Szachy czarodziejów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szachy czarodziejów
Tuż przy głównej ulicy, niedaleko Lodziarni Floriana Fortescue, znajduje się niewielki, zadaszony placyk, na którym postawiono kilka stołów z planszami do gry w szachy. Nad każdym z nich lewitują zaczarowane świece. Szachy cieszą się na ulicy Pokątnej dużym zainteresowaniem, zwłaszcza wśród starszych czarodziejów i wiedźm. Zdarza się też - szczególnie wtedy, gdy pogoda dopisuje - że przechodzący tędy czarodzieje zatrzymują się i obserwują grę, a także obstawiają zakłady. Co kilka miesięcy Departament Magicznych Gier i Sportów Ministerstwa Magii organizuje czarodziejskie zawody, w których można wygrać króliczą łapkę i 200 galeonów.
Magiczne szachy: postaci przez trzy tury rzucają kością k100, do rzutu dodając bonus (lub karę) z biegłości numerologia. Wyższy wynik ukazuje przewagę jednej z postaci. Zwycięża postać, która ostatecznie otrzyma wyższy wynik, ale musi on wynosić przynajmniej 100. Krytyczny sukces oznacza natychmiastowe zwycięstwo (szach-mat) a krytyczna porażka natychmiastową przegraną. Efekty krytyczne mają zastosowanie wyłącznie na korzyść tych postaci, które posiadają biegłość numerologii (Przykładowo, jeśli postać wyrzuci krytyczną porażkę, a jego oponent biegłości nie posiada - nie jest w stanie zauważyć błędu swojego przeciwnika i wykorzystać go na swoją korzyść. Podobnież postać, która nie posiada biegłości, nie jest w stanie wykorzystać krytycznego sukcesu na swoją korzyść.
Lokacja zawiera kości.Magiczne szachy: postaci przez trzy tury rzucają kością k100, do rzutu dodając bonus (lub karę) z biegłości numerologia. Wyższy wynik ukazuje przewagę jednej z postaci. Zwycięża postać, która ostatecznie otrzyma wyższy wynik, ale musi on wynosić przynajmniej 100. Krytyczny sukces oznacza natychmiastowe zwycięstwo (szach-mat) a krytyczna porażka natychmiastową przegraną. Efekty krytyczne mają zastosowanie wyłącznie na korzyść tych postaci, które posiadają biegłość numerologii (Przykładowo, jeśli postać wyrzuci krytyczną porażkę, a jego oponent biegłości nie posiada - nie jest w stanie zauważyć błędu swojego przeciwnika i wykorzystać go na swoją korzyść. Podobnież postać, która nie posiada biegłości, nie jest w stanie wykorzystać krytycznego sukcesu na swoją korzyść.
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Dym papierosów nawet jeśli skrzył się pastelowymi kolorami nie leżał w kręgu zainteresowań Evandry. Kiedy raz na szóstym roku dała się podpuścić w wyzwaniu i sięgnęła po papierosa, zakaszlała się tak przeraźliwie, iż była przekonana, że nadszedł kres jej dni. Chwilę później, otoczona śmiechem rówieśników, zorientowała się, że wcale nie umiera, ale pozostały w niej niesmak oraz niechęć. Mimo nieprzyjemnych doświadczeń nie przeszkadzało jej towarzystwo osób palących, powiodła tylko spojrzeniem za kolorową smugą i skinęła głową na prośbę Rigela. - Liczę na to, że nie zapomnisz o mnie, gdy będziecie już otwierać sławny na cały świat dom mody. - Wciąż sceptycznie podchodziła do kwestii zaangażowania się przez niego w tajniki tego przemysłu, lecz głównie ze względu na rodzinę Blacka, która mogłaby nie pochwalić tych zamiłowań. Czy nie oczekiwali, że stanie się on jednym z polityków, dyplomatów, zasłużonych pracowników Ministerstwa Magii? Nie gasiła jednak jego zapału, pasje należało rozwijać. - Świetny pomysł, lordzie Black - przytaknęła z udawaną powagą. - Nie sądziłam, że taki z ciebie filantrop, ale skoro tak, to roześlę kilka zaproszeń i przedyskutujemy plan w szerszym gronie.
Przyglądała się uważnie zastanowieniu Rigela, ciesząc się, że podjął zaproponowane przez nią rozważania. - Może niekonwencjonalne podejście do tematu przyniesie przełomowe wnioski? Pomyśl tylko zrewolucjonizowałoby to krąg gargulkowych zapaleńców. - Sama z rozbawieniem oglądała zaangażowanych w rywalizację graczy, ale od śmierdzących płynów starała się trzymać z daleka.
- Jak zawsze czarujący - podsumowała ze wdzięcznym uśmiechem, który w następnej chwili nieco pobladł, gdy wzrok damy spoczął na szachownicy, a gołym okiem można było dostrzec, że nie obmyśla dalszej taktyki. Ściągnięte w zastanowieniu brwi mogły wskazywać na trudne rozważania, a nieobecny wzrok zdradzał zmartwienia daleko wychodzące poza ułożoną przed nimi planszę. - Po czym poznać, że jest się dobrym rodzicem? - zaczęła wreszcie, powoli dobierając słowa. - Wiem że na swoją własną praktykę wciąż czekasz, ale jesteś przecież świetnym obserwatorem, a zarówno analiza, jak i wyciąganie trafnych wniosków przychodzą ci z łatwością. - Z nienaturalnym dla siebie zawstydzeniem uniosła wzrok, najpierw sunąc nim tylko po jasnym materiale lnianej marynarki i wyhaftowanych na nich hipnotycznych kształtach. Geometryczne wzory przywodziły na myśl barwne ilustracje z podręcznika do opieki nad magicznymi zwierzętami w wersji dla zaawansowanych. Każde pióro czy łuska różniły się od siebie zaledwie kilkoma drobnymi szczegółami, będąc wręcz nie do rozpoznania dla zwykłego czarodzieja. Nachyliła się nad szachownicą, a jej spojrzenie sięgało już przystojnej twarzy młodego lorda. Jasny błękit oczu półwili spotkał się ze smolistą czernią, mało subtelnie prosząc o pomoc. Od wielu lat łączyła ich przyjaźń, wkrótce mieli stać się także rodziną. Liczyła po cichu na to, iż stanie się on jej sojusznikiem w tej jakże nierównej walce.
Przyglądała się uważnie zastanowieniu Rigela, ciesząc się, że podjął zaproponowane przez nią rozważania. - Może niekonwencjonalne podejście do tematu przyniesie przełomowe wnioski? Pomyśl tylko zrewolucjonizowałoby to krąg gargulkowych zapaleńców. - Sama z rozbawieniem oglądała zaangażowanych w rywalizację graczy, ale od śmierdzących płynów starała się trzymać z daleka.
- Jak zawsze czarujący - podsumowała ze wdzięcznym uśmiechem, który w następnej chwili nieco pobladł, gdy wzrok damy spoczął na szachownicy, a gołym okiem można było dostrzec, że nie obmyśla dalszej taktyki. Ściągnięte w zastanowieniu brwi mogły wskazywać na trudne rozważania, a nieobecny wzrok zdradzał zmartwienia daleko wychodzące poza ułożoną przed nimi planszę. - Po czym poznać, że jest się dobrym rodzicem? - zaczęła wreszcie, powoli dobierając słowa. - Wiem że na swoją własną praktykę wciąż czekasz, ale jesteś przecież świetnym obserwatorem, a zarówno analiza, jak i wyciąganie trafnych wniosków przychodzą ci z łatwością. - Z nienaturalnym dla siebie zawstydzeniem uniosła wzrok, najpierw sunąc nim tylko po jasnym materiale lnianej marynarki i wyhaftowanych na nich hipnotycznych kształtach. Geometryczne wzory przywodziły na myśl barwne ilustracje z podręcznika do opieki nad magicznymi zwierzętami w wersji dla zaawansowanych. Każde pióro czy łuska różniły się od siebie zaledwie kilkoma drobnymi szczegółami, będąc wręcz nie do rozpoznania dla zwykłego czarodzieja. Nachyliła się nad szachownicą, a jej spojrzenie sięgało już przystojnej twarzy młodego lorda. Jasny błękit oczu półwili spotkał się ze smolistą czernią, mało subtelnie prosząc o pomoc. Od wielu lat łączyła ich przyjaźń, wkrótce mieli stać się także rodziną. Liczyła po cichu na to, iż stanie się on jej sojusznikiem w tej jakże nierównej walce.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Evandra Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
-Parkinsonowie chyba by mi tego nie wybaczyli. - Black uśmiechnął się szeroko, obserwując jednocześnie i kolorowy dym i szachownicę, którą miał przed sobą. - Ale może, jak już znudzi mi się zagłębianie wszelakich sekretów życia i śmierci, i przejdę na emeryturę, to zastanowię się nad tym.
Mówiąc to, od razu odgonił myśli, że tak naprawdę, jego emerytura raczej będzie wykluczać jakiekolwiek czynności, gdyż będzie przykuty do łóżka. Jednak tliła się w nim nadzieja, że znajdzie sposób na to, aby oszukać podstępną chorobę. Że wyślizgnie się z jej szponów, a nawet, jak dzieciak pokaże jej język w głupim i triumfalnym geście.
-Staram się kontynuować rodzinne tradycje. - wesoło wzruszył ramionami. - Myślę, że nie powinniśmy się ograniczać wyłącznie do szpitala św. Munga. Widziałaś przecież tych ludzi, prawda? W końcu mogą być dumni i nie bać się chodzić w prawdziwych magicznych kreacjach… a przez wojnę są skazani na ubrania z drugiej ręki. Znoszone, połatane.
Zaciągnął się kolorowym błękitno-zielonym dymem.
-To niesprawiedliwe. Każdy mieszkaniec stolicy zasługuje na porządne ubranie. Tym bardziej że już za chwile nadejdzie zima.
Uniósł wzrok ku niebu, jakby wypatrując ciemniejszych chmur i pierwszych płatków śniegu.
-Na pewno nam za to podziękują. I od razu trzeba im podsunąć pomysł, aby zmienili tą paskudną śmierdzącą substancję na coś przyjemniejszego… Może brokat? Wyobrażasz sobie? To by był prawdziwy przełom.
Rigel widział, że ruch, który Evandra zrobiła na szachownicy był… mało rozważny, gdyż odsłoniła swojego króla.
Może to było celowe?
Jednak nic na to nie wskazywało.
Czarodziej bardzo nie chciał wykonywać kolejnych ruchów, które na pewno gwarantowałoby mu zwycięstwo, jednak obiecał, że nie będzie się podkładać. Podniósł skoczka, którego zdążył już stracić, i chwile bawił się nim, udając, że rozważa, co dalej zrobić, chociaż dokładnie wiedział, że może to być koniec partii.
Pytanie przyjaciółki kompletnie wybiło go z rytmu.
-Jak poznać? - uniósł brwi. Faktycznie nie miał praktyki w byciu rodzicem, jednak miał szczęście, że Irma była najlepszą matką na świecie. Dzięki niej poznał, czym tak naprawdę jest bezwarunkowa miłość i bezpieczeństwo. Czuł jednak pewne opory, żeby aż tak uzewnętrznić się Evandrze. To było trochę mało męskie.
-Cóż… To dość… ciekawe pytanie. - zaczął powoli, starając się dobrać odpowiednie słowa. - Myślę, że jeśli jesteś gotowa wspierać i prowadzić w taki swoje dziecko, aby odnalazło się w tym wielkim świecie, to wszystko w porządku.
Uśmiechnął się do niej ciepło.
-Zawsze możesz na mnie liczyć. Nawet w takich kwestiach.
Ciężko westchnął, następnie skierował spojrzenie z powrotem na szachownice i wydał polecenie figurom.
Mówiąc to, od razu odgonił myśli, że tak naprawdę, jego emerytura raczej będzie wykluczać jakiekolwiek czynności, gdyż będzie przykuty do łóżka. Jednak tliła się w nim nadzieja, że znajdzie sposób na to, aby oszukać podstępną chorobę. Że wyślizgnie się z jej szponów, a nawet, jak dzieciak pokaże jej język w głupim i triumfalnym geście.
-Staram się kontynuować rodzinne tradycje. - wesoło wzruszył ramionami. - Myślę, że nie powinniśmy się ograniczać wyłącznie do szpitala św. Munga. Widziałaś przecież tych ludzi, prawda? W końcu mogą być dumni i nie bać się chodzić w prawdziwych magicznych kreacjach… a przez wojnę są skazani na ubrania z drugiej ręki. Znoszone, połatane.
Zaciągnął się kolorowym błękitno-zielonym dymem.
-To niesprawiedliwe. Każdy mieszkaniec stolicy zasługuje na porządne ubranie. Tym bardziej że już za chwile nadejdzie zima.
Uniósł wzrok ku niebu, jakby wypatrując ciemniejszych chmur i pierwszych płatków śniegu.
-Na pewno nam za to podziękują. I od razu trzeba im podsunąć pomysł, aby zmienili tą paskudną śmierdzącą substancję na coś przyjemniejszego… Może brokat? Wyobrażasz sobie? To by był prawdziwy przełom.
Rigel widział, że ruch, który Evandra zrobiła na szachownicy był… mało rozważny, gdyż odsłoniła swojego króla.
Może to było celowe?
Jednak nic na to nie wskazywało.
Czarodziej bardzo nie chciał wykonywać kolejnych ruchów, które na pewno gwarantowałoby mu zwycięstwo, jednak obiecał, że nie będzie się podkładać. Podniósł skoczka, którego zdążył już stracić, i chwile bawił się nim, udając, że rozważa, co dalej zrobić, chociaż dokładnie wiedział, że może to być koniec partii.
Pytanie przyjaciółki kompletnie wybiło go z rytmu.
-Jak poznać? - uniósł brwi. Faktycznie nie miał praktyki w byciu rodzicem, jednak miał szczęście, że Irma była najlepszą matką na świecie. Dzięki niej poznał, czym tak naprawdę jest bezwarunkowa miłość i bezpieczeństwo. Czuł jednak pewne opory, żeby aż tak uzewnętrznić się Evandrze. To było trochę mało męskie.
-Cóż… To dość… ciekawe pytanie. - zaczął powoli, starając się dobrać odpowiednie słowa. - Myślę, że jeśli jesteś gotowa wspierać i prowadzić w taki swoje dziecko, aby odnalazło się w tym wielkim świecie, to wszystko w porządku.
Uśmiechnął się do niej ciepło.
-Zawsze możesz na mnie liczyć. Nawet w takich kwestiach.
Ciężko westchnął, następnie skierował spojrzenie z powrotem na szachownice i wydał polecenie figurom.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Ostatnio zmieniony przez Rigel Black dnia 25.04.21 1:37, w całości zmieniany 1 raz
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Optymistyczne myśli o emeryturze rozbawiły Evandrę, lecz nie dlatego, że nie widziała dla niego przyszłości za kilkanaście lat. Oboje dobrze wiedzieli, że nie z własnej winy czy wyboru stąpali po kruchej ścieżce, lecz nie w ich zwyczaju było załamanie rąk i bezwiedne poddanie się losowi.
- Masz rację, mieszkańcy Londynu najbardziej ucierpieli w trwających przepychankach. Powinniśmy pochylić się nad tym tematem i wypracować rozwiązania. Kto wie, czy w przyszłości nie okażą się być potrzebne na większą skalę. - Życzyła sobie, by konflikt już więcej nie eskalował, by buntownicy odpuścili, usuwając się w cień i pozwolili przyzwoitym czarodziejom wieść życie, na jakie zasłużyli.
- Sądziłam, że właśnie ta substancja jest czynnikiem motywującym młodzież do gry w gargulki. Ale może być i brokat, o ile będzie równie, albo i bardziej uciążliwy.
Dostrzegła zawahanie na jego twarzy, nie czuła się źle będąc osobą odpowiedzialną za jego zmieszanie. Wierzyła że odpowie szczerze i w zgodzie z własnym sumieniem.
- Dziękuję - powiedziała w odpowiedzi na dyplomatyczną wypowiedź Blacka. Czy była gotowa, by prowadzić swoje dziecko w wielkim świecie? Wciąż było za wcześnie na takie decyzje, przez kilka najbliższych lat Evanem zajmować się będą guwernanci, dbający o to, by chłopiec miał pełnię wiedzy potrzebnej mu do wejścia w dorosłość. Co sama mogła mu przekazać, czego nauczyć? Należało wszystko poważnie przemyśleć.
Czarna wieża przejęła białego króla, w zadziwiająco łatwy sposób doprowadzając do zakończenia rozgrywki. Kobieta wzdrygnęła się zaskoczona, zupełnie nie spodziewając się, że stanie się to tak prędko. - Mówiłeś, że gry w szachy się nie zapomina? - uśmiechnęła się rozbawiona. - Może nie wychodzi mi dlatego, że na miotle też nie latam? - Lordowie Hampshire i Wight zadbali o to, by ich jedyna córka została odpowiednio zabezpieczona na czas pobytu w Hogwarcie. Długa lista wskazówek, przykazań i zakazów obejmowała nie tylko sprawdzanie czy dziewczynka nie jest nazbyt zmęczona, ale i dopilnowanie, aby nie wykonywała ćwiczeń mogących zagrozić jej kruchemu życiu. Z biegiem lat nauczyła się je obchodzić, powtarzane kłamstwa szybko wchodziły w krew, umożliwiając życie, jakiego pragnęła.
- Winszuję zwycięstwa, lordzie Black - powiedziała teatralnie poważnym tonem, gdy skłaniała lekko głową w geście oddania mu honoru. Od początku nie łudziła się, że będzie miała z nim szansę wygrać, ale może jakkolwiek osłabić? Brak częstej praktyki wywiał z jej umysłu szachowe strategie, pozostawiając pustą, gotową do ponownego zapełnienia stronę. Choć planowała zająć ją praktyką transmutacji, to kto wie, czy taktyka nie okaże się być bardziej przydatna?- Nie sądzisz jednak, że poddam się przy pierwszym starciu! Liczę na rewanż. - Puściła mu sugestywnie oczko. Choć wiele spraw wymagało dopracowania, nie mogła sobie odpuścić zatrzymania go jeszcze na krótką chwilę.
- Masz rację, mieszkańcy Londynu najbardziej ucierpieli w trwających przepychankach. Powinniśmy pochylić się nad tym tematem i wypracować rozwiązania. Kto wie, czy w przyszłości nie okażą się być potrzebne na większą skalę. - Życzyła sobie, by konflikt już więcej nie eskalował, by buntownicy odpuścili, usuwając się w cień i pozwolili przyzwoitym czarodziejom wieść życie, na jakie zasłużyli.
- Sądziłam, że właśnie ta substancja jest czynnikiem motywującym młodzież do gry w gargulki. Ale może być i brokat, o ile będzie równie, albo i bardziej uciążliwy.
Dostrzegła zawahanie na jego twarzy, nie czuła się źle będąc osobą odpowiedzialną za jego zmieszanie. Wierzyła że odpowie szczerze i w zgodzie z własnym sumieniem.
- Dziękuję - powiedziała w odpowiedzi na dyplomatyczną wypowiedź Blacka. Czy była gotowa, by prowadzić swoje dziecko w wielkim świecie? Wciąż było za wcześnie na takie decyzje, przez kilka najbliższych lat Evanem zajmować się będą guwernanci, dbający o to, by chłopiec miał pełnię wiedzy potrzebnej mu do wejścia w dorosłość. Co sama mogła mu przekazać, czego nauczyć? Należało wszystko poważnie przemyśleć.
Czarna wieża przejęła białego króla, w zadziwiająco łatwy sposób doprowadzając do zakończenia rozgrywki. Kobieta wzdrygnęła się zaskoczona, zupełnie nie spodziewając się, że stanie się to tak prędko. - Mówiłeś, że gry w szachy się nie zapomina? - uśmiechnęła się rozbawiona. - Może nie wychodzi mi dlatego, że na miotle też nie latam? - Lordowie Hampshire i Wight zadbali o to, by ich jedyna córka została odpowiednio zabezpieczona na czas pobytu w Hogwarcie. Długa lista wskazówek, przykazań i zakazów obejmowała nie tylko sprawdzanie czy dziewczynka nie jest nazbyt zmęczona, ale i dopilnowanie, aby nie wykonywała ćwiczeń mogących zagrozić jej kruchemu życiu. Z biegiem lat nauczyła się je obchodzić, powtarzane kłamstwa szybko wchodziły w krew, umożliwiając życie, jakiego pragnęła.
- Winszuję zwycięstwa, lordzie Black - powiedziała teatralnie poważnym tonem, gdy skłaniała lekko głową w geście oddania mu honoru. Od początku nie łudziła się, że będzie miała z nim szansę wygrać, ale może jakkolwiek osłabić? Brak częstej praktyki wywiał z jej umysłu szachowe strategie, pozostawiając pustą, gotową do ponownego zapełnienia stronę. Choć planowała zająć ją praktyką transmutacji, to kto wie, czy taktyka nie okaże się być bardziej przydatna?- Nie sądzisz jednak, że poddam się przy pierwszym starciu! Liczę na rewanż. - Puściła mu sugestywnie oczko. Choć wiele spraw wymagało dopracowania, nie mogła sobie odpuścić zatrzymania go jeszcze na krótką chwilę.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W kwestii chorób rozumieli się bez słów. Był czas, po diagnozie, kiedy Rigel nie mógł się pogodzić z tym, co go czeka. Nie wyobrażał sobie, że jego i tak, prawdopodobnie krótkie, jak na czarodzieja życie zakończy się w ten sposób - zmieni się w sparaliżowany kawałka mięsa. Wtedy też przyszła mu z pomocą Evandra, która sama od dziecka mierzyła się z chorobą, która mogłaby w każdej chwili ją zabrać z tego świata. Te długie rozmowy w skrzydle szpitalnym i podczas spacerów były jak koło ratunkowe, niepozwalające młodemu Blackowi utonąć w ciemnych wodach rozpaczy.
-Przemyślę, jak najlepiej to zorganizować. - planowanie, jak pomóc innym było najlepszą odskocznią od przykrego tematu, o jaki przez przypadek zahaczyli. - Jak też będziesz miała jakiś pomysł, proszę, daj mi znać.
Ich kontakty, pieniądze i wszelkie możliwości z tego płynące powinny być włożone w pomoc najbardziej potrzebującym i naprawienie tego, co zostało zniszczone w wyniku wojny. Czarodziej czuł się odpowiedzialny za Londyn i jego mieszkańców, w końcu to było ich miasto, ich dom - nie ważne, co tam sobie Crouchowie myślą. To ich - Blacków pieniądze sprawiają, że działa szpital św.Munga, a pracownicy Ministerstwa nadal otrzymują godziwe wynagrodzenie. Dlatego też uważał, że to jego obowiązek - zaopiekować się stolicą.
-Myślę, że wszystko, co ciężko się zmywa z ciała i ubrania będzie właściwe.
I pozwoli kolegom się pośmiać.
To było smutne, ponieważ Rigel nie miałby nic przeciwko, aby użyć srebrnego magicznego pyłku jako ozdoby. Zawsze podczas sabatów i innych wydarzeń obserwował zebrane panie i zachwycał się tym, ślicznie migoczące drobinki prezentowały się na włosach i twarzy.
Król upadł i rozgrywka zakończyła się wygraną Blacka.
-Nie wiem, czy loty i szachy mają ze sobą coś wspólnego, ale jeśli chcesz to sprawdzić i potrzebujesz do szczęścia wysokości i wiatru we włosach - służę miotłą. - uśmiechną się do niej ciepło, po czym z podobną teatralnością w głosie odpowiedział. - I dziękuję, milady.
Szybkim ruchem różdżki rozkazał wszystkim figurom powrócić na swoje miejsca.
-Z całego serca liczyłem, że to zaproponujesz.
Młody lord Black za długo nie widział się ze swoją przyjaciółką, żeby ot tak po pierwszej partii sobie pójść, wracając w objęcia mrocznej rodowej kamienicy. Chciał zostać i na wszelkie możliwe sposoby nadrobić ten cały czas, chociaż zdawał sobie sprawę, że, niestety, jest to niemożliwe.
/ztx2
-Przemyślę, jak najlepiej to zorganizować. - planowanie, jak pomóc innym było najlepszą odskocznią od przykrego tematu, o jaki przez przypadek zahaczyli. - Jak też będziesz miała jakiś pomysł, proszę, daj mi znać.
Ich kontakty, pieniądze i wszelkie możliwości z tego płynące powinny być włożone w pomoc najbardziej potrzebującym i naprawienie tego, co zostało zniszczone w wyniku wojny. Czarodziej czuł się odpowiedzialny za Londyn i jego mieszkańców, w końcu to było ich miasto, ich dom - nie ważne, co tam sobie Crouchowie myślą. To ich - Blacków pieniądze sprawiają, że działa szpital św.Munga, a pracownicy Ministerstwa nadal otrzymują godziwe wynagrodzenie. Dlatego też uważał, że to jego obowiązek - zaopiekować się stolicą.
-Myślę, że wszystko, co ciężko się zmywa z ciała i ubrania będzie właściwe.
I pozwoli kolegom się pośmiać.
To było smutne, ponieważ Rigel nie miałby nic przeciwko, aby użyć srebrnego magicznego pyłku jako ozdoby. Zawsze podczas sabatów i innych wydarzeń obserwował zebrane panie i zachwycał się tym, ślicznie migoczące drobinki prezentowały się na włosach i twarzy.
Król upadł i rozgrywka zakończyła się wygraną Blacka.
-Nie wiem, czy loty i szachy mają ze sobą coś wspólnego, ale jeśli chcesz to sprawdzić i potrzebujesz do szczęścia wysokości i wiatru we włosach - służę miotłą. - uśmiechną się do niej ciepło, po czym z podobną teatralnością w głosie odpowiedział. - I dziękuję, milady.
Szybkim ruchem różdżki rozkazał wszystkim figurom powrócić na swoje miejsca.
-Z całego serca liczyłem, że to zaproponujesz.
Młody lord Black za długo nie widział się ze swoją przyjaciółką, żeby ot tak po pierwszej partii sobie pójść, wracając w objęcia mrocznej rodowej kamienicy. Chciał zostać i na wszelkie możliwe sposoby nadrobić ten cały czas, chociaż zdawał sobie sprawę, że, niestety, jest to niemożliwe.
/ztx2
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
1.07
Musiał zobaczyć na własne oczy, czy w stolicy naprawdę jest spokojniej - choć wiedział, że niczego nie zobaczy, że w Londynie już od miesięcy było upiornie spokojnie. Powinien za to czuć się bezpieczniej w innych angielskich hrabstwach - czy na czas rozejmu znikną z nich dementory…? - ale jak na złość nie miał dzisiaj umówionych żadnych wizyt domowych. Późne popołudnie i wczesny wieczór wyczyścił w terminarzu tak na wszelki wypadek. Jednak bywał naiwny.
Powinien wiedzieć lepiej.
Mógłby wcześniej odebrać Orestesa od opiekunki, ale nie mógłby spojrzeć synowi w oczy zanim się nie uspokoi.
A zawsze uspokajał się w Londynie.
Już nie, już nie t a k. Ominie port szerokim łukiem, ale może… może…
Może po prostu powinien się przejść?
Kolejna logiczna decyzja dzisiejszego dnia - w trakcie drogi do centrum miasta musiał kilka razy przystanąć, noga odzywała się dziś bólem częściej niż zwykle. Usiłował to ignorować (na tyle wytrwale, że nie rzucił nawet zaklęcia przeciwbólowego, choć zrobiłby to w podobnej sytuacji), bo przecież brat mu nic nie zrobił, nic trwałego, n i c.
Zresztą, sam się prosił.
Między punktem teleportacyjnym i ulicą Pokątną zdążył już się zmęczyć i porzucił na chwilę plan odwiedzenia sklepików z ingrediencjami. Nie chciał rozmawiać ze sprzedawcami z krzywą miną, zwłaszcza, że ceny drożały i musiał się umiejętnie targować. Instynktownie poszukiwał miejsca, w którym mógłby po prostu usiąść, kierując się w stronę kawiarni.
Ach tak, jego ulubiona cukiernia zmieniła się w Zacisze Kirke, z rzeźbą wyzywającą klientów przy wejściu. Ostatnio syczała coś o jego ojcu, co powie mu dzisiaj? Zawsze byłeś ciężarem, proszę bardzo, wiedział to nawet bez jej pomocy. Zacisnął ze złością usta i wtedy dostrzegł krzesła na niewielkim placu.
W pierwszej chwili zignorował stoliki z szachami, po prostu usiadł ciężko i wreszcie odstawił laskę na bok. Przesunął dłonią po twarzy, a gdy cofnął rękę, zobaczył przechodzącego obok człowieka.
Uniósł lekko brwi. Pośród wszystkiego, co się działo, łatwo byłoby o nim zapomnieć - ale Hector nie zapominał. Szczególnie, gdy się o coś martwił albo gdy coś spieprzył.
(Zapomnij, nie masz już brata).
Zamrugał.
-O, dzień dobry, panie Morrow. - odezwał się zmęczonym głosem. Dzień dobry, Laurie. Przesunął uważnym spojrzeniem po jego twarzy, szukając potwierdzenia, czy w istocie jest cały i zdrowy. Zrozumiał aluzję, gdy Summers nie stawił się na spotkaniu, nie pisał więcej, chyba nawet się trochę zawstydził - ale to nie znaczyło, że pozostawał niewrażliwy na los dawnego kolegi, który siedział w Londynie gdy nie powinien.
Rzadko znajdował w sercu szczerą troskę wobec kogokolwiek - musiał mozolnie uczyć się empatii wobec pacjentów i jego zdaniem wciąż nie przychodziła mu łatwo. Zawsze zazdrościł tym ciepłym uzdrowicielom, którzy z uśmiechem ofiarowali dzieciom cukierki.
(I zarazem trochę ich nie znosił, przypominali mu o czasach, gdy sam był dzieckiem i gdy żadna durna landrynka nie naprawiła jego kości).
-Partyjkę? - zaproponował od niechcenia, ewidentnie szukając rozkojarzenia. Nie spodziewał się nawet, że Laurence się zgodzi, ale w obecnym humorze miał niewiele do stracenia. Już zauważył, że jego sympatię stracił gdzieś pomiędzy wymowną zagadką (rozumiał dlaczego) i hojnym napiwkiem (wciąż nie rozumiał dlaczego).
Musiał zobaczyć na własne oczy, czy w stolicy naprawdę jest spokojniej - choć wiedział, że niczego nie zobaczy, że w Londynie już od miesięcy było upiornie spokojnie. Powinien za to czuć się bezpieczniej w innych angielskich hrabstwach - czy na czas rozejmu znikną z nich dementory…? - ale jak na złość nie miał dzisiaj umówionych żadnych wizyt domowych. Późne popołudnie i wczesny wieczór wyczyścił w terminarzu tak na wszelki wypadek. Jednak bywał naiwny.
Powinien wiedzieć lepiej.
Mógłby wcześniej odebrać Orestesa od opiekunki, ale nie mógłby spojrzeć synowi w oczy zanim się nie uspokoi.
A zawsze uspokajał się w Londynie.
Już nie, już nie t a k. Ominie port szerokim łukiem, ale może… może…
Może po prostu powinien się przejść?
Kolejna logiczna decyzja dzisiejszego dnia - w trakcie drogi do centrum miasta musiał kilka razy przystanąć, noga odzywała się dziś bólem częściej niż zwykle. Usiłował to ignorować (na tyle wytrwale, że nie rzucił nawet zaklęcia przeciwbólowego, choć zrobiłby to w podobnej sytuacji), bo przecież brat mu nic nie zrobił, nic trwałego, n i c.
Zresztą, sam się prosił.
Między punktem teleportacyjnym i ulicą Pokątną zdążył już się zmęczyć i porzucił na chwilę plan odwiedzenia sklepików z ingrediencjami. Nie chciał rozmawiać ze sprzedawcami z krzywą miną, zwłaszcza, że ceny drożały i musiał się umiejętnie targować. Instynktownie poszukiwał miejsca, w którym mógłby po prostu usiąść, kierując się w stronę kawiarni.
Ach tak, jego ulubiona cukiernia zmieniła się w Zacisze Kirke, z rzeźbą wyzywającą klientów przy wejściu. Ostatnio syczała coś o jego ojcu, co powie mu dzisiaj? Zawsze byłeś ciężarem, proszę bardzo, wiedział to nawet bez jej pomocy. Zacisnął ze złością usta i wtedy dostrzegł krzesła na niewielkim placu.
W pierwszej chwili zignorował stoliki z szachami, po prostu usiadł ciężko i wreszcie odstawił laskę na bok. Przesunął dłonią po twarzy, a gdy cofnął rękę, zobaczył przechodzącego obok człowieka.
Uniósł lekko brwi. Pośród wszystkiego, co się działo, łatwo byłoby o nim zapomnieć - ale Hector nie zapominał. Szczególnie, gdy się o coś martwił albo gdy coś spieprzył.
(Zapomnij, nie masz już brata).
Zamrugał.
-O, dzień dobry, panie Morrow. - odezwał się zmęczonym głosem. Dzień dobry, Laurie. Przesunął uważnym spojrzeniem po jego twarzy, szukając potwierdzenia, czy w istocie jest cały i zdrowy. Zrozumiał aluzję, gdy Summers nie stawił się na spotkaniu, nie pisał więcej, chyba nawet się trochę zawstydził - ale to nie znaczyło, że pozostawał niewrażliwy na los dawnego kolegi, który siedział w Londynie gdy nie powinien.
Rzadko znajdował w sercu szczerą troskę wobec kogokolwiek - musiał mozolnie uczyć się empatii wobec pacjentów i jego zdaniem wciąż nie przychodziła mu łatwo. Zawsze zazdrościł tym ciepłym uzdrowicielom, którzy z uśmiechem ofiarowali dzieciom cukierki.
(I zarazem trochę ich nie znosił, przypominali mu o czasach, gdy sam był dzieckiem i gdy żadna durna landrynka nie naprawiła jego kości).
-Partyjkę? - zaproponował od niechcenia, ewidentnie szukając rozkojarzenia. Nie spodziewał się nawet, że Laurence się zgodzi, ale w obecnym humorze miał niewiele do stracenia. Już zauważył, że jego sympatię stracił gdzieś pomiędzy wymowną zagadką (rozumiał dlaczego) i hojnym napiwkiem (wciąż nie rozumiał dlaczego).
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stawiał kolejne kroki tak, jakby nie władał wcale nad własnym ciałem. Jakby właściwie był tuż obok niego, nieobecny, zamyślony, nieswój. I wtedy wydarzyło się coś, co nie pozwoliło mu już dłużej dryfować w oderwaniu od rzeczywistości.
Wzdrygnął się, słysząc czyjś tubalny głos, okrzyk, mający zwrócić uwagę innego przechodnia. W jednej chwili, sparaliżowany strachem, przystanął, odnajdując wzrokiem zamaszyście machającego jegomościa, który na twarzy miał entuzjastyczny uśmiech, skierowany na lewo od Summersa; w tym krzyku nie kryło się nic alarmującego, stanowił jedynie donośną ekspresję, poprzedzającą emfatyczny słowotok.
Ale on nie potrafił zapanować nad odruchem, pierwszym skojarzeniem. Gęsia skórka rozpełzła się po przedramionach, oddech na chwilę przyspieszył;
i wtedy do siebie wrócił, znalazł się na powrót we własnym ciele, odczuwając jak strach wgniata się w jego płuca, utrudniając mu złapanie kolejnego wdechu.
Powietrze stało się nieprzyswajalne, niemożliwe do przełknięcia przez skurczony przełyk.
O, dzień dobry, panie Morrow.
Krok w przód, łapczywy wdech, próba przywrócenia rozregulowanemu ciału właściwego rytmu (czemu miał wrażenie, że zapomniał, jak się oddycha?); oczy biegną w bok, w stronę ławki, tam, gdzie niedbale rozsiadł się ktoś, kogo wcale nie chciał spotkać. Już nigdy.
Bo zwiastował kłopoty, wtedy, i teraz. Dnia, który nie nadszedł, także. Im dłużej myślał o spalonych w popiele przeszłości listach, tym bardziej był pewien, że nie powinien dążyć do spotkania z nim.
Należało go unikać, zostawić sobie, pozwolić mu na podjęcie decyzji w samotności - z jej konsekwencjami Summers i tak będzie musiał się zmierzyć sam.
Skinął mu głową, mechanicznie, sztywno, chwilowo bardziej skoncentrowany na tym, by opaść ciężko na jedno z krzeseł znajdujących się obok szachownicy; obecność Vale’a stała się problemem, lecz na razie walczył z samym sobą, próbując powstrzymać swoje ciało od absurdalnej niesubordynacji.
Od tamtej letniej nocy wiele się zmieniło.
Wciągnął powietrze ze świstem, lecz dopiero po chwili poczuł, że w końcu może zaczerpnąć tchu. Że klatka piersiowa napełnia się, a on nie ma już wrażenia, iż przełyka drobny żwir, kaleczący gardło, ciężko opadający na płuca.
- Długo kazałeś mi czekać na to spotkanie - wyrzucił z siebie, kilka oddechów później - takim tonem, jakby Vale tkał misterny plan, jakby wcale nie złączył ich dziś przypadek. Nie dbał już o to, by wpleść w swoje słowa grzecznościowe formułki, nie udawał. Był tym zmęczony.
Był dziś zmęczony.
Mógł przeprosić za to, że niestety tamtego dnia zmuszony został zmienić w ostatniej chwili plany. A potem z kurtuazyjnym zdziwieniem przyjąć wiadomość, iż nigdy niewysłany list z prośbą o odwołanie spotkania z jakiegoś powodu jednak nie dotarł do adresata. Tylko po co. Może powinien spróbować czegoś innego.
Nadal nie miał pojęcia, w co tak naprawdę gra Hector Vale. O jaką partyjkę pytał - swoje pionki rozłożył na szachownicy już w kwietniu, a rozgrywka nadal pozostawała nieukończona. Czekali na jego ruch.
- Czemu nie - zagrajmy, doprowadźmy to do końca. Powiedz mi, czego chcesz. Czy w którejkolwiek z konfiguracji zwycięstwo może przypaść mi? - Czarne czy białe? - nie gramy razem, lecz przeciwko sobie, prawda?
Którą stronę wybierasz, Vale, po której stoisz?
rzucam na poeventowe konsekwencje
Wzdrygnął się, słysząc czyjś tubalny głos, okrzyk, mający zwrócić uwagę innego przechodnia. W jednej chwili, sparaliżowany strachem, przystanął, odnajdując wzrokiem zamaszyście machającego jegomościa, który na twarzy miał entuzjastyczny uśmiech, skierowany na lewo od Summersa; w tym krzyku nie kryło się nic alarmującego, stanowił jedynie donośną ekspresję, poprzedzającą emfatyczny słowotok.
Ale on nie potrafił zapanować nad odruchem, pierwszym skojarzeniem. Gęsia skórka rozpełzła się po przedramionach, oddech na chwilę przyspieszył;
i wtedy do siebie wrócił, znalazł się na powrót we własnym ciele, odczuwając jak strach wgniata się w jego płuca, utrudniając mu złapanie kolejnego wdechu.
Powietrze stało się nieprzyswajalne, niemożliwe do przełknięcia przez skurczony przełyk.
O, dzień dobry, panie Morrow.
Krok w przód, łapczywy wdech, próba przywrócenia rozregulowanemu ciału właściwego rytmu (czemu miał wrażenie, że zapomniał, jak się oddycha?); oczy biegną w bok, w stronę ławki, tam, gdzie niedbale rozsiadł się ktoś, kogo wcale nie chciał spotkać. Już nigdy.
Bo zwiastował kłopoty, wtedy, i teraz. Dnia, który nie nadszedł, także. Im dłużej myślał o spalonych w popiele przeszłości listach, tym bardziej był pewien, że nie powinien dążyć do spotkania z nim.
Należało go unikać, zostawić sobie, pozwolić mu na podjęcie decyzji w samotności - z jej konsekwencjami Summers i tak będzie musiał się zmierzyć sam.
Skinął mu głową, mechanicznie, sztywno, chwilowo bardziej skoncentrowany na tym, by opaść ciężko na jedno z krzeseł znajdujących się obok szachownicy; obecność Vale’a stała się problemem, lecz na razie walczył z samym sobą, próbując powstrzymać swoje ciało od absurdalnej niesubordynacji.
Od tamtej letniej nocy wiele się zmieniło.
Wciągnął powietrze ze świstem, lecz dopiero po chwili poczuł, że w końcu może zaczerpnąć tchu. Że klatka piersiowa napełnia się, a on nie ma już wrażenia, iż przełyka drobny żwir, kaleczący gardło, ciężko opadający na płuca.
- Długo kazałeś mi czekać na to spotkanie - wyrzucił z siebie, kilka oddechów później - takim tonem, jakby Vale tkał misterny plan, jakby wcale nie złączył ich dziś przypadek. Nie dbał już o to, by wpleść w swoje słowa grzecznościowe formułki, nie udawał. Był tym zmęczony.
Był dziś zmęczony.
Mógł przeprosić za to, że niestety tamtego dnia zmuszony został zmienić w ostatniej chwili plany. A potem z kurtuazyjnym zdziwieniem przyjąć wiadomość, iż nigdy niewysłany list z prośbą o odwołanie spotkania z jakiegoś powodu jednak nie dotarł do adresata. Tylko po co. Może powinien spróbować czegoś innego.
Nadal nie miał pojęcia, w co tak naprawdę gra Hector Vale. O jaką partyjkę pytał - swoje pionki rozłożył na szachownicy już w kwietniu, a rozgrywka nadal pozostawała nieukończona. Czekali na jego ruch.
- Czemu nie - zagrajmy, doprowadźmy to do końca. Powiedz mi, czego chcesz. Czy w którejkolwiek z konfiguracji zwycięstwo może przypaść mi? - Czarne czy białe? - nie gramy razem, lecz przeciwko sobie, prawda?
Którą stronę wybierasz, Vale, po której stoisz?
rzucam na poeventowe konsekwencje
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Zamrugał i zawiesił wzrok na znajomym profilu.
Nauczył się rozpoznawać wiele emocji, ale strachu nigdy nie musiał się uczyć. Czuł go codziennie, odkąd pamiętał. Widział w drżących dłoniach matki, spuszczonym wzroku sióstr, zaciśniętych pięściach brata. Strach otoczył go wszędzie na zamkniętym oddziale Munga, zwierzęcy lęk w oczach pacjentów przypiętych pasami do łóżek.
Widział w ich źrenicach siebie.
Opuścił szpitalne sale tak prędko, jak tylko mógł, chcąc leczyć strach, a nie go wzniecać.
Widział już strach na twarzy tegochłopca człowieka. Miedziana czupryna przed bezlitosnym obrazem, lekko zaciśnięte wargi, brwi ściągnięte we frustracji. Musiał się wtedy strasznie bać, że spędzi całą noc na korytarzu. Któryś ze starszych, wchodzących do pokoju Krukonów, niby przypadkiem pchnął drobniejszego chłopca, a rama zamknęła się z głuchym hukiem.
Hector wiedział jak to jest, choć akurat z zagadkami nigdy nie miał problemów.
Teraz widział to samo, choć spotęgowane do niezdrowych proporcji. Lekko zmarszczone brwi, zapewne w próbie zapanowania nad własną mimiką. Nieruchome nozdrza i grdyka, ciężki chód, uginające się przy krześle nogi.
Obrzucił „pana Morrow” uważniejszym spojrzeniem, zastanawiając się nie nad tym, czy to reakcja stresowa bądź atak paniki (to widział), a nad tym, co go wywołało. Trwało zawieszenie broni, Laurence chyba nie miał się czego obawiać? A jeśli miał się czego obawiać to miał też mnóstwo czasu na to, by znaleźć się w każdym innym zakątku Anglii niż reprezentacyjna ulica czarodziejskiej stolicy.
Poczekał aż Laurence zaczerpnie kilka ciężkich oddechów i uniósł lekko brwi w odpowiedzi na wyrzucone słowa.
No proszę. Spodziewał się do bólu uprzejmego „dzień dobry, panie Vale”, ale najwyraźniej strach odzierał ludzi z masek.
-Założyłem, że po prostu się nie spotkamy. - zaznaczył. -Jestem tu… - rozszerzył lekko oczy, mając nadzieję, że ich niezręczne spotkanie w cyrku nie wpędziło Lauriego w żadne paranoiczne podejrzenia. Merlinie. -…przypadkiem. - westchnął, orientując się, że nie może mu podać prawdziwego powodu, że niechętnie zdradziłby go nawet przed własnym sercem. Jestem tu, bo Horizont Alley jest o kilka przecznic dalej - a jeszcze dalej, wśród ulic, na które boję się wejść, mieszka mój brat, który każe się już nie nazywać moim bratem. I może wyszedłby kiedyś na Horizont Alley i mógłbym go zobaczyć choćby z daleka, ale w i e m, że to się nie stanie, bo czułbym gdyby miało się stać. -Rozbolała mnie noga. - skoro zasłaniał się upokarzającym kalectwem w obliczu braku lepszego kłamstwa, to chyba naprawdę miał zły dzień. JakSummers Morrow.
-Białe. - zadecydował mechanicznie, ojciec nauczył go wygrywać i przejmować inicjatywę. Zanim przesunął pionek, utkwił jeszcze spojrzenie - nieruchome, przenikliwe - w twarzy Laurence’a.
-Wybacz za napiwek. Orestes po prostu tak się cieszył… zaczął, mając w pamięci słowa Celine. Wtedy nie rozumiał, ale wyjaśniła mu to z perspektywy artystki. Niechcący zademonstrował Lauriemu swoją wyższość, a przecież baletnica nie wiedziała nawet, jak wiele ich dzieliło. Nie tylko zawód i pieniądze, a krew, która nagle stała się przepaścią. -I za zagadkę. - obrócił w palcach pionek, zmrużył lekko oczy, ale nadal nie mrugał. Przyjaciel: rozwiązałeś ją, ale jej nie zrozumiałeś, prawda?
Nawet jeśli nie, to już się nie liczyło. Nie potrafił nawet porozumieć się nawet z człowiekiem, z którym zawsze rozumiał się bez słów - co mu strzeliło do głowy, gdy myślał, że kolega sprzed lat zrozumie niejasną poszlakę opartą na dawnych sentymentach?
-Nie chciałem cię przestraszyć, Laurie. - siedzieli przy stolikach całkowicie samotnie, cichych słów nie miał kto usłyszeć, skutecznie zagłuszyłby je gwar ulicy - pozwolił więc sobie na porzucenie francuskiego akcentu, na dawne zdrobnienie ze szkoły. -Pewnie zabrzmiałem jak pretensjonalny, czystokrwisty dupek o idealnym życiu. - ciężko położył pionek na „E4”, otwarcie wiedeńskie. Agresywne, ale zawsze miał do niego sentyment, zapewne dzięki Herr Freudowi. Spuścił wzrok jedynie na moment, by spojrzeć na szachownicę, a potem utkwił spojrzenie w Lauriem. -Ostatnio gdy byłem w cyrku, moja żona uwiodła waszego księgowego. Lepiej bawiłem się bez niej, dziękuję za oprowadzenie. - wygiął usta w uśmiechu kogoś, kto ma tak podły humor, że nie ma nic do stracenia. (Choć mówił to wszystko akurat komuś, kto miał w s z y s t k o do stracenia, czyj sekret znał.) Oto moje idealne życie, Summers. -Naprawdę miałem nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. - dodał, łagodniej.
szachy czarodziejów I (+30)
Nauczył się rozpoznawać wiele emocji, ale strachu nigdy nie musiał się uczyć. Czuł go codziennie, odkąd pamiętał. Widział w drżących dłoniach matki, spuszczonym wzroku sióstr, zaciśniętych pięściach brata. Strach otoczył go wszędzie na zamkniętym oddziale Munga, zwierzęcy lęk w oczach pacjentów przypiętych pasami do łóżek.
Widział w ich źrenicach siebie.
Opuścił szpitalne sale tak prędko, jak tylko mógł, chcąc leczyć strach, a nie go wzniecać.
Widział już strach na twarzy tego
Hector wiedział jak to jest, choć akurat z zagadkami nigdy nie miał problemów.
Teraz widział to samo, choć spotęgowane do niezdrowych proporcji. Lekko zmarszczone brwi, zapewne w próbie zapanowania nad własną mimiką. Nieruchome nozdrza i grdyka, ciężki chód, uginające się przy krześle nogi.
Obrzucił „pana Morrow” uważniejszym spojrzeniem, zastanawiając się nie nad tym, czy to reakcja stresowa bądź atak paniki (to widział), a nad tym, co go wywołało. Trwało zawieszenie broni, Laurence chyba nie miał się czego obawiać? A jeśli miał się czego obawiać to miał też mnóstwo czasu na to, by znaleźć się w każdym innym zakątku Anglii niż reprezentacyjna ulica czarodziejskiej stolicy.
Poczekał aż Laurence zaczerpnie kilka ciężkich oddechów i uniósł lekko brwi w odpowiedzi na wyrzucone słowa.
No proszę. Spodziewał się do bólu uprzejmego „dzień dobry, panie Vale”, ale najwyraźniej strach odzierał ludzi z masek.
-Założyłem, że po prostu się nie spotkamy. - zaznaczył. -Jestem tu… - rozszerzył lekko oczy, mając nadzieję, że ich niezręczne spotkanie w cyrku nie wpędziło Lauriego w żadne paranoiczne podejrzenia. Merlinie. -…przypadkiem. - westchnął, orientując się, że nie może mu podać prawdziwego powodu, że niechętnie zdradziłby go nawet przed własnym sercem. Jestem tu, bo Horizont Alley jest o kilka przecznic dalej - a jeszcze dalej, wśród ulic, na które boję się wejść, mieszka mój brat, który każe się już nie nazywać moim bratem. I może wyszedłby kiedyś na Horizont Alley i mógłbym go zobaczyć choćby z daleka, ale w i e m, że to się nie stanie, bo czułbym gdyby miało się stać. -Rozbolała mnie noga. - skoro zasłaniał się upokarzającym kalectwem w obliczu braku lepszego kłamstwa, to chyba naprawdę miał zły dzień. Jak
-Białe. - zadecydował mechanicznie, ojciec nauczył go wygrywać i przejmować inicjatywę. Zanim przesunął pionek, utkwił jeszcze spojrzenie - nieruchome, przenikliwe - w twarzy Laurence’a.
-Wybacz za napiwek. Orestes po prostu tak się cieszył… zaczął, mając w pamięci słowa Celine. Wtedy nie rozumiał, ale wyjaśniła mu to z perspektywy artystki. Niechcący zademonstrował Lauriemu swoją wyższość, a przecież baletnica nie wiedziała nawet, jak wiele ich dzieliło. Nie tylko zawód i pieniądze, a krew, która nagle stała się przepaścią. -I za zagadkę. - obrócił w palcach pionek, zmrużył lekko oczy, ale nadal nie mrugał. Przyjaciel: rozwiązałeś ją, ale jej nie zrozumiałeś, prawda?
Nawet jeśli nie, to już się nie liczyło. Nie potrafił nawet porozumieć się nawet z człowiekiem, z którym zawsze rozumiał się bez słów - co mu strzeliło do głowy, gdy myślał, że kolega sprzed lat zrozumie niejasną poszlakę opartą na dawnych sentymentach?
-Nie chciałem cię przestraszyć, Laurie. - siedzieli przy stolikach całkowicie samotnie, cichych słów nie miał kto usłyszeć, skutecznie zagłuszyłby je gwar ulicy - pozwolił więc sobie na porzucenie francuskiego akcentu, na dawne zdrobnienie ze szkoły. -Pewnie zabrzmiałem jak pretensjonalny, czystokrwisty dupek o idealnym życiu. - ciężko położył pionek na „E4”, otwarcie wiedeńskie. Agresywne, ale zawsze miał do niego sentyment, zapewne dzięki Herr Freudowi. Spuścił wzrok jedynie na moment, by spojrzeć na szachownicę, a potem utkwił spojrzenie w Lauriem. -Ostatnio gdy byłem w cyrku, moja żona uwiodła waszego księgowego. Lepiej bawiłem się bez niej, dziękuję za oprowadzenie. - wygiął usta w uśmiechu kogoś, kto ma tak podły humor, że nie ma nic do stracenia. (Choć mówił to wszystko akurat komuś, kto miał w s z y s t k o do stracenia, czyj sekret znał.) Oto moje idealne życie, Summers. -Naprawdę miałem nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. - dodał, łagodniej.
szachy czarodziejów I (+30)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Szachy czarodziejów
Szybka odpowiedź