Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Leśne mokradła
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśne mokradła
Kilka kilometrów od cmentarza w Salisbury łagodne pagórki zamieniają się w gęsty, porośnięty cierniami las. W samym jego sercu kwitną mokradła. Nikt o zdrowym rozsądku nie zapuszcza się tam samotnie. Mokradła pełne są niebezpiecznych magicznych stworzeń, które tylko na to czekają. Wśród nich są Zwodniki - bagienne demony o jednej nodze, wabiące zbłąkanych wędrowców na trzęsawiska. Miejscowi bajarze powiadają, że na mokradłach mieszka Ambrozjusz Bzik, który dobrych czarodziejów nagradza, wskazując im drogę do jaskini pełnej skarbów, a złych porywa i przywiązuje do drzewa.
Na terenie lasu nie można się teleportować.
Na terenie lasu nie można się teleportować.
The member 'Samantha Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Awykonalne nie, ale - co trzeba powtórzyć - dość trudne i nie mogło się udać tak szybko. Chociaż dziewczyna nie zmieniła swoich planów co do teleportacji, nie przyszło jej wcielić ich w życie od razu, przy pierwszej próbie. Po blisko godzinnych zmaganiach z mleczną substancją, zmieniła kierunek marszu - tak jakby wiedziała gdzie idzie w pierwszej kolejności. Miała tylko nadzieję, że tym razem droga będzie łatwiejsza, prędzej doprowadzi ją do wyjścia, ale jednak, przede wszystkim - będzie drogą właściwą. W tej sytuacji musiała zdać się na ślepy los, szczęście. Nawet jej wilcze zmysły nie pomogłyby jej w znalezieniu wyjścia w tych warunkach. A szczęście im przecież tego dnia nie dopisywało... W końcu jednak jej się udało i, nie zwlekając, użyła teleportacji, by wynieść się z tej straszliwej okolicy i zgłosić się do Munga.
The member 'Samantha Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Caesar, ucisk stworzony z koszuli odrobinę zatamował obfite krwawienie, jednak żelazne szczęki głęboko wgryzły się w twoje tkanki. Już na pierwszy rzut oka mogłeś stwierdzić, że uraz jest poważny. Nie udało ci się nawet dosięgnąć mechanizmu, by spróbować się uwolnić - może to lepiej, proces ten byłby niezwykle bolesny, a naruszenie szczęk tylko gwałtownie nasiliłby utratę krwi.
Jeśli uda ci się otworzyć wnyki szybko (1 post) stracisz przytomność z powodu znaczącej utraty krwi, a na skraju lasu nikt nie będzie mógł cię dostrzec, by pomóc.
Nawet jeśli nie uda ci się otworzyć sideł, stracisz przytomność za 3 posty fabularne.
Jeśli uda ci się otworzyć wnyki szybko (1 post) stracisz przytomność z powodu znaczącej utraty krwi, a na skraju lasu nikt nie będzie mógł cię dostrzec, by pomóc.
Nawet jeśli nie uda ci się otworzyć sideł, stracisz przytomność za 3 posty fabularne.
Miał ochotę krzyczeć, szarpać się w nieskończoność, gdy nie zdołał nawet sięgnąć do maszyny. Oddychał głęboko próbując uspokoić galopujące myśli, zagłuszyć promieniujący ból. Rana nie wyglądała dobrze, czuł zaciskające się na jego kości szczypce i podejrzewał, że nie uda mu się wywinąć z tego z łatwością. Czy nawet na dosyć neutralnej pozycji - nie chciał narażać na szwank swojej kariery po raz kolejny, nie widział jednak innej opcji. Czuł się coraz bardziej słaby, gdy z roztargnieniem szarpał kieszeń płaszcza, by wydobyć z niej różdżkę.
Klął pod nosem, wściekał się na samego siebie.
Głupi, był głupi, że pozwolił na taki obrót spraw. Powinien być uważać, baczyć na każdy kolejny krok. Nie gnać przed siebie niczym niedoświadczona łania prosto w ramiona spragnionego wilka.
-Medico - wypluł to słowo spoglądając z niechęcią na iskry zdobiące niebo.
Klął pod nosem, wściekał się na samego siebie.
Głupi, był głupi, że pozwolił na taki obrót spraw. Powinien być uważać, baczyć na każdy kolejny krok. Nie gnać przed siebie niczym niedoświadczona łania prosto w ramiona spragnionego wilka.
-Medico - wypluł to słowo spoglądając z niechęcią na iskry zdobiące niebo.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Iskry wystrzeliły w niebo, a zaledwie po chwili pojawili się przy tobie pracownicy magicznego pogotowia. Nie zadawali pytań, doskonale wiedzieli w jakim jesteś stanie. Otworzyli zakleszczoną pułapkę, by natychmiast zatamować zaklęciem uciekającą krew. Po tym i kilku czarach wzmacniających, zostałeś przeniesiony do Munga.
Caesar, zostałeś przeniesiony do Munga, tam wymagana jest rozgrywka z dowolnie wybranym przez ciebie uzdrowicielem (bez mistrz gry). Od całkowitej utraty nogi dzieliło cię niewiele, gdybyś zaczął się szarpać, pochwycona część łydki pozostałaby we wnykach. Uzdrowciel musi od podstaw odbudować twoje tkanki, dlatego szpital opuścisz dopiero po świętach bożego narodzenia, natomiast poruszanie będzie utrudnione do połowy fabularnego stycznia.
Caesar, zostałeś przeniesiony do Munga, tam wymagana jest rozgrywka z dowolnie wybranym przez ciebie uzdrowicielem (bez mistrz gry). Od całkowitej utraty nogi dzieliło cię niewiele, gdybyś zaczął się szarpać, pochwycona część łydki pozostałaby we wnykach. Uzdrowciel musi od podstaw odbudować twoje tkanki, dlatego szpital opuścisz dopiero po świętach bożego narodzenia, natomiast poruszanie będzie utrudnione do połowy fabularnego stycznia.
Czas. Niewiele go brakowało, aby wydostał się z tej przeklętej mgły, która na szczęście zaczynała się przerzedzać - bądź to on trafnie obierał ścieżki, które prowadziły go ku wyjściu z rozległych bagiennych terenów, zamiast ponownie plątać drogę i skazując go na błądzenie po mokradłach. Nie miał zamiaru więcej postawić tam swej stopy, obrzydzeniem napawał go nagle powrót do Shropshire, gdzie podmokłe tereny zapewne będą przypominać mu o tej nieszczęsnej wyprawie. Którą miał już za sobą, pierwsze promienie słońca przebijające się przez białawe opary powitał z ogromną ulgą, podobnie jak widok szarawego nieba, niezasłoniętego już strzelistymi wierzchołkami starych drzew. Wracał do domu. Ciekawe, czy prócz Juliusa, stracili kogoś jeszcze?
|zt
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
O, ironio.
Szedł powoli, ostrożnie stawiając kroki. Uważał na to bardziej niż gdziekolwiek indziej, lecz przecież szedł dokładnie tą samą ścieżką co dwa miesiące temu. Wtedy, wydostając się z mokradeł i rozglądając za zranionym i nieco obłąkanym Cezarem nie spodziewał się, że tutaj wróci i to tak szybko. Po męczącej wędrówce i idiotycznych gierkach prowadzonych między sobą miał dosyć tego miejsca. A teraz przyszło mu tędy kroczyć — znów, nie samotnie, choć w kompletnie innym celu.
Szedł na przedzie kilkuosobowej grupy składającej się z członków Komisji Likwidacji Niebezpiecznych Stworzeń. Wszyscy, wraz z nim mieli wyciągnięte przed siebie ręce i oświetlali sobie drogę za pomocą różdżek. Grunt był stabilniejszy niż wtedy, ale temperatura za to znacznie niższa. Dzięki temu podłoże było zlodowaciałe, a nogi nie grzęzły w zasysającym błocie. Wystarczyło tylko patrzeć w dół od czasu do czasu, aby nie utknąć w naturalnej pułapce, która mogła zakończyć ten dzień i zesłać beznadziejny humor, ból, uprzykrzyć życie. Mulciberowi jeszcze brakowało tego, aby skręcić sobie idiotycznie kostkę. Ubrany był w ciepły płaszcz, który chronił go przed zimnem, wysokie buty, które nie przepuszczały wody i zabezpieczały go przed śniegiem i błotem, a także skórzane rękawiczki, które po ostatniej wycieczce w te strony zdały egzamin, kiedy musiał przedzierać się przez kolczaste gałęzie. Wędrówka dłużyła się niemiłosiernie, a oni w milczeniu szli przed siebie, zmierzając w kierunku, w którym miała znajdować się ta wampirza istota. Doprawdy, gdyby nie fakt, że Mulciber doskonale wiedział, w którą stronę iść mogliby szukać igły w stogu siana. Mokradła były olbrzymie.
Nie mógł zdradzić się w żaden sposób, że zna teren lepiej niż inni, więc nie odzywał się, pomimo, że prowadził grupę we właściwą (jak sądził) stronę. Milczał, kiedy komentowali otoczenie i wymyślali rozmaite niebezpieczeństwa, jakie mogły ich spotkać. Nie wzdychał, słuchając ich cichych komentarzy, starając się ignorować to, co niewartościowe, niewnoszące niczego do ich pracy. To było śmieszne, że musieli się tędy włóczyć w poszukiwaniu istoty, którą mieli zlikwidować. Była niebezpieczna, ale póki tu tkwiła nikomu nie zagrażała — zdaniem komisji sasabonsam, którego szukali ostatnio został ściągnięty obecnością ludzi w tych rejonach do rezerwatu hipogryfów w Salisbury, stanowiąc dla nich, a także czarodziejów spore zagrożenie. Właśnie dlatego Komisja Likwidacji Niebezpiecznych Stworzeń postanowiła pozbyć się problemu. Mulciber szedł na ich czele, bo w likwidowaniu problemów był po prostu najlepszy.
On sam myślami był jednak nieco gdzie indziej. Kiedy nie musiał skupiać się na wysłuchiwaniu nędznych żartów „kolegów z pracy”, zastanawiał się nad ostatnimi postępami w badaniach. Oczywiście, chciał aby to wszystko zmierzało ku końcowi i przybliżało go do spojrzenia w zwierciadło, które pozwalało spoglądać w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość; lecz ostatnimi czasy czynili zbyt mało postępów. Nie podobało mu się to, że przechodząc w proces realizacji projektu, czekając aż powstanie zwierciadło, nastanie pełnia, aż badacze rozpiszą numereologicznie zaklęcia i przeanalizują najważniejsze esencje wizji, czuł, że po prostu marnuje czas. Chciał zająć się czymś, co przyspieszyłoby to wszystko, a nagle pozostał bez zajęcia. Miał je tylko wtedy, gdy był potrzebny, a któryś z członków jego grupy badawczej akurat coś chciał. I pozostawało mu teraz tylko dalsze zgłębianie teorii.
Z zamyślenia wytrącił go ostrzegawczy sygnał z tyłu. Jeden z jego współpracowników coś zauważył w krzakach i oczywiście od razu przysiągł, że musiał to być wampir. Oczywiście, mogło to być cokolwiek i w najlepszym przypadku mógł to być sasabonsam, na którego polowali. Wszyscy jednak stanęli w miejscu i spojrzeli w tamtą stronę.
— Dalej uważam, że moglibyśmy go tylko schwytać... — odezwał się jeden z członków komisji, ale został totalnie zignorowany przez całą resztę.
Nic się nie działo.
— Pojmać. Może ktoś chciałby przeprowadzić badania na ich temat?— wciąż mówił.
W krzakach nic się nie ruszało, wyglądało na to, że tylko mu się przywidziało.
— Jestem pewien, że Departament Tajemnic z przyjemnością przygarnąłby takiego osobnika do swoich testów — kontynuował nieprzerwanie, chociaż nikt go nie słuchał. Wszyscy stali nieruchomo, wpatrując się w zarośla, w których przed chwilą jeden z nich dostrzegł ruch i błysk obrzydliwych ślepiów.
— Przestań — upomniał go wreszcie ten, który stał najbliżej Mulcibera.I w końcu zapadła cisza, a różdżki zgasły. Byli gotowi do ataku, wpatrując się w całkowitej ciemności w jeden punkt. To był błąd i Ramsey to rozumiał, po chwili obracając się w inną stronę, aby się rozejrzeć. Przyciągał je zapach krwi, dlatego Mulciber postanowił nie przeciągać denerwującego oczekiwania. Podciągnął rękaw płaszcza, a w ciemności pojawiła się kontrastująca z nią jasna skóra czarodzieja. Bezgłośnie wypowiedział zaklęcie, które szybko stworzyło na jego ręce rany, z których sączyła się krew. Kpił sobie z ewentualnych konsekwencji. W tej chwili skupiał się jedynie na tym, aby kapiąca na przykrytą śniegiem ściółkę krew ściągnęła sasabonsama, który dwa miesiące temu zaatakował Samanthę.
W ciszy czekali. Słychać było jedynie ich oddechy i odgłos spadających powoli kropli, lecz pewnie nikt poza stojącym obok Mulcibera czarodziejem nie zorientował się, że oni wszyscy właśnie aktywowali żywy wabik.
— To nie jest... — zaczął współtowarzysz Mulcibera, który stał najbliżej, ale Ramsey tylko westchnął, nie chcąc mu tłumaczyć niczego. Obaj byli inteligentni, wiedzieli o co chodziło. Nie potrzebował jego rad i opinii na ten temat. Najistotniejsze było to, że plan okazał się skuteczny, bo w końcu coś za nimi zaszeleściło.
Odwrócili się w mgnieniu oka, celując w tamtym kierunku różdżkami. Brzydka, wielka postać stanęła przed nimi. Nikt nie czekał, nie zwlekał bez sensu. Posypały się zaklęcia, jasne światło rozbłysnęło pomiędzy drzewami na mokradłach w Salisbury. Potwór zaatakował najbliżej stojącego czarodzieja. Wgryzł się w jego ramię, a to uniemożliwiało innym unieszkodliwienie bestii, bez zagrożenia życia dla pracownika departamentu. Jeden z nich rzucił się na sasabonsama z gołymi rękami, ale ten odepchnął go, porzucając też swoją ofiarę.
I w tej jednej chwili pojawiła się szansa.
— Fulgoro— powiedział w końcu Mulciber, zaciskając palce na zdobionej różdżce z drewna judaszowca. Momentalnie zagrzmiało, a z granatowego nieba spadł piorun, który rozbłysnął w mroku. Uderzył, rozprzestrzeniając wokół nich uczucie gorąca i swąd palonego ciała, włosów, pieczeni z ogniska, a przynajmniej takie skojarzenia z tą chwilą miał Mulciber, który w końcu opuścił zranioną rękę. Przysłonił nią oczy, chroniąc przed oślepiającym blaskiem zesłanego z nieba pioruna.
Przed nimi pojawiła się trawa. Śnieg momentalnie stopniał wokół miejsca, w którym chwilę wcześniej stał sasabonsam. Zrobiło się mokro i znów ciemno, chociaż czarna sylwetka pokryta była złotym blaskiem wciąż żarzących się włosów. Sasabonsam nie żył, został zlikwidowany. Takie było ich zadanie.
To naturalne, że serce biło mu szybko. To był moment, chwila spontanicznej decyzji, która zaważyła o sukcesie. Rzadko kiedy podejmował w pracy działania tak nieprzemyślanie. Zawód kata wiązał się raczej ze stoicką cierpliwością i irytującą precyzją w zabijaniu swoich ofiar. Tym razem górę wziął instynkt samozachowawczy. Bestia mogła się na nich rzucić, pożywić się ich krwią, wybebeszyć ich wnętrzności dla zabawy i skatować tak jak uczynił to z wilkołaczą Weasley jakiś czas temu. Najważniejsze jednak było to, że zadawnie zostało wykonane, a oni po upewnieniu się, że ofiara nie żyje mogli wrócić do Ministerstwa.
— Wszyscy żywi?— rozległ się głos najbardziej doświadczonego i jednocześnie najstarszego członka komisji. Ciche i krótkie potwierdzenia rozniosły się szeptem pomiędzy nimi. Ale mulciber milczał. Zaciągnął jedynie rękaw płaszcza na rękę, zachowując w pamięci zadanie, aby odkazić ranę wódką, którą miał w domu i zakleić ją czymś, tak jak zwykle czyniła to Cassandra z rannymi. Chyba? Na tym polegało opatrywanie ran. Nie mógł o tym zapomnieć, szkoda byłoby aby osłabł z tak idiotycznego powodu, jak utrata zbyt dużej ilości krwi.
Zabrali ciało, zwłoki, pozostałości po spalonej istocie, która zginęła w jednej chwili porażona piorunem. Nie było już to tak cenne znalezisko dla Ministerstwa, raczej jedno z wielu truposzy, których należało się pozbyć. Ale nie mogli pozostawić zwłok w lesie. Wszyscy trzymali się procedury, wiedząc, że do raportu zostanie dołączona pewnie fotografia. A na samym dole będzie widnieć pieczątka, że wyrok został przedstawiony i wykonany. No tak, zapomnieli na głos odczytać decyzję o likwidacji. Ale kogóż by to miało teraz obchodzić...
|zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| 11 maja
Oczywiście, że ryzykowali. A krajobraz, w który się własnie mieli zapuścić, wręcz warczał, odstraszając potencjalnych "gości". Intruzów, tak właściwie. Ale to na co się porywali, nie miało być zauważone. Wybierane najbardziej niedostępne zakątki, które pozwoliłyby na znalezienie, a potem wycięcie drzew, które posłużyć miały do odbudowy starej chaty.
Sama teleportacja nie była możliwa w obrębie lasu, dlatego Skamander pojawił się w miejsce, które nie blokowało dostępu. Dalsza drogę mieli pokonać pieszo, albo na miotłach. Az tak nie planował ryzykować wiedząc, że gdzieś w zakamarkach lasu, mogą trafić na grząskie mokradła. A to nie był koniec niespodzianek. Pojawić się mieli za dnia, wcześnie, by nie drążyć podmokłych terenów w i tak nieprzychylnych ciemnościach. I tym, co mogło się w niej kryć. A wszędzie i tak panował złowrogi półmrok.
Samuel właśnie na okazję wyprawy włożył długie, skórzane i natłuczone odpowiednio buty, które chroniłyby przed nadmierna wilgocią, wziął kurtkę z kapturem, magicznie nieprzemakalną, rękawice i oczywiście nieodłączną różdżkę. Miotłę doczepił do skórzanego pasa na plecach.
Czekał na towarzysza niecierpliwie. Miarowo zaciskał dłonie schowane w szerokich kieszeniach. W pal cach lewej ręki znajdowała się paczka papierosów, ale instynkt podpowiadał, że w miejscu, w którym się znajdował, byłoby to niebezpieczne. I nie chodziło o mugolska niedoskonałość i choroba. Papierosowy dym mógłby zostać wyczuty przez istoty, które przyciągać wcale nie planował. Mieli tu misję i chciał ją wykonać bez niepotrzebnych podchodów. W końcu, szukali po prostu...drzew.
Nie był do końca pewien, czy wybrane przez Samuela miejsce nie zniechęci howarckiego profesora, ale miał do czynienia z osobistością zaangażowana. Nawet, jeśli nieco oderwaną od rzeczywistości. Podziwiał, że ktoś potrafił tak bardzo poświęcać się nauce, chociaż to co działo się w ostatnim czasie, wszystkich naznaczyło bolesnym piętnem. Nikogo nie oszczędziło, jeśli nie bezpośrednia tragedią, to widokiem śmierci i chaosu, który rozlał się po Anglii.
Odwrócił się nieco zbyt gwałtownie, gdy usłyszał niezidentyfikowany szmer, nawet nie rejestrując, że prawa dłoń automatycznie powędrowała do ukrytej w rękawie różdżki, wysuwając jej końcówkę. Nawyki z pracy już dawno wrysowały się w sposób zachowania aurora, a dziś były to zdolności, którym ufał najbardziej. Już nie było miejsca na pomyłki, nawet jeśli te przetaczały się przez plany z gracją huraganu.
- Jesteś - kiwną głową mężczyźnie, odsłaniając gestem ponury widok na ledwie widoczną ścieżkę, którą mieli ruszać - Ruszamy? - Cyprysowa różdżka na powrót skryła się w rękawie. Prawie niezauważenie.
Oczywiście, że ryzykowali. A krajobraz, w który się własnie mieli zapuścić, wręcz warczał, odstraszając potencjalnych "gości". Intruzów, tak właściwie. Ale to na co się porywali, nie miało być zauważone. Wybierane najbardziej niedostępne zakątki, które pozwoliłyby na znalezienie, a potem wycięcie drzew, które posłużyć miały do odbudowy starej chaty.
Sama teleportacja nie była możliwa w obrębie lasu, dlatego Skamander pojawił się w miejsce, które nie blokowało dostępu. Dalsza drogę mieli pokonać pieszo, albo na miotłach. Az tak nie planował ryzykować wiedząc, że gdzieś w zakamarkach lasu, mogą trafić na grząskie mokradła. A to nie był koniec niespodzianek. Pojawić się mieli za dnia, wcześnie, by nie drążyć podmokłych terenów w i tak nieprzychylnych ciemnościach. I tym, co mogło się w niej kryć. A wszędzie i tak panował złowrogi półmrok.
Samuel właśnie na okazję wyprawy włożył długie, skórzane i natłuczone odpowiednio buty, które chroniłyby przed nadmierna wilgocią, wziął kurtkę z kapturem, magicznie nieprzemakalną, rękawice i oczywiście nieodłączną różdżkę. Miotłę doczepił do skórzanego pasa na plecach.
Czekał na towarzysza niecierpliwie. Miarowo zaciskał dłonie schowane w szerokich kieszeniach. W pal cach lewej ręki znajdowała się paczka papierosów, ale instynkt podpowiadał, że w miejscu, w którym się znajdował, byłoby to niebezpieczne. I nie chodziło o mugolska niedoskonałość i choroba. Papierosowy dym mógłby zostać wyczuty przez istoty, które przyciągać wcale nie planował. Mieli tu misję i chciał ją wykonać bez niepotrzebnych podchodów. W końcu, szukali po prostu...drzew.
Nie był do końca pewien, czy wybrane przez Samuela miejsce nie zniechęci howarckiego profesora, ale miał do czynienia z osobistością zaangażowana. Nawet, jeśli nieco oderwaną od rzeczywistości. Podziwiał, że ktoś potrafił tak bardzo poświęcać się nauce, chociaż to co działo się w ostatnim czasie, wszystkich naznaczyło bolesnym piętnem. Nikogo nie oszczędziło, jeśli nie bezpośrednia tragedią, to widokiem śmierci i chaosu, który rozlał się po Anglii.
Odwrócił się nieco zbyt gwałtownie, gdy usłyszał niezidentyfikowany szmer, nawet nie rejestrując, że prawa dłoń automatycznie powędrowała do ukrytej w rękawie różdżki, wysuwając jej końcówkę. Nawyki z pracy już dawno wrysowały się w sposób zachowania aurora, a dziś były to zdolności, którym ufał najbardziej. Już nie było miejsca na pomyłki, nawet jeśli te przetaczały się przez plany z gracją huraganu.
- Jesteś - kiwną głową mężczyźnie, odsłaniając gestem ponury widok na ledwie widoczną ścieżkę, którą mieli ruszać - Ruszamy? - Cyprysowa różdżka na powrót skryła się w rękawie. Prawie niezauważenie.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 05.11.17 19:33, w całości zmieniany 1 raz
♪♫♪
Cieszył się z tego zaufania, którym darzyli go członkowie Zakonu Feniksa. I nawet nie najbliżsi mu przyjaciele, bo przecież lord Carrow i znany wszystkim auror nie należeli do grona, które szczególnie silnie się znało. Nie spodziewał się tych ofert wsparcia, ale prawda była taka, że zawsze chętnie na nie przystawał i poniekąd nawet męczył niektóre jednostki. A przynajmniej w czasie w którym mógł te zadania realizować. Bądź co bądź w Hogwarcie wciąż wszyscy mieli dużo pracy czy chcieli się do tego przyznać czy nie. Jednak jemu to nie przeszkadzało. Żył dla tych dzieciaków i przekazywania im wiedzy, której potrzebowały. U niego na zajęciach nawet największy oportunista skupiał swoją uwagę przy najtrudniejszych tematach. Ciężko było im trzymać głowę prosto w środku nocy, a co dopiero rozrabiać czy plotkować. Tej nocy jednak zajęcia były odwołane, co poniekąd i było Vane'owi na rękę i nie. Nie lubił dnia bez odwiedzenia chociażby zamku, ale z samego rana miał przecież ważne zadanie. Jaydenowi odpowiadała godzina spotkania. Nie mogąc się porządnie wyspać od jakiegoś pół miesiąca, nie potrafił już urządzać sobie krótkich drzemek po całonocnej obserwacji. Wypijał jedynie eliksir wzmacniający, jeśli takowy gdzieś był w okolicy i szedł dalej. Czy to do Hogwartu, czy może na spotkania z astronomami w wieży Astrologów. Vane choć zmęczony, wciąż skądś brał siły na swoją pasję i główny motyw przewodni w swoim życiu. Ale jak to zwykle on nie patrzył zbytnio na odpowiednią porę. Nie, żeby był złośliwy, ale po drodze było tyle ciekawych rzeczy... Szczególnie że wybierali się na teren podlegający centaurom i nie byli to jego towarzysze z Zakazanego Lasu - musieli więc uważać. Na szczęście w starych książkach o rozmieszczeniu tych szlachetnych stworzeń w Wielkiej Brytanii dostał się do informacji, która mówiła o tym, że plemiona spod Hogwartu jak i tego terenu żyły w pewnej zgodzie. Nie było dokładnie wytłumaczone na czym ta zgoda polegała, ale jeśli mieli je spotkać, a było to dość prawdopodobne, JJ liczył to, że uda im się dogadać.
Tego ranka przed wyruszeniem słuchał pewnej piosenki, którą puściła mu Pandora i bardzo zapadła mu w pamięci. Nic dziwnego, że nieco oderwany od realiów profesor nucił ją sobie pod nosem w mrocznym lesie. Śpiewane People come to their windows. They always stare at me. Their shaking their heads in sorrow. Saying, who can that fool be było słyszane w kręgu kilku metrów, ale nie bał się. Nie miał czego, skoro przebywał w takich miejscach całe swoje życie. O Zakazanym Lesie nie wspominając. Ten to był jedynie błahostką. Szukał więc miejsca spotkania, które wybrał jego ważny towarzysz. Oczywiście, że zgubił się piętnaście razy po drodze, ale w końcu dostrzegł sylwetkę, która gwałtownie obróciła się w jego stronę, że Jay znieruchomiał. Podniósł od razu ręce w górę i czekał.
- To ja - powiedział, nie spuszczając rąk i jeżdżąc oczami z prawej na lewo, nie śmiąc się poruszyć. Być może auror dostrzegł coś za jego plecami? Ten jednak jedynie kazał mu podejść i pokazać las, do którego mieli wejść. Jay uśmiechnął się szeroko i podszedł do nieco wyższego mężczyzny, przystając u jego boku. - Świetnie, co? - rzucił jedynie, po czym zewnętrzną stroną lewej dłoni dotknął ramienia towarzysza i ruszył przed siebie. Las był dla niego niesamowitym miejscem, a szczególnie taki, w którym jeszcze nie miał okazji być. Dziadek zabierał go naprawdę w wiele miejsc, ale nie sposób było dotrzeć do wszystkich. Nie za bardzo znał się na roślinach, jednak miał przy sobie gwardzistę i do tego aurora. Niemal mityczną postać. I niby on nie miał wiedzieć jakie drzewa będą najlepsze na budowę? Z takim zapleczem Jayden mógł iść w te bagna bez problemu. - Lepiej nie latajmy dopóki nie ustalimy, gdzie są centaury. Jak będziemy mieć szczęście to nie przebiją nam głów strzałami nim je dostrzeżemy - powiedział lekko jakby mówił o tym, że Słońce świeci, chcąc poinformować z miejsca towarzysza, co może ich czekać. Centaury mogły ich bardzo brutalnie sprowadzić do ziemi, jeśli dostrzegłyby, że niechciani goście pojawili się na ich terenie. Podejrzewał nawet, że pół-konie pół-ludzie już wiedzieli o ich obecności w lesie. Tym lepiej dla czarodziejów. Jeśli jeszcze żyli, to teraz powinno być już z górki.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drgające pod skórą napięcie, ostatnimi czasy rzadko opuszczało wrażeniową stronę Skamandera. Ciężko było o rozluźnienie, a seria wydarzeń otulająca jego jestestwo ciasną obręczą, nie ustępowały. Wręcz odwrotnie. Kolejne dni przynosiły coraz szersza falę konsekwencji, z którymi nie tylko on musiał się mierzyć. Ciemność spadła na Brytanię, jak żałobny całun i rozlewał się coraz mocniej, nie zostawiając zbyt wiele miejsca na światło. Nawet jeśli całe szaleństwo zaczęło się już dawno temu, to on sam miał udział w pełzającym wokół mroku. W imię dobra, ściągnęli zło. Czy tak miało być już zawsze?
Marsowa zmarszczka nie schodziła z czoła, nawet, gdy autorem szelestów okazał się jego dzisiejszy towarzysz. Samuel bezgłośnie odetchnął a ciężka rysa złagodniała. Miał przed sobą zakonnika, przyjaciela, nie wroga, ale zaciśnięta na różdżce dłoń mogła sugerować coś zupełnie innego. Powinien poczuć się głupio, widząc uniesione dłonie profesora, ale jedynie skinął głową, chcąc, by Jayden wrócił do właściwej pozycji - Świetne? - powtórzył za niższym mężczyzną, szukając w leśnym mroku cokolwiek, co mógłby określić podobnym mianem. Spojrzał ostatecznie na uśmiechniętego rozmówcę. I to prawdopodobnie najbardziej zbijało Samuela z tropu. Uśmiech był prawdziwy, szczery i auror przez kilka chwil czuł się dziwnie głupio. Dawny, zduszony w ciągu ostatnich tygodni, nawet czarny humor, poruszył się w zakamarkach charakteru, ale ostatecznie, kąciki warg nie uchyliły się, wznosząc do góry - Nie jestem pewien, czy lokatorzy tych mokradeł równie pozytywnie nas przywitają - pozwolił sobie na cichy, niech chrapliwy komentarz - Ale chyba i tak wolę dziś spotkania z jego mieszkańcami, niż z ludźmi... - poprawił zapięcia płaszcza - lepiej, żebyśmy dla nich byli niezauważeni - dodał, ruszając w końcu do przodu. kroki zatrzymał akurat wtedy, gdy padły kolejne słowa hogwarckiego profesora - Centaury? ...Wiesz, najlepiej będzie, jeśli będziesz szedł za mną. Postaram się wyznaczyć najbardziej możliwą, bezpieczną ścieżkę... - tym razem to auror zatrzymał dłoń na ramieniu towarzysza. Mimo całej sympatii do Jaydena, nie podejrzewał go o zdolności pozwalające na przetrwanie w warunkach ekstremalnych. Naukowiec nie nadawał się do walki, tak, jak Samuel nie nadawał się do naukowych dywagacji. Wierzył jednak, że każdy z zakonników powinien był umieć sobie jakoś radzić - Wiesz coś o nich? O centaurach zamieszkujących te mokradła? - mówił (wciąż ściszonym głosem) już wyprzedzając mężczyznę, zapobiegawczo zerkając najpierw za siebie, potem, powoli pokonując podmokłe tereny - Musimy znaleźć coś na kształt polany, nieco wyżej położonej, a przez to mniej wilgotną i rozrzedzoną - kontynuował, pomagając sobie dłońmi, gdy przechodzili przez większe gąszcze. Dopóki nie musiał, nie korzystał z magii - tam powinny znaleźć się drzewa mniej narażone na próchnienie. najlepiej, jakby nie były to zbyt stare, ani tym bardziej chore okazy... - starał się stąpać możliwie cicho, ale podmokła ziemia, rozlewające się coraz liczniej bagniska i chaszcze, utrudniały poruszanie. zatrzymał się przy wystającym powalonym pniaku, zwracając w końcu uwagę za siebie i na swego kompana, który miał podążać za nim. Mimo wszystko podziwiał Vane'a, że przyjął zaproszenie aurora. Samuel wiedział, że ostatnimi czasy, ani nie stanowił zbyt lekkie towarzystwo do rozmowy, ani tym bardziej nie próbował iść na łatwiznę w wyznaczonych zadaniach. Traktował sprawę zbyt poważnie, a towarzystwo kogoś, kto wciąż nie zatracił (jakim cudem?) tego jasnego pierwiastka "beztroski" było wręcz fenomenem.
Marsowa zmarszczka nie schodziła z czoła, nawet, gdy autorem szelestów okazał się jego dzisiejszy towarzysz. Samuel bezgłośnie odetchnął a ciężka rysa złagodniała. Miał przed sobą zakonnika, przyjaciela, nie wroga, ale zaciśnięta na różdżce dłoń mogła sugerować coś zupełnie innego. Powinien poczuć się głupio, widząc uniesione dłonie profesora, ale jedynie skinął głową, chcąc, by Jayden wrócił do właściwej pozycji - Świetne? - powtórzył za niższym mężczyzną, szukając w leśnym mroku cokolwiek, co mógłby określić podobnym mianem. Spojrzał ostatecznie na uśmiechniętego rozmówcę. I to prawdopodobnie najbardziej zbijało Samuela z tropu. Uśmiech był prawdziwy, szczery i auror przez kilka chwil czuł się dziwnie głupio. Dawny, zduszony w ciągu ostatnich tygodni, nawet czarny humor, poruszył się w zakamarkach charakteru, ale ostatecznie, kąciki warg nie uchyliły się, wznosząc do góry - Nie jestem pewien, czy lokatorzy tych mokradeł równie pozytywnie nas przywitają - pozwolił sobie na cichy, niech chrapliwy komentarz - Ale chyba i tak wolę dziś spotkania z jego mieszkańcami, niż z ludźmi... - poprawił zapięcia płaszcza - lepiej, żebyśmy dla nich byli niezauważeni - dodał, ruszając w końcu do przodu. kroki zatrzymał akurat wtedy, gdy padły kolejne słowa hogwarckiego profesora - Centaury? ...Wiesz, najlepiej będzie, jeśli będziesz szedł za mną. Postaram się wyznaczyć najbardziej możliwą, bezpieczną ścieżkę... - tym razem to auror zatrzymał dłoń na ramieniu towarzysza. Mimo całej sympatii do Jaydena, nie podejrzewał go o zdolności pozwalające na przetrwanie w warunkach ekstremalnych. Naukowiec nie nadawał się do walki, tak, jak Samuel nie nadawał się do naukowych dywagacji. Wierzył jednak, że każdy z zakonników powinien był umieć sobie jakoś radzić - Wiesz coś o nich? O centaurach zamieszkujących te mokradła? - mówił (wciąż ściszonym głosem) już wyprzedzając mężczyznę, zapobiegawczo zerkając najpierw za siebie, potem, powoli pokonując podmokłe tereny - Musimy znaleźć coś na kształt polany, nieco wyżej położonej, a przez to mniej wilgotną i rozrzedzoną - kontynuował, pomagając sobie dłońmi, gdy przechodzili przez większe gąszcze. Dopóki nie musiał, nie korzystał z magii - tam powinny znaleźć się drzewa mniej narażone na próchnienie. najlepiej, jakby nie były to zbyt stare, ani tym bardziej chore okazy... - starał się stąpać możliwie cicho, ale podmokła ziemia, rozlewające się coraz liczniej bagniska i chaszcze, utrudniały poruszanie. zatrzymał się przy wystającym powalonym pniaku, zwracając w końcu uwagę za siebie i na swego kompana, który miał podążać za nim. Mimo wszystko podziwiał Vane'a, że przyjął zaproszenie aurora. Samuel wiedział, że ostatnimi czasy, ani nie stanowił zbyt lekkie towarzystwo do rozmowy, ani tym bardziej nie próbował iść na łatwiznę w wyznaczonych zadaniach. Traktował sprawę zbyt poważnie, a towarzystwo kogoś, kto wciąż nie zatracił (jakim cudem?) tego jasnego pierwiastka "beztroski" było wręcz fenomenem.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 10.11.17 11:02, w całości zmieniany 1 raz
To prawda, że nikogo nie opuściły troski. Jay odczuwał je w sposób skumulowany i był to jeden z jego najgorszych okresów w życiu. Śmiało nawet mógł powiedzieć, że był on najboleśniejszym. Nigdy nie patrzył na śmierć dziecka; nigdy nie czuł się tak bezradny jak wtedy; nigdy nie zaznał takiego wstydu, gdy zdał sobie sprawę, że pomimo swojej pewności, że był dostępny i pomagał swoim uczniom - nie robił tego odpowiednio. Czy świadomość zawodzenia tylu młodych osób, dla których chciało się jak najlepiej nie była osobistą porażką? Właśnie tak to odczuwał, a anomalie i zniknięcie bezpowrotnie kolejnych paru studentów szkoły było jak kolejny silny cios w głowę. Kiedy to cierpienie miało się zakończyć? Na co jeszcze nie byli gotowi? Sam fakt że nałożone na Szkołę Magii i Czarodziejstwa zaklęcia ochronne nie obroniły jego mieszkańców przed gwałtowną i niespodziewaną teleportacją, świadczyło, że każde zabezpieczenie, nawet to najsilniejsze, można było złamać. A o wiele lepsi od niego dopilnowali przecież, by ten system był niezawodny. A jednak... Jak bardzo silną była magia, która wyrwała niewinnych z łóżek i cisnęła w nieznane? Jeszcze kilka dni szukano i znajdowano czarodziejów rozrzuconych dokoła terenów Hogwartu. Zawsze opowiadali te same dziwy o niekontrolowanych deportacjach, a skrzydło szpitalne pękało w szwach. Jayden nie mógł spać tak długo, aż dowiedział się, co się stało z każdym zaginionym uczniem. Niestety nie wszyscy wrócili cało - pracownicy również.
Czy odbudowa miejsca spotkań Zakonu Feniksa miała w tym pomóc? Raczej nie w bezpośredni sposób, bo jego towarzysze z tajnej organizacji nie mieli na celu przecież pomocy osobom zaginionym czy ich rodzinom. Chodziło o coś więcej, ale JJ nie potrafił za bardzo tego czegoś zrozumieć, a przynajmniej nie po ostatnim spotkaniu, gdzie nie wiedział tak naprawdę po czyjej stał stronie. Zakonu Feniksa, którym przewodzili gwardziści czy może ta decyzja była zależna od zupełnie innej, nowej strony... Nie chciał jednak się nad tym rozwodzić z tego prostego powodu, że czasami niektóre sytuacje bywały zwodnicze. A przynajmniej starał się tak to postrzegać. Jako człowiek otwarty, wierzący w ludzkie dobre intencje był łatwym celem. Jednak jego tarczę stanowili najbliżsi. Zapewne gdyby groziło mu chociażby wpadnięcie w kałużę cały zastęp kuzynek rzuciłby się mu na pomoc. Na samą myśl o Mii, Aurorze czy Evey czuł się lepiej. Wiedział, że to właśnie dla nich, dla Pandory, która na pewno jeszcze spała w swoim łóżku robił to wszystko. Żeby one nie musiały. I chociaż panna Potter i Howell by go poparły, nie był przekonany co do Mii. Pewnie nazwałaby go sekciarzem i kazała zostawić Zakon. Ale kochał je wszystkie - nawet jeśli ich charaktery różniły się tak bardzo. Chciał pomagać, dlatego też pojawił się na tym spotkaniu z Samuelem. Nie przejął się aż tak tą omyłką jak jego towarzysz, bo zaraz o tym zajściu zapomniał. Takie ulotne chwile nie były dlań godne uwagi. Przecież zaraz czekała za rogiem na nich przygoda, dlatego nie dziwota że profesor z takim entuzjazmem podszedł do zadania.
- Piękne miejsce, piękna pogoda. Świetnie - powtórzył za aurorem bez zająknięcia, odwzajemniając spojrzenie Skamandera, ale nie tak zdziwione a zupełnie błogie. Nie znali się najlepiej i nie wiedział, co kłopotało myśli mężczyzny obok, ale nie umniejszało to jego pozycji czy zaufaniu jakim go darzył Vane. - Nie martw się. Wszyscy kiedyś umrzemy - rzucił, machnąwszy ręką, wiedząc, że tylko kompletna ignorancja by ich w tym momencie zgubiła. A gwardzista na pewno nie był lekkomyślny. Jego noga zatrzymała się w półkroku, gdy ten położył mu dłoń na ramieniu i powstrzymał przed dalszym przewodzeniem. Jayden usłyszał w jego głosie pewną niepewność, gdy wymawiał nazwę magicznego plemienia, które słynęło z dość ostrego terytorializmu. Nie wiedział, dlaczego zdecydował się wręcz bronić profesora przed możliwymi wypadkami. W końcu to Jay przebywał z centaurami już wiele lat, uczył się od nich i wspólnie badał z nimi niebo. Ale nic nie powiedział, tylko przepuścił brodacza. Podążał więc jego śladami, idąc wyprostowanym z rękoma splecionymi za plecami i rozglądał się na boki, podziwiając piękno przyrody. Pozwolił Samowi przebijać się przez chaszcze i znajdować dla nich odpowiednie przejścia między bagnami. - Czytałem o nich co nieco - zaczął, zatrzymując się na jedno uderzenie serca, by popodziwiać lecącego nad ich głowami w ciszy ptaka. - Są znacznie agresywniejsze od tych, które znam z Zakazanego Lasu. Można wręcz powiedzieć, że eksterminacja to dla nich chleb powszedni. Na pewno już nas obserwują - dodał bez strachu. Przed centaurami i tak nie było ucieczki. Mogli robić wszystko, co w ich mocy, a i tak by nie uciekli, więc po co robić sobie złudne nadzieje? Jednak mówił prawdę - gdyby chciały ich skrzywdzić, już by ich powstrzymały przed szwendaniem się po ich lesie.
Samuel popełnił pewne głupstwo, przed którym chronili się wszyscy, którzy znali Jaya nieco bliżej. Nie można było go spuszczać z oczu. Idąc za plecami aurora, Vane był jak mały piesek, którego interesowało wszystko. Dlatego zupełnie przestał słuchać towarzysza, gdy tuż przed nosem przeleciał mu z gracją wielki, kolorowy motyl. Był piękny i godny uwagi! Tak intensywnej, że chcąc nie chcąc JJ zszedł z drogi, którą powinien kroczyć i odbił w prawo, pozostawiając dalej mówiącego do siebie Skamandera. Profesor w tym czasie szedł za motylem jak oczarowany, nie bojąc się ubrudzić sobie spodni, gdy wspinał się po małej górce z obrośniętych mchem kamieni. Wspinał się wyżej i wyżej, nie mogąc oderwać oczu od stworzenia. Nie było jego winą, że dał odwrócić swoją uwagę od czegoś ważniejszego, ale jak to z JD'iem bywało - wszechświat go uwielbiał i robił wszystko, by tylko Vane wyszedł na swoje. Tym razem nie miało być inaczej.
Czy odbudowa miejsca spotkań Zakonu Feniksa miała w tym pomóc? Raczej nie w bezpośredni sposób, bo jego towarzysze z tajnej organizacji nie mieli na celu przecież pomocy osobom zaginionym czy ich rodzinom. Chodziło o coś więcej, ale JJ nie potrafił za bardzo tego czegoś zrozumieć, a przynajmniej nie po ostatnim spotkaniu, gdzie nie wiedział tak naprawdę po czyjej stał stronie. Zakonu Feniksa, którym przewodzili gwardziści czy może ta decyzja była zależna od zupełnie innej, nowej strony... Nie chciał jednak się nad tym rozwodzić z tego prostego powodu, że czasami niektóre sytuacje bywały zwodnicze. A przynajmniej starał się tak to postrzegać. Jako człowiek otwarty, wierzący w ludzkie dobre intencje był łatwym celem. Jednak jego tarczę stanowili najbliżsi. Zapewne gdyby groziło mu chociażby wpadnięcie w kałużę cały zastęp kuzynek rzuciłby się mu na pomoc. Na samą myśl o Mii, Aurorze czy Evey czuł się lepiej. Wiedział, że to właśnie dla nich, dla Pandory, która na pewno jeszcze spała w swoim łóżku robił to wszystko. Żeby one nie musiały. I chociaż panna Potter i Howell by go poparły, nie był przekonany co do Mii. Pewnie nazwałaby go sekciarzem i kazała zostawić Zakon. Ale kochał je wszystkie - nawet jeśli ich charaktery różniły się tak bardzo. Chciał pomagać, dlatego też pojawił się na tym spotkaniu z Samuelem. Nie przejął się aż tak tą omyłką jak jego towarzysz, bo zaraz o tym zajściu zapomniał. Takie ulotne chwile nie były dlań godne uwagi. Przecież zaraz czekała za rogiem na nich przygoda, dlatego nie dziwota że profesor z takim entuzjazmem podszedł do zadania.
- Piękne miejsce, piękna pogoda. Świetnie - powtórzył za aurorem bez zająknięcia, odwzajemniając spojrzenie Skamandera, ale nie tak zdziwione a zupełnie błogie. Nie znali się najlepiej i nie wiedział, co kłopotało myśli mężczyzny obok, ale nie umniejszało to jego pozycji czy zaufaniu jakim go darzył Vane. - Nie martw się. Wszyscy kiedyś umrzemy - rzucił, machnąwszy ręką, wiedząc, że tylko kompletna ignorancja by ich w tym momencie zgubiła. A gwardzista na pewno nie był lekkomyślny. Jego noga zatrzymała się w półkroku, gdy ten położył mu dłoń na ramieniu i powstrzymał przed dalszym przewodzeniem. Jayden usłyszał w jego głosie pewną niepewność, gdy wymawiał nazwę magicznego plemienia, które słynęło z dość ostrego terytorializmu. Nie wiedział, dlaczego zdecydował się wręcz bronić profesora przed możliwymi wypadkami. W końcu to Jay przebywał z centaurami już wiele lat, uczył się od nich i wspólnie badał z nimi niebo. Ale nic nie powiedział, tylko przepuścił brodacza. Podążał więc jego śladami, idąc wyprostowanym z rękoma splecionymi za plecami i rozglądał się na boki, podziwiając piękno przyrody. Pozwolił Samowi przebijać się przez chaszcze i znajdować dla nich odpowiednie przejścia między bagnami. - Czytałem o nich co nieco - zaczął, zatrzymując się na jedno uderzenie serca, by popodziwiać lecącego nad ich głowami w ciszy ptaka. - Są znacznie agresywniejsze od tych, które znam z Zakazanego Lasu. Można wręcz powiedzieć, że eksterminacja to dla nich chleb powszedni. Na pewno już nas obserwują - dodał bez strachu. Przed centaurami i tak nie było ucieczki. Mogli robić wszystko, co w ich mocy, a i tak by nie uciekli, więc po co robić sobie złudne nadzieje? Jednak mówił prawdę - gdyby chciały ich skrzywdzić, już by ich powstrzymały przed szwendaniem się po ich lesie.
Samuel popełnił pewne głupstwo, przed którym chronili się wszyscy, którzy znali Jaya nieco bliżej. Nie można było go spuszczać z oczu. Idąc za plecami aurora, Vane był jak mały piesek, którego interesowało wszystko. Dlatego zupełnie przestał słuchać towarzysza, gdy tuż przed nosem przeleciał mu z gracją wielki, kolorowy motyl. Był piękny i godny uwagi! Tak intensywnej, że chcąc nie chcąc JJ zszedł z drogi, którą powinien kroczyć i odbił w prawo, pozostawiając dalej mówiącego do siebie Skamandera. Profesor w tym czasie szedł za motylem jak oczarowany, nie bojąc się ubrudzić sobie spodni, gdy wspinał się po małej górce z obrośniętych mchem kamieni. Wspinał się wyżej i wyżej, nie mogąc oderwać oczu od stworzenia. Nie było jego winą, że dał odwrócić swoją uwagę od czegoś ważniejszego, ale jak to z JD'iem bywało - wszechświat go uwielbiał i robił wszystko, by tylko Vane wyszedł na swoje. Tym razem nie miało być inaczej.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czemu tak w prawdzie walczył? W duchu wierzył, że patrząc na świat, jaki go otaczał, po prostu nie mógł przejście obojętnie obok rosnącej krzywdy. Tej, wyrządzanej najsłabszym, którzy zostają zepchnięci na margines wyłącznie przez status płynącej w żyłach krwi. Jakie miała znaczenie czerwień, ta sama, która nazywali błękitem szlachcice? Uzurpowali sobie prawo do władzy, do wyższości wynikającej wyłącznie z urodzenia, w dużej mierze, nie wnosząc zbyt wiele wartości w swój żywot. Jeśli bezmyślne okrucieństwo i przerośnięte ego miało być wyznacznikiem "czystości", to wolałby by być nazywany szlamą. Rosnący konflikt i coraz silniej ostrzące się granice, zmuszały do patrzenia na świat przez pryzmat czarno-białych barw. A jednak postępująca generalizacja było głupotą, fanatyzmem, który zniżał ich do poziomu tych, z którymi przecież walczyli.
Nadmierna refleksja zbyt łatwo atakowała zmęczony umysł i jeśli tylko auror pozwolił dojść do głosu szarpanemu sumieniu, pogrążał się w cieniu własnego serca. Skłamałby, gdy powiedział, że nie było tam już nic prócz niego. wartości, w które wierzył - jasno nakreślały ścieżkę do celu. Mozaika barw nie ograniczała się do zżerającej go pustki. nawet jeśli nie potrafił go osłonić, światło tkwiło, obleczone skorupą cieni. Wojna nigdy nie była właściwą stroną, jasną, pozbawioną wątpliwości. Cel był wiadomy, ale droga, która podążali, nie zawsze prowadziła prosto. A raczej nigdy. Wyboista, pełna cierni, pułapek i...śmierci. Tej, która uśmiechała się z daleka, wołała, ale wciąż nie przyjmowała. Pochłaniała za to wszystkich innych, tych, za których miał walczyć.
Odbudowa staraj chaty jawiła się jako pewien cel, pośredni. Z pozoru nie miało znaczenie, gdzie się spotykali. Ostatnie spotkanie odbyło się w ciasnym pokoju gospody i prawdopodobnie nikt nie narzekałby na brak. A jednak, wraz z chaosem, wybuchem, który pochłoną ich pierwotna kwaterę, upadło coś więcej. Nie tylko morale zakonników. Coś się skończyło i rosnące napie cie było widoczne podczas spotkania. To co miało łączyć zakonników, zaczynało dzielić i nawet Skamander dał się ponieść, czego dziś już nie umiał cofnąć. Ale świadomość, że głosem, który trwał razem z nim był jego aktualny towarzysz, odrobinę przesuwała granicę winy. Na chwilę.
- Hm - zamiast słowa, potwierdzenia, czy tez zaprzeczenia, z ust Skamandera wydobyło się tylko niewyraźne westchnienie. W krajobrazie rzeczywiście kryło się dzikie piękno, ale auror nie potrafił się na nim skupić, pochłonięty misją i zapewnieniem względnego bezpieczeństwa w wyprawie, którą zorganizowali. I dopiero kolejne słowa sprawiły, że na obliczu Samuela pojawiło się coś na kształt uśmiechu - gorzkiego, może sarkastycznego. Jayden nawet nie zdawał sobie sprawy, ile prawdy było w tym stwierdzeniu i nawet nie chodziło o prosta oczywistość - Niektórzy już umierali - i chociaż wypowiedział na głos słowa, to poruszany ustami szept skierował bardziej do siebie, niż do profesora.
Liczył na wiedzę Vane'a, a zadane pytanie spotkało się z potwierdzeniem, które miał nadzieję wykorzystać - oczywiście, jeśli miała zająć taka potrzeba. Mimowolnie zwolnił kroku, gdy padła kwestia obserwacji, próbując dosłyszeć, a może też dostrzec cokolwiek, o czym mówił Vane - Słyszałem o jeszcze innych mieszkańcach - skwitował w odpowiedzi - i teraz zastanawiam się, które z nich stanowią większe dla nas wyzwanie - z tego co pamiętał, centaury były szalenie dumnymi istotami, bardzo waleczne i zdecydowanie nie chciał mieć z żadnym zatargu, ale hogwarcki profesor zdawał się mieć dużo większe o nich pojęcia...albo poddawał się beztroskiej niewiedzy o zagrożeniu.
Dalsze słowa, które od czasu do czasu z siebie wyrzucał, okazały się zwyczajnym monologiem. Adresat jego wypowiedzi rozmył się z widoku i Skamander z cichym przekleństwem na ustach, zrozumiał dopiero, gdy odwrócił się, w końcu znajdując odpowiednie przejście i mniej podmokły grunt. Ta samą, torowaną ścieżką wracał, odnajdując w końcu wyraźne ślady skierowane gdzieś w bok. Nie wołał go, wiedział, ze jego głos mógł się ponieść dużo dalej, niż chciał, ale poszukiwany nie krył się z kierunkiem swojej...nieoczekiwanej eskapady. Co mu wpadło do głowy?
Podmokły teren nie chciał ułatwiać zadania i już planował wysłać za "uciekinierem" patronusa, gdy znajomą sylwetkę dostrzegł między coraz liczniej zaścielającymi przestrzeń drzewami. teren wyraźnie wznosił się i gdy w końcu Skamander odnalazł Jaydena, ten stał na przysłoniętej polanie. Auror musiał przyznać, że ze swojej ścieżki, nigdy nie trafiłby w to miejsce, a wysokie pnie otulały przestrzeń swoim autentycznym majestatem. Jodły, sosny i nawet pojedyncze, modrzewiowe skupiska. Gniew, który w pierwszej chwili miał wypuścić na wolność, teraz zdawał mu się po prostu bezcelowy.
- Vane - odezwał się w końcu, szukając obiektu, na którym tak bardzo skupiał się mężczyzna - Następnym razem, uprzedzaj mnie, jeśli planujesz samotne wycieczki - zdążył niemal po kolana umazać się w bagiennym błocie, ciesząc się, ze nigdzie nie trafili na magiczne trzęsawisko. Jaden...miał prawdopodobnie więcej szczęścia niż...pomyślunku? Bo rozumu zdecydowanie mu nie brakowało.
Nadmierna refleksja zbyt łatwo atakowała zmęczony umysł i jeśli tylko auror pozwolił dojść do głosu szarpanemu sumieniu, pogrążał się w cieniu własnego serca. Skłamałby, gdy powiedział, że nie było tam już nic prócz niego. wartości, w które wierzył - jasno nakreślały ścieżkę do celu. Mozaika barw nie ograniczała się do zżerającej go pustki. nawet jeśli nie potrafił go osłonić, światło tkwiło, obleczone skorupą cieni. Wojna nigdy nie była właściwą stroną, jasną, pozbawioną wątpliwości. Cel był wiadomy, ale droga, która podążali, nie zawsze prowadziła prosto. A raczej nigdy. Wyboista, pełna cierni, pułapek i...śmierci. Tej, która uśmiechała się z daleka, wołała, ale wciąż nie przyjmowała. Pochłaniała za to wszystkich innych, tych, za których miał walczyć.
Odbudowa staraj chaty jawiła się jako pewien cel, pośredni. Z pozoru nie miało znaczenie, gdzie się spotykali. Ostatnie spotkanie odbyło się w ciasnym pokoju gospody i prawdopodobnie nikt nie narzekałby na brak. A jednak, wraz z chaosem, wybuchem, który pochłoną ich pierwotna kwaterę, upadło coś więcej. Nie tylko morale zakonników. Coś się skończyło i rosnące napie cie było widoczne podczas spotkania. To co miało łączyć zakonników, zaczynało dzielić i nawet Skamander dał się ponieść, czego dziś już nie umiał cofnąć. Ale świadomość, że głosem, który trwał razem z nim był jego aktualny towarzysz, odrobinę przesuwała granicę winy. Na chwilę.
- Hm - zamiast słowa, potwierdzenia, czy tez zaprzeczenia, z ust Skamandera wydobyło się tylko niewyraźne westchnienie. W krajobrazie rzeczywiście kryło się dzikie piękno, ale auror nie potrafił się na nim skupić, pochłonięty misją i zapewnieniem względnego bezpieczeństwa w wyprawie, którą zorganizowali. I dopiero kolejne słowa sprawiły, że na obliczu Samuela pojawiło się coś na kształt uśmiechu - gorzkiego, może sarkastycznego. Jayden nawet nie zdawał sobie sprawy, ile prawdy było w tym stwierdzeniu i nawet nie chodziło o prosta oczywistość - Niektórzy już umierali - i chociaż wypowiedział na głos słowa, to poruszany ustami szept skierował bardziej do siebie, niż do profesora.
Liczył na wiedzę Vane'a, a zadane pytanie spotkało się z potwierdzeniem, które miał nadzieję wykorzystać - oczywiście, jeśli miała zająć taka potrzeba. Mimowolnie zwolnił kroku, gdy padła kwestia obserwacji, próbując dosłyszeć, a może też dostrzec cokolwiek, o czym mówił Vane - Słyszałem o jeszcze innych mieszkańcach - skwitował w odpowiedzi - i teraz zastanawiam się, które z nich stanowią większe dla nas wyzwanie - z tego co pamiętał, centaury były szalenie dumnymi istotami, bardzo waleczne i zdecydowanie nie chciał mieć z żadnym zatargu, ale hogwarcki profesor zdawał się mieć dużo większe o nich pojęcia...albo poddawał się beztroskiej niewiedzy o zagrożeniu.
Dalsze słowa, które od czasu do czasu z siebie wyrzucał, okazały się zwyczajnym monologiem. Adresat jego wypowiedzi rozmył się z widoku i Skamander z cichym przekleństwem na ustach, zrozumiał dopiero, gdy odwrócił się, w końcu znajdując odpowiednie przejście i mniej podmokły grunt. Ta samą, torowaną ścieżką wracał, odnajdując w końcu wyraźne ślady skierowane gdzieś w bok. Nie wołał go, wiedział, ze jego głos mógł się ponieść dużo dalej, niż chciał, ale poszukiwany nie krył się z kierunkiem swojej...nieoczekiwanej eskapady. Co mu wpadło do głowy?
Podmokły teren nie chciał ułatwiać zadania i już planował wysłać za "uciekinierem" patronusa, gdy znajomą sylwetkę dostrzegł między coraz liczniej zaścielającymi przestrzeń drzewami. teren wyraźnie wznosił się i gdy w końcu Skamander odnalazł Jaydena, ten stał na przysłoniętej polanie. Auror musiał przyznać, że ze swojej ścieżki, nigdy nie trafiłby w to miejsce, a wysokie pnie otulały przestrzeń swoim autentycznym majestatem. Jodły, sosny i nawet pojedyncze, modrzewiowe skupiska. Gniew, który w pierwszej chwili miał wypuścić na wolność, teraz zdawał mu się po prostu bezcelowy.
- Vane - odezwał się w końcu, szukając obiektu, na którym tak bardzo skupiał się mężczyzna - Następnym razem, uprzedzaj mnie, jeśli planujesz samotne wycieczki - zdążył niemal po kolana umazać się w bagiennym błocie, ciesząc się, ze nigdzie nie trafili na magiczne trzęsawisko. Jaden...miał prawdopodobnie więcej szczęścia niż...pomyślunku? Bo rozumu zdecydowanie mu nie brakowało.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
To akurat nie był wybór - pozwalając, że świat stał się tak spaczony, sami musieli mierzyć się z tym okrucieństwem i zacząć coś z tym robić. Zachowanie, przywrócenie pokoju nie było żadną zasługą, a obowiązkiem. Jay od zawsze miał jasno postawione cele i priorytety, nic więc dziwnego, że koniec końców wylądował w szeregach Zakonu Feniksa. Stanie obok i jedynie przyglądanie się wyniszczaniu jednych czarodziejów przez drugich było również podjęciem złej decyzji, chociaż absolutnie nie chodziło mu o tak paskudne podejście do tej sprawy jaką przedstawili niektórzy członkowie organizacji podczas spotkania, które odbyło się parę dni temu. Te wspomnienia wciąż budziły w nim dziwny niepokój i smutek. Zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że gwardziści poświęcali zdecydowanie więcej od niego czy innych członków Zakonu i to od nich zależało podejmowanie najważniejszych decyzji, mających później wpływ na resztę szeregowych. Jednak żaden człowiek nie był nieomylny, a działanie podczas silnego wzburzenia czy emocjonowania się mogło być katastrofalne w skutkach. Wszak czym różniliby się od tych, z którymi chcieli walczyć? Brakowało jedynie by nazwać wrogich szlachciców odpowiednikiem tej paskudnej szlamy i już mogliby sobie przybić piątkę. Jednak Jayden miał jeszcze swoich uczniów, którzy absorbowali zdecydowaną większość jego uwagi i czasu, dlatego profesor nie miał nawet czasu, żeby się w to zagłębiać i wyszło mu to na zdrowie. Chociaż ciężko było mówić ostatnio o tym, by fizycznie czuł się w pełni sprawny. Brak snu sprawiał, że Vane był jeszcze bardziej rozkojarzony niż normalnie, a widoczne zmęczenie odbijało się na całej jego twarzy prócz oczu, które zawsze błyskały wesołością i tą dziecięcą ekscytacją. Wybranie się na zadanie z kimś takim jak Samuel było wszak czymś niczym przygoda, chociaż raczej obaj mieli kompletnie inne wyobrażenie tego przedsięwzięcia. Niezależnie od oczekiwań wyruszyli, by wspólnie odnaleźć odpowiednie miejsce na wycinkę drzew i wzięli to sobie do serca. Tylko Skamander chciał to zrobić na poważnie. Nie, żeby JJ również tego nie chciał, ale jednak... Zawsze wyszło jak zwykle. Nieco inaczej pojmowali cel w odbudowie Starej Chaty, bo jednak profesor przede wszystkim myślał o dobru swoich uczniów, rodziny, a dopiero potem gdy miał chwilę, mógł zajmować się sprawami Zakonu Feniksa. Z tego co słyszał i rozumiał istniała również grupa badawcza, do której zapewne powinien był przynależeć, ale Jay czuł się za mało wdrążany w niektóre sprawy. Chciał wpierw zasłużyć na to miejsce w grupie, a na razie nie był jeszcze gotowy. Jego głowa była zajęta myślami skaczącymi w szaleńczym tempie z jednego tematu na drugi, dlatego zapewne nie byłby odpowiednim materiałem na podwaliny naukowej części organizacji. Oczywiście, że chciał pomagać, ale jeszcze nie był gotowy. Jeszcze nie był.
Rozkojarzenie w takim miejscu było dla Jaydena czymś normalnym. Wszak wędrując ze swoimi przyjaciółmi na czterech kopytach, nie przejmował się żadnym niebezpieczeństwem, wiedząc, że nie mógł być bezpieczniejszy niż z nimi. A wszechświat jakby to potwierdzał. Za każdym razem gdy Vane się gubił, był blisko zagrożenia - dziwnym przypadkiem wyratowywał się z tego lub ktoś inny mu pomagał. Pojawienie się bliskiego przyjaciela na końcu świata akurat w momencie, gdy potrzebował pomocy było dla JJa czymś normalnym. Wszak zdarzało mu się to praktycznie ciągle. I od czego byli przyjaciele, prawda? Nie chciał być źródłem niepokoju dla swojego aktualnego towarzysza, który najwyraźniej bardzo poważnie potraktował chowanie się przed potencjalnymi złymi mocami leśnych mokradeł.
- Oh, wybacz, Sam - odpowiedział nieco skarcony Jayden, jednak zaraz podniósł oczy w górę i uśmiech usunął z jego twarzy poczucie winy. Stał wszakże na samym środku niewielkiej polany, a dokoła niego rozrastały się wysokie na wiele metrów drzewa, których najpewniej szukali. Dla Vane'a dużą wartość zawsze miało również podziwianie naturalnego piękna, dlatego stał tam i gapił się na roślinność jakby odkrył co najmniej swój wymarzony meteoryt wielkości słonia. Trzeba było również dodać, że taki kosmiczny kamień mógłby wybić znaczną część życia dokoła siebie, spadając na Ziemię, ale niektóre sprawy należałoby przemilczeć. - To tutaj? - spytał kontrolnie, gdy w końcu się otrząsnął z dziwnego stanu. Nie znał się na roślinach, więc liczył w tym przypadku na Skamandera. - To trochę smutne, nie uważasz? Takie wycinanie tych drzew - mruknął nieco przybitym tone, bo jednak musiały to być bardzo stare okazy - wysokie, szerokie. Ile historii już widziały...
Rozkojarzenie w takim miejscu było dla Jaydena czymś normalnym. Wszak wędrując ze swoimi przyjaciółmi na czterech kopytach, nie przejmował się żadnym niebezpieczeństwem, wiedząc, że nie mógł być bezpieczniejszy niż z nimi. A wszechświat jakby to potwierdzał. Za każdym razem gdy Vane się gubił, był blisko zagrożenia - dziwnym przypadkiem wyratowywał się z tego lub ktoś inny mu pomagał. Pojawienie się bliskiego przyjaciela na końcu świata akurat w momencie, gdy potrzebował pomocy było dla JJa czymś normalnym. Wszak zdarzało mu się to praktycznie ciągle. I od czego byli przyjaciele, prawda? Nie chciał być źródłem niepokoju dla swojego aktualnego towarzysza, który najwyraźniej bardzo poważnie potraktował chowanie się przed potencjalnymi złymi mocami leśnych mokradeł.
- Oh, wybacz, Sam - odpowiedział nieco skarcony Jayden, jednak zaraz podniósł oczy w górę i uśmiech usunął z jego twarzy poczucie winy. Stał wszakże na samym środku niewielkiej polany, a dokoła niego rozrastały się wysokie na wiele metrów drzewa, których najpewniej szukali. Dla Vane'a dużą wartość zawsze miało również podziwianie naturalnego piękna, dlatego stał tam i gapił się na roślinność jakby odkrył co najmniej swój wymarzony meteoryt wielkości słonia. Trzeba było również dodać, że taki kosmiczny kamień mógłby wybić znaczną część życia dokoła siebie, spadając na Ziemię, ale niektóre sprawy należałoby przemilczeć. - To tutaj? - spytał kontrolnie, gdy w końcu się otrząsnął z dziwnego stanu. Nie znał się na roślinach, więc liczył w tym przypadku na Skamandera. - To trochę smutne, nie uważasz? Takie wycinanie tych drzew - mruknął nieco przybitym tone, bo jednak musiały to być bardzo stare okazy - wysokie, szerokie. Ile historii już widziały...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nawałnica, która miała miejsce poprzedniego dnia - w gruncie rzeczy, miała ułatwić im późniejszą obróbkę. Las, który obrali za cel, należał do tych mniej bezpiecznych, pełnych tajemniczych stworzeń, nie tylko centaurów, o których wspominał Jayden. Skamander była aż nadto świadomy, że kryło się tu więcej cieni, niż zdołaliby kiedykolwiek dostrzec. Istniały istoty mroczne, ale wciąż kryjące się, zazdrośnie strzegące swoich tajemnic. Atakujące tylko wtedy, gdy nieproszonym wdarło się na ich terytorium. Czy Samuel i Jayden byli intruzami? Zapewne, ale mieli świadomość....albo przynajmniej auror chciał w to wierzyć, że obaj zdawali sobie z tego sprawę, że owo niebezpieczeństwo istniało i mogło zaatakować. Samuel kierował się czujnością, intuicyjnie wybierając ścieżkę pośród moczarowych kniei. I to prawdopodobnie był jego błąd. Nie miał wiele przyjemności towarzyszenia profesorowi i nie był świadom jego...aury? Jedyne porównanie, które mu się nasuwało, to dziecko - w postrzeganiu świata. Tam, gdzie Samuel dostrzegał potencjalne źródło ataku, Vane widział zjawisko godne zbadania. I może była w tym przewrotność losu, może nieświadomość rzeczonego, a może jakaś szczęśliwa gwiazda, która wisiała nad nauczycielem, na ślepo prowadząc go do celu. Cel był przecież jasny. Wyznaczenie miejsc na wycinkę. Najlepiej w miejscach niedostępnych, daleko od podejrzliwych oczu, które mogły zainteresować się nielegalnym działaniem. Odbudowa Starej Chaty byłą priorytetem i nikt z zakonników nie próżnował. Wszyscy angażowali się, dokładając do celu kilka własnych cegiełek. Tak jak dziś - auror i hogwarcki nauczyciel.
Początkowy gniew ulotnił się i czarnowłosy nie potrafił wzbudzić emocji na nowo. Co innego bezmyślność i narażanie się na niebezpieczeństwo a co innego...szczęście? - Wyobraź sobie, że prowadzisz do lasu swoich uczniów i jeden z nich znika. Co wtedy robisz? - czarna brew zadrgała, ale ostatecznie z ust Skamandera wychyliło się ledwie westchnienie. Powoli zsunął z ramienia plecak, zatrzymując pasek w dłoni - Zdaje się, ze tak. Dobra robota - kiwnął głową mężczyźnie i baczniej rozglądając się, zbliżył się do rozrośniętej polany. Nawałnica uczynił najwięcej zniszczeń na obrzeżach, ale wnikając w głąb, wydawało się, że większość pozostała nienaruszona - Trochę - musiał przyznać rację, chociaż patrzył na to bardziej praktycznie. Nie planowali tu wielkiej, szerokopasmowej wycinki, biznesu, który miał przysporzyć im majątek. Tylko konieczność - Myślę, że skupimy się na kilku tych powalonych - wskazał na wystający z ziemi, zruszony korzeń i potężne drzewo, które chwiało się w podstawie - I zawsze będzie można posadzić tu coś w zamian - poruszył spiętym ramieniem i uniósł plecak wyżej. Wyciągnął z niej mapę, która magicznie lokalizowała ich obecność. Zaznaczył różdżką miejsce, cicho szepcząc inkantację. Zwinął ostrożnie pergamin i wsunął na powrót do materiałowej torby.
W pewien sposób, miejsce rzeczywiście urzekało. Oderwane od miejskiego zgiełku, od nieustannie płynących głosów, szeptów, skrzypnięć. Ludzka bytność, a właściwie społeczna była tu obca. Byli gośćmi, a dzikość otaczającej go przyrody, kusiła. Było coś w męskiej naturze, siła, chociaż wcale nie należąca do fizycznej postaci. Naturalna tęsknota z tym co wolne, otwarte. Dzikie. Poruszało zatopioną gdzieś głębiej iskrę, naturę, która wołała. Skamander, odetchnął głęboko, pierwszy raz od długiego czasu czując, jak skumulowane napięcie bardzo powoli ustępuje, jakby otaczająca go natura, wyciągała gniewną, zatrutą strzałę, zatopioną w duszy - Robi się ciemno, powinniśmy się zbierać - a zbliżający się mrok nie miał zbyt wiele wspólnego z nocą. Na horyzoncie znowu zbierały się chmury.
Początkowy gniew ulotnił się i czarnowłosy nie potrafił wzbudzić emocji na nowo. Co innego bezmyślność i narażanie się na niebezpieczeństwo a co innego...szczęście? - Wyobraź sobie, że prowadzisz do lasu swoich uczniów i jeden z nich znika. Co wtedy robisz? - czarna brew zadrgała, ale ostatecznie z ust Skamandera wychyliło się ledwie westchnienie. Powoli zsunął z ramienia plecak, zatrzymując pasek w dłoni - Zdaje się, ze tak. Dobra robota - kiwnął głową mężczyźnie i baczniej rozglądając się, zbliżył się do rozrośniętej polany. Nawałnica uczynił najwięcej zniszczeń na obrzeżach, ale wnikając w głąb, wydawało się, że większość pozostała nienaruszona - Trochę - musiał przyznać rację, chociaż patrzył na to bardziej praktycznie. Nie planowali tu wielkiej, szerokopasmowej wycinki, biznesu, który miał przysporzyć im majątek. Tylko konieczność - Myślę, że skupimy się na kilku tych powalonych - wskazał na wystający z ziemi, zruszony korzeń i potężne drzewo, które chwiało się w podstawie - I zawsze będzie można posadzić tu coś w zamian - poruszył spiętym ramieniem i uniósł plecak wyżej. Wyciągnął z niej mapę, która magicznie lokalizowała ich obecność. Zaznaczył różdżką miejsce, cicho szepcząc inkantację. Zwinął ostrożnie pergamin i wsunął na powrót do materiałowej torby.
W pewien sposób, miejsce rzeczywiście urzekało. Oderwane od miejskiego zgiełku, od nieustannie płynących głosów, szeptów, skrzypnięć. Ludzka bytność, a właściwie społeczna była tu obca. Byli gośćmi, a dzikość otaczającej go przyrody, kusiła. Było coś w męskiej naturze, siła, chociaż wcale nie należąca do fizycznej postaci. Naturalna tęsknota z tym co wolne, otwarte. Dzikie. Poruszało zatopioną gdzieś głębiej iskrę, naturę, która wołała. Skamander, odetchnął głęboko, pierwszy raz od długiego czasu czując, jak skumulowane napięcie bardzo powoli ustępuje, jakby otaczająca go natura, wyciągała gniewną, zatrutą strzałę, zatopioną w duszy - Robi się ciemno, powinniśmy się zbierać - a zbliżający się mrok nie miał zbyt wiele wspólnego z nocą. Na horyzoncie znowu zbierały się chmury.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Leśne mokradła
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire