Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Zakazany Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów [bylobrzydkobedzieladnie]
Zakazany Las
Zakazany Las opodal Hogwartu jest jednym z jego najbardziej tajemniczych miejsc - zamieszkiwany przez wiele magicznych istot i wypełniony wieloma magicznymi roślinami stanowi ewenement na czarodziejskiej mapie krajobrazu. Gęste zarośla przyciągają wielu ciekawskich czarodziejów, a zwłaszcza młodocianych uczniów Hogwartu, jednak ze względu na grom czających się w nim niebezpieczeństw wstęp jest kategorycznie zabroniony.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.01.21 14:43, w całości zmieniany 4 razy
Rozglądała się dookoła uważnie, wciąż mając dziwne przekonanie, że to Zakazany Las. To musiał być on, nawet jeśli w tej części prawdopodobnie nigdy nie była. Nawet ona za młodu nie była aż tak szalona, by samotnie zapuszczać się w głębsze partie lasu. Niemniej jednak myśl, że być może niedaleko znajdował się Hogwart, napawała ją swego rodzaju radością mimo całego tego napięcia, które towarzyszyło ich wszystkim. Dziś mieli ramię w ramię uratować świat. Wierzyła w to, miała przed sobą jasny cel.
Kiedy bliżej podszedł Artur, uśmiechnęła się do niego kątem ust.
- Prawda – odpowiedziała mu. – Nie myślałam, że jeszcze kiedyś go zobaczę, choć zmienił się, jak zresztą wszystko, odkąd nadeszły anomalie.
Hogwartu pewnie nie dane będzie im zobaczyć, ale wystarczała myśl, że byli blisko. Ten jeden raz, zanim wyruszą na w istocie samobójczą misję. Oczywiście wolałaby ją przeżyć, ale liczyła się z możliwością potencjalnej śmierci. Z tym był nieodłącznie związany zawód aurora, więc zdążyła przywyknąć do ryzyka. Wyprawa do Azkabanu miała być po prostu jak kolejna, choć bardziej niebezpieczna niż dotychczasowe misja aurorska.
Później pojawili się również Gwardziści, a także Bathilda z dziećmi. Jak na swój młody wiek zostały mocno doświadczone przez życie. I Sophii było ich po prostu żal, ale zdawała sobie sprawę, że dobro całego świata musiało stać ponad dobrem trzech jednostek. Wybór był oczywisty i dla niej o tyle łatwiejszy, że nie miała i nie zamierzała mieć własnych dzieci. Z cudzymi nie miała wcale złego kontaktu, ale do roli opiekunki zupełnie się nie nadawała i wolałaby służyć jako tarcza niż psychiczne wsparcie. Nie miała odpowiednich instynktów i wręcz nienawidziła stereotypowego myślenia na temat tradycyjnych kobiecych ról. Wszyscy razem powinni zadbać przede wszystkim o powodzenie misji i chronienie dzieci przed zagrożeniami w drodze do anomalii. To zadanie zamierzała wypełniać należycie, razem z pozostałymi starając się doprowadzić Piersa do anomalii w jednym kawałku. Musieli współdziałać i odłożyć na bok inne sprawy.
- Cześć, jestem Sophia – przywitała się jednak normalnym tonem, bez przesadnej poufałości. Dzieci powinny zobaczyć ich wszystkich, ale czy to wystarczy, by czuły się przy nich bezpiecznie i żeby w Azkabanie nie wpadły w panikę w tak groźnym miejscu, otoczone obcymi? Myślała o tym wszystkim w sposób praktyczny, pozostawała skupiona i gotowa na to, co miało dziś nastąpić.
Zbliżyła się do swojej grupy, na dłużej zatrzymując wzrok na Jessie. Dwie silne, rude kobiety znów miały działać razem, tak jak wtedy, gdy wspólnie pokonały w Dziurawym kotle rycerzy Walpurgii.
- Jeśli ktoś z was ma zaczarowaną torbę i może przechować moją miotłę, będę wdzięczna – zwróciła się do nich, obiecując sobie, że jeśli przeżyje Azkaban, koniecznie musi zaopatrzyć się we własną, bo niestety na ten moment dysponowała jedynie zwyczajną, która eliksiry pomieściła, ale miotłę już niekoniecznie.
Według Bathildy do stworzenia przejścia potrzebowali patronusów. Sophia wyjęła więc różdżkę i śladem innych skierowała ją na przejście.
- Expecto patronum! – wypowiedziała, skupiając się na swoich szczęśliwych wspomnieniach. Zobaczyła szczęśliwe dzieciństwo z rodzicami i bratem, beztroskie czasy w Hogwarcie, a także chwilę, kiedy po długich trudach ukończyła kurs aurorski, stając się pełnoprawnym aurorem. Chciała, by do innych zwierząt dołączyła jej wiewiórka, niepozorna, ale jakże zwinna.
| ST patronusa obniżone do 35
Kiedy bliżej podszedł Artur, uśmiechnęła się do niego kątem ust.
- Prawda – odpowiedziała mu. – Nie myślałam, że jeszcze kiedyś go zobaczę, choć zmienił się, jak zresztą wszystko, odkąd nadeszły anomalie.
Hogwartu pewnie nie dane będzie im zobaczyć, ale wystarczała myśl, że byli blisko. Ten jeden raz, zanim wyruszą na w istocie samobójczą misję. Oczywiście wolałaby ją przeżyć, ale liczyła się z możliwością potencjalnej śmierci. Z tym był nieodłącznie związany zawód aurora, więc zdążyła przywyknąć do ryzyka. Wyprawa do Azkabanu miała być po prostu jak kolejna, choć bardziej niebezpieczna niż dotychczasowe misja aurorska.
Później pojawili się również Gwardziści, a także Bathilda z dziećmi. Jak na swój młody wiek zostały mocno doświadczone przez życie. I Sophii było ich po prostu żal, ale zdawała sobie sprawę, że dobro całego świata musiało stać ponad dobrem trzech jednostek. Wybór był oczywisty i dla niej o tyle łatwiejszy, że nie miała i nie zamierzała mieć własnych dzieci. Z cudzymi nie miała wcale złego kontaktu, ale do roli opiekunki zupełnie się nie nadawała i wolałaby służyć jako tarcza niż psychiczne wsparcie. Nie miała odpowiednich instynktów i wręcz nienawidziła stereotypowego myślenia na temat tradycyjnych kobiecych ról. Wszyscy razem powinni zadbać przede wszystkim o powodzenie misji i chronienie dzieci przed zagrożeniami w drodze do anomalii. To zadanie zamierzała wypełniać należycie, razem z pozostałymi starając się doprowadzić Piersa do anomalii w jednym kawałku. Musieli współdziałać i odłożyć na bok inne sprawy.
- Cześć, jestem Sophia – przywitała się jednak normalnym tonem, bez przesadnej poufałości. Dzieci powinny zobaczyć ich wszystkich, ale czy to wystarczy, by czuły się przy nich bezpiecznie i żeby w Azkabanie nie wpadły w panikę w tak groźnym miejscu, otoczone obcymi? Myślała o tym wszystkim w sposób praktyczny, pozostawała skupiona i gotowa na to, co miało dziś nastąpić.
Zbliżyła się do swojej grupy, na dłużej zatrzymując wzrok na Jessie. Dwie silne, rude kobiety znów miały działać razem, tak jak wtedy, gdy wspólnie pokonały w Dziurawym kotle rycerzy Walpurgii.
- Jeśli ktoś z was ma zaczarowaną torbę i może przechować moją miotłę, będę wdzięczna – zwróciła się do nich, obiecując sobie, że jeśli przeżyje Azkaban, koniecznie musi zaopatrzyć się we własną, bo niestety na ten moment dysponowała jedynie zwyczajną, która eliksiry pomieściła, ale miotłę już niekoniecznie.
Według Bathildy do stworzenia przejścia potrzebowali patronusów. Sophia wyjęła więc różdżkę i śladem innych skierowała ją na przejście.
- Expecto patronum! – wypowiedziała, skupiając się na swoich szczęśliwych wspomnieniach. Zobaczyła szczęśliwe dzieciństwo z rodzicami i bratem, beztroskie czasy w Hogwarcie, a także chwilę, kiedy po długich trudach ukończyła kurs aurorski, stając się pełnoprawnym aurorem. Chciała, by do innych zwierząt dołączyła jej wiewiórka, niepozorna, ale jakże zwinna.
| ST patronusa obniżone do 35
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
The member 'Sophia Carter' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 14
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 14
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
TO TYLKO POST UZUPEŁNIAJĄCY, KOLEJKA TOCZY SIĘ DALEJ
Wiatr wciąż dął, a deszcz zacinał coraz mocniej. Chłopiec łypnął na Skamandera, potem Sophię, oczyma, ale nie odpowiedział - przenosząc, jak pozostałe dzieci, spojrzenie na otwierające się wrota. Niedźwiedź Brendana, koty Anthony'ego oraz Charlene, nieduży jak na wieloryba patronus Kierana oraz wiewiórka Sophii uderzyły w przejście, rozmywając się wewnątrz niego: błysnęło błękitną poświatą, a przestrzeń pomiędzy kamieniami zaczynała szarzeć, z wolna nabierając materialnego kształtu. Już prawie się dokonało.
AKTUALNY STAN:
15/20
15/20
Patronusy rzucili poprawnie: Bathilda, Harold, Susanne, Ulysses, Marcella, Maxine, Bertie, Benjamin, Anthony M., Jessa, Anthony S., Brendan, Charlene, Kieran, Sophia
Kajka podniosła nieco brew, słysząc opóźnioną odpowiedź na zadane pytanie. Oczywiście, że Anthony nie chciał marnować czasu na odwracanie myśli od nadchodzącego zadania i wszystkich innych przygnębiających wiadomości. Mimo to, na wieść o byciu w pobliżu Hogwartu ucieszyła się dwukrotnie: raz, przez obecność na bliskich jej, szkockich ziemiach, dwa, przez powrót wspomnieniami do czasów młodości. Kącik ust powędrował do góry i pewnie zostałby tam na dłużej, gdyby nie rosnące za plecami zamieszanie. Bagshot przyprowadziła na miejsce wspominane wcześniej dzieci – zuchy, z pewnością, nawet jeśli teraz nie mogły tego do końca pokazać. Widząc, jak cała plejada Zakonników przedstawia się im z mniejszym lub większym entuzjazmem, Findlayówna postanowiła zrobić to samo. Uśmiechnęła się szeroko i z nagłym powrotem swojej niepowstrzymanej radości przykucnęła przed małymi czarodziejami.
– Hej, dzieciaki – popatrzyła po każdym z nich – Jak już wrócicie, to pokażę wam, jak się gra na dudach – zaproponowała i choć miała do powiedzenia o wiele więcej, widziała, że nie było na to czasu. Puściła jeszcze Piersowi oczko i oddaliła się, szykując się razem z resztą do otwarcia przejścia i starając się nie myśleć o tym, że dzieci mogą z Azkabanu już nigdy nie wrócić.
Rzucenie Patronusa zwykle nie brzmiało jak kolosalnie trudne zadanie, ale teraz, gdy od powodzenia tutaj zależała cała wyprawa, skumulowana presja czyniła z błahostki ogromny wyczyn. Serce Caileen łomotało w piersi, dając jej wyraźnie do zrozumienia, że dni niezobowiązującego grajkowania skończyły się już na dobre. Spojrzała najpierw na Susanne, potem na Marcellę i Elyon, aż wreszcie na Tuilelaith. Nie potrafiła samej sobie wytłumaczyć, czego u każdej z nich szukała, poza najprostszymi: wsparciem i zapewnieniem, że anomalie, które dotknęły innych, nie przytrafią się jej. Gorzej, że nie otrzymała ani jednego, ani drugiego od najważniejszej z wymienionych kobiet i nie była nawet pewna, czy wspomnienie, którego używała w takich sytuacjach za każdym razem, w ogóle podziała. Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech, unosząc różdżkę. Użyła innego wspomnienia, przypominając sobie swoje własne nauki grania na dudach i to, jak jej ojciec czule, cierpliwie podchodził do nadaktywnego muzycznie berbecia.
– Expecto Patronum – wypowiedziała głośno, choć z pewnym drżeniem.
ST 75, +10 do kostek
– Hej, dzieciaki – popatrzyła po każdym z nich – Jak już wrócicie, to pokażę wam, jak się gra na dudach – zaproponowała i choć miała do powiedzenia o wiele więcej, widziała, że nie było na to czasu. Puściła jeszcze Piersowi oczko i oddaliła się, szykując się razem z resztą do otwarcia przejścia i starając się nie myśleć o tym, że dzieci mogą z Azkabanu już nigdy nie wrócić.
Rzucenie Patronusa zwykle nie brzmiało jak kolosalnie trudne zadanie, ale teraz, gdy od powodzenia tutaj zależała cała wyprawa, skumulowana presja czyniła z błahostki ogromny wyczyn. Serce Caileen łomotało w piersi, dając jej wyraźnie do zrozumienia, że dni niezobowiązującego grajkowania skończyły się już na dobre. Spojrzała najpierw na Susanne, potem na Marcellę i Elyon, aż wreszcie na Tuilelaith. Nie potrafiła samej sobie wytłumaczyć, czego u każdej z nich szukała, poza najprostszymi: wsparciem i zapewnieniem, że anomalie, które dotknęły innych, nie przytrafią się jej. Gorzej, że nie otrzymała ani jednego, ani drugiego od najważniejszej z wymienionych kobiet i nie była nawet pewna, czy wspomnienie, którego używała w takich sytuacjach za każdym razem, w ogóle podziała. Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech, unosząc różdżkę. Użyła innego wspomnienia, przypominając sobie swoje własne nauki grania na dudach i to, jak jej ojciec czule, cierpliwie podchodził do nadaktywnego muzycznie berbecia.
– Expecto Patronum – wypowiedziała głośno, choć z pewnym drżeniem.
ST 75, +10 do kostek
The member 'Caileen Findlay' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 5
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 5
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nie bez powodu ten las nazywa się zakazanym. Ma specyficzną atmosferę, niepokojącą, jakby zaraz zza któregoś drzewa miał wyskoczyć rozwścieczony niedźwiedź albo horda niezadowolonych centaurów. Rozglądanie się dookoła było silniejsze ode mnie - chciałem być przygotowany na te ewentualne niedogodności, choć już zimny deszcz i burza wystarczyły, by na moim ciele pojawiła się gęsia skórka. Podszedłem do Frances, spoglądając na rozmawiających ze sobą bliskich. Naprawdę cieszyłem się, że Frania nie zdecydowała się na wzięcie udziału w tej misji, w przeciwnym wypadku oszalałbym ze strachu. Chyba właśnie ten fakt pozwalał mi na przyglądanie się reszcie Zakonników ze względnym spokojem, chociaż wśród nich znalazło się kilka bliższych mi osób, przede wszystkim Bertie. Patrzyłem na niego przez chwilę z oddali, w końcu nie wytrzymując. - Zaraz wracam - mruknąłem Frani i do niego podszedłem. Wiele nas łączyło, sporo już ze sobą przeszliśmy. Trochę żałowałem, że jednak nie postanowiłem pomóc im w tym zadaniu - mielibyśmy na siebie oko. Chociaż wiedziałem, że Bertie pomimo swojego młodego wieku jest piekielnie zdolnym czarodziejem. - Ostatnio przyśnił mi się pomysł na nowy produkt - rzuciłem beztrosko, choć nie do końca była to prawda, ale nie chciałem puścić Bertiego do Azkabanu tak bez żadnego słowa. - Lewitująca chmurka, z której leje się polewa zamiast deszczu. Taka puszysta, unosząca się nad deserem. Tobie też mogłaby się przydać. Wyobrażasz sobie jak pięknie by to wyglądało? - Opowiedziałem pokrótce, trochę mając nadzieję, że moje głupie gadanie zaszczepi w nim myśl, która na chwilę odciągnie go od zła Azkabanu. - Pomyśl nad tym, zgadamy się jak wrócisz - dodałem, spoglądając na niego porozumiewawczo, bo na pewno wróci i nie chciałem do siebie dopuszczać innej wersji. Wtedy Zakonnicy zaczęli się zbierać do rzucenia patronusa, więc podszedłem bliżej przejścia. - Witajcie, ja mam na imię Florean - przedstawiłem się dzieciom, chociaż jedną dziewczynkę pamiętałem z odsieczy, czując jak wiewiórka wychodzi z moich włosów i siada mi na ramieniu. - A ta wiewiórka na pewno chętnie poszłaby z którymś z was - stwierdziłem, stawiając ją na ziemi. Dzieci wyglądały na przestraszone, nie chciałem im wciskać zabawki na siłę, choć sam na ich miejscu z chęcią bym ją wziął i mocno trzymał w dłoni, pamiętając o tym co zostawiłem przed wejściem do Azkabanu. Potem ścisnąłem mocno różdżkę i rzuciłem razem z resztą - Expecto patronum!
| st 35
| st 35
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Florean Fortescue' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 42
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 42
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Żal było dobrej miotły - nie dziwiłem się złości Hannah, sam z żalem spoglądałem na falujące w powietrzu drzazgi, byłem jednak gotowy stanąć między nią a Sue, gdyby zaszła taka potrzeba; Wright utrzymała jednak swoje nerwy na wodzy, a ja ze skutkiem pomogłem Lovegood.
- W takim razie pamiętaj o skupieniu, Sue. - Spojrzałem na nią z powagą, kiwając lekko głową. Na moim obliczu błąkał się niemal niezauważalny uśmiech - nie strofowałem Lovegood, ale musiala być czujna. Potrzebowaliśmy jej talentów, nie roztargnienia.
- Julio, Piers, Emmo - skinąłem nieznacznie głową w kierunku dzieci, gdy te przybyły wraz z profesor Bagshot. Ale nie uśmiechałem się, bo byłby to uśmiech zwodnika. Dla nich to mogła być ostatnia podróż. Nie chciałem tego - ani ja, ani nikt inny. Ich życia mogły być ceną za ocalenie tysiąca, a być może nawet setek innych istnień. - Pamiętam was, choć nigdy się nie przedstawiłem. Nazywam się Fox. - Na dłuższą chwilę zatrzymałem spojrzenie na Emmie, którą już raz nieomal zabiłem. Wykazała się już wielką odwagą - pamiętałem, że nawet nie pisnęła, gdy podczs ucieczki z Kruczej Wieży drogę zastąpiły nam inferiusy. Że bez grymasu wykonywała każde polecenie - pamiętałem jej nieudany skok nad wyrwą w kładce; i choć wpadła wówczas do wody, nie zlękła się samego czynu. - Jesteś odważna, Emmo. - Nie chciałem składać dziewczynce obietnic bez pokrycia Mogłem jedynie przypomnieć jej, że pomimo doznanych krzywd i cierpienia, w jej mały, drobnym ciałku drzemała wielka siła, która mogła okazać się nieoceniona w czeluściach Azkabanu.
Otworzenie przejścia był ryzykowną operacją; każde zaklęcie mogło ściągnąc na nas śmiercionością anomalię; stałem przez chwilę, obserwując jak kolejne patronusy wskakują w wir, po czym dumnie uniosłem nadgrstek, by przywołać lisa. Miał ważne zadanie do wykonania. Zanim z moich ust padło zaklęcie, obróciłem się nad swoim ramieniem, wyłapując spojrzenie Hani; zatroskane ale i dume. Mrugnąłem do niej szelmowsko, a kąciki moich ust na moment uniosły się do góry. Szybko powróciłem uwagą do centrum wydarzeń.
- Expecto patronum - wyinkantowałem, kierując koniec różdzki w kierunku przejścia.
- W takim razie pamiętaj o skupieniu, Sue. - Spojrzałem na nią z powagą, kiwając lekko głową. Na moim obliczu błąkał się niemal niezauważalny uśmiech - nie strofowałem Lovegood, ale musiala być czujna. Potrzebowaliśmy jej talentów, nie roztargnienia.
- Julio, Piers, Emmo - skinąłem nieznacznie głową w kierunku dzieci, gdy te przybyły wraz z profesor Bagshot. Ale nie uśmiechałem się, bo byłby to uśmiech zwodnika. Dla nich to mogła być ostatnia podróż. Nie chciałem tego - ani ja, ani nikt inny. Ich życia mogły być ceną za ocalenie tysiąca, a być może nawet setek innych istnień. - Pamiętam was, choć nigdy się nie przedstawiłem. Nazywam się Fox. - Na dłuższą chwilę zatrzymałem spojrzenie na Emmie, którą już raz nieomal zabiłem. Wykazała się już wielką odwagą - pamiętałem, że nawet nie pisnęła, gdy podczs ucieczki z Kruczej Wieży drogę zastąpiły nam inferiusy. Że bez grymasu wykonywała każde polecenie - pamiętałem jej nieudany skok nad wyrwą w kładce; i choć wpadła wówczas do wody, nie zlękła się samego czynu. - Jesteś odważna, Emmo. - Nie chciałem składać dziewczynce obietnic bez pokrycia Mogłem jedynie przypomnieć jej, że pomimo doznanych krzywd i cierpienia, w jej mały, drobnym ciałku drzemała wielka siła, która mogła okazać się nieoceniona w czeluściach Azkabanu.
Otworzenie przejścia był ryzykowną operacją; każde zaklęcie mogło ściągnąc na nas śmiercionością anomalię; stałem przez chwilę, obserwując jak kolejne patronusy wskakują w wir, po czym dumnie uniosłem nadgrstek, by przywołać lisa. Miał ważne zadanie do wykonania. Zanim z moich ust padło zaklęcie, obróciłem się nad swoim ramieniem, wyłapując spojrzenie Hani; zatroskane ale i dume. Mrugnąłem do niej szelmowsko, a kąciki moich ust na moment uniosły się do góry. Szybko powróciłem uwagą do centrum wydarzeń.
- Expecto patronum - wyinkantowałem, kierując koniec różdzki w kierunku przejścia.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Kiedy do Zakazanego Lasu przybyła pani Bagshot z trójką małych dzieci, uśmiechnęła się słabo na ich widok. Były takie małe, niewinne i kompletnie bezbronne, a jednocześnie nosiły w sobie potężną moc, która stanie się lada moment pożywką dla anomalii drzemiącej w Azkabanie. Będzie ich szukać, będzie chciała uczynić im krzywdę. Jej przyjaciele musieli o nie zadbać, zrobić wszystko, by dotarli do samego końca i powstrzymali cały ten koszmar, który szargał Wielką Brytanią od miesięcy. Spojrzała na Susanne, wiedziała, że nie zrobiła tego umyślnie. To byłoby głupie. Nie mogła jednak nie zareagować. Miotła wyszła spod jej własnych palców, była prezentem urodzinowym dla brata. Miała mu zapewniać powodzenie, miała go ściągnąć do domu. Ale nic z tego, musiał znaleźć inny sposób. Wielkie dłonie Bena, które oplatały ją ciasno, były jak bezpieczna przystań, kiedy sama była szarganym przez morze, zniszczonym sztormem okrętem. Jego ciepło, siła i zapach dodawały jej wiary we wszystko, napawały nadzieją. Nie traciła jej i teraz, kiedy się oddalał. Mimowolnie spojrzała więc i na Fredericka, kiedy wyciągał różdżkę i wypowiadał inkantację zaklęcia. I on sobie poradzi, była tego pewna.
Wyciągnęła własną, zaciskając na niej długie, chude palce. Na moment przymknęła oczy, by zatrzymać przy sobie ciepło Bena, zapach letniej trawy, by w myślach usłyszeć szum wiatru i świergot ptaków, które wiły gniazda pod drewnianym dachem ich domu. I przywiodła w myślach miotłę starszego brata, i jego samego, sadzającego ją przed nią na kiju. Miała trzymać się mocno i odepchnąć nogami w górę ile miała sił — teraz wiedziała, że to nie ona ja poderwała w górę, a on. Ale wtedy wierzyła, że mogła. I wzniosła się z nim ku niebu.
— Expecto patronum!— powiedziała zdecydowanie.
Wyciągnęła własną, zaciskając na niej długie, chude palce. Na moment przymknęła oczy, by zatrzymać przy sobie ciepło Bena, zapach letniej trawy, by w myślach usłyszeć szum wiatru i świergot ptaków, które wiły gniazda pod drewnianym dachem ich domu. I przywiodła w myślach miotłę starszego brata, i jego samego, sadzającego ją przed nią na kiju. Miała trzymać się mocno i odepchnąć nogami w górę ile miała sił — teraz wiedziała, że to nie ona ja poderwała w górę, a on. Ale wtedy wierzyła, że mogła. I wzniosła się z nim ku niebu.
— Expecto patronum!— powiedziała zdecydowanie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 100
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Czekał w milczeniu, przyglądając się nie tylko zbierającym w grupy, ale i otoczeniu. Tak duże zbiegowisko mogło przyciągnąć niepotrzebną uwagę, ale nie dostrzegł nic niepokojącego - ponad to, co już się działo. Skinieniem przywitał członków drużyny, z którą miał dzielić misję. Ponurą i nie dająca się zamknąć w żadnych ramach powinności.
Niezależnie od efektów - a te, w jednej chwili odsłaniały nowe, burzowe możliwościom, zawrócił się do Gabriela - Mam prośbę. Posiadasz tę parę luster dwukierunkowych, które używaliśmy na misji, prawda? Chciałbym aby jedno znalazło się w posiadaniu Wrighta... - i tu odszukał wzrokiem Gwardzistę - Benjaminie? Weź je proszę. Nasze drużyny musza mieć ze sobą kontakt - na dłużej uchwycił wzrok mężczyzny w milczącym porozumieniu.
Gdy w końcu pojawiła się Bathilda, przez twarz Skamandera przemknął nierówny grymas, ale wzrok utkwił na towarzyszących jej dzieciach i na dłużej, zatrzymując się na chłopcu. Samuel odetchnął cicho, rozluźniając dłonie, by podejść bliżej - Dobrze cię widzieć w naszej drużynie, Piers. Tylko odważni wojownicy do nas dołączają - pozwolił sobie kucnąć, by zminimalizować odległość. Wyciągnął rękę, by - jeśli tylko chłopiec wysunął swoją, uścisnąć ją - po męsku - Jestem Samuel - być może nigdy nie miał większego kontaktu z dziećmi, ale - pamiętał swoje własne dziecięctwo i sposób, w jaki chciał by go postrzegano. Piers, był wyjątkowy, przeszedł więcej niż można było pojąć, oblekając dziecięce oczy powagą i nieuchwytną przenikliwością. Skamander wyraźnie czuł ciężar odpowiedzialności nie tylko za powodzenie misji, ale także za życie dziecka. Podniósł się do pionu dopiero wtedy, gdy chłopiec przyjął jego rękę. Podprowadził bliżej zebranych z drużyny - Gdyby coś się działo, mów - zerknął w dół, raz jeszcze odzywając się do chłopca, ale już słuchał Bathildy. Nie zawahał się ani momentu, by unieść różdżkę i przy akompaniamencie dudniących wokół inkantacji, samemu skupić się na płynącej we krwi mocy i na wspomnieniu, które mogło przywołać świetlistego patronusa. W uszach słyszał pieść feniksa, mieszaną z odległymi słowami Profesora. Wiedział po co tu był i gdzie prowadziła jego ścieżka - Expecto Patronum - celem był okręg i pulsujące mocą centrum. Musieli otworzyć przejście, a biała magia, poruszona światłem rozbrzmiewającej wokół mocy wydawała się wręcz śpiewać, pieśnią, którą przecież słyszał kiedyś.
Niezależnie od efektów - a te, w jednej chwili odsłaniały nowe, burzowe możliwościom, zawrócił się do Gabriela - Mam prośbę. Posiadasz tę parę luster dwukierunkowych, które używaliśmy na misji, prawda? Chciałbym aby jedno znalazło się w posiadaniu Wrighta... - i tu odszukał wzrokiem Gwardzistę - Benjaminie? Weź je proszę. Nasze drużyny musza mieć ze sobą kontakt - na dłużej uchwycił wzrok mężczyzny w milczącym porozumieniu.
Gdy w końcu pojawiła się Bathilda, przez twarz Skamandera przemknął nierówny grymas, ale wzrok utkwił na towarzyszących jej dzieciach i na dłużej, zatrzymując się na chłopcu. Samuel odetchnął cicho, rozluźniając dłonie, by podejść bliżej - Dobrze cię widzieć w naszej drużynie, Piers. Tylko odważni wojownicy do nas dołączają - pozwolił sobie kucnąć, by zminimalizować odległość. Wyciągnął rękę, by - jeśli tylko chłopiec wysunął swoją, uścisnąć ją - po męsku - Jestem Samuel - być może nigdy nie miał większego kontaktu z dziećmi, ale - pamiętał swoje własne dziecięctwo i sposób, w jaki chciał by go postrzegano. Piers, był wyjątkowy, przeszedł więcej niż można było pojąć, oblekając dziecięce oczy powagą i nieuchwytną przenikliwością. Skamander wyraźnie czuł ciężar odpowiedzialności nie tylko za powodzenie misji, ale także za życie dziecka. Podniósł się do pionu dopiero wtedy, gdy chłopiec przyjął jego rękę. Podprowadził bliżej zebranych z drużyny - Gdyby coś się działo, mów - zerknął w dół, raz jeszcze odzywając się do chłopca, ale już słuchał Bathildy. Nie zawahał się ani momentu, by unieść różdżkę i przy akompaniamencie dudniących wokół inkantacji, samemu skupić się na płynącej we krwi mocy i na wspomnieniu, które mogło przywołać świetlistego patronusa. W uszach słyszał pieść feniksa, mieszaną z odległymi słowami Profesora. Wiedział po co tu był i gdzie prowadziła jego ścieżka - Expecto Patronum - celem był okręg i pulsujące mocą centrum. Musieli otworzyć przejście, a biała magia, poruszona światłem rozbrzmiewającej wokół mocy wydawała się wręcz śpiewać, pieśnią, którą przecież słyszał kiedyś.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Pogoda była parszywa i to nie podlegało żadnym wątpliwością. Justine pozwalała by jej myśli analizowały to co miało się stać już za chwilę i odnajdywały możliwe jak najwięcej rozwiązań. Skupiła się na zakładaniu czarnych rękawiczek oddając temu uwagę. Nie chciała patrzeć na pożegnania Zakonników, choć i to nie uchroniło jej od usłyszeniem ich. Drgnęła lekko, gdy znalazł się obok niej. Nie dlatego że to zrobił, ale dlatego że pochylił się znacząc powietrze wokół znajomym zapachem. Błękitne źrenice uniosły się znad rękawiczki i zawiesiły na ciemnym spojrzeniu. Dłoń obleczona w materiał uniosła się i założyła włosy na ucho, a usta rozchyliły się lekko, na słowa, które wypowiedział. Wywróciła zaraz oczami zaciskając wargi.
- Baran. - mruknęła cicho do ciebie, oprowadzając spojrzeniem jego plecy aż do momentu, gdy nie dotarł do Anthony’ego i Gabriela. Na drugim zawiesiła na dłużej spojrzenie i gdy ich wzrok się spotkał siknęła mu głową. Głos Brendana, który odpowiadał na jej pytanie przyciągnął wzrok ku jego twarzy. Przez kilka chwil milczała by w końcu skinąć głową.
- Na to liczyłam. - przyznała spokojnie czekając aż osoby które wyruszają razem z nimi znajdą się obok nich. Skinęła głową też Kieranowi, gdy podszedł. Zawiesiła spojrzenie na Maxine, a potem na Rii by ostatecznie spojrzeć na miotłę.
- Przykro mi Maxine, ale nie. Jest jeszcze chwila, żeby się tego podjąć, ale prosiłbym kogoś, kto zna się na tym lepiej ode mnie. Jeśli uważasz, że miotła może ci przeszkadzać zostaw ją. - powiedziała spokojnie. Na kilku miotłach mogli wylecieć z miejsca - możliwe, że tak. Ale Harold mówił, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem powrót będzie jedynie formalnością. Nie widziała innego wyjścia, wiedziała, że zginie chociaż próbując doprowadzić plan do końca.
Jej wzrok zawisł na Poppy, która znalazła się obok niej. Przez chwilę mierzyła spojrzeniem eliksiry, które wyciągała w jej stronę by sięgnąć dłonią pod płaszcz i zbadać ilość wolnych miejsc. Sięgnęła dłońmi, wciskając różdżkę między eliksir znieczulający i maść wrzucając do kieszeni, resztę lokując w wolnych jukach. - Dzięki, Poppy. - powiedziała do niej jeszcze. Zawiesiła wzrok na każdym z jej grupy: Brendanie, Lucanie, Kieranie, Rii, Maxine i Marcelli. - Będziemy przemieszczać się w konkretnej kombinacji tak długo, jak będzie to możliwe. Ja pójdę przodem, za mną Maxine, za nią Lucan z Julią, po jego lewej stronie Marcella, po prawej Kieran, za nimi Ria i Brendan na końcu. - przesunęła wzrokiem raz jeszcze po swoich sojusznikach. - Wszyscy znacie nasz cel. - zdążyła jeszcze powiedzieć, nim charakterystyczne pyknięcie oznajmiło przybycie ostatnich gości. Tak, nie liczyło się żadne z nich. Poza tymi małymi istotami. Pojawienie się Bathildy nie było zaskakujące - wiedzieli przecież, że się zjawi. Spogląda w jej kierunku i ruszyła gdy jej spojrzenie znalazło się na niej. Lucan ją wyprzedził jako pierwszy znajdując się przy dziewczynce. Stanęła obok słuchając słów, które wypowiadał. - Jestem Tonks. Nie oddalaj się od Lucana, takie dzielne babki jak my dadzą sobie radę. - zapewniła ją choć nie mogła mieć pewności, czy całość pójdzie po ich myśli. Podniosła się i wyciągnęła z kieszeni swoją białą różdżkę. Skupiła się na pieśni feniksa, która rozbrzmiewała w momencie kiedy oddawała swoje życie dla Zakonu. Na cieple i świetle, które ze sobą niosła. Na cichej obietnicy którą była. - Expecto Patronum! - wypowiedziała pewnie wykonując odpowiedni gest różdżką.
- Baran. - mruknęła cicho do ciebie, oprowadzając spojrzeniem jego plecy aż do momentu, gdy nie dotarł do Anthony’ego i Gabriela. Na drugim zawiesiła na dłużej spojrzenie i gdy ich wzrok się spotkał siknęła mu głową. Głos Brendana, który odpowiadał na jej pytanie przyciągnął wzrok ku jego twarzy. Przez kilka chwil milczała by w końcu skinąć głową.
- Na to liczyłam. - przyznała spokojnie czekając aż osoby które wyruszają razem z nimi znajdą się obok nich. Skinęła głową też Kieranowi, gdy podszedł. Zawiesiła spojrzenie na Maxine, a potem na Rii by ostatecznie spojrzeć na miotłę.
- Przykro mi Maxine, ale nie. Jest jeszcze chwila, żeby się tego podjąć, ale prosiłbym kogoś, kto zna się na tym lepiej ode mnie. Jeśli uważasz, że miotła może ci przeszkadzać zostaw ją. - powiedziała spokojnie. Na kilku miotłach mogli wylecieć z miejsca - możliwe, że tak. Ale Harold mówił, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem powrót będzie jedynie formalnością. Nie widziała innego wyjścia, wiedziała, że zginie chociaż próbując doprowadzić plan do końca.
Jej wzrok zawisł na Poppy, która znalazła się obok niej. Przez chwilę mierzyła spojrzeniem eliksiry, które wyciągała w jej stronę by sięgnąć dłonią pod płaszcz i zbadać ilość wolnych miejsc. Sięgnęła dłońmi, wciskając różdżkę między eliksir znieczulający i maść wrzucając do kieszeni, resztę lokując w wolnych jukach. - Dzięki, Poppy. - powiedziała do niej jeszcze. Zawiesiła wzrok na każdym z jej grupy: Brendanie, Lucanie, Kieranie, Rii, Maxine i Marcelli. - Będziemy przemieszczać się w konkretnej kombinacji tak długo, jak będzie to możliwe. Ja pójdę przodem, za mną Maxine, za nią Lucan z Julią, po jego lewej stronie Marcella, po prawej Kieran, za nimi Ria i Brendan na końcu. - przesunęła wzrokiem raz jeszcze po swoich sojusznikach. - Wszyscy znacie nasz cel. - zdążyła jeszcze powiedzieć, nim charakterystyczne pyknięcie oznajmiło przybycie ostatnich gości. Tak, nie liczyło się żadne z nich. Poza tymi małymi istotami. Pojawienie się Bathildy nie było zaskakujące - wiedzieli przecież, że się zjawi. Spogląda w jej kierunku i ruszyła gdy jej spojrzenie znalazło się na niej. Lucan ją wyprzedził jako pierwszy znajdując się przy dziewczynce. Stanęła obok słuchając słów, które wypowiadał. - Jestem Tonks. Nie oddalaj się od Lucana, takie dzielne babki jak my dadzą sobie radę. - zapewniła ją choć nie mogła mieć pewności, czy całość pójdzie po ich myśli. Podniosła się i wyciągnęła z kieszeni swoją białą różdżkę. Skupiła się na pieśni feniksa, która rozbrzmiewała w momencie kiedy oddawała swoje życie dla Zakonu. Na cieple i świetle, które ze sobą niosła. Na cichej obietnicy którą była. - Expecto Patronum! - wypowiedziała pewnie wykonując odpowiedni gest różdżką.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Zakazany Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart