Kolorowy Skwerek
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:29, w całości zmieniany 3 razy
Szaroniebieskie spojrzenie uważnie wodziło po otoczeniu w poszukiwaniu chociaż jednej, najmniejszej nieprawidłowości, która mogłaby ją zaalarmować. Wydarzenia z ostatnich kilkunastu godzin mocno zachwiały poczuciem bezpieczeństwa eterycznej alchemiczki, która nie była pewna, czy będzie w stanie znieść więcej. Znajoma twarz na ministralnym plakacie, trup w bramie, zdemolowane mieszkanie oraz nocne poszukiwania jedynie upewniły ją w chęci zniknięcia. Oderwania się od podłej rzeczywistości, pozostawienia tego, co przeszkadzało jej w codziennym, szczęśliwym życiu.
Port stawał się coraz bardziej nieprzyjazny, dopiero jednak wczoraj doszła do wniosku, że zwlekala zbyt długo. Już pod koniec kwietnia powinna spakować swoje rzeczy by przenieść się w inne, bezpieczniejsze miejsce. Złudnie jednak miała nadzieję, że ma jeszcze trochę czasu, że zdąży odłożyć tych kilka monet więcej, by móc zakupić bezpieczniejszy dom...
Jasnowłose dziewczę nie czuło się bezpiecznie nawet tu, czekając pośród kolorowych, pozornie przyjaznych drzew. Po raz kolejny musiała prosić o przysługę, która tym razem miała zakończyć się korzyścią obu. Ona musiała odzyskać część rzeczy, aby móc się wyprowadzić. On miał dostać odpowiednią zapłatę z rąk jej krewnych.
Frances trochę nerwowo przestąpiła z jednej nogi na drugą, odruchowo mocniej owijając się cienkim, błękitnym płaszczykiem, który miał ochronić ją przed dzisiejszą, niską temperaturą. I mimo jak zawsze dobrze dobranego, eleganckiego stroju, panna Burroughs nie wyglądała najlepiej. Mieszanina zmęczenia po nieprzespanej nocy oraz strachu odmalowała się na jasnej buzi oraz spojrzeniu bystrych oczu. Jedynie na chwilę ustąpiły uldze, gdy zauważyła znajomą postać. Nie czekała, zamiast tego pospiesznie stawiając kolejne kroki, by wyjść mu na przeciw.
- Dan... - Wyrwało się z jej ust, zamiast zwyczajowego, ciepłego powitania. Dziewczę na chwilę zbłądziło szklącym się spojrzeniem na boki poszukując... W zasadzie nie była pewna, czego. Chwilę później jednak, ufnie oparła czoło o męski obojczyk. - Głupia gęś ze mnie, powinnam była Cię posłuchać, a teraz... - Ciężkie westchnienie opuściło dziewczęce usta. Od czego powinna zacząć? Wyliczyć wszystkie czynniki, które doprowadziły ją do tego myślenia? A może po prostu przedstawić wydarzenia, jakie miały miejsce wczorajszego dnia? Nie wiedziała. Stała tak,z głową opartą o jego bark i smukłymi palcami zaciśniętymi na męskiej koszuli przez chwilę, zbierając myśli. - Wczoraj wieczorem... Ktoś włamał się mi do mieszkania. Jeden z typów wuja leżał w bramie, cała klatka była zalana wodą... Moje drzwi są w drzazgach, okna wybite a część roślin skończyła na ziemi... Zniknęło to, co dało się sprzedać. - Frances włożyła wiele siły w to, aby zapanować nad drżącym głosem. Bez większości przedmiotów była w stanie się obyć, zmęczenie jednak sprawiało, że zwyczajnie w świecie miała dość tego wszystkiego.
Blondynka odsunęła odrobinę twarz, by zaszklone, szaroniebieskie spojrzenie,z którego uleciało kilka niewielkich łez, mogło omieść przyjazną twarz. W tym samym czasie, panna Burroughs wzięła kolejny, głęboki wdech, mocniej zaciskając smukłe palce na cienkim materiale by móc zapanować nad poczuciem bezsilności oraz beznadziejności.
- Zabrali też część moich oszczędności, za które miałam się wyprowadzić... A ja już naprawdę mam dość tego miejsca. - Przerwała na chwilę, chcąc upewnić się, że na jego twarzy nie pojawi się niezrozumienie bądź skołowanie. - Głupio mi znów prosić, ale czy pomógłbyś mi jeszcze raz? - Nie liczyła, że się zgodzi. W końcu z pewnością miał więcej ciekawych rzeczy do roboty, niż ratowanie z ją opresji prawie na pełen etat. Nie wiedziała jednak do kogo powinna się zwrócić. Pamiętając jak poradził sobie podczas ich pierwszego, przypadkowego spotkania postanowiła zaryzykować. - Wiem, gdzie mogą być, nie jestem jednak najlepsza w... perswazji lecz ktoś taki jak Ty, nie powinien mieć problemu... - Wątłe ramiona uniosły się delikatnie ku górze. Ta kwestia wydawała się jej jasna jak słońce i dziecinnie prosta. - Tym jednak razem, jestem w stanie zaoferować Ci więcej niż eliksiry i moją wiedzę... Proszę... - Wystraszone spojrzenie utkwiło w twarzy mężczyzny, oczekując odpowiedzi. Biorąc pod uwagę abstrakcyjność ostatnich godzin nie sądziła, aby zgodził się jej pomóc chociaż... Może ten fatalny dzień w końcu zaskoczy ją czymś pozytywnym?
O ile w kwietniu dopadały go jeszcze wątpliwości w sprawie pomagania damom w opałach, o tyle zdążył się ich już wyzbyć. Wieczór spędzony u Frances był... zagadkowy i Daniel do dzisiaj nie rozumiał, dlaczego zwierzał się jej wtedy jak pomylony. Miał nadzieję, że dziewczyna nie wykorzysta w żaden niepowołany sposób tych informacji, ale... komu miałaby je zdradzić? Do dziś nie był świadomy, że wypił wtedy eksperymentalny eliksir, ale uczucie zaufania i pamięć o całej ich rozmowie pozostały. Choć Wroński stracił sztuczny (bo alchemiczny) zapał do ewakuowania panny Burroughs z Londynu, to nadal był wdzięczny za otrzymaną lekcję anatomii i eliksiry, które dostał pocztą niedługo po ich rozmowie. Miał niejasne poczucie, że może troszkę przepłacił (dziwne, nie pamiętał aby Frances mówiła mu cenę za eliksiry, pamiętał tylko, że sam wciskał jej w rękę pieniądze... a nigdy nie wciskał nikomu pieniędzy. Może za dużo wypił?), ale może taka jest cena profesjonalizmu. Nie wydawała się zresztą wygórowana. Nade wszystko, pamiętał jednak o szczerej empatii, którą okazała mu wtedy panna Burroughs. Nigdy nikomu się nie zwierzał, miał do tego dobre powody, ale reakcja Frances okazała się zadziwiająco... miła. Na pewno milsza niż zawód w innej parze niebieskoszarych oczu, wywołany jego szczerością. Miło jest móc być szczerym i nie ryzykować potępienia.
Daniel nie miał się za człowieka sentymentalnego, ale był bardziej sentymentalny, niż chciał się przed sobą przyznać. Tamtym wieczorem, swoją łagodnością, Frances zapracowała na jego sympatię. Dlatego, otrzymawszy kolejny spanikowany list, nie zareagował sceptycyzmem, a niepokojem. Od razu ruszył na wyznaczone miejsce, tym bardziej, że tym razem mógł wliczyć pomoc w obowiązki zawodowe. Dziewczyna była naprawdę obrotna, skoro poleciła Wrońskiego swojemu wujowi, a ten z przyjemnością podbuduje nieco swoją reputację w porcie. Nie będzie pewnie z tego wielkich pieniędzy, ale może znalazłby u właściciela Parszywego kolejne zlecenia, nawet zgodne z prawem? (No dobrze, dziś nie będzie zgodne z prawem. Wroński był zbyt zdenerwowany na opryszków, którzy podnieśli rękę na Frances, znaczy na rzeczy Frances) No i, w myśl standardowej zapłaty, będzie mógł zatrzymać i spieniężyć nienależące do Frances łupy. To zawsze był miły bonus z jego pracy. Decyzję o pomocy podjął już w momencie odpisaniu listu, ale (jak to facet) skreślił w odpowiedzi tylko kilka pośpiesznych słów, aby spotkać Frances już na miejscu.
Frances bladą, zmartwioną i ze łzami w oczach.
Jeśli jej list wzbudził w nim słuszny gniew na sprawców, to teraz, gdy słyszał opowieść panny Burroughs, nerwy tylko się nasiliły. Odruchowo przytulił dziewczynę, tak ufnie opierającą się o jego tors, tak jakby widziała w nim ostoję.
Nie był ostoją, ale miło było być tak traktowanym. Bez niedomówień, bez niemych oskarżeń, bez nagłego rzucania podejrzeniami w twarz... Zamrugał, zdając sobie sprawę, że jego myśli nagle odbiegły od Frances w stronę kogoś zupełnie innego. Natychmias skarcił się w duszy i skupił się na słowach panny Burroughs, przecież to ona go dzisiaj potrzebowała.
-Spokojnie, Frances. Pomogę ci. - zapewnił ciepło, z ukłuciem sumienia zdając sobie sprawę, że biedna dziewczyna wcale nie jest pewna jego pomocy. Delikatnie odsunął ją od siebie na kilka centymetrów, aby móc złapać jej spojrzenie, aby mogła zobaczyć jego pokrzepiający uśmiech. -Żaden problem. Ty sama niczym się nie przejmuj, tym bardziej, że wspomniałaś w liście o swoim wuju... to z nim mam się dogadać? - upewnił się, nie wiedząc co do końca dziewczyna wynegocjowała z panem Boyle. Domyślał się, że pomsta za śmierć swojego człowieka wymaga odpowiedniej zapłaty, więc nie wątpił, że sam wynegocjuje dla siebie uczciwe wynagrodzenie, o ile jeszcze nie zrobiła tego Frances.
-Wskaż mi miejsce, a ja zajmę się ich wytropieniem i... perswazją. - spoważniał, przypominając sobie w czym był najlepszy. -Najlepiej będzie, jak poczekasz na mnie w bezpiecznym miejscu, to... - zmarszczył odruchowo brwi, usiłując znaleźć właściwe słowa. -...to mogą nie być widoki dla damy. - dodał, nie zdając sobie sprawy, że zabrzmiał jakoś ponuro. Wyglądało na to, że panna Burroughs miała o nim z jakiegoś powodu dobrą opinię. Nie wątpił w to, że był w stanie zapewnić jej bezpieczeństwo, nawet przy złodziejach.
Wątpił w to, czy patrzyłaby na niego tak samo, gdyby wiedziała, co ma zamiar im zrobić.
Gdy tylko mężczyzna schował ją w swoim uścisku, Frances równie ufnie co przed chwilą owinęła swoje wątłe ramiona wokół jego ciała, ciesząc się poczuciem bezpieczeństwa którego tak rozpaczliwie brakowało jej w ostatnich godzinach. Nawet jeśli to uczucie trwało jedynie jedną, krótką chwilę przegnane przez niepokój, jaki ponownie zakradł się do dziewczęcego serca, gdy Daniel postanowił delikatnie ją od siebie odsunąć. Potrzebowała chwili, by przyswoić do siebie ciepłe słowa, jakie padły z jego ust. Ostrożnie uniosła spojrzenie na buzię Daniela, przez chwilę po prostu uważnie się jej przyglądając. I na jej ustach zagościł delikatny uśmiech, kontrastujący z kilkoma niesfornymi łzami, jakie uciekły z jej oczu.
- Ładnie wyglądasz, jak się tak uśmiechasz. - Wyrwało się z jej ust sprawiając, że delikatny rumieniec pojawił się na bladych policzkach. Uciekała myślami od przykrych wydarzeń, jak zawsze gdy coś wybijało ją z rytmu. Uśmiech towarzysza zdawał się odpowiednim tematem, do skupienia wystraszonych, negatywnych myśli. - Dziękuję. - Szczerze, z nieskrywaną wdzięcznością, jaka zagościła w zaszklonym spojrzeniu. Frances uniosła dłonie do twarzy, robiąc ledwie pół kroku w tył, by otrzeć łzy znajdujące się na jej delikatnej twarzy.
- Tak… Wiem, że pomógłbyś mi i bez tego, ale pomyślałam, że dodatkowy grosz zawsze się przyda… Mój wuj wolał się zalać, niż mi pomóc. Nadal nie mam drzwi czy okien, a ostatnią noc spędziłam na podłodze u mamy. - Ciężkie westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi. Coraz więcej pretensji oraz żali pojawiało się w jej sercu i wszystkie skierowane były w kierunku rodziny, która zdawała się jej w ogóle nie rozumieć oraz wiecznie rzucać kłody pod eleganckie pantofelki. - Jak Ci mówiłam, to podły typ. Ściągnij z niego tyle, ile potrzebujesz. Tylko uważaj, może chcieć Cię oszukać to straszna sknera. - Panna Burroughs wzruszyła delikatnie ramionami. Powoli czuła coraz mniej przywiązania do wuja, próbującego i na niej zarobić. Najwyższa pora, aby odcięła się od toksycznego członka rodziny i zaczęła radzić sobie samej… Do tego jednak potrzebowała Wrońskiego. - Nie gniewasz się, prawda? - Niepewność wybrzmiała w dziewczęcym głosie. Nie chciała, aby mężczyzna pomyślał, że Frances ma o nim niskie zdanie w momencie, gdy jasnowłosa alchemiczka szczerze darzyła go sympatią oraz szacunkiem. Przez chwilę, uważnie przyglądała się jego twarzy, gdy jednak kolejne słowa opuściły męskie usta w szaroniebieskim spojrzeniu ponownie zagościł strach. Panna Burroughs rozejrzała się po otaczającym ich skwerku. - Ja… Nie znam żadnego, bezpiecznego miejsca w tej okolicy. Ani w Londynie. Chyba… Nie miałabym gdzie poczekać. - Oczy dziewczęcia ponownie zaszły łzami, gdy uświadomiła sobie, w jak nieciekawej sytuacji się znalazła. Nocowanie w jej mieszkaniu zdawało się być pomysłem bardzo nierozważnym, głównie przez brak drzwi oraz wybite szyby. Kolejne ciężkie westchnienie opuściło dziewczęcą pierś, gdy Frances delikatnie ujęła Wrońskiego pod ramię, powoli ruszając w odpowiednim kierunku.
- Pokażę Ci, gdzie mniej więcej mogą być… I poczekam, gdzie będzie trzeba, mogę nawet zamknąć oczy tylko proszę, nie zostawiaj mnie tu samej. - Zarówno spojrzenie panny Burroughs jak i ton jej głosu przybrały niemal błagalne nuty. Bała się zostać samej na jednej z portowych ulic, nawet jeśli kolorowe korony drzew zdawały się dodawać pokrzepienia. Smukłe palce zacisnęły się na przedramieniu mężczyzny, gdy prowadziła go w odpowiednim kierunku, mając nadzieję, że ten nie każe jej nagle wracać samej tymi ulicami.
Przeszli ledwie dwie, może trzy przecznice, całą drogę jednak Frances trzymała się blisko Daniela, będącego dla niej uosobieniem bezpieczeństwa w tej okrutnej sytuacji. Jasnowłose dziewczę przystanęło przy jednej z kamienic, odruchowo uważnie przejeżdżając spojrzeniem po otoczeniu.
- W zaułku za tą kamienicą, albo w kamienicy obok, nie jestem pewna. - Ogniki strachu dominowały w spojrzeniu zdolnej alchemiczki gdy w końcu zatrzymało się na twarzy towarzyszącego jej mężczyzny. - Uważaj na siebie, dobrze? - Smukłe palce na chwilę mocniej zacisnęły się na jego przedramieniu, nim uwolniły go ze swojego uścisku. Pozostawało jej mieć nadzieję, że wszystko pójdzie tak, jak zakładał plan.
-Ty też, smutek piękności szkodzi. - zażartował, podświadomie chcąc odciągnąć uwagę od siebie i całkiem świadomie chcąc pocieszyć śliczną pannę Burroughs. Wydawała się naprawdę załamana, a poznał ją przecież tuż po próbie kradzieży/gwałtu w bocznej uliczce doków. Port zdążył już zahartować tą biedną dziewczynę, ale teraz najwyraźniej niemal ją złamał. Dan aż poczuł ukłucie winy, wspominając swój niedawny pęd do wyrwania jej z portu oraz późniejsze zepchnięcie tej sprawy na dalszy plan. Nie wiedział, że podczas ich ostatniego spotkania nie był do końca trzeźwy, więc całkiem szczerze obwiniał siebie o słomiany zapał.
-Nie martw się, Frances, umiem negocjować. - puścił do dziewczyny perskie oko. -A w najgorszym razie spieniężę po prostu resztę łupów złodziei, cokolwiek tam znajdziemy - choć wygodniej byłoby, gdyby zajął się tym twój wuj. - wzruszył lekko ramionami. Jemu było wszystko jedno, ale okradzionym sąsiadom Frances nie - a pewnie sporo z nich to klienci lub ludzie pana Boyle, który mógłby stosownie rozdysponować łupy.
-Za co miałbym się gniewać? - roześmiał się i machnął ręką. Może i nie lubił pracować za darmo, ale Frances, proponując ściąganie kasy z jej wuja, starała się przecież mu wszystko wynagrodzić. Poza tym, miał doświadczenie w zarabianiu na obrocie kradzionym towarem, a panna Burroughs wydawała mu się ucieleśnieniem szczerości i niewinności. Zwłaszcza odkąd, niewiadomo właściwie czemu (to musiało być przeznaczenie!), uznał ją za pokrewną duszę.
Spoważniał dopiero, gdy zaczęła oponować na jego plan i uparła się mu towarzyszyć.
-Frances, odprowadzę cię choćby do wuja, po prostu nie mieszaj się w to... - zaczął, marszcząc lekko brwi, ale Frances już ujęła go pod ramię i zaczęła prowadzić w stronę kryjówki domniemanych złodziei... jak ona ich właściwie znalazła, spryciula...? ... a on umilkł, przygryzając ze złości wąsa, bowiem zabrakło mu racjonalnych argumentów do spławienia panny Burroughs. Nie chciał, by patrzyła na jego środki perswazji, ale nie chciał też przecież mówić, o co konkretnie chodzi. Pokazywać czarną magię, opowiadać o czarnej magi... na jedno wyjdzie.
Przeklinając w myślach to, jak Frances grała na jego instynkcie opiekuńczym (jak miał zostawić ją teraz samą?!), zamilkł aby nie okazać irytacji. To w końcu nie jej wina, że pchała się tam, gdzie nie powinna. Po namyśle, jej obecność mogła zresztą okazać się całkiem przydatna.
Rozpozna swój kradziony dobytek i przynajmniej będę miał pewność, że zastraszam prawdziwego winowajcę. A co pomyśli sobie Frances, to jej sprawa. - wytłumaczył sobie, z ciężkim sercem godząc się na to, że to prawdopodobnie jego ostatnie spotkanie z panną Burroughs. A przynajmniej ostatnie, podczas którego czułaby się przy nim bezpiecznie. No nic, przynajmniej dziewczyna zdoła zemścić się na złodzieju, a przy odrobinie szczęścia odzyska część swoich rzeczy. Dan nie łudził się, że znajdą wszystko, ale doświadczenie mówiło mu, że odpowiednie środki perswazji zniechęcą kieszonkowców do dalszych ataków na kamienicę, w której mieszkała Frances.
-Mhm. - mruknął nieco posępnie, gdy doszli na miejsce. Jasne, że będzie uważał. Rozejrzał się po obskurnym dziedzińcu.
-Dobra, tutaj na pewno nie zostawię cię samej. Trzymaj się cały czas z tyłu, a jakby mieli nade mną przewagę liczebną - uciekaj. - pouczył, posyłając Frances stalowe spojrzenie. Ostra nuta w jego tonie znaczyła, że lepiej nie dyskutować z tym planem.
Wszedł do zaułka i rozejrzał się, aż wypatrzył klapę prowadzącą do piwnicy. Jeśli panna Burroughs wytropiła złodziei aż dotąd, to piwnica nadawała się na kryjówkę lepiej niż jakieś mieszkanie - żaden rabuś nie lubi wnosić łupów po schodach. Nie zaszkodzi zacząć śledztwa tutaj.
Rozejrzał się po ulicy. Było pusto i cicho.
Klapa była zaś zamknięta, ale najwyraźniej nie magicznie - Daniel bezpardonowo wyważył ją wyjątkowo silnym kopniakiem.
Mocniej chwycił różdżkę, dopiero teraz widząc, że we wnętrzu pali się światło. Szlag.
-Idź za mną i krzyknij, jeśli rozpoznasz coś swojego. - syknął, schodząc do piwniczki. Nie mieli czasu do stracenia.
W zakurzonym wnętrzu walały się skrzynie oraz bibeloty, a zza rogu wyłaniał się już przerażony młodzian, którego hałas najwyraźniej zbudził z drzemki. Nawet w nikłym świetle żarówek, Daniel zwrócił uwagę na to, że chłopak nie ma w ręku różdżki.
Nie zamierzał ryzykować, aż nieznajomy podejdzie bliżej jego i Frances.
-Locomotor Mortis! - warknął, celując w nogi kolesia. Na wyjaśnienia bądź zastraszanie przyjdzie czas, gdy Frances da mu znać, czy są we właściwym miejscu.
#1 'k100' : 13
--------------------------------
#2 'k10' : 4
Frances była zmęczona - wiecznym strachem oraz niebezpieczeństwem czyhającym w porcie, braku wsparcia oraz wiecznego zrzucania problemów na jej barki. Potrzebowała odpocząć psychicznie od tego miejsca oraz toksycznej rodziny, nie doszła jeszcze do tego, w jaki sposób mogłaby to zrobić.
- Powinien to zrobić, jeśli odpowiednio na niego hukniesz… Albo zagrozisz. - Trudno było znaleźć w głosie panny Burroughs jakiekolwiek ciepłe uczucia, gdy przychodziło jej mówić o wuju. Ktoś, kto w dzieciństwie jawił jej się niczym anioł stróż, teraz przybierał o wiele gorsze role, wmagajac niechęć blondynki.
Wątłe ramiona uniosły się w delikatnym wzruszeniu na kolejne pytanie, jakie opuściło usta Daniela.
- Och, już sama nie wiem. - Przepraszający uśmiech oraz rumieniec informowały, że nie była pewna, czy w ogóle są jakiekolwiek powody by zadawała to pytanie. Sama Frances ponownie, na ułamek sekundy oparła twarz o jego pierś, z ulgą przyjmując jego reakcję.
- Nie chcę go oglądać… - Wymamrotała, gdy Wroński zaproponował pozornie bezpieczne miejsce do przeczekania, jednocześnie trochę mocniej zaciskając smukłe palce na jego ramieniu. Wuj czy też nie, Boyle wydawał jej się ostatnią osobą, z którą możnaby skojarzyć słowo bezpieczeństwo tym prędzej więc ruszyła w zapamiętanym kierunku, mając nadzieję, że Daniel to jej wybaczy.
Często przemykała bocznymi uliczkami próbując ominąć miejsce w pełni niebezpiecznie, nie posiadała więc większego problemu w zapamiętaniu trasy, jaką przemierzyła wczorajszego wieczoru czując się pewniej w towarzystwie Daniela niż nieznanego jej pracownika magicznej policji.
Szaroniebieskie spojrzenie uważnie powiodło po męskiej twarzy, gdy znaleźli się już na miejscu. Widząc zacięcie w jego spojrzeniu oraz słysząc stanowcze nuty jego głosu nie śmiała protestować.
- Będzie jak każesz. -Przytaknęła, zapewniając towarzysza, że postąpi tak, jak jej kazał, mimo iż gdzieś w środku wiedziała, że z pewnością czułaby się źle, gdyby pozostawiła go na pastwę losu… Jednocześnie będąc pewną, że nie stanowiła wielkiego wsparcia w starciu, wręcz bojąc się wszelkiego rodzaju pojedynków oraz zaklęć latających koło jej głowy.
Niczym cień ruszyła za Danielem, trzymając się dwa kroki tuż za nim, tak by z frontu nie dało się jej zauważyć. Dziewczęce serce napełniane strachem przyspieszyło, próbując nakłonić właścicielkę do szybkiej zmiany otoczenia. W pozbyciu się tego uczucia nie pomagało nawet wodzenie szaroniebieskim spojrzeniem nieprzyjemnego otoczenia.
Frances drgnęła, wystraszona hałasem, jaki wywołało wyważenie drzwi przez mężczyznę. W jej spojrzeniu gościł strach oraz… zaintrygowanie. Do tej pory nie miała okazji dowiedzieć się, czym dokładnie zajmuje się jej towarzysz. Który z pewnością wiedział, co robił. Jasnowłose dziewczę uważnie stawiało stopy odziane w pantofelki na lekkim obcasie, powodujące charakterystyczny stukot - ona z pewnością nie miała najmniejszego pojęcia, w co oboje się pakowali. Uważnie śledziła spojrzeniem pomieszczenie w którym się znaleźli, próbując odnaleźć cokolwiek, co mogłoby do niej należeć. Ostrożnie podeszła do jednej ze skrzyń, by móc uważniej przyjrzeć się jej zawartości w poszukiwaniu swoich rzeczy. W tym czasie z ust Daniela padło zaklęcie, którego do tej pory nie miała okazji usłyszeć. Brew dziewczęcia mimowolnie powędrowała do góry, a jej spojrzenie od razu posunęło w kierunku zaskoczonego młodzika. Nie wiedziała, czy zaklęcie jej towarzysza podziałało, obcy mężczyzna zdawał się jednak nie reagować na to, co miało wywołać, ruszając w ich kierunku.
- To moje rzeczy! - Rzuciła nieco przestraszonym tonem głosu, gdy jej spojrzenie napotkało kawałek aparatury do badania eliksirów. To z pewnością należało do niej, w porcie raczej nie było drugiej osoby która zajmowałaby się tworzeniem eliksirów w takim stopniu, jak ona.
Na Merlina, co tu robić?
Powinna zacząć zbierać swoje rzeczy? A może spróbować jakoś pomóc? Tylko jak? Nigdy nie była dobra w urokach, tak samo jak z radzeniem sobie w stresujących sytuacjach. A ta z pewnością do takich należała.
Szaroniebieskie spojrzenie powiodło po otoczeniu za mężczyzną (czy aby czas nie stanął w miejscu?), skrzyniach ustawionych pod ścianą po prawej oraz tych po lewej… Pewna, że młodzik jej nie widzi (a może jednak ją widział? Nie wiedziała.) wyjęła jasną, rzeźbioną różdżkę, skupiając spojrzenie na worku… czegoś. Prosty ruch nadgarstka oraz nieme, proste zaklęcie diffindo sprawiły, że materiał worka rozdarł się uwalniając szkła oraz metalowe przedmioty które rozbiły się po podłodze. Wiele zapewne to nie pomogło, Frances miała jednak nadzieję, że rozpryskujące się szkło oraz brzdęk metali rozproszą złodzieja, tym samym sprawiając, że Daniel będzie miał czas rzucić zaklęcie bądź dwa.
Jasnowłose dziewczę wzięło głębszy oddech czując, jak mieszanina przerażenia oraz jeszcze czegoś, czego nie potrafiła nazwać sprawia, że ustanie na nogach zdawało się być ciut trudniejsze.
Wroński wolał już nie wnikać w skomplikowane zawiłości rodzinne panny Burroughs - wychwycił już, że nie darzy sympatią swojego brata, ale najwyraźniej miała problemy również z wujem. Osobiście uważał Boyle'a za nawet równego gościa, nawet trochę kluchy (a kluchy łatwo się zastrasza, na szczęście), ale miał styczność głównie z rozwodnioną wódką w Parszywym. Choć, może to właśnie w tym tkwił problem Frances? W braku zdecydowanych mężczyzn w jej życiu? Keat próbował się wyrabiać, ale to wciąż nie to. Wroński będzie musiał jej doradzić, by mądrze szukała później adoratorów, ale to nie czas i miejsce na sprzedawanie życiowych rad. Najpierw odnajdą jej rzeczy, to dziewczyna się uspokoi.
Potwierdzenie, że znajdują się we właściwym miejscu, wypłynęło z ust dziewczęcia niemal równocześnie z zaklęciem Daniela. Jej zapewnienie go uspokoiło, a ręka zaświerzbiła chęcią do rzucenia czegoś jeszcze bardziej efektownego. Locomotor Mortis w teorii należało do dziedziny czarnej magii, ale Wroński osobiście uważał je za nieszkodliwe unieruchomienie - może i ludzie byli wtedy na jego łasce, ale przecież nie sprawiał im bólu. Ten złodziej, bo młodzian przecież nie znalazł się tutaj chyba przypadkiem, sprawił zaś sporo bólu i problemów pannie Burroughs. Frances krzyknęła jednak, gdy Daniel zaczął już wypowiadać inkantancję, więc Locomotor Mortis zdążyło wypłynąć z jego ust i...
...nie wyszło, czyżby był rozproszony snuciem dalszych planów na swoje śledztwo? Poczuł też, że coś bardzo nie wyszło. Znał obosieczne działanie czarnej magii i ledwo zdążył zakląć pod nosem, gdy z nosa popłynęła mu krew. I to nie strużka, jak przeważnie bywało, a coś bardziej przypominającego jakiś cholerny krwotok. Wroński aż zgiął się w pół, z zaskoczeniem próbując złapać oddech, a potem ze zniecierpliwieniem otarł krew wierzchem dłoni. Nie miał czasu do stracenia, właśnie wystawił się na cel i ryzykował bezpieczeństwem Frances...
...ale ta była bardziej zaradna i sprytniejsza, niż mógł się spodziewać. Kątem oka zarejestrował, jak na podłogę wysypują się skradzione przedmioty. Przytomnie przystanął, ale domniemany złodziej nie usłyszał brzęku metalu na czas i stracił równowagę.
Tego było Danielowi trzeba.
-Locomotor Mortis. - powtórzył, ściskając mocniej różdżkę, ale magia znów go nie usłuchała. Na całe szczęście, nie obróciła się chociaż przeciw niemu. Nadal ćmiło go w głowie, i choć krew z nosa zdawała się słabnąć, to nie zamierzał więcej ryzykować. Poradziłby sobie, ale miał na głowie bezpieczeństwo Frances. (Dlatego powinna poczekać gdzieś indziej, ale cóż zrobić, gdy kobieta się uprze? Ugh!).
Czas załatwić to bardziej tradycyjną metodą.
Lawirując pomiędzy rozsypanymi przedmiotami, doskoczył do młodzieńca i wymierzył mu potężny cios w splot słoneczny. Powinien być na tyle silny, by chłopak stracił przytomność - w teorii, bo Daniel nie wiedział, na ile w praktyce osłabiła go zabawa z czarną magią.
-Zbierz swoje rzeczy! - rzucił w biegu do Frances, mając nadzieję, że dziewczyna jest odporna na widok przemocy i krwi.
'k100' : 77
Powinna lecz tego nie zrobiła.
Uważając, że odebranie przedmiotów przebiegnie w pokojowej atmosferze, może z kilkoma groźbami, które będą pustymi słowami nie wymagającymi pokrycia, postanowiła towarzyszyć Danielowi w świecie, który z pewnością nie był dla niej. Dziewczęce serce trzepotało niczym niewielkie skrzydełka koliberka próbując wyrwać się z jej bladej piersi, nieznośnie przyspieszając gdy zauważyła, że jej towarzysz zalewa się potokiem czerwonej krwi. Tylko… jak? Czyżby emocje sprawiły, że przegapiła cios, jaki mógł wyprowadzić złodziej? Nie, z pewnością nie, szybkie spojrzenie szaroniebieskich tęczówek upewniło ją, że znajdował się zbyt daleko, aby trafić Daniela.
Frances odruchowo zrobiła dwa kroki w jego kierunku chcąc mu pomóc… Nie mając jednak pojęcia, jak mogłaby to zrobić. Zaklęcia z magii leczniczej jakie były jej znane nie były przydatne w takiej sytuacji, gdy złodziej cały czas zagrażał ich bezpieczeństwu. Widok zakrwawionego Daniela z pewnością nie był widokiem, który chciałaby oglądać. Zwłaszcza w momencie, w którym nie mogła mu pomóc. Na szczęście zakręcie, jakie skierowała na worek zdobyczy zdawało się wspomóc jego towarzysza. Panna Burroughs wierzchem dłoni otarła napływające do oczu łzy spowodowane emocjami oraz strachem, jaki owinął się wokół jej umysłu.
Kolejne polecenie powędrowało w jej kierunku z ust Daniela i już, już miała się odwrócić do skrzyni by zmniejszyć ją odpowiednim zaklęciem i schować w jednej z kieszeni płaszcza, gdy szaroniebieskie spojrzenie na swojej drodze napotkało kolejną rzecz, której zapewne nie powinna widzieć.
Pięść Wrońskiego spotkała się z ciałem mężczyzny sprawiając, że ten zaczął się krztusić… A może nie tylko? Nie była w stanie powiedzieć, gdyż wystraszone, szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w postaci Daniela. Panna Burroughs zamarła na chwilę gubiąc się w tym co się działo oraz w tym, co pojawiało się w jej myślach. Pierwotna, brutalna agresja jaka ukazała się w ruchach jej towarzysza przerażała… i w jakiś dziwny sposób schlebiała eterycznemu dziewczęciu. Rozbite myśli alchemiczki potrzebowały chwili, aby spleść się w jedno, tak samo jak jej ciało potrzebowało nieznośnie długiej chwili, aby zareagować na sytuację. Niczym wyrwana ze snu, ze strachem wciąż błądzącym w jej krwiobiegu oraz spojrzeniu, gdy w końcu ruszyła w kierunku skrzyni, w której zauważyła swoje rzeczy. Uznając, że nie ma na to czasu, zrezygnowała z dokładnego przebierania w rzeczach. Dłonie dziewczęcia drżały, gdy ta próbowała pomniejszyć skrzynkę odpowiednim zaklęciem.
Spokojnie Frances, tylko spokojnie…
Próbowała uspokoić się w myślach, wiedząc, że im szybciej zbierze rzeczy, tym szybciej będą mogli opuścić to podłe miejsce. Druga próba okazała się pomyślna i skrzynka zmniejszyła się do wielkości trochę większej niż delikatne dłonie dziewczęcia. Przezornie Frances wsunęła ją do materiałowej torby, by ukryć ją w kieszeni beżowego płaszczyka.
-Mam wszystko! - Poinformowała Daniela, wracając do niego przerażonym spojrzeniem. Skrupulatnie omijała zerkanie w kierunku złodzieja. Kroki dziewczęcia były ostrożne i nerwowe gdy kierowała się w kierunku wyważonych drzwi oraz wyjścia z piwniczki.
Jasnowłose dziewczę wzięło głęboki oddech, mając nadzieję, że porcja świeżego powietrza pomoże jej zebrać rozbiegane myśli oraz odegna strach. Ostrożnie oparła się plecami o mur gdzieś obok drzwi, by na jedną, krótką chwilę przymknąć oczy. Kolejny głęboki wdech miał pomóc jej zapanować nad rozszalałym sercem, które kiedyś sprawi, że zapewne wyląduje w Mungu.
A gdy otworzyła oczy, nadal przepełnione strachem spojrzenie zauważyło Daniela. Frances zdawała się... trochę inna, niż przed chwilą. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi gdy w kieszeni płaszcza odnalazła fiolkę zwykłej, czystej wody (bo ta zawsze może się przydać) oraz haftowaną chusteczkę. Zmoczyła miękki materiał by trochę chwiejnym krokiem podejść do mężczyzny. Niewielkie dłonie drżały, gdy uniosła je do twarzy Daniela, jedną z nich ujmując jego podbródek. - Jak do tego doszło? Rzuciłeś w niego jakieś zaklęcie, ale zamiast tego... - Ostrożnie przyłożyła wilgotną chusteczkę do jego twarzy, delikatnie pozbywając się z niej smug zasychającej krwi. - Chcę wiedzieć. - Dodała, w jej głosie ciężko było jednak słyszeć żądanie. Słowa dziewczęcia przypominały raczej nienachalną prośbę w końcu... I tak była świadkiem rzeczy, których widzieć nie powinna.
Krew z nosa i ból głowy najwyraźniej uniemożliwiły Danielowi wyprowadzenie nokautu, na który liczył. Na szczęście, pięści prawie nigdy nie zawodziły go całkowicie i cios w tors chłopaka okazał się silny i celny. Choć młodzian nie stracił przytomności, to zwinął się z bólu, mając spore problemy z zaczerpnięciem oddechu. I dobrze. Wroński opuścił pięść, ale tylko po to, by zacisnąć dłoń na trzonku szabli i ostrzegawczo wysunąć ostrze z pochwy. Czuł tępe pulsowanie w skroniach, ale tym razem nie wynikało ono z kaprysów czarnej magii. To wzburzona adrenalina zawrzała w jego tętnicach, a krew popłynęła szybciej w całym ciele, zapewniając Danielowi jakże potrzebny wyrzut energii. Omiótł wzrokiem złodziejaszka, jeszcze raz upewniając się, że ten nie ma różdżki - ani w dłoniach ani przy pasie. Hm, dziwne. Wzięcie głębszego oddechu i rzut oka na pomieszczenie wyjaśnił całą sprawę. Dan zmarszczył nos, dostrzegając za złodziejem uchylone drzwi do... wychodka? No tak, jeśli zaskoczyli młodziana na toalecie, wyjaśniałoby to jego... bezbronność.
Nie, żeby Wroński miał problem z biciem bezbronnych. To znaczy, czasem tak, ale nie, jeśli miał za to dostać pieniądze. I na pewno nie, gdy wymierzał sprawiedliwość komuś, kto okradł i doprowadził do płaczu niewinną dziewczynę (i zabił któregoś z pracowników Boyle'a i działał w szajce regularnie okradającej cudze mieszkania, ale to liczyło się już dla Dana nieco mniej). Poprawił cios kopniakiem w krocze, a chłystek z wrażenia nabrał wreszcie oddechu (tylko po to, by zawyć z bólu) i przewrócił się na ziemię.
-To cię oduczy kraść. - syknął Wroński, nie przejmując się za bardzo własną hipokryzją. Zresztą, on kradł raczej przy okazji sprawiedliwego ściągania długów lub wyrównywania ulicznych porachunków, a to różnica.
Korciło go, aby zerknąć na Frances, ale się powstrzymał. Przeczuwał, że jest przestraszona, że błędem było ją tu zabierać. Wiedział przecież, czego była właśnie świadkiem. Dlatego uparcie wpatrywał się w złodziejaszka, świadom, że widok odrazy lub strachu w oczach panny Burroughs tylko go rozproszy i wybije z gniewnego rytmu.
-To ty okradłeś kamienicę przy Flat Street i zabiłeś tam mężczyznę? - warknął, ale złodziej tylko zamknął oczy, a jego pojękiwanie z bólu zaczęło niebezpiecznie przypominać początki szlochu z przerażenia. Ugh. Zniecierpliwiony Dan przełożył szablę do lewej ręki i znów sięgnął po różdżkę.
-Odpowiedz. Servio. - nakazał, decydując się na najmroczniejszy ze środków perswazji. Śpieszyło mu się. Choć czarna magia zawibrowała w powietrzu niebezpiecznie, to na szczęście czar nie zaowocował kolejnymi konsekwencjami dla samego Wrońskiego, a komenda okazała się odpowiednio prosta dla ofiary. Młodzieniec skrzywił się, a potem wydusił cicho, zaciskając mocno oczy.
-T...tak... - a potem, już swoim głosem, dodał panicznie. -Ale nikogo nie zabiłem! Tylko pomagałem w napadzie, tamtego człowieka walnął w głowę Royce, niechcący... - otworzył oczy, spoglądając na Dana panicznie, jakby ten był jakimś stróżem prawa. Wroński wywrócił oczyma, dość tego cyrku. Miał adres dla pana Boyle, a Frances zbierała swoje rzeczy, nic więcej już go nie obchodziło. Szarpnął młodzieńca za koszulę, a potem wepchnął go do wychodka.
-Jeśli nie chcesz żebym dał ci prawdziwą nauczkę - nie kradnij na Flat Street. I przekaż kolegom. - pouczył z wilczym uśmiechem, a potem łypnął na złodzieja złowrogo i zamknął drzwi.
-Collportus. - niech młody trochę posiedzi sam ze swoimi myślami. Zabezpieczywszy drogę odwrotu, Wroński oparł się na moment o ścianę - adrenalina momentalnie zaczęła opadać, a jemu odrobinę zakręciło się w głowie. Wtem głos Frances przywołał go do porządku - a zatem skończyła zbierać swoje rzeczy, ale... Merlinie, ile z tego widziała? Unikając jej spojrzenia, skinął lekko głową, a potem gestem pokazał by skierowała się do drzwi.
Sam podążył za nią, ale o wiele wolniej. Bacznie rozejrzał się po złodziejskim składziku, wyłapując wzrokiem co wartościowsze przedmioty. Nie miał gwarancji, że Boyle mu zapłaci, ani jak dobrze mu zapłaci, a nie zamierzał harować za darmo. Jego uwagę przykuł złoty świecznik, rozsypany naszyjnik z pereł (dobry jubiler to naprawi) i kilka innych błyskotek. Wziął do ręki świecznik i schował do kieszeni inne kilka innych kradzionych przedmiotów z kamienicy Frances - przyszedł tu w końcu szukać jej rzeczy, a nie zwracać łupy innym lokatorom. Uśmiechnął się pod wąsem - opchnie to wszystko jakiemuś paserowi.
Podświadomie zwlekał z wyjściem na świeże powietrze, ale wreszcie pojawił się przed Frances, omiatając ją nieco zmartwionym spojrzeniem. A nie mówiłem? Uparła się, by tutaj przyjść i tylko najadła się strachu. A w dodatku, tak jak się obawiał, zobaczyła swojego rycerza na białym koniu w zupełnie innym świetle. Bił już przy niej człowieka, ale udaremnienie próby gwałtu jest czymś innym niż sięganie po czarną magię przy jakimś chłystku, zaraz zaczną się karcące spojrzenia i wymowne milczenie...
Ale nie, nie patrzyła na niego z pogardą. Tylko z przestrachem. To chyba jeszcze gorsze.
-Frances, ja... - zaczął, zanim przemyślał co właściwie chce powiedzieć. -Ty nie musisz się mnie bać. - dokończył jakoś bezradnie, choć przecież nie było sensu. Wiedział, jak potoczy się dalej taka sytuacja - dziewczyna piśnie coś bezradnie, bojąc się, że inaczej go rozzłości, a potem ucieknie.
Tyle, że Frances nie uciekła. Wziął zaskoczony, urywany oddech, gdy ze zdumiewającą delikatnością dotknęła jego twarzy i zaczęła ocierać tego krew. Przywykł do krwi i do tego, że opatrywał się sam i z opóźnieniem, zapomniał jak to... miło.
Milczał chwilę, usłyszawszy pytanie. Nierozsądne byłoby cokolwiek jej zdradzać, ale momentami gardził samym sobą za to, z jaką łatwością dawał się ciągnąć za język niektórym kobietom o przenikliwym spojrzeniu.
Westchnął ciężko.
-To skutek uboczny... czarnej magii. - przyznał cicho. -Nie można używać jej bez konsekwencji, czasem obraca się przeciw temu, kto próbuje ją okiełznać. Chciałem... - co ma jej powiedzieć? -...nie chciałem go zranić tylko go prędko unieruchomić, tamta inkantancja działa szybciej i efektowniej od białej magii. - wytłumaczył się.
Tak samo jak nie wiedziała, czy faktycznie powinna bać się mężczyzny wychodzącego z piwnicy. Robił straszliwe rzeczy, których widok paraliżował jasnowłosą alchemiczkę jednocześnie sprawiając, że macki strachu mocniej owijały się wokół wątłego ciała… Miała jednak wrażenie, że ona nie miała się czego obawiać, w końcu to jej miał pomóc i gdzieś w środku czuła, że podany kilka tygodni wcześniej eliksir przypadkowo niczym jak przy dziwnym skutku ubocznym zacieśnił ich więzy. A może było to jedynie iluzją? Dziwnym złudzeniem płatającym figle jej umysłowi? W końcu tym razem oferowała mu coś więcej niż kilka fiolek oraz ciepłe podziękowania, a galeony zawsze stanowiły kuszącą ofertę. I mimo iż umysł podsuwał jej podobne myśli, nie była w stanie się do nich przekonać - ze zwykłej, dziewczęcej naiwności… Bądź braku logicznych, jasnych argumentów które tak uwielbiał jej analityczny umysł.
- Czyżbym miała jakieś specjalne względy, panie Wroński? - Głos dziewczęcia drżał wspomnieniem strachu, mimo iż panna Burroughs starała się zabrzmieć jak zawsze - spokojnie, z nutą rozbawienia w głosie wskazującą na wpoły żartobliwe znaczenie jej słów. Nawet jednak ona - biegła w oszukiwaniu otoczenia miała drobny problem, by w pełni zapanować nad strunami głosowymi. Wspomnienia ostatnich minut przewijały się przez jej głowę mącąc myśli, nad którymi usilnie starała się zapanować. Nie przywykła do bałaganu, a ten zapanował w jej głowie; strach mieszał to czego chciała z tym, co powinna jednocześnie posypując to co wiedziała tym, czego się obawiała.
Ukojenie przyniosło skupienie się na znajomej twarzy pokrytej powoli zasychającą krwią. Nie chciała oglądać jego krwi więc delikatnie ocierała z niej jego twarz, jakby chciała uwolnić ją od nieprzyjemnej maski skrywającej to, co było dla niej miłe. Co jakiś czas szaroniebieskie spojrzenie przenosiło się z okrytych krwią miejsc wprost na zielone tęczówki, próbując z nich wyczytać to, co mogło dziać się w jego głowie. Czy i on rozważał, co powinna w tym momencie czuć? A może jej uczucia były mu zupełnie obojętne? Zmartwienie w jego oczach zdawało się mówić co innego, Frances nie była już niczego pewna. I jedynie na chwilę, gdy przyznał się do znanej mu dziedziny w jej spojrzeniu błysnęła dziwna mieszanka zaskoczenia oraz zainteresowania. Dziewczyna była pewna, że nie zna nikogo, komu przyszłoby się posługiwać zakazaną magią (ach, jakże się myliła!) która, z naukowego punktu widzenia, mogła okazać się interesująca.
Na malinowe wargi cisnęło się wiele pytań. Gdy w milczeniu ocierała krew z jego twarzy rozważała, czy powinna któreś z nie wypowiedzieć… Chociażby jedno, niewielkie pytanie aby powiązać ze sobą wydarzenia czy wątki. W ogólnym jednak rozrachunku nie zadała żadnego z pytań, zamiast tego parskając pod nosem krótkim, nerwowym śmiechem. Strach nie zdążył jeszcze wypuścić jej umysłu ze swych objęć.
- To trochę zabawne, ale do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z tego, czym się zajmujesz. - Ostrożnie kierowała swoje słowa w kierunku sedna. Słów, które powinny paść w obecnej sytuacji, bez których ich drogi prawdopodobnie rozeszłyby się na zawsze. A może tak byłoby lepiej? Ich światy przenikały się w zaledwie niewielkim ułamku dróg, po których zdarzało im się stąpać. W czasie gdy ona zdawała się być uosobieniem niewinności oraz wrażliwości on potrafił zadawać śmiertelne ciosy oraz przywoływać najplugawszy rodzaj magii jaki widział ten świat. Ta znajomość zdawała się być z góry położona na przegranej pozycji, zaliczając się do tych, nie mających prawa bytu. Coś jednak sprawiło, że stanęli na swojej drodze, że darzyła go zaufaniem jednocześnie mając wrażenie, że kryje on w sobie o wiele więcej, niż mogłoby pozornie się zdawać…
Rozsądek podpowiadał, że powinna odejść. Odwrócić się na pięcie, wrócić do domu wybierając najbezpieczniejsze uliczki i już nigdy więcej nie skrzyżować ich dróg, unikając Wrońskiego niczym ognia. Tak, z pewnością powinna tak zrobić, szkopuł tkwił w tym… że nie chciała. Ten mężczyzna niósł ze sobą spokój oraz zrozumienie, jakiego od dawna nie zaznała dając jej przy tym siłę oraz, co ważniejsze, logiczne argumenty, by jaśniej patrzeć na przyszłość. Smukłe palce delikatnie musnęły zarośnięty policzek by upewnić się, że jego uwaga skupi się na jej słowach.
- Nie boję się Ciebie, Dan. - Zaczęła, nie odrywając spojrzenia od jego twarzy. Nawet jeśli to, co cisnęło jej się na usta miało zabrzmieć w komicznie wyniosły sposób czuła, że te słowa muszą paść. - To wszystko… Och, to po prostu było dla mnie trochę za wiele, nie jestem przyzwyczajona do ryzyka i przemocy… To całe otoczenie było zwyczajnie dla mnie straszne… - Przemowę rozpoczęła od wyjaśnienia sytuacji, aby obie strony posiadały pełen pogląd. Ciężkie westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi. - Nie mam również zamiaru Cię oceniać. Życie pcha nas czasem w różne, dziwne kierunki, a ja… Lubię Cię. Tak po prostu. I chcę Cię znać, nawet z czarną magią i ubabranego w krwi. - Ostrożnie dobierała słowa, chyba pierwszy raz w swoim życiu otwarcie mówiąc o tym, czego chciała. Otwierając się, jak jeszcze nigdy nie przyszło jej się otworzyć. - Swoją drogą, to było całkiem… miłe, że tak zadbałeś o moją sprawę. No, chodź tu… - Kąciki ust dziewczęcia uniosły się delikatnie ku górze, nawet jeśli unikała pewnych, bardziej obrazowych słów. Ostrożnie wspięła się na palce odrobinę niwelując różnicę wzrostu by ufnie otoczyć jego szyję swoimi ramionami, tym samym przyciągając go ku sobie w ciepłym uścisku - mającym potwierdzić jej słowa oraz sprawdzić, czy i on wyraża takie same chęci. Posiadała pełną świadomość tego, że nie tylko jej chęci liczą się w tym przypadku.
Pierwszy raz od dawna zdecydowała się zrobić to, czego chciała. I może spisywała właśnie własną krwią cyrograf z diabłem, nie posiadała jednak na tyle sił, by oprzeć się tej znajomości. Wypuścić z objęć kogoś, kto stał się dla niej uosobieniem spokoju oraz bezpieczeństwa których łaknęła jak niczego na tym świecie. Czuła, że było warto, nawet jeśli z powodu tej znajomości miała kiedyś spłonąć piekielnym ogniem stosów. Czas zweryfikuje, czy jej podejrzenia okazały się trafne.
- Zjemy razem obiad któregoś dnia? Tak po prostu… - Propozycja wypowiedziana eterycznym półszeptem wyrwała się z jej ust. Napady, problemy, rozprawki ze złodziejami… Chciała spędzić z nim trochę czasu bez wielkich misji, jakichkolwiek łatek, niepewności bądź planowania kolejnych kroków... Oderwać się od paskudnej rzeczywistości, rozluźnić mięśnie oraz pozwolić umysłowi odpocząć. Kto wie, może nawet zadać kilka pytań, by odpowiedzieć na kilka innych? Znając jej niewinność powinien być pewien, że propozycja ta nie skrywa żadnych ukrytych, niecnych zamiarów.
Chciała pobyć.
Tak zwyczajnie, tak po prostu...
Wolał o tym nie myśleć, tym bardziej, że mięknięcie na widok słabych i bezbronnych mogłoby oznaczać koniec jego kariery. Tak, łatwiej założyć, że to tylko dobrzy znajomi mają u niego specjalne względy. I wcale nie myśleć o tym, że zna Frances dopiero od marca.
-Po prostu jestem dżentelmenem, panno Burroughs. W przeciwieństwie do tamtego złodzieja. - również spróbował się uśmiechnąć i zażartować, choć ostrożnie. Nie był pewien, czy wspomnienie pobitego młodzieńca nie wytrąci tylko Frances z równowagi. Przyglądał się jej uważnie, odnajdując w jej oczach cień strachu, ale nie widząc na jej twarzy paniki. Nadal ocierała zresztą jego krew, wcale nie cofając ani wzroku ani dłoni.
-Hm? Myślałem, że Keat cię ostrzegał. - uniósł lekko jedną brew, przyjmując jej nieświadomość z pewnym zaskoczeniem. Pamiętał przecież, że poznał Frances tuż po swoim zatargu z jej bratem, który nigdy co prawda nie widział Wrońskiego przy rzucaniu czarnomagicznych inkantancji, ale mógł się orientować co do brutalnej natury jego zleceń. Pamiętał też, wspominając to z pewnym rozbawieniem, że Frances całkowicie zignorowała jego przestrzeżenia.
I dobrze na tym wyszła, w końcu to on ratował teraz jej rzeczy, a nie Keat.
-A jednak to mnie poprosiłaś o pomoc. - uśmiechnął się blado, z pewnym rozbawieniem myśląc sobie, że to niezły przykład legendarnej kobiecej intuicji. Zawodowo odzyskiwał przecież cudzą własność, zawodowo zajmował się groźbami i musiał radzić sobie w każdej sytuacji.
Pomimo prób powrócenia do normalnej i żartobliwej rozmowy, rozluźnił mięśnie dopiero, gdy Frances wprost powiedziała, że się go nie boi. Dopiero wtedy dotarło do niego, jak bardzo był wcześniej spięty i to wcale nie z powodu krwotoku ani adrenaliny. Choć rozsądek podpowiadał mu, że panna Burroughs miała pełne prawo uciec, że nie powinno go to dziwić, to i tak podświadomie wzdrygał się przed perspektywą jej odrazy. Nie byłaby pierwszą kobietą, którą rozczarowuje jego styl życia, a nie lubił być definiowany i szufladkowany.
-Mówiłem, żebyś nie szła ze mną... - przypomniał nieśmiało, bo musiał przyznać, że jej obecność nieco usprawniła jednak całą sprawę. Sam nie rozpoznałby rzeczy Frances i pewnie musiałby wynieść stąd wszystko, a rzucanie Reducto i pomniejszanie przedmiotów zawsze zajmowało mu sporo czasu. Powoli przestał się już spodziewać, że Frances zaraz ucieknie, ale zupełnie nie spodziewał się jej kolejnych słów.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio ktoś postanowił go nie oceniać, tak po prostu. Nawet na Nokturnie był nieustannie oceniany, choć przez nieco inny pryzmat - musiał okazywać siłę i bezwzględność, inaczej nie zdobyłby żadnych zleceń lub został zdeptany przez innych młodych gniewnych. I... lubiła go? Cisnęło mu się na język, że wcale go nie zna, ale po krótkim namyśle powstrzymał swe słowa. Może i znali się krótko, ale podczas ostatniego wina z Frances był dziwnie wylewny (ugh), a dziś z pierwszej ręki poznała całą naturę jego pracy.
-Frances, ja... - wydusił, nie za bardzo wiedząc, co odpowiedzieć na jej wyznanie. Był przyzwyczajony do zgoła innego rodzaju kobiet, mniej niewinnych i bardziej milczących.
-...sądzę, że jesteś bardzo odważna. - mruknął w jej włosy, gdy się w niego wtuliła. Odruchowo otoczył dziewczynę ramionami, nieco zagubiony w tej nagłej bliskości, ale to był przyjemny rodzaj zagubienia.
-Chętnie wpadnę na obiad. - uśmiechnął się, bo co za pytanie! Nie umiał w końcu gotować, z chęcią zje coś dobrego. Zresztą - lubiła go, cokolwiek to znaczy w definicji porządnych panien!
Trwali jeszcze moment w objęciach przed bramą, ale - w przeciwieństwie do Frances - Daniel nie stracił ani poczucia czasu ani czujności. Po kilku chwilach cofnął się o krok i w zamian zaoferował pannie Burroughs swoje ramię. Nie powinni tu zbyt długo wystawać, uwięziony w wychodku chłystek miał pewnie wspólników.
-Gdzie cię odprowadzić? - upewnił się, po czym bezpiecznie odeskortował blondynkę we wskazane miejsce.
Potem, bez chwili zwłoki, udał się do pana Boyle, ponegocjować zapłatę za przysługę, o której wuj Frances mógł nawet nie wiedzieć. Pomścił jednak jego człowieka i zapewnił kamienicy przy Flat Street tymczasową nietykalność, trzeba przekonać Boyle'a, że takie przysługi nie są darmowe. A Daniel potrafił być bardzo przekonujący.
/zt x 2
Wewnątrz wysokiego namiotu na skwerze, w pewnej odległości od zamarzniętej rzeki, mieści się jedyny w swoim rodzaju salon urody. Że w środku można natrafić na artystów, widać było już z daleka - zewnętrzne płachty namiotu były tak wzorzysta i tak wielobarwne, jak nigdzie indziej, oszronione białe lilie wiły się między szerokimi szmaragdowymi pasami ozdobionymi kryształami w różnych odcieniach zieleni i srebra.
Na Jarmarku pojawili się ponoć artyści nie tylko z całej Anglii, w tym najwybitniejsi z Londynu, ale również z Paryża i Barcelony. Oferują cięcia oraz upięcia, a także pielęgnację włosów. Ich usługi są drogie, lecz każdy, kto opuści namiot, przyznaje, że warte były każdej wydanej monety: wszystkie - bez wyjątków! - fryzury, które wychodzą z ich rąk, wydają się samodzielnym dziełem sztuki. Artyści wplatają we włosy magiczne wstążki zmieniające barwy w zależności od pogody, nastroju lub atmosfery, przeplatają przez kosmyki magiczne rośliny, które wydzielają przeróżne zapachy, od świeżych, kwiatowych i owocowych aż po cięższe i dojrzalsze, drzewne i piżmowe, korzystają także z kokard, chust i metalowych obręczy, bez obaw - odważnie - sięgną też po każdą ozdobę, którą czarodziej przyniesie ze sobą, wiele pań odwiedza ich bowiem z rodową biżuterią. Balwierze na Jarmarku nie obawiają się fikuśnych upięć i bardziej odważnych posunięć, ale dołożą starań również to bardziej przyziemnych, eleganckich lub romantycznych fryzur. Stojaki wewnątrz obwieszone są portretami ilustrujących najmodniejsze z nich, ale ci artyści nie boją się żadnych wyzwań.
Wszystko, by zadowolić nawet najbardziej wymagających klientów, choć złośliwi mawiają, że pod tym namiotem kończy się jarmark zimowy, a rozpoczyna festiwal próżności.
nr 1
nr 2
nr 3
nr 4
nr 5
nr 6
nr 7
nr 8
nr 9
nr 10
nr 11
nr 12
nr 13
nr 14
nr 15
nr 16
nr 17
nr 18
nr 19
nr 20
nr 21
nr 22
nr 23
nr 24
nr 25
nr 26
nr 27
nr 28
nr 1
nr 2
nr 3
nr 4
nr 5
nr 6
nr 7
nr 8
nr 9
nr 10
nr 11
nr 12
nr 13
nr 14
nr 15
nr 16
nr 17
nr 18
nr 19
nr 20
nr 21
nr 22
nr 23
nr 24
Wraz z nadejściem zimy stolica rozpoczęła świętowanie. Miasto oczyszczone ze szlamu, minister Malfoy zbierał laury i nie omieszkał oszczędzać na tej grudniowej zabawie. Ulice ożyły, ponury port rozkwitł między mroźnymi oddechami mieszkańców. Kolory, radość i uśmiech. Irina psuła obraz świetlistych straganów i brzęczących atrakcji. Ponura, o kamiennym wyrazie twarzy, owinięta w smolistą pelerynę, nienaganna. W sercu tkwił mrok, który mógłby rozmyć te wszystkie pogodne spojrzenia. Śmierć pośrodku tętniących życiem alejek. Naprawdę rzadko pozwalała sobie na tak prozaiczne emocje. Objęcie władzy nad Londynem przez Rycerzy Walpurgii niewątpliwie było sukcesem, ale ambicje Czarnego Pana sięgały znacznie dalej. Nie chodziło o jedno wielkie miasto. Chciał całych krain, chciał triumfu prawdziwych czarodziejów. Wstrętny, mugolski gatunek miał stać się największym żniwem śmierci. Po ciepłych miesiącach przepełnionych walką przynajmniej tutaj wygasły nadzieje wątpliwych obywateli. Listopadowe deszcze zmyły resztki krwi. Usuwano ślady po niedawnych konfliktach, stawiano pomniki, odśpiewywano przesiąknięte propagandą pieśni. Był tylko jeden minister i był tylko jeden mroczny przywódca. Magiczni gromadzący się między rozweselonymi alejkami powinni o tym wiedzieć, lecz Rycerze dobrze wiedzieli, że wciąż w stolicy były gniazda pełne brudu, nad którymi być może w kolejnych tygodniach będzie trzeba popracować. Irina była gotowa. Czuła pragnienie, głód, obowiązek i nadzieję na przyszłość taką, jakiej pragnął Lord Voldemort. Stawała więc do walki, stawał cały ród Macnairów. Igor również któregoś dnia zostanie wezwany. Liczyła, że nigdy nie będzie musiał, ale bezczelność Zakonników rosła, objęty morzami kraj potrzebował wyzwolenia. Młodych wojowników również. Będzie wojownikiem. Kiełkowało w nim ziarno czarnej magii. Nie będzie jednak jak ojciec. Nie tak obłudny i zdradziecki. Pod ciemnymi oczami kryło się wiele myśli, dość uporządkowanych, statecznych. Jak cała ona.
Nie spieszyła się do sportowej rywalizacji czy świątecznych wróżb. Nie bawiły jej walki na śnieżki. Być może jednak napiłaby się wina. O tak, na to miała ochotę. Szli razem. Dumnie unosiła brodę, nie stwarzała wrażenia sympatycznej, pochłoniętej przez tutejsze nastroje. Ani trochę. Czuła zadowolenie na myśl o finale działań prowadzonych w stolicy. Miasto miało jej jeszcze wiele do zaoferowania, choć jeśli za bardzo się uspokoi, ilość trupów zmaleje i zyski spadną. Po pogrzebie Alpharda Blacka spłynęło jednak do niej kilka bardzo dochodowych zleceń od szlachetnych rodów. Skarbiec się wypełniał. Siła nazwiska rosła. Piekielnie jej na tym zależało. Jako rodzina musieli objawić zjednoczenie, gotowość i poczucie misji. Oraz nienaganną prezencję. Być może dlatego jej spojrzenie niewidzialnie pocięło namiot mistrzów wizerunku. Zatrzymała się i lekko zmrużyła oczy. Wyglądała dojrzale, dostojnie, ale być może drobna zmiana zainspiruje ją przed wigilijną wieczerzą.
– Chodźmy tutaj – zdecydowała, nie czekając na żadne przyzwolenie ze strony syna. Pod płachtą zapewne znajdzie się dużo piszczących pensjonarek i rumianych chłopców. Młodzież o wiele chętniej eksperymentowała. Igor też? Zerknęła na niego z boku. – Przyda ci się zmiana – oświadczyła spokojnie. Byleby nie zażyczył sobie ojcowskiej brody. Wciąż trudno jej było dostrzec w nim już prawdziwego kawalera. Na coś takiego wydawał się zbyt młody. Osłonięta czarną rękawicą dłoń odgięła materiałowe wejście do namiotu. Wewnątrz zalały ich ruchome portrety modeli. Królował bujny wąs. Jak u brata Yavora. Bez emocji podążała między prezentowanymi upięciami. – Jak się czesali twoi rówieśnicy z Durmstrangu, Igorze? – zapytała, obracając się w jego stronę. Gdy kaptur zsunął się z głowy, tutejszym mistrzom fryzury objawił się jej tradycyjny, ciasny kok. Nuda czy ponadczasowa klasyka? Nie interesowało jej ich zdanie. Tworzyła własną kreację. Widok niektórych ekscesów budowanych na skórzanych fotelach budził w niej zniesmaczenie. Być może już nie nadążała za młodzieżą. Ufała jednak, że jej własny syn potrafił dobrze użyć grzebienia. Choć czasem mogłaby w to wątpić.
Koniec żartów. Matka ma postanowiła mnie zaciągnąć na jarmark bożonarodzeniowy. Pewnie jako dzieciak czułbym się niezdrowo podniecony. Tylko że nie byłem już dzieckiem, tylko młodym mężczyzną, kawalerem, więc odczuwałem niemałe obawy, szczególnie że z oddali kolorowy skwer bił po oczach... kolorami właśnie. I to żadne stonowane cienie, tylko jaskrawe liście, a na nich pełno białego puchu. Niczym w horrorze. Z pewnością nie chcę skończyć ze śniegiem za kołnierzem... a jednocześnie zatęskniłem za szkolnymi bataliami na placu. Wtedy wszystko się działo. Bitwy w zaparte.
Jednakże przywykłem do naszego luksusowego mieszkanka na Nokturnie, do surowości Durmstrangu, a szczególnie do szlachetnej posiadłości Karkaroffów - do tego ostatniego całym swym sercem, więc tym bardziej ten skwer, ta wielobarwność, to wszystko sprawiało, że czułem się nieswojo. Matkę też miałem przy boku, więc to uczucie się niezgrabnie rozmnożyło... Ale byłem też Karkaroffem, a Karkaroff nie dawał po sobie poznać jakichkolwiek podobnych emocji. Karkaroff był dumny, bogaty, niezłomny. Mógł sobie na wszystko pozwolić! - i tak też postanowiłem wyglądać, oferując swej matce ramię na tym naszym spacerze, a potem też szarmancko, a jak, przepuszczając ją w namiocie. Pomogłem nieco w odchylaniu jego połów, a w środku ponownie wyprostowałem się dumnie, jak gdybym przywdziewał złoto, a nie zwykłe szaty.
- Matko, skoro skazujesz mnie na londyńską modę, nie możesz mnie samego zostawić z nową fryzurą. Chodź, zapraszam do zabawy - odparłem, po czym nawet zaprosiłem ją gestem na krzesło obok jednego z szarlatanów czy też balwierzy najnowszej mody londyńskiej. Nie uważałem bym źle układał włosy, aczkolwiek musiałem przyznać, że w ich przygotowanie nie wkładałem jakoś szczególnie dużo wysłiłku. Cóż, najważniejsze, że zazwyczaj były schludne albo zmyślnie roztargane. - A kiedy już dodamy ci parę loków, może zawrócisz w głowie jakiemuś dostojnemu panu? - dodałem rozbawiony. Nie, nie chciałem by matka kogoś poznawała, by się w kimś na nowo zakochiwała, by miała kogoś jeszcze oprócz mnie i zmarłego Yavora, ale serce mi żal ściskał, kiedy widziałem ją taką... zamyśloną, wciąż smutną, wciąż poświęconą służbie śmierci. Gdzieś po ciemnej stronie emocji, zamiast tu ze mną tak jak dawniej, pełnej uśmiechu i zabawy. Nie bywały dni by nie wspominała o własnym pogrzebowym biznesie. Przesiąkła nim cała, też tą sprawą z Czarnym Panem, Macnairami... Była... Właściwie stała się moim ojcem. Nie było jej, była tylko czarownica biznesu.
Może też powinienem już wyrosnąć z tęsknot za zabawami...?
- Jak na młodych dżentelmenów przystało ja wraz z moimi druhami nosiliśmy się nienagannie, ale nie mogę tego wspomnieć o całej szkole - odparłem, mając oczywiście na myśli tych mniej czarodziejów. Choć Durmstrang cenił sobie czystość krwi, to znajdowały się w jej murach osoby wątpliwego pochodzenia... Przynajmniej z plotek wątpliwego. - Matko, którą fryzurę wybrałabyś na moim miejscu? - zapytałem, czując lekką panikę, kiedy patrzyłem na wzorniki. Była też druga strona medalu... - Może powinienem mieć wąs jak wujo...? - zasugerowałem ożywiony. Wyglądałbym JAK NAJWIĘKSZY AUTORYTET W MOIM ŻYCIU. Tylko w wersji młodszej.