestało podrygiwać - Avery, żyjesz? - arystokrata spojrzał w bok, dostrzegając zbliżającą się postać jednego z łowców smoków. Prawdopodobnie to on uratował wszystkich i unieruchomił agresywną bestyjkę. Smokolg, to jednak smokolog - Staram się - kiwnął głową, chociaż grymas bólu, który kołatał się na jego obliczu, mógł mówić coś innego - Za pół godziny będzie tu medyk. Siadaj na razie - to mówiąc odwrócił się, idąc w kierunku brzegu skalnego ustępu i leżącego bezwładnie ciała. Dorian nie wierzył, by nieszczęśnik przeżył. Wygięte nienaturalne kończyny, przypominały bardziej porzucona przez lalkarza kukiełkę. Po drugiej stronie przygotowywali leżącą smoczycę. Spała. Cień uśmiechu zakołysał się na wargach. Miał w tym swój mały udział, chociaż już wiedział, że musiał poprawić wiele - nie tylko celność i zwinność. Tylko fakt, że znajdował się w towarzystwie doświadcz ocznych smokologów, przesadził sprawę. A on sam czerpał owo doświadczenie z samego uczestnictwa w łowach.
Rozluźnił palce, w końcu wypuszczając trzymaną kuszę. Opadła na kolana, a Dorian odchylił się w przód, starając się nie oprzeć przypadkowo o skalną ścianę. Przymknął powieki, w końcu, pośród szumu ludzkich głosów, wyłapując chrapliwy, ciężki oddech smoczego snu.
| zt
Dorian Avery
Zawód : Łowca magicznych stworzeń
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
And he'll brace for battle in the night
He'll fight because he knows he cannot hide
He'll fight because he knows he cannot hide
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Będąc na odległej, nieposkromionej obczyźnie zapomina się o dawnej codzienności. Znikają poszczególne wspomnienia, nawyki i przyzwyczajenia. Otoczenie zmienia swój koloryt, kształt oraz niezmierzoną odległość. Dawne, historyczne obiekty wydają się zamierzchłe, zminimalizowane i obce. Kręte korytarze brukowych ulic tworzą niepoznany i skomplikowany labirynt. Budynki wydają się wyższe – z łatwością sięgając ku bezbarwnemu, zimowemu niebu. Atmosfera niepamięci wdraża się w najdrobniejsze kanaliki, tworząc uczucie dezorientacji, zagubienia i konsternacji. Nieznajome twarze snujące się po nierównej przestrzeni, wyglądają podejrzanie, niebezpiecznie, wścibsko. Świdrujące, nieufne oczy, przenikają kontrastującą sylwetkę, całkowicie odzierając z prywatności i swobody. Pragnął za wszelką cenę dotrzeć do podwalin człowieczeństwa – wywrzeć indywidualny, lecz destruktywny wpływ. Wszystko uległo zmianie, zatracając dawne obezwładniające i zachwycające piękno. Nawet zapach różnił się od tego ciasno zakorzenionego w zakamarkach bezdennej pamięci. Wydawał się ciężki, duszący, zabraniający właściwej czynności zwanej swobodnym oddychaniem. W powietrzu wyraźnie wyczuwalne smugi szarawego dymu, mieszały się z odczuciem wewnętrznego niepokoju, strachu i powściągliwości. To co było dawniej, zniknęło w niepamięć, przeobrażając się w parszywy i prześladujący koszmar wyśniony na jawie. Dlatego spędził tam tak mało czasu. Ponowna konfrontacja z macierzystym terenem wywołała mieszankę skrajnych, kłębiących się wewnątrz uczuć. Stojąc na skraju jednej z angielskich ulic, lustrował rozpędzoną codzienność, wyłapując zatrważające różnice. Mroźne, paraliżujące powietrze dodawało swoistej dramaturgii, kiedy nieznajoma postać próbowała szybkiej aklimatyzacji. Świadomość odrzucenia, braku wkomponowania i dopasowania do teraźniejszej rzeczywistości przerastała przybysza. Krótki, lecz zgrabny obrót pozwolił na natychmiastową zmianę terytorium. Kolejną, mikroskopijną ucieczkę, zaplanowaną z eksperckim doświadczeniem. Był przygotowany na koniec, ale przecież nie ma czegoś takiego jak koniec. Nigdy.
Nie wiedział czy była to właściwa decyzja. Długie, mozolne godziny spędzone nad pożółkniętym i podniszczonym pergaminem, tylko utwierdzały w pewnym przekonaniu o bezmyślności dokonywanego czynu. Niesprzyjające okoliczności, sytuacja w kraju, grasujące zewsząd niebezpieczeństwo wydawały się nie stanowić żadnej, nieludzkiej przeszkody. Siedząc przy niewielkim, drewnianym stoliku oraz nikłym świetle dopalanej świecy, kreślił niezgrabne linijki, tworząc niezrozumiałą całość. Będąc częstym władcą barwnych epitetów, czuł jak wieloletni, kształcony talent umyka pochłonięty przez opary duszącego papierosa. Omamiony mdłą atmosferą, postanowił zaryzykować – kierowany słusznością sprawy, potrzebą ukazania wartościowej, wzrastającej odpowiedzialności i dorosłości kształtowanej poprzez bezdenne lata trudnej i mozolnej tułaczki. Nie był na to przygotowany. Nie wiedział jak powinien postępować; jakie zachowania, gesty, okażą się wymagane i najwłaściwsze. Nie pamiętał ich twarzy – zdewastowane zdjęcie noszone w odległych zakamarkach codziennego bagażu wskazywało dawny portret szanowanej rodziny, wymyślającej skomplikowane pozy do kolejnego, historycznego zdjęcia. Białe, nieregularne załamania przecinały zadowolone sylwetki. Promieniejącą matkę, kołyszącą niespokojną siostrę. Rosłą posturę wyprostowanego, dostojnego ojca, nakazującego zająć miejsce niesfornemu synowi. Jego niewyraźne, mętne oblicze pragnące dorównać wysokości, wspinając się na naprężone i wyprostowane palce. Sielski obrazek tradycyjnej rodziny, pragnącej spełnić wszystkie, wymagane obowiązki. Przekazać spektrum wartości, zapewnić byt, wychować potomstwo na szanowanych, godnych naśladowania obywateli z nieszemraną reputacją. Odczuwać spokój oraz dumę, patrząc na właściwe i dedykowane dorastanie.
Śnieżnobiała sowa dostarczyła niewielkie zawiniątko przepełnione agresywnymi wersami, brakiem zaufania i niedowierzaniem. A czego wymagał, czego mógł się spodziewać? Co kreowało wyobrażenie? Stojąc na cienkiej krawędzi stromego urwiska, spoglądał w bezdenną przestrzeń, upajając się spokojem błękitnej, szumiącej tafli. Wiatr rozwiewał grafitową pelerynę, zdecydowanie za cienką na te porę roku. Twarz przykryta głębokim kapturem zdradzała bezemocjonalny, stoicki i niewymuszony spokój. Płuca pracowały poprawnie, równo, rytmiczne. Przeraźliwie doskwierający chłód otrzeźwiał nieczytelne myśli, dając do zrozumienia, że to wszystko dzieje się naprawdę. Był to ostatni kwadrans, przed rozpoczęciem krwawej apokalipsy. O ile w ogóle się rozpocznie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 05.11.19 15:04, w całości zmieniany 3 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Powiedział jej, że będzie na miejscu wcześniej - i był, w duchu odczuwając ulgę, że się na to zgodziła; przyszedłby i tak, ale wolał to zrobić na jej zasadach, nie wchodząc jej w drogę i grając w jednej drużynie. Inaczej nie miało sensu - nie efektywnie. Słyszał co nieco o jej bracie, dość, by mu nie ufać, jak przez mgłę pamiętał go ze swoich pierwszych lat Hogwartu. Tak naprawdę nie miał o nim własnego zdania, ale wyrobione przez Jackie i jej ojca wystarczało, by zbudować sobie obraz tego człowieka - zbuntowanego, przekornego tchórza i zdrajcy. Nie do końca wiedział, co ich poróżniło, miał wrażenie, że w tej opowieści umykały mu szczegóły, o które nigdy nie miał odwagi dopytać. I nie pytał, zapełnił je własnymi wyobrażeniami wystarczająco, niepokojącymi, by przynajmniej nie pozwolić jej pojawić się tutaj samej. Byli Zakonnikami i byli przyjaciółmi, byli za siebie wzajemnie odpowiedzialni.
Wbrew jej wiadomości, choć zgodnie ze swoimi zamiarami, których też przed nią nie krył, nie czekał na nią. Zjawił się we wskazanym miejscu - nieopodal warsztatu szewca w pobliżu Little Skellig. Nie wskazała mu miejsca, w którym umówiła się z bratem - przeszedł się po okolicy, szukając go na ślepo, czasu miał dość. Trzymał obie dłonie schowane w kieszeniach czarodziejskiej szaty, jedną żelazną, niecielesną, nieswoją i drugą, lewą, kurczowo zaciśniętą na rękojeści różdżki. Pozostawał czujny. Bacznie rozglądał się po okolicy, szukał samotnych sylwetek, ale i grup, szukał czarodziejów, którzy również wydawali się czujni. Czarodziejów, którzy mogli mieć coś na sumieniu. Wioska nie była gęsto zaludniona, okolica nieczęsto odwiedzana zwłaszcza srogą zimą. Ale to wszystko tylko ułatwiało zorganizowanie pułapki skrytej poza oczami tutejszej ludności.
Wiatr smagał jego twarz, porywał ogniste włosy, brzegi czarodziejskiej szaty, gdy znalazł się nad morskim brzegiem. Wyprostowana sylwetka i lekko uniesiona głowa mogły przypominać psa węszącego w lesie trop, gdy - nagle - spostrzegł samotną sylwetkę w pobliżu latarni. Poczuł, że jego dłoń mimowolnie mocniej zacisnęła się na różdżce, obejrzał się wokół, niepewny, czy raczej wodził wzrokiem za samą Jackie, czy jednak za jego znajomymi. Nie patrzył na niego dłużej, utkwiwszy wzrok w spienionych morskich falach, czekał na Rineheart.
Wbrew jej wiadomości, choć zgodnie ze swoimi zamiarami, których też przed nią nie krył, nie czekał na nią. Zjawił się we wskazanym miejscu - nieopodal warsztatu szewca w pobliżu Little Skellig. Nie wskazała mu miejsca, w którym umówiła się z bratem - przeszedł się po okolicy, szukając go na ślepo, czasu miał dość. Trzymał obie dłonie schowane w kieszeniach czarodziejskiej szaty, jedną żelazną, niecielesną, nieswoją i drugą, lewą, kurczowo zaciśniętą na rękojeści różdżki. Pozostawał czujny. Bacznie rozglądał się po okolicy, szukał samotnych sylwetek, ale i grup, szukał czarodziejów, którzy również wydawali się czujni. Czarodziejów, którzy mogli mieć coś na sumieniu. Wioska nie była gęsto zaludniona, okolica nieczęsto odwiedzana zwłaszcza srogą zimą. Ale to wszystko tylko ułatwiało zorganizowanie pułapki skrytej poza oczami tutejszej ludności.
Wiatr smagał jego twarz, porywał ogniste włosy, brzegi czarodziejskiej szaty, gdy znalazł się nad morskim brzegiem. Wyprostowana sylwetka i lekko uniesiona głowa mogły przypominać psa węszącego w lesie trop, gdy - nagle - spostrzegł samotną sylwetkę w pobliżu latarni. Poczuł, że jego dłoń mimowolnie mocniej zacisnęła się na różdżce, obejrzał się wokół, niepewny, czy raczej wodził wzrokiem za samą Jackie, czy jednak za jego znajomymi. Nie patrzył na niego dłużej, utkwiwszy wzrok w spienionych morskich falach, czekał na Rineheart.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wierzyła w przypadku. Te nigdy się nie zdarzały. Każde zdarzenie było zbitkiem następujących po sobie kroków, dokładnie zaplanowanych i obmyślonych, czasami jednak wychodzących od osób, które były poza zasięgiem wzroku, dlatego zazwyczaj uważane były za uśmiech losu albo wręcz przeciwnie – jego grymas złości. Jackie nie wiedziała, co takiego stało się na świecie, że znowu przyszedł do niej list. Och, list od nie byle kogo, bo od jej brata. Brata, który jak cień wlókł się za nią za każdym razem, gdy przesiadywała w domu sama. W tym samym domu, w którym zaklęcie Muffliato musiało wyciszać krzyki w salonie; w tym samym domu, w którym bawili się w chowanego, kiedy Jackie była jeszcze na tyle beztroska i mała.
Brat, którego widziała po raz ostatni jedenaście lat temu.
List analizowała godzinami, wpatrując się w poszczególne litery bez ustanku, niektóre nawet atakując starą lupą skrytą w komodzie w przedpokoju. Najbardziej jednak ciekawił ją zwrot do adresata. Jacqueline. Nie lubiła pełnej wersji swojego imienia, brzmiało obco, zagranicznie, z francuska, a ona przecież była prostą dziewczyną z prostą osobowością. Była Jackie, nie Jacqueline. Skrócono je dość szybko, a jego dłuższą wersją podkreślano tylko jako dezaprobatę zachowania i przywołania do porządku. Vincent często tak do niej mówił, żeby wywołać na jej twarzy kolorującą się czerwienią złość. Potem zrozumiała, że to były tylko dziecinne zabawy, przekomarzanie się między sobą. Ale nawet to nie pozwoliło jej w pełni powiedzieć sobie wprost o możliwości spotkania jedynego brata w ich dawnym, ukochanym miejscu. Znacznie łatwiej uwierzyła w to, że jakiś niezwykle łakomy na zemstę czarnoksiężnik nastawał na jej życie. Że to Rycerze Walpurgii uznali, że najlepszym sposobem dostania w swoje łapy szefa Biura Aurorów będzie porwanie albo zabicie jego córki. Z każdym dniem obmyślała coraz więcej strategii, w których mogłaby wykorzystać element zaskoczenia i przechylić szale na swoją korzyść. Nie mogła dać się zaatakować. W końcu w jej głowie zaczęły kształtować się najczarniejsze scenariusze, a im więcej ich było, tym częściej dziękowała w duchu Brendanowi za to, że był taki uparty w chęci towarzyszenia jej w Little Skellig.
Dotarła na miejsce, choć sama tego nie wiedziała, kilka minut po nim. Przeszła się po głównej drodze do wioski, przyjrzała mijającym ją ludziom, ale nie zobaczyła niczego, co mogłoby wzniecić jej podejrzliwość. Ot, prości niemagiczni, pędzący w zimnie za swoimi sprawami. Przed samym wejściem rzuciła Carpiene. Żadnego efektu. Powieka jej drgnęła. Do warsztatu szewca dotarła chwilę później. To tutaj naprawiali buty Vincentowi i Jackie, kiedy okazało się, że ich podeszwy nie wytrzymały napięcia podróżniczego. Stanęła obok Brena, patrząc w tym samym kierunku, co i on. Przytrzymała kołnierz płaszcza, kiedy zawiał mocniejszy wiatr. Też ją widziała. Samotną sylwetkę stojącą blisko latarni, spokojną niczym kamienny posąg.
– Carpiene na razie nic nie wykryło – powiedziała do niego cicho, korzystając z pustej akustyki pod dachem lokalu. – Chodźmy już, zaczynam się niecierpliwić.
Owszem, zaczynała się niecierpliwić, bo rodziła się w niej wątpliwość. Już nie sądziła o własnej śmierci, a o możliwości zobaczenia ducha – ducha, do którego pisała listy; którego wyzywała od stu diabłów, że ją zostawił z tym starym durniem; za którym w głębi ducha tęskniła. Przełknęła ślinę, podejmując kroki w stronę tego jednego, zagubionego istnienia przy starej latarni morskiej, na której kilkanaście lat temu puszczali latawce, karmili mewy kawałkami chleba, z fascynacją obserwując, jak chwytały okruchy w spektakularnym locie. Wspomnienia zaczęły się nawarstwiać, dziurawić lodową powłokę tej od dawna zamkniętej części jej życia, odpychała jednak te szpikulce, nie dając się złamać choćby najmniejszemu z nich. Nie przyspieszała kroku, wręcz przeciwnie, jakby ociągała się w dalszej wędrówce przez śnieżną pokrywą gromadzącą się białym puchem na ziemi. Niemalże mimowolnie rzuciła kolejne zaklęcie, gdy znaleźli się już całkiem blisko wysokiej, morskiej wieżycy. Ale Clario nic nie pokazało.
– Poczekaj tutaj – spojrzała na Brena oczami, które niezwykle rzadko udało jej się pokazać. Mógł je zobaczyć wtedy, w szkockim schronisku górskim, ale była odwrócona do niego plecami, gdy zasypiali na jednym łóżku. Zalśniło w nich coś ze strachu i oczekiwania, z ukochanej łagodności i niepewności swoich kroków. Lęk zakrapiany kłami przeszłości zaciskającymi się na jasnej, aurorskiej szyi. Zacisnęła mocniej palce na różdżce i wystawiła ją w stronę sylwetki, do której coraz bardziej się zbliżała. Nad tym zaklęciem musiała się skupić. Zwłaszcza, że emocje zaczynały brać nad nią górę niepokojąco szybko. – Veritas claro.
Świat na chwilę się zatrzymał – nie tylko dlatego, że sama stanęła w miejscu, pozwalając jedynie na to, by wiatr przeganiał z twarzy jej włosy, chłodem raził odkrytą skórę. Świat zatrzymał się, bo mężczyzna, który stał zaledwie półtora metra od niej, zdawał się być cieniem, który pałętał się za nią przez te wszystkie lata. Gdy odwrócił się, struchlała. Pierwszy w oczy rzucił się nos. Pamiętała ten dzień, gdy pokazał się po nocy spędzonej w skrzydle szpitalnym. Śmiała się wtedy z niego, nazywając Nosokrzywym Vincentem, ale w trosce zaraz pytając, kto mu to zrobił, bo ona mogłaby im też dorobić podobne. Potem zobaczyła jego oczy. Tęczówki jaśniejące w śnieżnej scenerii jak okruchy lodu – los postanowił, że to on, nie ona, otrzyma tak jasną ich barwę po ojcu; w Jackie więcej było z wyglądu z matki. Wpatrywała się w niego osłupiała, szukając elementów, które mogłyby jej powiedzieć, że to jednak nie on, że się myli i powinna uciekać.
Ale to był on.
Podeszła bliżej i wyciągnęła powoli dłoń jak do zwierzęcia, które dopiero chce oswoić. Dotknęła jego nosa, zimnego, krzywego, ale zabliźnionego z przeszłością. Dotknęła policzków upstrzonych króciutkimi igiełkami zarostu. Dotknęła włosów o odcieniu dobrze znanym, targanym przed snem przez jej drobne palce.
To był on.
Szklące się od zimnego wiatru oczy wypuściły dwie drobne krople, którym ciężko było jednak przepłynąć przez pomazane mroźnym różem policzki. Nie była zła, sama się temu dziwiła, uśmiechnęła się do niego, zza ust wypadł nawet cichy śmiech, niekontrolowany, ale brzmiący zupełnie przeciwnie do jej charakteru – dźwięczny, miły dla ucha, ten, który dostała w pożegnalnym prezencie od matki.
– Aleś ty wyrósł – rzuciła w końcu, oparła dłoń na jego ramieniu, jakby chciała sprawdzić, czy nie śni, czy jest realny mimo zaklęcia. Był wysoki jak ojciec. Miał szerokie barki, posturę rosłego mężczyzny. Nie był już chłopcem, którego pamiętała. – Nie było cię jedenaście lat. Vinnie.
Odwróciła się do Brendana, żeby dać mu znak, że nic jej nie było – na razie? Nie była do końca pewna. Siebie już spisała na straty, ale jego personaliów nie chciała zdradzać. Zbyt wiele mieli do stracenia.
– Chciał mi towarzyszyć w podróży tutaj. Czasy są niespokojne, baliśmy się, że to pułapka. – znów odwróciła wzrok ku swojemu bratu. Vinniemu, który wydoroślał i nabrał ciała. – Dostawałeś moje listy?
Brat, którego widziała po raz ostatni jedenaście lat temu.
List analizowała godzinami, wpatrując się w poszczególne litery bez ustanku, niektóre nawet atakując starą lupą skrytą w komodzie w przedpokoju. Najbardziej jednak ciekawił ją zwrot do adresata. Jacqueline. Nie lubiła pełnej wersji swojego imienia, brzmiało obco, zagranicznie, z francuska, a ona przecież była prostą dziewczyną z prostą osobowością. Była Jackie, nie Jacqueline. Skrócono je dość szybko, a jego dłuższą wersją podkreślano tylko jako dezaprobatę zachowania i przywołania do porządku. Vincent często tak do niej mówił, żeby wywołać na jej twarzy kolorującą się czerwienią złość. Potem zrozumiała, że to były tylko dziecinne zabawy, przekomarzanie się między sobą. Ale nawet to nie pozwoliło jej w pełni powiedzieć sobie wprost o możliwości spotkania jedynego brata w ich dawnym, ukochanym miejscu. Znacznie łatwiej uwierzyła w to, że jakiś niezwykle łakomy na zemstę czarnoksiężnik nastawał na jej życie. Że to Rycerze Walpurgii uznali, że najlepszym sposobem dostania w swoje łapy szefa Biura Aurorów będzie porwanie albo zabicie jego córki. Z każdym dniem obmyślała coraz więcej strategii, w których mogłaby wykorzystać element zaskoczenia i przechylić szale na swoją korzyść. Nie mogła dać się zaatakować. W końcu w jej głowie zaczęły kształtować się najczarniejsze scenariusze, a im więcej ich było, tym częściej dziękowała w duchu Brendanowi za to, że był taki uparty w chęci towarzyszenia jej w Little Skellig.
Dotarła na miejsce, choć sama tego nie wiedziała, kilka minut po nim. Przeszła się po głównej drodze do wioski, przyjrzała mijającym ją ludziom, ale nie zobaczyła niczego, co mogłoby wzniecić jej podejrzliwość. Ot, prości niemagiczni, pędzący w zimnie za swoimi sprawami. Przed samym wejściem rzuciła Carpiene. Żadnego efektu. Powieka jej drgnęła. Do warsztatu szewca dotarła chwilę później. To tutaj naprawiali buty Vincentowi i Jackie, kiedy okazało się, że ich podeszwy nie wytrzymały napięcia podróżniczego. Stanęła obok Brena, patrząc w tym samym kierunku, co i on. Przytrzymała kołnierz płaszcza, kiedy zawiał mocniejszy wiatr. Też ją widziała. Samotną sylwetkę stojącą blisko latarni, spokojną niczym kamienny posąg.
– Carpiene na razie nic nie wykryło – powiedziała do niego cicho, korzystając z pustej akustyki pod dachem lokalu. – Chodźmy już, zaczynam się niecierpliwić.
Owszem, zaczynała się niecierpliwić, bo rodziła się w niej wątpliwość. Już nie sądziła o własnej śmierci, a o możliwości zobaczenia ducha – ducha, do którego pisała listy; którego wyzywała od stu diabłów, że ją zostawił z tym starym durniem; za którym w głębi ducha tęskniła. Przełknęła ślinę, podejmując kroki w stronę tego jednego, zagubionego istnienia przy starej latarni morskiej, na której kilkanaście lat temu puszczali latawce, karmili mewy kawałkami chleba, z fascynacją obserwując, jak chwytały okruchy w spektakularnym locie. Wspomnienia zaczęły się nawarstwiać, dziurawić lodową powłokę tej od dawna zamkniętej części jej życia, odpychała jednak te szpikulce, nie dając się złamać choćby najmniejszemu z nich. Nie przyspieszała kroku, wręcz przeciwnie, jakby ociągała się w dalszej wędrówce przez śnieżną pokrywą gromadzącą się białym puchem na ziemi. Niemalże mimowolnie rzuciła kolejne zaklęcie, gdy znaleźli się już całkiem blisko wysokiej, morskiej wieżycy. Ale Clario nic nie pokazało.
– Poczekaj tutaj – spojrzała na Brena oczami, które niezwykle rzadko udało jej się pokazać. Mógł je zobaczyć wtedy, w szkockim schronisku górskim, ale była odwrócona do niego plecami, gdy zasypiali na jednym łóżku. Zalśniło w nich coś ze strachu i oczekiwania, z ukochanej łagodności i niepewności swoich kroków. Lęk zakrapiany kłami przeszłości zaciskającymi się na jasnej, aurorskiej szyi. Zacisnęła mocniej palce na różdżce i wystawiła ją w stronę sylwetki, do której coraz bardziej się zbliżała. Nad tym zaklęciem musiała się skupić. Zwłaszcza, że emocje zaczynały brać nad nią górę niepokojąco szybko. – Veritas claro.
Świat na chwilę się zatrzymał – nie tylko dlatego, że sama stanęła w miejscu, pozwalając jedynie na to, by wiatr przeganiał z twarzy jej włosy, chłodem raził odkrytą skórę. Świat zatrzymał się, bo mężczyzna, który stał zaledwie półtora metra od niej, zdawał się być cieniem, który pałętał się za nią przez te wszystkie lata. Gdy odwrócił się, struchlała. Pierwszy w oczy rzucił się nos. Pamiętała ten dzień, gdy pokazał się po nocy spędzonej w skrzydle szpitalnym. Śmiała się wtedy z niego, nazywając Nosokrzywym Vincentem, ale w trosce zaraz pytając, kto mu to zrobił, bo ona mogłaby im też dorobić podobne. Potem zobaczyła jego oczy. Tęczówki jaśniejące w śnieżnej scenerii jak okruchy lodu – los postanowił, że to on, nie ona, otrzyma tak jasną ich barwę po ojcu; w Jackie więcej było z wyglądu z matki. Wpatrywała się w niego osłupiała, szukając elementów, które mogłyby jej powiedzieć, że to jednak nie on, że się myli i powinna uciekać.
Ale to był on.
Podeszła bliżej i wyciągnęła powoli dłoń jak do zwierzęcia, które dopiero chce oswoić. Dotknęła jego nosa, zimnego, krzywego, ale zabliźnionego z przeszłością. Dotknęła policzków upstrzonych króciutkimi igiełkami zarostu. Dotknęła włosów o odcieniu dobrze znanym, targanym przed snem przez jej drobne palce.
To był on.
Szklące się od zimnego wiatru oczy wypuściły dwie drobne krople, którym ciężko było jednak przepłynąć przez pomazane mroźnym różem policzki. Nie była zła, sama się temu dziwiła, uśmiechnęła się do niego, zza ust wypadł nawet cichy śmiech, niekontrolowany, ale brzmiący zupełnie przeciwnie do jej charakteru – dźwięczny, miły dla ucha, ten, który dostała w pożegnalnym prezencie od matki.
– Aleś ty wyrósł – rzuciła w końcu, oparła dłoń na jego ramieniu, jakby chciała sprawdzić, czy nie śni, czy jest realny mimo zaklęcia. Był wysoki jak ojciec. Miał szerokie barki, posturę rosłego mężczyzny. Nie był już chłopcem, którego pamiętała. – Nie było cię jedenaście lat. Vinnie.
Odwróciła się do Brendana, żeby dać mu znak, że nic jej nie było – na razie? Nie była do końca pewna. Siebie już spisała na straty, ale jego personaliów nie chciała zdradzać. Zbyt wiele mieli do stracenia.
– Chciał mi towarzyszyć w podróży tutaj. Czasy są niespokojne, baliśmy się, że to pułapka. – znów odwróciła wzrok ku swojemu bratu. Vinniemu, który wydoroślał i nabrał ciała. – Dostawałeś moje listy?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wszystko da się zaplanować z idealnie zamierzonym skutkiem. Niektóre sprawy, sprytnie wymykają się spod kontroli wprowadzając niechcianą dezorientację. Zaskakują, paraliżują i rozbijają wielogodzinne ustalenia. Właśnie wtedy kontrolę przejmuj nieubłagany przypadek - dla jednych zbawienie, dla innych okrutne przekleństwo. Rineheart zdecydowanie znajdował się po korzystnej stronie obcowania z epizodycznymi incydentami. Nie miał w zwyczaju skrupulatnie planować swych poczynań; oddawał egzystencję w ręce przekornego i zwodzącego losu, który doprowadzał do wielu nieoczekiwanych i nieplanowanych inicjatyw. Niezwykła porywczość pojawiała się epizodycznie, nieregularnie, wywracając codzienność w nieznanym dotychczas kierunku. Pełen wachlarz emocji, z którymi zmagał się podczas cięższych, niezrozumiałych i nostalgicznych dni, prowadził go do drewnianego, dębowego sekretarzyka. Tam, kreśląc nieregularną gamę krętych, rozmazanych wersów, tworzył konstrukcje, które opisywały obecny stan - rozpoczynając od żałobnego smutku, dziwnego niezrozumienia, melancholii, wyrzutu i utraty całkowitej doczesności. Odpowiadał na wszystkie listy, które na przełomie lat przesyłała mu siostra. Zapisane stronice nigdy nie ujrzały światła dziennego, niszczone zaraz po powstaniu; rozprzestrzenione po rozległych terenach fascynującej i niepoznanej Europy. Ten okazał się wyjątkowy - zastanawiał się nad każdym, zaprezentowanym wersem, chcąc prawdziwie ująć swe zamiary. Posłużył się charakterystycznym zwrotem, starał się dokładnie budować każdą literę; przelewać uczucia tak, aby mimo mało obszernej treści czytelnik wchłonął i przejął każdy, najdrobniejszy element. Nie miał złych zamiarów, czuł się ogołocony, bezbronny, a przede wszystkim pokorny. Liczył się z nieprzychylnym odbiorem, przygotowany na nieoczekiwany atak, wybuch i niewypowiedzianą pretensję. Nie spodziewał się taryfy ulgowej wymierzonej z rąk siostrzanej buntowniczki - domyślał się, że obecna sytuacja wyostrzyła zmysły, usprawniła czujność i pozbawiła zaufania. Był gotowy na ryzyko.
Podobno życie to wieczne ryzyko, ale czy śmierć nie okazałby się o wiele prostsza? Malownicze tereny miejsca uwielbionego od lat, zaskakiwały swym krajobrazem nawet podczas mroźnej i nieprzyjemnej zimy. Gruba, ciężka warstwa śnieżnobiałego śniegu dodawała nieopisanego uroku, blokując ciężkie i leniwe kroki. Zbyt cienkie podeszwy zatapiały się w wilgotnym roztworze, przenosząc dokuczliwy chłód na rozpalone ciało. Latarnia wydawała się wyższa niż zazwyczaj; wskazywała drogę zagubionym żeglarzom. Odległa plaża, przypomniała dawne, beztroskie czasy, kiedy to wraz z rodziną przyjeżdżali tu na wakacyjne wycieczki. Woda zachęcała do kąpieli, a ogrom przybrzeżnych skarbów rozwijał dziecięcą wyobraźnię. Tęsknił za antycznym wyobrażeniem doczesności widząc jak znajome zakamarki niedalekiej wioski zmieniły swe oblicze. Anonimowy, nieobecny i niepotrzebny. Lustrował każdy, znajomy kąt, w którym załatwiali codzienne sprawunki odświeżając zardzewiałe zakamarki chłonnej pamięci. Nie było łatwo, lecz nikt nie powiedział, że prawdziwe życie przychodzi z upragnioną i oczekiwaną łatwością.
Czas dłużył się nieubłaganie. Wiatr smagał zaczerwienione policzki, starając się odsłonić ochronne połacie głębokiego kaptura. Mężczyzna stał nieruchomo nie zwracając uwagi na niesprzyjające warunki. Łagodna twarz i lekko przymknięte powieki wskazywały na opanowanie, uspokojenie i ujarzmienie drżących, zziębniętych kończyn. Lewa dłoń, bezwładnie spoczywała na sztywnej różdżce, której nie zamierzał używać. Profilaktyczny gest wydawał się niekontrolowanym przyzwyczajeniem. Oddechy były płytkie, zmysły wyostrzone - otoczenie emanowało tajemnicą, napięciem i obustronnymi oczekiwaniami. Wydawało mu się, że słyszy ulotne dźwięki ostrożnej rozmowy, niesione przez rozbijające się o skały, donośne echo. Czyżby nie było im dane spotkać się w cztery oczy? Jest pod obserwacją? Ktoś od kilkunastu minut śledzi każdy jego krok, zdając dokładne i staranne zeznania? Czyżby gwałtowne ruchy od razu zakończyły się atakiem? Powieki zadrgały minimalnie, na myśl o nieprawdopodobnym zdarzeniu. Twarz zmarszczyła się na kilka chwil ukazując charakterystyczny grymas skupienia. Sylwetka, statycznie oczekiwała na powolny rozwój sytuacji. I nagle świat zatrzymał swój bieg rozprzestrzeniając nietypową i wyjątkową aurę. Podróżnik wyczuł rozedrgane drobinki powietrza, zdradzające, że ktoś zbliża się w jego kierunku. Westchnął mimowolnie, czując jak paraliżujący stres wypełnia wszelkie kanaliki nerwowe, a stopy zapadają się w krystaliczną głębie. Jedyne co zrobił to odwrócił się bezwiednie, pozwalając na odważne ukazanie swojego oblicza - zamarł. A kiedy lodowate dłonie badały każdy mankament zmienionej twarzy, on wyszeptał jedynie krótkie i ciche: - To ja - po czym odruchowo uchwycił wąski nadgarstek, przytulając policzek do rozłożonej, nieco szorstkiej dłoni. Niezmiernie bał się konfrontacji wzrokowej; ujrzenia w jej fizjonomii spotęgowanych cech ukochanej matki. Jednakże, nie mógł długo czekać, gdy czas zatrzymał się na dobre. Spojrzenie bladoniebieskich tęczówek prześlizgnęło się po ukochanym profilu, dokładnie poznając każdy, najdrobniejszy szczegół. Wyraziste tęczówki, gęste brwi, bladą cerę i ciemnobrązowe włosy, które zaskoczyły go swą nieregularną długością. Była wysoka i postawna. Na pierwszy rzut oka widział w niej dawną wojowniczkę, bojowniczkę i ratowniczkę uciemiężonych. Mimo kilku kropel szkarłatnych łez, które w tej samej chwili ściągnął z zziębniętego policzka, nigdy nie pozbawiłaby go wrażenia, wskazującego na ogromną odwagę, determinację i waleczność. Była odzwierciedleniem matki, dlatego też gromadzone emocje uderzyły ze zdwojoną i spotęgowaną siłą. Na pierwsze wypowiedziane słowa, uśmiechnął się nieświadomie nie mogąc powstrzymać zdumienia. Gardło piekło niemiłosiernie, gdyż zdania, które tak drobiazgowo dobierał stojąc na oblodzonej skarpie nie potrafiły wydostać się na światło dzienne. Pokręcił głową z niedowierzaniem, rzucając tylko krótkie, lecz spokojne: - Nie wiem co powiedzieć… - dłonie oparł na jej barkach, aby móc kontrolować rozedrgane odnóża. Cały czas bał się pełnej, wzrokowej potyczki, coraz przyglądając się śnieżnemu podłożu. - Ja… - zatrzymał. -Przepraszam. - jego ciało przyległo do sylwetki siostry, szczelnie zamykając w rosłych ramionach. Łzy delikatnie spływały wzdłuż ukrytych w grubym materiale kącików. Dłonie silnie zacisnęły się na tkaninie zdradzając zdenerwowanie; kompletne rozsypanie. Nadal nie wiedział co go czeka, czując jak trzeźwość umysłu, ulotniła się wraz z następnym podmuchem wiatru. Na kolejne słowa nawet nie zareagował - obecność osoby trzeciej wydawała się niewygodna, lecz na ten moment zupełnie obojętna. Podczas gdy pytanie poszybowało w krystaliczny eter, on odsunął twarz wciśniętą w jej płaszcz; spojrzał w charakterystycznie bezładny sposób mówiąc: - Zbierałem każdy, najdrobniejszy skrawek papieru, który przyniosła mi twoja sowa. Codziennie wczytywałem się w ich treści, kreśląc odpowiedzi, których nigdy nie wysłałem. Traktowałem je z największą czcią, chowając w najgłębszych czeluściach podróżnego bagażu. Nawet nie wiesz ile dla mnie znaczyły… - nawet nie wiesz co się ze mną działo. Nawet nie wiesz, że momentami trzymały mnie przy życiu. - Byłem zagubiony, tęskniłem.
Podobno życie to wieczne ryzyko, ale czy śmierć nie okazałby się o wiele prostsza? Malownicze tereny miejsca uwielbionego od lat, zaskakiwały swym krajobrazem nawet podczas mroźnej i nieprzyjemnej zimy. Gruba, ciężka warstwa śnieżnobiałego śniegu dodawała nieopisanego uroku, blokując ciężkie i leniwe kroki. Zbyt cienkie podeszwy zatapiały się w wilgotnym roztworze, przenosząc dokuczliwy chłód na rozpalone ciało. Latarnia wydawała się wyższa niż zazwyczaj; wskazywała drogę zagubionym żeglarzom. Odległa plaża, przypomniała dawne, beztroskie czasy, kiedy to wraz z rodziną przyjeżdżali tu na wakacyjne wycieczki. Woda zachęcała do kąpieli, a ogrom przybrzeżnych skarbów rozwijał dziecięcą wyobraźnię. Tęsknił za antycznym wyobrażeniem doczesności widząc jak znajome zakamarki niedalekiej wioski zmieniły swe oblicze. Anonimowy, nieobecny i niepotrzebny. Lustrował każdy, znajomy kąt, w którym załatwiali codzienne sprawunki odświeżając zardzewiałe zakamarki chłonnej pamięci. Nie było łatwo, lecz nikt nie powiedział, że prawdziwe życie przychodzi z upragnioną i oczekiwaną łatwością.
Czas dłużył się nieubłaganie. Wiatr smagał zaczerwienione policzki, starając się odsłonić ochronne połacie głębokiego kaptura. Mężczyzna stał nieruchomo nie zwracając uwagi na niesprzyjające warunki. Łagodna twarz i lekko przymknięte powieki wskazywały na opanowanie, uspokojenie i ujarzmienie drżących, zziębniętych kończyn. Lewa dłoń, bezwładnie spoczywała na sztywnej różdżce, której nie zamierzał używać. Profilaktyczny gest wydawał się niekontrolowanym przyzwyczajeniem. Oddechy były płytkie, zmysły wyostrzone - otoczenie emanowało tajemnicą, napięciem i obustronnymi oczekiwaniami. Wydawało mu się, że słyszy ulotne dźwięki ostrożnej rozmowy, niesione przez rozbijające się o skały, donośne echo. Czyżby nie było im dane spotkać się w cztery oczy? Jest pod obserwacją? Ktoś od kilkunastu minut śledzi każdy jego krok, zdając dokładne i staranne zeznania? Czyżby gwałtowne ruchy od razu zakończyły się atakiem? Powieki zadrgały minimalnie, na myśl o nieprawdopodobnym zdarzeniu. Twarz zmarszczyła się na kilka chwil ukazując charakterystyczny grymas skupienia. Sylwetka, statycznie oczekiwała na powolny rozwój sytuacji. I nagle świat zatrzymał swój bieg rozprzestrzeniając nietypową i wyjątkową aurę. Podróżnik wyczuł rozedrgane drobinki powietrza, zdradzające, że ktoś zbliża się w jego kierunku. Westchnął mimowolnie, czując jak paraliżujący stres wypełnia wszelkie kanaliki nerwowe, a stopy zapadają się w krystaliczną głębie. Jedyne co zrobił to odwrócił się bezwiednie, pozwalając na odważne ukazanie swojego oblicza - zamarł. A kiedy lodowate dłonie badały każdy mankament zmienionej twarzy, on wyszeptał jedynie krótkie i ciche: - To ja - po czym odruchowo uchwycił wąski nadgarstek, przytulając policzek do rozłożonej, nieco szorstkiej dłoni. Niezmiernie bał się konfrontacji wzrokowej; ujrzenia w jej fizjonomii spotęgowanych cech ukochanej matki. Jednakże, nie mógł długo czekać, gdy czas zatrzymał się na dobre. Spojrzenie bladoniebieskich tęczówek prześlizgnęło się po ukochanym profilu, dokładnie poznając każdy, najdrobniejszy szczegół. Wyraziste tęczówki, gęste brwi, bladą cerę i ciemnobrązowe włosy, które zaskoczyły go swą nieregularną długością. Była wysoka i postawna. Na pierwszy rzut oka widział w niej dawną wojowniczkę, bojowniczkę i ratowniczkę uciemiężonych. Mimo kilku kropel szkarłatnych łez, które w tej samej chwili ściągnął z zziębniętego policzka, nigdy nie pozbawiłaby go wrażenia, wskazującego na ogromną odwagę, determinację i waleczność. Była odzwierciedleniem matki, dlatego też gromadzone emocje uderzyły ze zdwojoną i spotęgowaną siłą. Na pierwsze wypowiedziane słowa, uśmiechnął się nieświadomie nie mogąc powstrzymać zdumienia. Gardło piekło niemiłosiernie, gdyż zdania, które tak drobiazgowo dobierał stojąc na oblodzonej skarpie nie potrafiły wydostać się na światło dzienne. Pokręcił głową z niedowierzaniem, rzucając tylko krótkie, lecz spokojne: - Nie wiem co powiedzieć… - dłonie oparł na jej barkach, aby móc kontrolować rozedrgane odnóża. Cały czas bał się pełnej, wzrokowej potyczki, coraz przyglądając się śnieżnemu podłożu. - Ja… - zatrzymał. -Przepraszam. - jego ciało przyległo do sylwetki siostry, szczelnie zamykając w rosłych ramionach. Łzy delikatnie spływały wzdłuż ukrytych w grubym materiale kącików. Dłonie silnie zacisnęły się na tkaninie zdradzając zdenerwowanie; kompletne rozsypanie. Nadal nie wiedział co go czeka, czując jak trzeźwość umysłu, ulotniła się wraz z następnym podmuchem wiatru. Na kolejne słowa nawet nie zareagował - obecność osoby trzeciej wydawała się niewygodna, lecz na ten moment zupełnie obojętna. Podczas gdy pytanie poszybowało w krystaliczny eter, on odsunął twarz wciśniętą w jej płaszcz; spojrzał w charakterystycznie bezładny sposób mówiąc: - Zbierałem każdy, najdrobniejszy skrawek papieru, który przyniosła mi twoja sowa. Codziennie wczytywałem się w ich treści, kreśląc odpowiedzi, których nigdy nie wysłałem. Traktowałem je z największą czcią, chowając w najgłębszych czeluściach podróżnego bagażu. Nawet nie wiesz ile dla mnie znaczyły… - nawet nie wiesz co się ze mną działo. Nawet nie wiesz, że momentami trzymały mnie przy życiu. - Byłem zagubiony, tęskniłem.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ruszył w obranym kierunku za Jackie, puszczając ją przodem, to ona dowodziła, to ona znała kierunek i wreszcie to ona wiedziała, jak wygląda twarz jej brata. Sunął za nią jak cień, odnajdując nie wypuszczając spomiędzy palców różdżki; nie poprawiał po niej zaklęć, ufał jej, a słysząc prośbę, by pozostał w miejscu, zawahał się przez moment, ale stanął - pozwalając jej odejść samej. Nie patrzył na nią, patrzył na niego - wiatr szarpał jego ognistymi włosami, szarpał połami płaszcza, niosąc bryzę pobliskiego morza; woda była nieokiełznanym, drapieżnym żywiołem, takim samym była też ludzka nienawiść, żal, strach i wszystkie inne emocje, które od zarania dziejów towarzyszyły tchórzom. A Vincent Rineheat - był tchórzem. Jak latawiec, który rzucony na wiatr dał się unieść i porwać, zamiast zostać, by stawić czoła rzeczywistości i chronić tych, których chronić powinien. Mógł być powiązany z wrogiem. Mógł mieć koneksje wśród ludzi, którzy pragnęli śmierci jego siostry. Wcale nie chciał zostać w miejscu, chciał podejść bliżej - nie po to, by słyszeć ich wymianę zdań, ta nie była jego sprawą, a po to, by mieć całkowitą pewność, że zdoła zareagować w porę. Jednak nie drgnął - nie poruszył się ani o cal, kiedy Jackie dotknęła jego ramienia i choć czuł, że powinien odwrócić wzrok, nie przeszkadzać im w intymnej chwili pojednania, nie zrobił tego. Tylko głupiec porzuciłby ostrożność. Był im w tym momencie piątym kołem u wozu, Jackie nie chciała, żeby tu z nią przychodził, a jej brat - nie musiał go znać, by to wiedzieć, nie musiał uchwycić jego spojrzenia, nie musiał dostrzec jego oczu - bez wątpienia nie był z tego powodu zachwycony. Ale musiał tu być. Skinął lekko głową, kiedy Jackie dała znać - ale wcale nie porzucił czujności. Wiedział, że atak mógł nadejść z każdej strony, a początkowe osłabienie jej czujności mogło być tylko grą. Nie słyszał nic z ich rozmowy, słowa porywał wiatr, a on nie wsłuchiwał się w nie szczególnie. Ale patrzył - patrzył mu na ręce nieustannie, drgnąwszy i naprężywszy kręgosłup jak kot, kiedy wziął ją w ramiona, zbyt blisko.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pamiętała, jak chowała się przed ojcem z zamiarem napisania kolejnego listu do Vincenta, który najprawdopodobniej znów nie spotka się z odpowiedzią. Siadała przy łóżku tak, by w razie wejścia ojca do pokoju mogła schować pergamin i pióro, pozostawiając tajemnicę nienaruszoną, intymną. Opowiadała w nich, co działo się w domu – ojciec nie zapomniał, jak się krzyczy, ale teraz częściej słyszała tykanie starego zegara w salonie niż jego głos – albo o tym, że dostała się na kurs – kreowała radość, którą wtedy czuła, była nieprawdopodobnie realna, narzucona wola stała się esencją jej własnych decyzji, imitowała dorosłe zachowanie. Na samym początku kreślone słowa nosiły w sobie wiele złości i pretensji, ale z biegiem lat przybierały prędzej formę sprawozdań albo opowiadania z elementami ostrzeżeń, niż listy pisane do rodziny. Razem z upływającym przestała się też łudzić, że trafiały wprost do jego rąk, choć Kluska wracała z pustymi szponami, pohukując z pewną ulgą, gdy docierała do właścicielki – Jackie poznawała po tym, że lot był długi i wyczerpujący. Wielokrotnie zastanawiała się, gdzie mogły trafiać te listy, dlatego nie podpisywała na nich wcale, zabezpieczając swoją prywatność jak najlepiej mogła – przecież istniała możliwość, że przechwycono je przez istnie podłych czarnoksiężników, mściwych czarodziejów, handlarzy informacji. Przez kogokolwiek. Jeśli jednak trafiały do Vincenta – musiał poznawać ją po piśmie. Piśmie podobnym do pisma ojca.
Teraz ten problem znów do niej wrócił jak bumerang – czy Vincent, skoro wyszedł z zamiarem spotkania się z nią, dostawał je przez ten cały czas? Czy może jednak miała rację i wszystkie zostały przechwycone? Żałowała, że sowy nie potrafiły mówić. Kiedy patrzyła na niego, wyższego o kilkanaście centymetrów, z ciałem mężczyzny, nie chłopca, z twarzą poznaczoną upływem czasu i doświadczeniami, pytanie zaczynało blaknąć. Wszystkie historie, w których brał udział, o dziwo tylko te jasne, dobre, przyspieszające rytm serca niemal do galopu, przewijały się po jej umyśle w urwanych scenach. Jego głos też był inny, niższy, męski. Nie mogła uwierzyć w tę przemianę, niemal metamorfozę. Jego dotyk jednak przywrócił ją na ziemię. Euforia zaczyna opadać, ulatywać z jej organizmu jak narkotyk, nie od razu, powoli, kropla po kropli, aż w końcu przycisnął ją do siebie, a ona zrozumiała – zaufała mu na ślepo jak nigdy nie zaufałaby nikomu, zaklęcia nic nie wykryły, ale ile razy w swojej kilkuletniej karierze doświadczyła na swojej skórze bolesnych czarnych sztuczek? Nie zliczyłaby. Mówił, wciąż mówił, w jego głosie brzmiała dziwna, rozmiękczająca serce szczerość, tęsknota, która wydzierała z jej oczu kolejne łzy, ale opamiętała się – nie mogła dać się porwać tak obezwładniającemu uczuciu. Walczyła sama ze sobą, gdy ją tulił, zacisnęła oczy, jedną ręką powoli starając się wyjąć różdżkę z kieszeni, gdy z jego ust wypływały kolejne słowa. Dostał listy. Tęsknił za tobą, Jackie.
Jakie to było słodkie. Jakie tęskne. Jak przyciągało.
Kiedy chciał się odsunąć, przycisnęła na jego plecy lewą ręką, nie pozwalając mu na to, imitując tęsknotę podobną do tej, którą on okazywał jej. Różdżkę wymierzyła pod jego żebra, kłując go, boleśnie napinając czubkiem drewnianego narzędzia jego skórę pod płaszczem. Dłoń jej drżała – choć chciała być pewna, co robi, choć chciała dać mu powód do rezygnacji z jakichkolwiek niecnych wobec niej planów, jad zbyt silnych emocji krążył w jej żyłach zawzięcie.
– Opowiedz mi o wyprawie do New Forest. O tym, co znaleźliśmy w czasie wędrówki – głos podzielił niestabilność dłoni, ale zaciśnięte zęby nadały mu wymuszonej surowości, która miała za zadanie ukryć emocjonalną huśtawkę. – Dokładnie, ze wszystkimi szczegółami, które pamiętasz.
Wszystkie jej zmysły musiały być pewne, że to on. Wszystkie.
Teraz ten problem znów do niej wrócił jak bumerang – czy Vincent, skoro wyszedł z zamiarem spotkania się z nią, dostawał je przez ten cały czas? Czy może jednak miała rację i wszystkie zostały przechwycone? Żałowała, że sowy nie potrafiły mówić. Kiedy patrzyła na niego, wyższego o kilkanaście centymetrów, z ciałem mężczyzny, nie chłopca, z twarzą poznaczoną upływem czasu i doświadczeniami, pytanie zaczynało blaknąć. Wszystkie historie, w których brał udział, o dziwo tylko te jasne, dobre, przyspieszające rytm serca niemal do galopu, przewijały się po jej umyśle w urwanych scenach. Jego głos też był inny, niższy, męski. Nie mogła uwierzyć w tę przemianę, niemal metamorfozę. Jego dotyk jednak przywrócił ją na ziemię. Euforia zaczyna opadać, ulatywać z jej organizmu jak narkotyk, nie od razu, powoli, kropla po kropli, aż w końcu przycisnął ją do siebie, a ona zrozumiała – zaufała mu na ślepo jak nigdy nie zaufałaby nikomu, zaklęcia nic nie wykryły, ale ile razy w swojej kilkuletniej karierze doświadczyła na swojej skórze bolesnych czarnych sztuczek? Nie zliczyłaby. Mówił, wciąż mówił, w jego głosie brzmiała dziwna, rozmiękczająca serce szczerość, tęsknota, która wydzierała z jej oczu kolejne łzy, ale opamiętała się – nie mogła dać się porwać tak obezwładniającemu uczuciu. Walczyła sama ze sobą, gdy ją tulił, zacisnęła oczy, jedną ręką powoli starając się wyjąć różdżkę z kieszeni, gdy z jego ust wypływały kolejne słowa. Dostał listy. Tęsknił za tobą, Jackie.
Jakie to było słodkie. Jakie tęskne. Jak przyciągało.
Kiedy chciał się odsunąć, przycisnęła na jego plecy lewą ręką, nie pozwalając mu na to, imitując tęsknotę podobną do tej, którą on okazywał jej. Różdżkę wymierzyła pod jego żebra, kłując go, boleśnie napinając czubkiem drewnianego narzędzia jego skórę pod płaszczem. Dłoń jej drżała – choć chciała być pewna, co robi, choć chciała dać mu powód do rezygnacji z jakichkolwiek niecnych wobec niej planów, jad zbyt silnych emocji krążył w jej żyłach zawzięcie.
– Opowiedz mi o wyprawie do New Forest. O tym, co znaleźliśmy w czasie wędrówki – głos podzielił niestabilność dłoni, ale zaciśnięte zęby nadały mu wymuszonej surowości, która miała za zadanie ukryć emocjonalną huśtawkę. – Dokładnie, ze wszystkimi szczegółami, które pamiętasz.
Wszystkie jej zmysły musiały być pewne, że to on. Wszystkie.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Niezwykle doceniał gest ze strony ukochanej siostry. W ukryciu kreśliła tygodniową korespondencję, w którą wczytywał się z zamiłowaniem. Czekał na najlepszy moment – spokojny wieczór, wśród szumu fal i delikatnego pohukiwania śnieżnobiałej sowy. Za każdym razem, uparcie wyczekiwała momentu, w którym mężczyzna odeśle ją do odpowiedniego adresata. Szczypała wąskie palce, kiedy po raz kolejny, rozdzierał, lub podpalał przygotowany pergamin. Nie chciał dzielić się swoim losem; dawać znak życia. Wolał wyłapywać poszczególne momenty; wyobrażać opisaną codzienność na deskach własnego, wewnętrznego teatru, który w rzeczywistości nazywano podświadomością. Obrazy te były wyraźne, przejaskrawione, lecz emocjonalne. Potrafił odzwierciedlić i usłyszeć twardy głos ojca, poczuć zapach porannej, lekko przestygniętej kawy – z zamkniętymi oczami przejść po wszystkich zakamarkach rodzinnego mieszkania opisując najdrobniejsze szczegóły. Chłonna pamięć zakorzeniła każde wspomnienie, odżywające na nowo. Nawet gdy listy straciły swą obiecującą duchowość i charakterystyczny podpis, nie zmienił rytuału. Głaszcząc niewielką, zdeterminowaną listonoszkę, zapoznawał się z treściwym sprawozdaniem. W tych momentach wiedział, że coś złego dzieje się w ich otoczeniu. Otoczeniu, do którego nie przynależy.
Nadmierna ostrożność, która na pewno walczyła z obecnymi, skrajnymi pobudkami, nie była dla niego zbyt szokująca. Spodziewał się, że gwałtownie ujawniając swą tożsamość, zostanie poddany najgorszym i niewygodnym próbom. Będzie na celowniku – obserwowany, bez wymarzonego i wyczekiwanego zaufania. Ciężko udowodnić brak złych intencji oraz czystość postępowania. Przybywając z rozdzierającej nicości, wzbudzał najgorsze i największe podejrzenia. Nie wyczuwał podziałów. Nie uczestniczył i nie przebywał wewnątrz gorejącego piekła, o którym tak dużo słyszał. Zauważał wszechobecną tajemniczość, nieufność i skrupulatność w słowach. Każda, bezprawna, nieznana osoba wzbudzała niechętne zainteresowanie; zwykłe robienie zakupów stało się dużo mniej anonimowe. Nie wiedział na kogo uważać – komu nie powinien ufać. Zagrożenie, które czaiło się na każdym kroku traktował z dozą pobłażliwości, lekkomyślności i niewiedzy. Analizował ten świat z niepewnością, po omacku, rzucając swe oblicze na twardą i głęboką wodę. Może wyglądał i zachowywał się jak oni? Chłodny, enigmatyczny, snujący powoli po miastowych ulicach. Nieznany szpieg, pragnący wyrządzić krzywdę nieświadomym personom. Niepotrzebny, niepewny, intruz.
Dość dziwne uczucie ogarnęło jego wnętrze, gdy czas zatrzymał się chyba na minutę. Przyciskając ciało do ciepłej sylwetki ukochanej siostry, przez chwilę zapomniał o właściwym oddychaniu. Świst z jego ust był ciężki; tak jakby łzy hamowały dopływ świeżego, zimowego powietrza. A te nie potrafiły przestać spływać po kościstych policzkach – wpadały w chłonny materiał zostając tam na zawsze. Mógł tylko domyślać się jak skrajne emocje targają współtowarzyszką. Nigdy nie powiedziałby, że pierwsza reakcja, którą tak skrupulatnie odgrywał w swojej głowie rozpocznie się tak emocjonalnie, dotkliwie, spokojne. Nie spodziewał się, że w niezwykle szybkim czasie ukaże naturę starego, znanego Vincenta, którego zgubił podczas wieloletniej wyprawy. Lecz szczerość bywa samolubna. Nie zanotował błyskawicznego momentu, w którym to zwinna dłoń siostry zacisnęła się na drewnianym trzonie różdżki. Nie zdążył dokończyć kolejnego zdania, gdy pewne szarpnięcie, momentalnie otrzeźwiło zamglone i zaślepione myśli. Oczy rozszerzyły się na moment, sylwetka wykręciła w dość nietypową, niewygodną pozycję, a sztywna broń zahaczała o wystające żebra, powodując przenikliwy, kujący ból. Adrenalina wzrosła, kiedy nieruchomo poddawał się niedoli. Krew zawrzała momentalnie, brwi zmarszczyły się w niemym niezadowoleniu, wyzwalając zimną maskę obojętności. Nie ufała mu. Nie była tu sama. Nie wierzyła. Mężczyzna szarpnął po raz pierwszy, aby minimalnie polepszyć swe ułożenie. Wyczuwał minimalne drżenie, podczas gdy zdumiona twarz zbliżyła się w okolice jej szyi, aby zacząć beznamiętnie, chrapliwie: - Wyprawa do New Forest… - nuta dziwnego rozbawienia pojawiła się w jego głosie, a oczy zaszkliły ciemnym blaskiem. – To tam udawaliśmy prawdziwą rodzinę. Powiedź mi Jackie, czy naprawdę wierzyłaś, że nią byliśmy? – zdenerwował się. Nie pokazał tego za pierwszym razem, lecz prowokacja z jej strony, pewnie wytrąciła go z równowagi. Mimo usilnej próby opanowania, nie powstrzymał targających emocji, które dzisiejszego dnia popadały w dwubiegunowe skrajności. Obudził demony, które drzemały głęboko w podświadomości – były ukrytymi, niewypowiedzianymi lękami, które mógł bezpośrednio wykorzystać. – Te historie, wspólnie spędzony czas. Zwykła, prostolinijna przykrywka. – tembr głosu stał się cyniczny, nieco kpiący, w pewnym stopniu złośliwy. Oddech owiewał wystający skrawek, skóry reagujący na najdrobniejsze bodźce. I kiedy wyczuwalne drżenie zyskało na sile, on wykorzystał sytuacje, wyswobodził się z ucisku, niezgrabnie, szybko, stając naprzeciwko niej – pewnie, statycznie z wyciągniętą przed siebie głogową różdżką. Dyszał nierównomiernie, konfrontując przymrużone źrenice z intensywnym brązem przeciwniczki. Tego chciałaś droga siostro? Tak traktujesz swoich bliskich? – Chcesz wiedzieć, co znaleźliśmy w tym parszywym lesie? Wczesnym porankiem, tak samo zimnym jak dzisiejsze, obskurne przedpołudnie? – unosił ton. – Rozszarpane ciało, rosłego samca jelenia. Z ogromnym porożem, rudawym ubarwieniem – króla. To nie był mord zwykłej, polującej zwierzyny. To mord wygłodniałej bestii, która pozostawiła po sobie krwawe pobojowisko. Pamiętasz co wtedy czułaś? – dłoń, w której trzymał różdżkę zadrżała, gdy z coraz większą intensywnością wysypywał z siebie nacechowane słowa. I wizja dawnych chwil, którą widział tak wyraźnie. – Pamiętasz?! - dodał, pragnąc pewności. - A słowa ojca, który nie chciał powiedzieć nam co się stało? – rzucił. – Co jeszcze mam Ci powiedzieć, żebyś zaczęła mi ufać? W co byłaś ubrana, jaki był dzień tygodnia? – rażąca zmiana mogła okazać się szokująca. Była efektem nagromadzonych zdarzeń, które musiały znaleźć rozładowanie. W tym momencie ukazywał metamorfozy, które zaszły podczas długotrwałej nieobecności. Spokojne, ułożone, melancholijne usposobienie, coraz częściej dawało upust gwałtownej i niekontrolowanej naturze. Była to pochodna nauki przetrwania, walki i wykonywania nowego zawodu. A może nowej fascynacji? Kolejny ciężki, nieregularny oddech i upust; zachrypnięty, niezdecydowany, rozżalony. Zrobił niepewny krok w prawą stronę, aby uważny spojrzeniem omotać sylwetkę odległego, czarnego punktu. – A on? Po co go tu przyprowadziłaś? Kim on jest?! – pewność może okazać się zgubna, ale Ty nie chciałaś być zgubiona, prawda Jacqueline?
Nadmierna ostrożność, która na pewno walczyła z obecnymi, skrajnymi pobudkami, nie była dla niego zbyt szokująca. Spodziewał się, że gwałtownie ujawniając swą tożsamość, zostanie poddany najgorszym i niewygodnym próbom. Będzie na celowniku – obserwowany, bez wymarzonego i wyczekiwanego zaufania. Ciężko udowodnić brak złych intencji oraz czystość postępowania. Przybywając z rozdzierającej nicości, wzbudzał najgorsze i największe podejrzenia. Nie wyczuwał podziałów. Nie uczestniczył i nie przebywał wewnątrz gorejącego piekła, o którym tak dużo słyszał. Zauważał wszechobecną tajemniczość, nieufność i skrupulatność w słowach. Każda, bezprawna, nieznana osoba wzbudzała niechętne zainteresowanie; zwykłe robienie zakupów stało się dużo mniej anonimowe. Nie wiedział na kogo uważać – komu nie powinien ufać. Zagrożenie, które czaiło się na każdym kroku traktował z dozą pobłażliwości, lekkomyślności i niewiedzy. Analizował ten świat z niepewnością, po omacku, rzucając swe oblicze na twardą i głęboką wodę. Może wyglądał i zachowywał się jak oni? Chłodny, enigmatyczny, snujący powoli po miastowych ulicach. Nieznany szpieg, pragnący wyrządzić krzywdę nieświadomym personom. Niepotrzebny, niepewny, intruz.
Dość dziwne uczucie ogarnęło jego wnętrze, gdy czas zatrzymał się chyba na minutę. Przyciskając ciało do ciepłej sylwetki ukochanej siostry, przez chwilę zapomniał o właściwym oddychaniu. Świst z jego ust był ciężki; tak jakby łzy hamowały dopływ świeżego, zimowego powietrza. A te nie potrafiły przestać spływać po kościstych policzkach – wpadały w chłonny materiał zostając tam na zawsze. Mógł tylko domyślać się jak skrajne emocje targają współtowarzyszką. Nigdy nie powiedziałby, że pierwsza reakcja, którą tak skrupulatnie odgrywał w swojej głowie rozpocznie się tak emocjonalnie, dotkliwie, spokojne. Nie spodziewał się, że w niezwykle szybkim czasie ukaże naturę starego, znanego Vincenta, którego zgubił podczas wieloletniej wyprawy. Lecz szczerość bywa samolubna. Nie zanotował błyskawicznego momentu, w którym to zwinna dłoń siostry zacisnęła się na drewnianym trzonie różdżki. Nie zdążył dokończyć kolejnego zdania, gdy pewne szarpnięcie, momentalnie otrzeźwiło zamglone i zaślepione myśli. Oczy rozszerzyły się na moment, sylwetka wykręciła w dość nietypową, niewygodną pozycję, a sztywna broń zahaczała o wystające żebra, powodując przenikliwy, kujący ból. Adrenalina wzrosła, kiedy nieruchomo poddawał się niedoli. Krew zawrzała momentalnie, brwi zmarszczyły się w niemym niezadowoleniu, wyzwalając zimną maskę obojętności. Nie ufała mu. Nie była tu sama. Nie wierzyła. Mężczyzna szarpnął po raz pierwszy, aby minimalnie polepszyć swe ułożenie. Wyczuwał minimalne drżenie, podczas gdy zdumiona twarz zbliżyła się w okolice jej szyi, aby zacząć beznamiętnie, chrapliwie: - Wyprawa do New Forest… - nuta dziwnego rozbawienia pojawiła się w jego głosie, a oczy zaszkliły ciemnym blaskiem. – To tam udawaliśmy prawdziwą rodzinę. Powiedź mi Jackie, czy naprawdę wierzyłaś, że nią byliśmy? – zdenerwował się. Nie pokazał tego za pierwszym razem, lecz prowokacja z jej strony, pewnie wytrąciła go z równowagi. Mimo usilnej próby opanowania, nie powstrzymał targających emocji, które dzisiejszego dnia popadały w dwubiegunowe skrajności. Obudził demony, które drzemały głęboko w podświadomości – były ukrytymi, niewypowiedzianymi lękami, które mógł bezpośrednio wykorzystać. – Te historie, wspólnie spędzony czas. Zwykła, prostolinijna przykrywka. – tembr głosu stał się cyniczny, nieco kpiący, w pewnym stopniu złośliwy. Oddech owiewał wystający skrawek, skóry reagujący na najdrobniejsze bodźce. I kiedy wyczuwalne drżenie zyskało na sile, on wykorzystał sytuacje, wyswobodził się z ucisku, niezgrabnie, szybko, stając naprzeciwko niej – pewnie, statycznie z wyciągniętą przed siebie głogową różdżką. Dyszał nierównomiernie, konfrontując przymrużone źrenice z intensywnym brązem przeciwniczki. Tego chciałaś droga siostro? Tak traktujesz swoich bliskich? – Chcesz wiedzieć, co znaleźliśmy w tym parszywym lesie? Wczesnym porankiem, tak samo zimnym jak dzisiejsze, obskurne przedpołudnie? – unosił ton. – Rozszarpane ciało, rosłego samca jelenia. Z ogromnym porożem, rudawym ubarwieniem – króla. To nie był mord zwykłej, polującej zwierzyny. To mord wygłodniałej bestii, która pozostawiła po sobie krwawe pobojowisko. Pamiętasz co wtedy czułaś? – dłoń, w której trzymał różdżkę zadrżała, gdy z coraz większą intensywnością wysypywał z siebie nacechowane słowa. I wizja dawnych chwil, którą widział tak wyraźnie. – Pamiętasz?! - dodał, pragnąc pewności. - A słowa ojca, który nie chciał powiedzieć nam co się stało? – rzucił. – Co jeszcze mam Ci powiedzieć, żebyś zaczęła mi ufać? W co byłaś ubrana, jaki był dzień tygodnia? – rażąca zmiana mogła okazać się szokująca. Była efektem nagromadzonych zdarzeń, które musiały znaleźć rozładowanie. W tym momencie ukazywał metamorfozy, które zaszły podczas długotrwałej nieobecności. Spokojne, ułożone, melancholijne usposobienie, coraz częściej dawało upust gwałtownej i niekontrolowanej naturze. Była to pochodna nauki przetrwania, walki i wykonywania nowego zawodu. A może nowej fascynacji? Kolejny ciężki, nieregularny oddech i upust; zachrypnięty, niezdecydowany, rozżalony. Zrobił niepewny krok w prawą stronę, aby uważny spojrzeniem omotać sylwetkę odległego, czarnego punktu. – A on? Po co go tu przyprowadziłaś? Kim on jest?! – pewność może okazać się zgubna, ale Ty nie chciałaś być zgubiona, prawda Jacqueline?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Latarnia morska, Little Skellig
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia