Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Ulice
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulice
Dolina Godryka nie może poszczycić się dużą ilością ulic. Zaledwie jedno większe skrzyżowanie, kilka małych zaułków i jedna główna aleja przechodząca przez główny plac, łącząca wjazd i wyjazd z wioski. Wzdłuż niej, podobnie jak i przy innych, ciągną się rzędy domów, w większości zbudowanych z kamienia według starej mody. Stając na placyku i patrząc przed siebie można odnieść wrażenie, jakby cofnęło się o kilkaset lat. Na ulicach nie ma wielu samochodów, a od czasu do czasu potrafi pojawić się nawet wóz zaprzęgnięty w konie. Nocą nikłe światło dają elektryczne latarnie stylizowane na stare. Zaułki oddalające się jednak od głównej ulicy giną w mroku, który rozjaśnia jedynie odrobina blasku bijącego z okien stojących przy nich budynków.
|20 lipca '57
Nie spodziewała się, że tak długo zajmie jej dopinanie spraw w Dolinie Godryka. To miała być mała przysługa, szybkie dogadanie szczegółów. Ojciec nie wspominał jej o żadnej zaliczce, umowie czy sprzedaży na raty. To był ciężki rok dla całej ich rodziny, a ojcu zdarzało się w ostatnim czasie wiele zapominać, ale nie chciało jej się wierzyć, że pominąłby coś tak istotnego. Ludzie jednak lubili wykorzystywać zaistniałą sytuację. Była młoda i niedoświadczona. Krajobraz wojny potęgował w ludziach same negatywne cechy. Nagle nie po drodze było im ze szczerością, prawem czy też zwykłą życzliwością. O wiele bardziej podobała im się wizja wyzysku – zapłata w formie uśmiechu. Luna jednak nie była naiwna. Odkąd przejęła rodzinny interes, zaczęła się interesować farmą i dochodem jaki z niej otrzymują. Może i trwała wojna, ale dobroduszności nie wsadzi do gara, nie zapewni eliksirów rodzicom i nie utrzyma biznesu na poziomie.
Zbyt wiele czasu straciła na debatowanie z tym zuchwałym starcem. Od początku wiedziała, że nic z tego nie będzie. Do pustego to i Merlin nie naleje. Czarownica była jednak zbyt porywcza by nie próbować za wszelką cenę postawić na swoim. Bezskutecznie jak można było się spodziewać. Kiedy opuściła chatę zarozumiałego klienta, Dolina Godryka okryła się już mrokiem. Pojedyncze latarnie oświetlały jej drogę. Nie była to najlepsza pora na przechadzanie się po obcej wiosce, ale nie przeszkadzało jej to zbytnio. Dawniej to o tej porze zaczynało się jej życie. Teraz także od czasu do czasu opuszczała bezpieczną farmę by móc cieszyć się tym co z przeszłości jej pozostało. Przeklęła jednak w myślach na to niepotrzebne ryzyko. Gdyby jeszcze cokolwiek z tego miała.
Lupin nie chciała angażować się w wojnę. Kim była by w ogóle decydować o losie innych ludzi? Podważać ich ideę? Sama nie chciała by ktoś kiedykolwiek podejmował decyzje w jej imieniu. I choć nie była ślepa widząc jak wiele zła przynosi ciągłe zaostrzanie konfliktu to jednak wewnętrznie nadal przeżywała własną żałobę. Opłakiwała zmarłą siostrę, opłakiwała utraconych braci. Najmłodsza z całego stada stała się głową rodziny, a przecież mieli być sobie oparciem bez względu na to co ich spotka. Starała się o tym nie myśleć. Łatwo przychodziło jej wypieranie wszystkiego co odbierało jej spokój.
Ruszyła wzdłuż ulicy, która zdawała się nie mieć końca. Zdecydowała, że teleportacja to nazbyt duże ryzyko o tej porze. Znała drogę do świstoklika i była pewna, że prędzej czy później do niego trafi. Szatynka sięgnęła do kieszeni narzuconego w pośpiechu prochowca i wyciągnęła z niej paczkę papierosów. Znajomy kształt w palcach ją uspokajał. Zaciągnęła się przyśpieszając nieco kroku, gdy zauważyła, że ktoś się do niej zbliża. Świat był teraz niebezpiecznym miejscem, a adrenalina nie przynosiła takiego ukojenia jak dawniej.
Nie spodziewała się, że tak długo zajmie jej dopinanie spraw w Dolinie Godryka. To miała być mała przysługa, szybkie dogadanie szczegółów. Ojciec nie wspominał jej o żadnej zaliczce, umowie czy sprzedaży na raty. To był ciężki rok dla całej ich rodziny, a ojcu zdarzało się w ostatnim czasie wiele zapominać, ale nie chciało jej się wierzyć, że pominąłby coś tak istotnego. Ludzie jednak lubili wykorzystywać zaistniałą sytuację. Była młoda i niedoświadczona. Krajobraz wojny potęgował w ludziach same negatywne cechy. Nagle nie po drodze było im ze szczerością, prawem czy też zwykłą życzliwością. O wiele bardziej podobała im się wizja wyzysku – zapłata w formie uśmiechu. Luna jednak nie była naiwna. Odkąd przejęła rodzinny interes, zaczęła się interesować farmą i dochodem jaki z niej otrzymują. Może i trwała wojna, ale dobroduszności nie wsadzi do gara, nie zapewni eliksirów rodzicom i nie utrzyma biznesu na poziomie.
Zbyt wiele czasu straciła na debatowanie z tym zuchwałym starcem. Od początku wiedziała, że nic z tego nie będzie. Do pustego to i Merlin nie naleje. Czarownica była jednak zbyt porywcza by nie próbować za wszelką cenę postawić na swoim. Bezskutecznie jak można było się spodziewać. Kiedy opuściła chatę zarozumiałego klienta, Dolina Godryka okryła się już mrokiem. Pojedyncze latarnie oświetlały jej drogę. Nie była to najlepsza pora na przechadzanie się po obcej wiosce, ale nie przeszkadzało jej to zbytnio. Dawniej to o tej porze zaczynało się jej życie. Teraz także od czasu do czasu opuszczała bezpieczną farmę by móc cieszyć się tym co z przeszłości jej pozostało. Przeklęła jednak w myślach na to niepotrzebne ryzyko. Gdyby jeszcze cokolwiek z tego miała.
Lupin nie chciała angażować się w wojnę. Kim była by w ogóle decydować o losie innych ludzi? Podważać ich ideę? Sama nie chciała by ktoś kiedykolwiek podejmował decyzje w jej imieniu. I choć nie była ślepa widząc jak wiele zła przynosi ciągłe zaostrzanie konfliktu to jednak wewnętrznie nadal przeżywała własną żałobę. Opłakiwała zmarłą siostrę, opłakiwała utraconych braci. Najmłodsza z całego stada stała się głową rodziny, a przecież mieli być sobie oparciem bez względu na to co ich spotka. Starała się o tym nie myśleć. Łatwo przychodziło jej wypieranie wszystkiego co odbierało jej spokój.
Ruszyła wzdłuż ulicy, która zdawała się nie mieć końca. Zdecydowała, że teleportacja to nazbyt duże ryzyko o tej porze. Znała drogę do świstoklika i była pewna, że prędzej czy później do niego trafi. Szatynka sięgnęła do kieszeni narzuconego w pośpiechu prochowca i wyciągnęła z niej paczkę papierosów. Znajomy kształt w palcach ją uspokajał. Zaciągnęła się przyśpieszając nieco kroku, gdy zauważyła, że ktoś się do niej zbliża. Świat był teraz niebezpiecznym miejscem, a adrenalina nie przynosiła takiego ukojenia jak dawniej.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Było już ciemno, gdy wracał do Doliny. Wiatr nieprzyjemnie zawiewał z północy, co mogło oznaczać tylko jedno - kolejną falę ostrych wichur, które już dawały mu się we znaki podczas tropienia na granicy ze Szkocją. Nic nie niszczyło tak śladu jak właśnie pogoda. Nawet napity do granic możliwości eliksirami wzmacniającymi zmysły gubił się w poszlakach - jego psy również często traciły trop i fukały rozeźlone, upodabniając się do swojego niezadowolonego pana. Szczególnie w ostatnim czasie Lupin był niczym w obłędzie szaleństwa, gdy czuł, że tak blisko osiągnięcia celu nie był jeszcze nigdy wcześniej. Dwa lata i siedem miesięcy - właśnie tyle uganiał się z tym jednym celem, którego charakterystykę ucieczki, zdawać by się mogło, znał na pamięć. Wiedział o utykaniu na jedną nogę, wiedział, że miał do czynienia z mężczyzną, wiedział, jakie zwierzęta upatrywał sobie w atakach i co po sobie zostawiał... Nie wiedział jedynie, kim do kurwy nędzy był. Niezarejestrowanych wilkołaków przybywało na pęczki i chociaż brygadziści specjalizowali się w ich wyszukiwaniu, było ich zdecydowanie za mało. Lub po prostu byli cipami, o czym Lyall przekonał się, wracając na początku roku do swojego oddziału. Rozluźnienie, które tam zapanowało, wykręcało mu z obrzydzenia i pogardy wnętrzności, a swojemu przełożonemu mógłby się zrzygać na biurko, gdyby został spytany, jak mu się podoba po powrocie. Na szczęście lub nieszczęście nie miał na to szansy. Brał sprawy i wychodził, nie chcąc przebywać w Ministerstwie ani w samym Londynie dłużej niż to możliwe. Wolał samotność z dala od ludzkich siedlisk, polowania z wiernymi psami u boku mając przed sobą jedynie cel swojej pracy - poskramianie tego bydła było jego obowiązkiem i esencją istnienia. Nic więcej się nie liczyło. W końcu nie miał ziemi ani żony, o które musiał dbać. Nikt by po nim nie płakał, gdyby zginął - wolałby też, żeby nikt tego nie robił, bo przecież to było żałosne. Każdy miał kiedyś umrzeć, każdy miał kiedyś przestać istnieć. Kwestią zmienną był jedynie czas, kiedy miało się to stać. Przez ostatnie lata swojego życia zobojętniał. Nauczył się postrzegać rzeczywistość jako kiepski żart, w którym ludzie nic tylko srali, ruchali i zabijali. Upatrując się w idealnym położeniu łowcy, nie musiał polegać na nikim innym i jeśli miał swój błąd przypłacić życiem, najwidoczniej na to zasłużył. Nie chciał jednak ginąć przed zmasakrowaniem dwóch celów, o których intensywnie rozmyślał - wpierw ten pieprzony wilkołak, później skurwiel, który odważył się dotknąć Betty.
Dlatego właśnie od początku lipca Lyalla praktycznie nie było w domu i wcale nie czuł się z tym źle. Przez ponad dwa lata nie posiadał stałego miejsca zamieszkania, a rozbijanie obozów z dala od ludzi było czymś normalnym. Nie tylko ze względu na sytuację, w której się znajdował, lecz również i jego własną osobowość. Wilkołak, któremu deptał po piętach, wyczuwał, że nie był bezpieczny wśród ludzi, co było w pewnym sensie ironicznie - w tłumie łatwiej byłoby zgubić trop, ale również i łatwiej wypatrzyć, zapamiętać twarz. Zostawić jakiś ślad. Z powrotem do Wielkiej Brytanii ryzykował, ale jednak coś go ściągnęło do domu. I jego łowcę również. Znalezenie się w ojczyźnie nie zrobiło na Lyallu wrażenia. Nie odczuwał w stosunku do znajomych okolic niczego, co różniłoby się wiele od obrzydzenia i niechęci. W końcu biły go po twarzy momenty wspomnień Laurel i tego, że wszystko, co go tu spotkało, wiązało się z wykrzywieniem jego umysłu. Zniszczyło, czym był i stworzyło potwora. Psa, którym był. A teraz ten pies wracał do domu. Przez kolejne kilka tygodni był nieobecny, ale to wystarczyło, by przygonić do Doliny ministerialny smród.
- Kurwa... - mruknął pod nosem, widząc dwa patrole na końcu ulicy. Ustawieni mundurowi stojący w świetle latarni raczej nie wyglądali na spiętych, ale na pewno na napuszonych. Gdyby wiedzieli, ile przeciwnych im myszek chowało się po okolicznych domach - sam Lyall miał wszak do niedawno pod jednym dachem dwójkę uciekinierów i dziecko. Gdyby funkcjonariusze przykładali się do pracy, ludzie baliby się pierdnąć bez zgody. Jebani Zakonnicy. Pierdoleni Rycerzy. Wróżki zębuszki jeszcze do tego brakowało... To, co się aktualnie działo, równie dobrze można było nazwać gównem Longbottoma i Voldemorta. Czy jak tam nazywał się ten pojeb... Nie zamierzając zatrzymywać się i ucinać sobie pogawędki z ludźmi Ministerstwa, Lupin skierował się najkrótszą drogą do swojego mieszkania, pozwalając, by dwa cane corso szły po obu jego stronach. Dopiero rozwijały swoje zdolności w terenie, ale wyszkolone by słuchać swojego pana, nie odstępowały go na krok. I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie trójka czarodziejów stojąca po drugiej stronie ulicy. Brygadzista rzucił okiem w tamtą stronę dość obojętnie, rejestrując dwóch facetów z patrolu i dziewczynę. Nie poświęcił im zbyt wiele uwagi i zapewne szybko, by o nich zapomniał, gdyby nie głosy, które do niego dotarły.
- Masz dokumenty? O której to się włóczy? - spytał jeden z nich.
- Nie wiesz, że została wprowadzona godzina policyjna? - mówił drugi, tykając czarownicę końcem różdżki w ramię. Zostaw to. Idź dalej, pojawiło się w głowie Lupina. Nie miał w sobie żadnego pieprzonego bohatera, a ostatnie wstawienie się za nieznajomą skończyło się dla niego pobytem w Tower. Na szczęście krótkim, ale straty były większe niż korzyści. - Taka dziewczyna jak ty nie powinna się tak szwendać.
- Dlatego wraca do domu - warknął z wyraźną nutą rozeźlenia w głosie, podchodząc do trójki i stając u boku nieznajomej. Której twarz z bliska i w odrobinie światła odsłoniła doskonale znajome, nieco wyostrzone rysy. Czy musiał do cholery w kółko napotykać kogoś mu bliskiego? Na każdym pieprzonym kroku? Randall, Roselyn, Tonks, Rineheart... Kogo jeszcze kurwa brakowało mu do tego obrazka? Trzeba było iść do domu i się wyspać. Był idiotą. Bardzo dobrze o tym wiedział. Zapewne gdyby nie ponad półmiesięczny brak snu i stan dziwnego delirium, napotkanie Luny wywołałoby u jej brata większe zaskoczenie. W tym momencie jednak nie to pochłonęło jego uwagę. Wbijał spojrzenie w dwójkę gliniarzy, którzy nie wygladali na zachwyconych jego obecnością. A tym bardziej dwóch psów wciąż trwających u boku brygadzisty. Wkrótce jednak mundurowi odpuścili, zostawiając dwójkę rodzeństwa samym sobie, ale brygadzista nie zamierzał się rozckliwiać nad kolejnym, niesamowitym przypadkiem. Zamiast tego odprowadził spojrzeniem patrol, mruknął niezadowolony, po czym odwrócił się i ruszył w stronę swojego domu.
Dlatego właśnie od początku lipca Lyalla praktycznie nie było w domu i wcale nie czuł się z tym źle. Przez ponad dwa lata nie posiadał stałego miejsca zamieszkania, a rozbijanie obozów z dala od ludzi było czymś normalnym. Nie tylko ze względu na sytuację, w której się znajdował, lecz również i jego własną osobowość. Wilkołak, któremu deptał po piętach, wyczuwał, że nie był bezpieczny wśród ludzi, co było w pewnym sensie ironicznie - w tłumie łatwiej byłoby zgubić trop, ale również i łatwiej wypatrzyć, zapamiętać twarz. Zostawić jakiś ślad. Z powrotem do Wielkiej Brytanii ryzykował, ale jednak coś go ściągnęło do domu. I jego łowcę również. Znalezenie się w ojczyźnie nie zrobiło na Lyallu wrażenia. Nie odczuwał w stosunku do znajomych okolic niczego, co różniłoby się wiele od obrzydzenia i niechęci. W końcu biły go po twarzy momenty wspomnień Laurel i tego, że wszystko, co go tu spotkało, wiązało się z wykrzywieniem jego umysłu. Zniszczyło, czym był i stworzyło potwora. Psa, którym był. A teraz ten pies wracał do domu. Przez kolejne kilka tygodni był nieobecny, ale to wystarczyło, by przygonić do Doliny ministerialny smród.
- Kurwa... - mruknął pod nosem, widząc dwa patrole na końcu ulicy. Ustawieni mundurowi stojący w świetle latarni raczej nie wyglądali na spiętych, ale na pewno na napuszonych. Gdyby wiedzieli, ile przeciwnych im myszek chowało się po okolicznych domach - sam Lyall miał wszak do niedawno pod jednym dachem dwójkę uciekinierów i dziecko. Gdyby funkcjonariusze przykładali się do pracy, ludzie baliby się pierdnąć bez zgody. Jebani Zakonnicy. Pierdoleni Rycerzy. Wróżki zębuszki jeszcze do tego brakowało... To, co się aktualnie działo, równie dobrze można było nazwać gównem Longbottoma i Voldemorta. Czy jak tam nazywał się ten pojeb... Nie zamierzając zatrzymywać się i ucinać sobie pogawędki z ludźmi Ministerstwa, Lupin skierował się najkrótszą drogą do swojego mieszkania, pozwalając, by dwa cane corso szły po obu jego stronach. Dopiero rozwijały swoje zdolności w terenie, ale wyszkolone by słuchać swojego pana, nie odstępowały go na krok. I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie trójka czarodziejów stojąca po drugiej stronie ulicy. Brygadzista rzucił okiem w tamtą stronę dość obojętnie, rejestrując dwóch facetów z patrolu i dziewczynę. Nie poświęcił im zbyt wiele uwagi i zapewne szybko, by o nich zapomniał, gdyby nie głosy, które do niego dotarły.
- Masz dokumenty? O której to się włóczy? - spytał jeden z nich.
- Nie wiesz, że została wprowadzona godzina policyjna? - mówił drugi, tykając czarownicę końcem różdżki w ramię. Zostaw to. Idź dalej, pojawiło się w głowie Lupina. Nie miał w sobie żadnego pieprzonego bohatera, a ostatnie wstawienie się za nieznajomą skończyło się dla niego pobytem w Tower. Na szczęście krótkim, ale straty były większe niż korzyści. - Taka dziewczyna jak ty nie powinna się tak szwendać.
- Dlatego wraca do domu - warknął z wyraźną nutą rozeźlenia w głosie, podchodząc do trójki i stając u boku nieznajomej. Której twarz z bliska i w odrobinie światła odsłoniła doskonale znajome, nieco wyostrzone rysy. Czy musiał do cholery w kółko napotykać kogoś mu bliskiego? Na każdym pieprzonym kroku? Randall, Roselyn, Tonks, Rineheart... Kogo jeszcze kurwa brakowało mu do tego obrazka? Trzeba było iść do domu i się wyspać. Był idiotą. Bardzo dobrze o tym wiedział. Zapewne gdyby nie ponad półmiesięczny brak snu i stan dziwnego delirium, napotkanie Luny wywołałoby u jej brata większe zaskoczenie. W tym momencie jednak nie to pochłonęło jego uwagę. Wbijał spojrzenie w dwójkę gliniarzy, którzy nie wygladali na zachwyconych jego obecnością. A tym bardziej dwóch psów wciąż trwających u boku brygadzisty. Wkrótce jednak mundurowi odpuścili, zostawiając dwójkę rodzeństwa samym sobie, ale brygadzista nie zamierzał się rozckliwiać nad kolejnym, niesamowitym przypadkiem. Zamiast tego odprowadził spojrzeniem patrol, mruknął niezadowolony, po czym odwrócił się i ruszył w stronę swojego domu.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze była na swój sposób odważna, chociaż rodzice powtarzali jej, że to niepotrzebne rozszczekanie. Luna nie myliła jednak odwagi z głupotą. Nie miała zamiaru niepotrzebnie ryzykować, pchać się tam gdzie jest niepotrzebna czy ingerować w wojnę, która już i tak wystarczająco zmieniła ich życie. Nie chodziło tu już nawet o nią. Świat kładł pod nogi kłody, których czasem po prostu nie dało się przeskoczyć. Po tym wszystkim co stało się z Betty nie mogła żyć tylko dla siebie. Zajęła się rodzicami, opiekowała się farmą, starała się nieść ciężar ich żałoby na swoich barkach, choć w duchu wiedziała, że jest to niemożliwe. Nie chciała przez własną głupotę przysporzyć im jeszcze więcej cierpienia. Tym bardziej, że została im tylko ona. Żałoba po śmierci jednego dziecka przerodziła się w żałobę po wszystkich. Tragedia, której zrozpaczone serce może nie być w stanie udźwignąć.
Dziś nie chodziło o odwagę, nie kierowała nią też głupota. Nie dało się zaplanować wszystkiego. To, że świat magii pogrążony był w wojnie nie mogło oznaczać, że teraz każdy ma siedzieć w domu. Nie można było nagle przestać żyć, pracować i funkcjonować. Nawet jeśli to funkcjonowanie było utrudnione. Luna szczerze miała już tego wszystkiego dosyć. Kim była by oceniać czyjąś chęć walki, ale dla niej zbyt wiele dobrych ludzi straciło już życie, bo tak zdecydowała idea.
Szatynka zaciągnęła się papierosem po raz kolejny. Widząc zbliżających się do niej mężczyzn przeklęła pod nosem. Wiedziała, że to co się z nią stanie zależne będzie od tego na kogo trafi. Czasami nawet na nią nie patrzyli, kazali iść dalej, bo zwyczajnie byli zbyt leniwi by później bawić się w raporty. Niestety o wiele częściej trafiało się na prawdziwych służbistów. Głównie tacy pozostali po stronie ówczesnego Ministra Magii. Słysząc głos policjantów już wiedziała, że szybko się z tego nie wyłga. – Kto by się spodziewał, że ten czas tak szybko leci? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. Nie ściągnęła kaptura, nie zgasiła papierosa. Bez względu na to co powie i bez względu na to jak się wytłumaczy to i tak będzie miała przekichane. Dostarczyła im prawdopodobnie świetnej rozrywki na nudnym jak flaki z olejem patrolu. – Wracam już do domu więc nie muszą Panowie… - kobieta nie miała szansy dokończyć, bo do ich rozmowy dołączył ktoś jeszcze. Nie spojrzała na mężczyznę od razu. Skupiła się na jego głosie. Rozkazujący ton był jej obcy, ale samą barwę głosu znała doskonale. Momentalnie poczuła się tak jakby kto uderzył ją pięścią w brzuch. Przenosząc wzrok na brata miała nadzieje zobaczyć doskonale znany jej uśmiech. Tak się jednak nie stało. Swoją postawą, tonem głosu i nastawieniem nie przypominał jej dawnego siebie. Przecież nic nie było jak dawniej.
Patrol odpuścił, choć nie do końca wiedziała z jakiego powodu. Nie wyglądali na takich, którym łatwo przemówić do rozsądku. Kiedy policjanci poszli swoją drogą, Lyall zrobił to samo. Przez chwile stała tak patrząc jak przechodzi na drugą stronę ulicy. Tak po prostu. Jakby nic się nie stało. – Ej, bohaterze! – krzyknęła za nim, gdy patrol oddalił się już od nich wystarczająco daleko. – Tylko tyle? Nie masz mi nic więcej do powiedzenia? – przez długi czas myślała, że go nienawidzi. Zraniona wmawiała sobie, że ich porzucił i nie próbowała go w tym nawet usprawiedliwiać. Wypierała wszystko co związane z braćmi, bo nie rozumiała jak można być tak wielkim egoistą.
Czarownica przebiegła na drugą stronę ulicy, choć obiecała sobie, że nie będzie za nimi gonić. Nie będzie zabiegać o uwagę, którą powinna po prostu dostać od najbliższego członka rodziny. Rozgrywane w myślach wizje tego spotkania na nic się zdały. Wmawiała sobie, że nawet nie będzie chciała z nim rozmawiać, a teraz wpatrując się w jego plecy żądała odpowiedzi. Nawet nie zauważyła, że papieros, który wciąż trzymała w palcach przestał już się palić.
Dziś nie chodziło o odwagę, nie kierowała nią też głupota. Nie dało się zaplanować wszystkiego. To, że świat magii pogrążony był w wojnie nie mogło oznaczać, że teraz każdy ma siedzieć w domu. Nie można było nagle przestać żyć, pracować i funkcjonować. Nawet jeśli to funkcjonowanie było utrudnione. Luna szczerze miała już tego wszystkiego dosyć. Kim była by oceniać czyjąś chęć walki, ale dla niej zbyt wiele dobrych ludzi straciło już życie, bo tak zdecydowała idea.
Szatynka zaciągnęła się papierosem po raz kolejny. Widząc zbliżających się do niej mężczyzn przeklęła pod nosem. Wiedziała, że to co się z nią stanie zależne będzie od tego na kogo trafi. Czasami nawet na nią nie patrzyli, kazali iść dalej, bo zwyczajnie byli zbyt leniwi by później bawić się w raporty. Niestety o wiele częściej trafiało się na prawdziwych służbistów. Głównie tacy pozostali po stronie ówczesnego Ministra Magii. Słysząc głos policjantów już wiedziała, że szybko się z tego nie wyłga. – Kto by się spodziewał, że ten czas tak szybko leci? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. Nie ściągnęła kaptura, nie zgasiła papierosa. Bez względu na to co powie i bez względu na to jak się wytłumaczy to i tak będzie miała przekichane. Dostarczyła im prawdopodobnie świetnej rozrywki na nudnym jak flaki z olejem patrolu. – Wracam już do domu więc nie muszą Panowie… - kobieta nie miała szansy dokończyć, bo do ich rozmowy dołączył ktoś jeszcze. Nie spojrzała na mężczyznę od razu. Skupiła się na jego głosie. Rozkazujący ton był jej obcy, ale samą barwę głosu znała doskonale. Momentalnie poczuła się tak jakby kto uderzył ją pięścią w brzuch. Przenosząc wzrok na brata miała nadzieje zobaczyć doskonale znany jej uśmiech. Tak się jednak nie stało. Swoją postawą, tonem głosu i nastawieniem nie przypominał jej dawnego siebie. Przecież nic nie było jak dawniej.
Patrol odpuścił, choć nie do końca wiedziała z jakiego powodu. Nie wyglądali na takich, którym łatwo przemówić do rozsądku. Kiedy policjanci poszli swoją drogą, Lyall zrobił to samo. Przez chwile stała tak patrząc jak przechodzi na drugą stronę ulicy. Tak po prostu. Jakby nic się nie stało. – Ej, bohaterze! – krzyknęła za nim, gdy patrol oddalił się już od nich wystarczająco daleko. – Tylko tyle? Nie masz mi nic więcej do powiedzenia? – przez długi czas myślała, że go nienawidzi. Zraniona wmawiała sobie, że ich porzucił i nie próbowała go w tym nawet usprawiedliwiać. Wypierała wszystko co związane z braćmi, bo nie rozumiała jak można być tak wielkim egoistą.
Czarownica przebiegła na drugą stronę ulicy, choć obiecała sobie, że nie będzie za nimi gonić. Nie będzie zabiegać o uwagę, którą powinna po prostu dostać od najbliższego członka rodziny. Rozgrywane w myślach wizje tego spotkania na nic się zdały. Wmawiała sobie, że nawet nie będzie chciała z nim rozmawiać, a teraz wpatrując się w jego plecy żądała odpowiedzi. Nawet nie zauważyła, że papieros, który wciąż trzymała w palcach przestał już się palić.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
To Randall zawsze był tym odważnym. I głupim. Wychodził naprzeciw szeregu, nie patrząc na konsekwencje ani możliwe straty. Nie myślał o nich, podejmując kolejne ryzykowne decyzje. Dla niego liczyła się jednak tylko dobra zabawa - przechodzenie przez życie wedle własnego kaprysu stojącego pod znakiem rozrywki. Lyall był jego przeciwieństwem. Zawsze uważny, cichy. Zdystansowany obserwator zdarzeń niż ich uczestnik. Nie wychylał się i nie czuł specjalnej potrzeby, by to robić. Uwaga skierowana na niego go peszyła i utrudniała trzeźwe myślenie, wszak od razu myślał o popełnionych przez siebie błędach. Nie myślał o tym, że ktoś mógł zauważyć go poprzez coś dobrego. Dlatego od zawsze lepiej czuł się w otoczeniu zwierząt, między którymi dorastał i wierzył, że koniec końców przejmie farmę rodziców. Już jako chłopiec obiecywał mamie, że zajmie się nią na starość i będzie przynosił jej co rano świeże jajka od kur i ulubione, niebieskie mleko od konkretnej rasy krów. Zresztą dla Lyalla ważny był dom. I nie chodziło o budynek, a wspólnotę, którą tworzył ze swoją rodziną i jedność, jaką czuł z otaczającymi ich wszystkich terenami. Nie widział się w innym miejscu na ziemi, nie chciał się też starzeć nigdzie indziej. Nawet z Laurel u boku i jako brygadzista coraz silniej przesiąknięty przemocą, naiwnie wierzył w to, że oboje znajdą się na farmie i będą wieść spokojne życie. Kiedyś... Tak się jednak nie stało, a z niegdyś pełnej i szczęśliwej rodziny Lupinów, ostała się dwójka dzieci.
Dwójka, która nie powinna była się spotkać tego wieczoru ani żadnego innego w przyszłości. Wspierając siostrę w nieprzyjemnej sytuacji, nie liczył na ciąg dalszy rozwoju wypadków, ale wiedział, że było to nieuniknione. Jedynie teleportacja mogła przenieść go prosto pod Old Place z numerem dziewięćdziesiątym pierwszym, jednak nie mógł zostawić psów... Nie wiedząc, co do końca powinien był zrobić, odszedł szybko. Zdając sobie sprawę z jej obecności tak niedaleko, czuł się dziwnie sparaliżowany. Nie chciał przebywać z nią dłużej, niż to było konieczne. Doskonale wiedział, co miało się wydarzyć i wcale nie był na to przygotowany... Słysząc jej głos za swoimi plecami, przeklął w myślach na własną naiwność, ale czego innego miałby się spodziewać? Zapomnienia i zniknięcia siostry? Nie obraziłby się, gdyby stało się coś podobnego... Niemożliwe. Nie zwalniał mimo to kroku, zupełnie jakby samo tempo narzucone przez niego, miało ją zniechęcić. Czuł się jak wtedy, gdy spotkał się pierwszy raz po długim czasie z Randallem. Nie spodziewał się, że brat miał się zmienić - jego lekkomyślna brawura wciąż pchała jednego z bliźniaków w otwarte ramiona najgorszych decyzji. Gdy byli jeszcze dziećmi, Randy ciągnął za sobą Lyalla, który musiał starszego brata ratować z opresji nie raz współdzieląc późniejszą karę. Niewiele starszy a różniło ich wszystko... Nawet gesty. Niektóre zlewały się perfekcyjnie, lecz większość była od siebie zupełnie inna. Nie zamierzał jednak specjalnie pochylać się nad zachowaniem swojego bliźniaka, który zresztą zniknął pewnego dnia i nie wrócił - i chociaż łowca wilkołaków próbował sobie wmawiać, że to własna głupota sprowadziła na Randalla to wszystko, nie był w stanie wyzbyć się uczucia, że znów powinien był wyciągnąć brata nawet z największej kabały... A teraz pojawiła się jeszcze Luna i co miał jej powiedzieć? Co miało sprawić, by zniknęła i nie wracała? Nie rozumiała, że wszyscy, którzy byli blisko niego, cierpieli? - Wracaj do domu, Luna - rzucił jedynie, nie chcąc nawet na nią patrzeć. Niech wynosi się z Doliny, wraca do ciepłego łóżka, niech wypleni z umysłu to spotkanie i żyje dalej. Sam w końcu robił to samo - wracał do domu, tylko dla niego dom był znaczeniem jedynie mieszkaniowym. Dawno stracił wartość jako taką. - Nie mam ci nic do powiedzenia. - Nie miał też ochoty z nią rozmawiać. Nie miał ochoty wysłuchiwać w kółko tych samych słów. Bo to wszystko bolało, irytowało, dobijało jeszcze bardziej. Kurwa... Naprawdę żałował już, że nie poszedł dalej. Poradziłaby sobie w końcu bez niego.
Dwójka, która nie powinna była się spotkać tego wieczoru ani żadnego innego w przyszłości. Wspierając siostrę w nieprzyjemnej sytuacji, nie liczył na ciąg dalszy rozwoju wypadków, ale wiedział, że było to nieuniknione. Jedynie teleportacja mogła przenieść go prosto pod Old Place z numerem dziewięćdziesiątym pierwszym, jednak nie mógł zostawić psów... Nie wiedząc, co do końca powinien był zrobić, odszedł szybko. Zdając sobie sprawę z jej obecności tak niedaleko, czuł się dziwnie sparaliżowany. Nie chciał przebywać z nią dłużej, niż to było konieczne. Doskonale wiedział, co miało się wydarzyć i wcale nie był na to przygotowany... Słysząc jej głos za swoimi plecami, przeklął w myślach na własną naiwność, ale czego innego miałby się spodziewać? Zapomnienia i zniknięcia siostry? Nie obraziłby się, gdyby stało się coś podobnego... Niemożliwe. Nie zwalniał mimo to kroku, zupełnie jakby samo tempo narzucone przez niego, miało ją zniechęcić. Czuł się jak wtedy, gdy spotkał się pierwszy raz po długim czasie z Randallem. Nie spodziewał się, że brat miał się zmienić - jego lekkomyślna brawura wciąż pchała jednego z bliźniaków w otwarte ramiona najgorszych decyzji. Gdy byli jeszcze dziećmi, Randy ciągnął za sobą Lyalla, który musiał starszego brata ratować z opresji nie raz współdzieląc późniejszą karę. Niewiele starszy a różniło ich wszystko... Nawet gesty. Niektóre zlewały się perfekcyjnie, lecz większość była od siebie zupełnie inna. Nie zamierzał jednak specjalnie pochylać się nad zachowaniem swojego bliźniaka, który zresztą zniknął pewnego dnia i nie wrócił - i chociaż łowca wilkołaków próbował sobie wmawiać, że to własna głupota sprowadziła na Randalla to wszystko, nie był w stanie wyzbyć się uczucia, że znów powinien był wyciągnąć brata nawet z największej kabały... A teraz pojawiła się jeszcze Luna i co miał jej powiedzieć? Co miało sprawić, by zniknęła i nie wracała? Nie rozumiała, że wszyscy, którzy byli blisko niego, cierpieli? - Wracaj do domu, Luna - rzucił jedynie, nie chcąc nawet na nią patrzeć. Niech wynosi się z Doliny, wraca do ciepłego łóżka, niech wypleni z umysłu to spotkanie i żyje dalej. Sam w końcu robił to samo - wracał do domu, tylko dla niego dom był znaczeniem jedynie mieszkaniowym. Dawno stracił wartość jako taką. - Nie mam ci nic do powiedzenia. - Nie miał też ochoty z nią rozmawiać. Nie miał ochoty wysłuchiwać w kółko tych samych słów. Bo to wszystko bolało, irytowało, dobijało jeszcze bardziej. Kurwa... Naprawdę żałował już, że nie poszedł dalej. Poradziłaby sobie w końcu bez niego.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie była nachalna. Nie wchodziła ludziom w życie z buciorami i nie lubiła, gdy inni to robili. Rodzice wychowali ją w poszanowaniu do czyjeś intymności i prywatności. To rzadka cecha wśród społeczeństwa i Luna bardzo to w sobie ceniła. Przychodziły jednak sytuacje, w których zachowywała się aż za bardzo samozachowawczo. Wmawiała sobie, że nie chce się wpieprzać innym w ich prywatne sprawy, a tak naprawdę wypierała wszystko co było dla niej niezrozumiałe, trudne lub sprawiało jej ból. Dokładnie tak jak z jej relacją z braćmi. W głębi siebie miała do nich wiele żalu. Wiedzieli, że wróciła do domu i opiekuje się rodzicami. Wiedzieli to wszystko z posyłanych przez nią listów. Niektóre wracały nieotwarte, ale większość pozostawała po prostu bez odpowiedzi. Skłamałaby mówiąc, że nie był to dla niej cios. Nadal patrzyła na swoich braci przez pryzmat dzieciństwa. Nadal miała nadzieje, że finalnie będą sobie pomagać nawet jeśli niebo zacznie walić im się na głowę. Prawda była zgoła inna i kiedy w końcu dotarło, że nie ma na kogo liczyć postanowiła całkowicie wyprzeć ich obecność w jej życiu. Reagowała tłumioną złością na każde wspomnienie rodziców dotyczące jej rodzeństwa. To tyczyło się i jej braci i Betty, o której choć nigdy nie miała zamiaru zapomnieć, to jednak nie chciała rozmyślać. Przynajmniej na razie. Każdy kto dobrze znał młodą Lupin to wiedział, że ta nie charakteryzuje się cierpliwością. Gdy świat kładł jej pod nogi kłody ona nie pozostawała mu dłużna. Nigdy nie akceptowała półśrodków.
Czarownica przez długi czas rozumiała zachowanie Lyalla. Lupin bardzo dużo przeszedł w swoim życiu. Strata goniła stratę. Mężczyzna od zawsze wolał pozostawać bardziej w cieniu, odstępował uwagę drugiemu z braci. Lunie o wiele łatwiej było go zrozumieć, bo finalnie byli do siebie bardzo podobni. Przez długi czas niewiele od niego wymagała, w końcu był dorosły. Teraz nie ukrywała, że bardzo się na nim zawiodła. Nawet nie na jego zachowaniu względem niej, bo to była w stanie znieść. Zawiodła się tym, że tak potraktował rodziców, którzy przecież tak wiele dla nich poświęcili. Nie było mu wstyd? Nie czuł ucisku w sercu na myśl co zrobił swoim własnym rodzicom?
Był ostatnią osobą, którą Luna spodziewała się spotkać w Dolinie. Już przestała oglądać się za siebie licząc, że spotka tam jednego ze swoich braci. Chyba ludzie mieli rację mówiąc, że trzeba uważać na to o czym się marzy. Na to spotkanie nie była w ogóle gotowa i on prawdopodobnie też nie. Tylko co? Miał zamiar teraz tak po prostu odejść? Nie miał odwagi nawet spojrzeć jej w oczy? Ta myśl sprawiła, że serce zaczęło jej łomotać w piersi, a zaskoczenie zmieniło się w widoczną gołym okiem złość. Odrzuciła z nadmiernym impetem zgaszonego już peta i zatrzymała się na środku drogi. Nie miała zamiaru za nim gonić. – To wróć ze mną, Lyall – odparła zaciskając mocniej zęby. Nie chciała by zobaczył jak bardzo ją to zabolało. Jak bardzo zależy jej na tym by z nim po prostu porozmawiać. Na Merlina byli dorośli, byli rodzeństwem. Naprawdę nie miał jej nic do powiedzenia. – Wróć do mamy, która każdego wieczora zostawia zapaloną lampę na ganku, do ojca, który ciągle szuka dla ciebie wytłumaczenia. Wróć do mnie, Lyall, bo jak nigdy wcześniej cię potrzebuję. – wyrzuciła z siebie zbyt szybko. Powiedziała prawdę bez nadziei, że ta cokolwiek zmieni.
Słysząc, że ten nie ma jej nic do powiedzenia pokiwała głową. – Naprawdę nie masz mi nic do powiedzenia? – zapytała chcąc upewnić się, że to co powiedział było szczerze. – Zatrzymaj się i mi odpowiedź – podniosła głos chcąc zmusić go do zwolnienia kroku. – Czym ci zawiniłam, Lyall? Czym sobie zasłużyłam na to? – nie chciała winić siebie za to co się wydarzyło. Nie znajdowała w sobie tej winy. Jedyne czego chciała to zerwać w końcu plaster. Niech postawią sprawę jasno.
Czarownica przez długi czas rozumiała zachowanie Lyalla. Lupin bardzo dużo przeszedł w swoim życiu. Strata goniła stratę. Mężczyzna od zawsze wolał pozostawać bardziej w cieniu, odstępował uwagę drugiemu z braci. Lunie o wiele łatwiej było go zrozumieć, bo finalnie byli do siebie bardzo podobni. Przez długi czas niewiele od niego wymagała, w końcu był dorosły. Teraz nie ukrywała, że bardzo się na nim zawiodła. Nawet nie na jego zachowaniu względem niej, bo to była w stanie znieść. Zawiodła się tym, że tak potraktował rodziców, którzy przecież tak wiele dla nich poświęcili. Nie było mu wstyd? Nie czuł ucisku w sercu na myśl co zrobił swoim własnym rodzicom?
Był ostatnią osobą, którą Luna spodziewała się spotkać w Dolinie. Już przestała oglądać się za siebie licząc, że spotka tam jednego ze swoich braci. Chyba ludzie mieli rację mówiąc, że trzeba uważać na to o czym się marzy. Na to spotkanie nie była w ogóle gotowa i on prawdopodobnie też nie. Tylko co? Miał zamiar teraz tak po prostu odejść? Nie miał odwagi nawet spojrzeć jej w oczy? Ta myśl sprawiła, że serce zaczęło jej łomotać w piersi, a zaskoczenie zmieniło się w widoczną gołym okiem złość. Odrzuciła z nadmiernym impetem zgaszonego już peta i zatrzymała się na środku drogi. Nie miała zamiaru za nim gonić. – To wróć ze mną, Lyall – odparła zaciskając mocniej zęby. Nie chciała by zobaczył jak bardzo ją to zabolało. Jak bardzo zależy jej na tym by z nim po prostu porozmawiać. Na Merlina byli dorośli, byli rodzeństwem. Naprawdę nie miał jej nic do powiedzenia. – Wróć do mamy, która każdego wieczora zostawia zapaloną lampę na ganku, do ojca, który ciągle szuka dla ciebie wytłumaczenia. Wróć do mnie, Lyall, bo jak nigdy wcześniej cię potrzebuję. – wyrzuciła z siebie zbyt szybko. Powiedziała prawdę bez nadziei, że ta cokolwiek zmieni.
Słysząc, że ten nie ma jej nic do powiedzenia pokiwała głową. – Naprawdę nie masz mi nic do powiedzenia? – zapytała chcąc upewnić się, że to co powiedział było szczerze. – Zatrzymaj się i mi odpowiedź – podniosła głos chcąc zmusić go do zwolnienia kroku. – Czym ci zawiniłam, Lyall? Czym sobie zasłużyłam na to? – nie chciała winić siebie za to co się wydarzyło. Nie znajdowała w sobie tej winy. Jedyne czego chciała to zerwać w końcu plaster. Niech postawią sprawę jasno.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Na przestrzeni tych trzech lat oddzielenia od rodziny nie myślał o niej zbyt często. Nie dlatego, że całkowicie wyparł ich ze swojej pamięci lub zapomniał - to się nigdy zdarzyć nie mogło. Powód leżał zupełnie gdzie indziej. Bliscy nie nawiedzali jego wspomnień, dlatego że nie stanowili istotnego elementu tworzącego jego aktualne życie. Lyalla interesowało tylko jedno - a w ów jedno nie wpisali się rodzice czy rodzeństwo. Nie wpisywał się nawet jego brat, który - zdawać by się mogło - miał z nim niegdyś najsilniejszą relację. Randall jednak zatrzymał się na jakimś etapie własnego, prywatnego buntu nastolatka przeciwko światu, a drugi z bliźniaków ruszył dalej, nie oglądając się za siebie. Spotykając się ponownie, można było doznać szoku, gdy naprzeciwko łaknącego zabaw chłopca stał ociosany brutal z twarzą wymazaną sadzą i krwią. Wyczuwali to - obaj. W oczach dawnego policjanta brygadzista dostrzegał wszak niekiedy przerażenie pustką, którą w sobie nosił; rzadko kiedy nawet Randy wyłapywał wzrok brata, jakby bojąc się na niego patrzeć. Nie. Nie byli już tacy, jak niegdyś. Po powrocie Lyalla do Anglii, do domu nie umieli znaleźć wspólnego języka ani drogi, która mogłaby ich połączyć. Byli różni, lecz tym razem nie działali jako jedno - byli oddzielnymi bytami z brakującymi elementami łączącymi. Aż ciężko było uwierzyć, że niegdyś byli nierozłączni. Umieli współpracować, mimo że na każdy temat mieli odmienne zdania. Teraz... Teraz nie umieli nawet znieść własnego towarzystwa.
Młodszy z bliźniaków od zawsze miał więcej wspólnego ze swoimi siostrami - Betty bywała szalona, jednak okazywała pełno ciepła swoim bliskim, Luna natomiast czaiła się w cieniu, chociaż kryła w sobie ukryty potencjał. Z jedną i z drugą dziewczynką spędzał każdą wolną chwilę, opowiadając im o Hogwarcie lub po prostu obserwując ich rozwój. Jedna pragnęła już zawsze otaczać się magicznymi stworzeniami, druga zaś chciała podbić świat swoją grą i śpiewem. On też uwielbiał farmę, planując na niej pozostać i uczył się gry na trąbce, by w akompaniamencie wtórować siostrze. Gdzie podziały się ów plany i nadzieje na lepsze, wspólne jutro? Gdzie były te dzieci, które emanowały tylko i wyłącznie ciepłem? Dobrocią i miłością? Betty leżała sześć stóp pod ziemią, Lyall został mordercą, Luna śpiewała do kotleta, a Randall... No, właśnie. Gdzie był Randall?
Wróć do mnie, Lyall, bo jak nigdy wcześniej cię potrzebuję.
- Oczekujesz wsparcia, którego nie mogę ci zapewnić - odparł, zatrzymując się zgodnie z niewypowiedzianym życzeniem siostry. Zrobił to jednak dopiero po kilku dłuższych krokach, gdy był pewien, że nie kontynuowała wędrówki wraz z nim. Powinien ją tam zostawić. Porzucić, zapomnieć i ruszyć naprzód, mając nadzieję, że i ona miała zrobić to samo - odwrócić się i wrócić do domu. Zapominając o tym spotkaniu, o Dolinie Godryka i o nim samym. O bracie, który przecież już dawno nie istniał. Nie. Nie chciał słuchać jej słów namawiających go na powrót na łono rodziny. Odsunął się w jakimś konkretnym celu, a gdy się tego podjął, nie zamierzał wracać. Nie mógł wracać. Nie patrzył przez ramię, lecz wiedział, że tam była - stała na chodniku, wbijając spojrzenie w jego szerokie plecy rozrośnięte od lat ćwiczeń i zahartowania. Czy nie miał jej nic do powiedzenia? Nie była to zupełnie prawda, bo właściwie chciał, powinien był jej coś przekazać. Dosłownie i ostatecznie. Tak, aby nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Tak, aby zamknęli rozdział, który według niej, wciąż pozostawał otwarty. Dlatego też obrócił się i podszedł tak blisko, by przyćmić ją swoim cieniem - ten jeden, jedyny raz. - Nie jestem już częścią waszego życia. Nie chcę nią być - powiedział pewnie i twardo, wpatrując się w twarz siostry. Jeśli mu nie wierzyła, musiała dostrzec prawdę w jego oczach, które tak dobrze znała. Przecież gdyby chciał wrócić do domu, zrobiłby to bez względu na wszystko. A jednak nie walczył z rzeczywistością, by móc dotrzeć do bliskich. Oddalał się, bo tylko to znał i ów oddalanie się było równocześnie ich ochroną. Przed fatum, które za sobą niósł; przed nim samym i konsekwencjami. Czyżby zdarzyło się w ich życiu za mało tragedii, aby dali sobie z nim spokój? Znali krwawą ścieżkę ciągnącą się za Lyallem - jego mentor, jego ukochana, jego siostra, teraz jego brat przepadł i nie wiadomo, gdzie się podziewał. Lupin nie miał czuć się zaskoczony, jeśli Randall leżał gdzieś z poderżniętym gardłem - tak właśnie to wszystko się kończyło. Tak właśnie kończyli oni wszyscy. - Jeśli wolisz, możesz uznać, że jestem martwy. Mam to gdzieś. Twojego brata już nie ma, więc daj mi spokój. - Idź do domu i zajmij się rodzicami. Ciesz się tym, co masz. Bo tylko ty to możesz zrobić.
Młodszy z bliźniaków od zawsze miał więcej wspólnego ze swoimi siostrami - Betty bywała szalona, jednak okazywała pełno ciepła swoim bliskim, Luna natomiast czaiła się w cieniu, chociaż kryła w sobie ukryty potencjał. Z jedną i z drugą dziewczynką spędzał każdą wolną chwilę, opowiadając im o Hogwarcie lub po prostu obserwując ich rozwój. Jedna pragnęła już zawsze otaczać się magicznymi stworzeniami, druga zaś chciała podbić świat swoją grą i śpiewem. On też uwielbiał farmę, planując na niej pozostać i uczył się gry na trąbce, by w akompaniamencie wtórować siostrze. Gdzie podziały się ów plany i nadzieje na lepsze, wspólne jutro? Gdzie były te dzieci, które emanowały tylko i wyłącznie ciepłem? Dobrocią i miłością? Betty leżała sześć stóp pod ziemią, Lyall został mordercą, Luna śpiewała do kotleta, a Randall... No, właśnie. Gdzie był Randall?
Wróć do mnie, Lyall, bo jak nigdy wcześniej cię potrzebuję.
- Oczekujesz wsparcia, którego nie mogę ci zapewnić - odparł, zatrzymując się zgodnie z niewypowiedzianym życzeniem siostry. Zrobił to jednak dopiero po kilku dłuższych krokach, gdy był pewien, że nie kontynuowała wędrówki wraz z nim. Powinien ją tam zostawić. Porzucić, zapomnieć i ruszyć naprzód, mając nadzieję, że i ona miała zrobić to samo - odwrócić się i wrócić do domu. Zapominając o tym spotkaniu, o Dolinie Godryka i o nim samym. O bracie, który przecież już dawno nie istniał. Nie. Nie chciał słuchać jej słów namawiających go na powrót na łono rodziny. Odsunął się w jakimś konkretnym celu, a gdy się tego podjął, nie zamierzał wracać. Nie mógł wracać. Nie patrzył przez ramię, lecz wiedział, że tam była - stała na chodniku, wbijając spojrzenie w jego szerokie plecy rozrośnięte od lat ćwiczeń i zahartowania. Czy nie miał jej nic do powiedzenia? Nie była to zupełnie prawda, bo właściwie chciał, powinien był jej coś przekazać. Dosłownie i ostatecznie. Tak, aby nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Tak, aby zamknęli rozdział, który według niej, wciąż pozostawał otwarty. Dlatego też obrócił się i podszedł tak blisko, by przyćmić ją swoim cieniem - ten jeden, jedyny raz. - Nie jestem już częścią waszego życia. Nie chcę nią być - powiedział pewnie i twardo, wpatrując się w twarz siostry. Jeśli mu nie wierzyła, musiała dostrzec prawdę w jego oczach, które tak dobrze znała. Przecież gdyby chciał wrócić do domu, zrobiłby to bez względu na wszystko. A jednak nie walczył z rzeczywistością, by móc dotrzeć do bliskich. Oddalał się, bo tylko to znał i ów oddalanie się było równocześnie ich ochroną. Przed fatum, które za sobą niósł; przed nim samym i konsekwencjami. Czyżby zdarzyło się w ich życiu za mało tragedii, aby dali sobie z nim spokój? Znali krwawą ścieżkę ciągnącą się za Lyallem - jego mentor, jego ukochana, jego siostra, teraz jego brat przepadł i nie wiadomo, gdzie się podziewał. Lupin nie miał czuć się zaskoczony, jeśli Randall leżał gdzieś z poderżniętym gardłem - tak właśnie to wszystko się kończyło. Tak właśnie kończyli oni wszyscy. - Jeśli wolisz, możesz uznać, że jestem martwy. Mam to gdzieś. Twojego brata już nie ma, więc daj mi spokój. - Idź do domu i zajmij się rodzicami. Ciesz się tym, co masz. Bo tylko ty to możesz zrobić.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba sama nie do końca wiedziała czego od niego oczekuje. Chciała rozmawiać, ale nie wiedziała co chce usłyszeć. Chciała by wrócili razem domu, ale nie chciała by rodzice zobaczyli go w takim stanie. Marzyła o bracie, którego miała dawno temu. Bracie, który byłby przy niej w tych wszystkich najgorszych momentach.. Powoli zaczęła sobie jednak uświadamiać, że to tylko jej absurdalna wizja jego osoby. W głębi siebie wiedziała, że nie jest im pisane szczęśliwe zakończenie nawet jeśli bardzo mocno go pragnęła. Patrzyła jak odchodzi szukając w głowie sposobu na to by go zatrzymać i znowu czuła się jak mała dziewczynka, która oczekuje aprobaty ze strony starszego rodzeństwa. Dziewczynka trzymająca się na uboczu, rzadko wychodząca z cienia. Od dawna już nie była tą osobą, więc dlaczego wciąż tak się czuła? Dlaczego tak bardzo zabiegała o to by był przy nich skoro sam tego nie chciał? Na siłę szukała drugiego dna w jego pobudkach, a to mogło wcale nie istnieć. On też mógł nie być osobą, którą znała. Już nie.
Luna nie miała w zwyczaju się poddawać. Rzadko słowa czy czyny ją od czegoś odwodziły. Zawsze taka była. Marzycielka idąca ślepo za myślą, że wszystko jest możliwe jeśli naprawdę się czegoś chce. Teraz spotkała się ze ścianą, której nie dało się przesunąć. W jej schematach nie istniała nawet taka myśl. Sama usprawiedliwiała sprawiające jej ból słowa. Starała się zrozumieć jego zachowanie. Zachowywała się tak jakby nie słuchała tego co chce jej powiedzieć. Tak jakby nie docierało do niej to, że z własnej woli mógł porzucić rodzinę, która wciąż na niego liczy. Wyrzucała z siebie słowa mając nadzieje, że dotrze do jego sumienia, wpędzi go w poczucie winy i tym samym zmusi do rozmowy. Wszystko to przyniosło odwrotny skutek i dopiero skupienie wzroku na twarzy brata pozwoliło jej to zrozumieć. Dopiero w tym momencie, Luna zdała sobie sprawę z tego, że nigdy wcześniej nie patrzył na nią w taki sposób. Nikt nie jest przecież tak dobrym aktorem, nikt nie potrafi tak odgrywać uczuć.
W głowie szatynki zapanował chaos, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Przymrużyła oczy przez chwile nie mogąc znaleźć słów. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej pogiętą paczkę, ale nie sięgnęła po papierosa. – Nie, Lyall – zaczęła po chwili ciszy. – To Betty jest martwa. To Betty nigdy w życiu nie zobaczę, nigdy nie zamienię z nią słowa. Ty stoisz przede mną i sam ze mnie rezygnujesz. Z nas rezygnujesz – odparła przełykając głośno ślinę. – Nie będę próbować cię przekonać do tego, żebyś ze mną porozmawiał. Nie wiem dlaczego to robisz i dlaczego tak bardzo nas nienawidzisz, ale nie ułatwię ci tego. – dodała kręcąc głową z niedowierzaniem.
Zbyt wiele dni poświęciła na myślenie o nim. O tym jakby życie całej rodziny się zmieniło, gdyby postanowił wrócić do domu. Zbyt wiele razy patrzyła na to jak rodzice zamartwiają się losem jego i Randiego. Ona jako jedyna przy nich trwała, jako jedyna robiła wszystko by spiąć ich do kupy. Lyall nie mógł wiedzieć ile ją to kosztowało, jak wiele każdego dnia ryzykowała. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, bo dla niego nic już nie znaczyli. Ta myśl ją przerażała. Nie rozumiała co go do tego skłoniło, nie rozumiała co się wydarzyło, ale nie byli już dziećmi. – Jeśli miałbyś stać się dla nas martwy to musiałbyś naprawdę umrzeć. Nie będę opłakiwać kogoś kto świadomie stawia na własnej rodzinie krzyżyk i na pewno nie pozwolę, żebyś doprowadził do grobu naszych rodziców. Takiego prawdziwego wiesz, nie wyimaginowanego. – dodała wyciągając papierosa z paczki i ruchem dłoni odpalając go w ustach. Nie była w stanie ukryć jak bardzo trzęsą się jej dłonie. Jak bardzo ta rozmowa na nią wpłynęła. - Na taką reakcję liczyłeś? Powtórz to wszystko jeszcze milion razy to może przestanę cię kochać. Bez względu na to co zrobisz i co powiesz to i tak będziesz moim bratem, a ja nie potrafię postawić krzyżyka na tobie. – wraz ze słowami wypuściła z ust dym.
Luna nie miała w zwyczaju się poddawać. Rzadko słowa czy czyny ją od czegoś odwodziły. Zawsze taka była. Marzycielka idąca ślepo za myślą, że wszystko jest możliwe jeśli naprawdę się czegoś chce. Teraz spotkała się ze ścianą, której nie dało się przesunąć. W jej schematach nie istniała nawet taka myśl. Sama usprawiedliwiała sprawiające jej ból słowa. Starała się zrozumieć jego zachowanie. Zachowywała się tak jakby nie słuchała tego co chce jej powiedzieć. Tak jakby nie docierało do niej to, że z własnej woli mógł porzucić rodzinę, która wciąż na niego liczy. Wyrzucała z siebie słowa mając nadzieje, że dotrze do jego sumienia, wpędzi go w poczucie winy i tym samym zmusi do rozmowy. Wszystko to przyniosło odwrotny skutek i dopiero skupienie wzroku na twarzy brata pozwoliło jej to zrozumieć. Dopiero w tym momencie, Luna zdała sobie sprawę z tego, że nigdy wcześniej nie patrzył na nią w taki sposób. Nikt nie jest przecież tak dobrym aktorem, nikt nie potrafi tak odgrywać uczuć.
W głowie szatynki zapanował chaos, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Przymrużyła oczy przez chwile nie mogąc znaleźć słów. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej pogiętą paczkę, ale nie sięgnęła po papierosa. – Nie, Lyall – zaczęła po chwili ciszy. – To Betty jest martwa. To Betty nigdy w życiu nie zobaczę, nigdy nie zamienię z nią słowa. Ty stoisz przede mną i sam ze mnie rezygnujesz. Z nas rezygnujesz – odparła przełykając głośno ślinę. – Nie będę próbować cię przekonać do tego, żebyś ze mną porozmawiał. Nie wiem dlaczego to robisz i dlaczego tak bardzo nas nienawidzisz, ale nie ułatwię ci tego. – dodała kręcąc głową z niedowierzaniem.
Zbyt wiele dni poświęciła na myślenie o nim. O tym jakby życie całej rodziny się zmieniło, gdyby postanowił wrócić do domu. Zbyt wiele razy patrzyła na to jak rodzice zamartwiają się losem jego i Randiego. Ona jako jedyna przy nich trwała, jako jedyna robiła wszystko by spiąć ich do kupy. Lyall nie mógł wiedzieć ile ją to kosztowało, jak wiele każdego dnia ryzykowała. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, bo dla niego nic już nie znaczyli. Ta myśl ją przerażała. Nie rozumiała co go do tego skłoniło, nie rozumiała co się wydarzyło, ale nie byli już dziećmi. – Jeśli miałbyś stać się dla nas martwy to musiałbyś naprawdę umrzeć. Nie będę opłakiwać kogoś kto świadomie stawia na własnej rodzinie krzyżyk i na pewno nie pozwolę, żebyś doprowadził do grobu naszych rodziców. Takiego prawdziwego wiesz, nie wyimaginowanego. – dodała wyciągając papierosa z paczki i ruchem dłoni odpalając go w ustach. Nie była w stanie ukryć jak bardzo trzęsą się jej dłonie. Jak bardzo ta rozmowa na nią wpłynęła. - Na taką reakcję liczyłeś? Powtórz to wszystko jeszcze milion razy to może przestanę cię kochać. Bez względu na to co zrobisz i co powiesz to i tak będziesz moim bratem, a ja nie potrafię postawić krzyżyka na tobie. – wraz ze słowami wypuściła z ust dym.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Dlaczego nie chciała odejść? Dlaczego nie chciała po prostu dać mu spokoju? Całą swoją postawą aż krzyczał, żeby to zrobiła, a ona usilnie próbowała trzymać się tego skrawka relacji, którą kiedyś posiadali. Zupełnie jakby dawne więzy krwi cokolwiek znaczyły. Jakby miały spowodować, że Lyall zmieni zdanie i jednak dostrzeże wartość idącą za rodziną. Że zgodzi się i wróci. Wróci do matki, ojca. Do niej. Bo dostrzeże dzięki niej coś, co sprawi, że przełamie te lata samotności i wyobcowania. Na to liczyła? Tego chciała? Kto więc bardziej się w tym wszystkim oszukiwał - on czy ona? Nie, nie widział tego. Nie chciał też się na tym skupiać, preferując samotną wędrówkę przez zniszczoną egzystencję. Bo życiem nie mógł tego nazwać. Polował, niszczył. Robił to, co umiał najlepiej i robił to, czego inni bali się podejmować. Nieważne czy zgadzali się z jego postawą, czy gardzili, czy podziwiali - było mu obojętne to, co myśleli inni. W końcu sam podjął się każdego tego kroku i zamierzał podejmować się dalej wszystkiego, byle tylko nie przestawać tropić. Takiego brata chciała u swojego boku? Zdziczałego i nie do poznania? W kółko nieobecnego niedającego się ułożyć? Jego obecność na farmie byłaby więc fikcją, podobnie jak nadzieje, które roiła aktualnie przed nim, wypowiadając kolejne, irracjonalne słowa. Dostrzegał w niej niedowierzanie, chęć zmiany, potrząśnięcia nim i wrócenia do dawnych dni. Tak się jednak nie miało stać, a Lupin poczuł dziwny niesmak związany z nastawieniem siostry. Sądził, że dorosła - bardziej od Betty, definitywnie silniej od Randalla. Że widziała rzeczywistość tak, jaka była, lecz najwidoczniej marzenia o wielkim świecie zupełnie zatarły jej kontakt z prawdą. Prawdą, która stała tuż przed nią i w którą nie chciała dowierzać. Dla niego jedyną wartością, którą aktualnie mogła mu zapewnić, był spokój. Była też świadomość, że żyła. Żyła z daleka od swojego brata i oczywiście, że miała mieć problemy jak każdy człowiek, jednak pozostawała bez wiedzy jego czynów czy faktu jego obecności. Lepiej, że nie wiedziała, ale Lyall zastanawiał się, czy gdyby wiedziała, przestałaby tak o niego walczyć. W tym jednym momencie. Czy gdyby wypowiedział wszelkie zło, odeszłaby i nigdy już nie wróciła...
Obserwował jej zmagania z papierosami i to jak drżały jej dłonie. Widząc, że była słaba. Nie potrafiła zapanować nad emocjami, podczas gdy to ona powinna mieć pełną kontrolę. Zawiodła go. Ona. Luna, która zawsze była bezkompromisowa, powinna być najsilniejsza z nich wszystkich, a rozklejała się na widok brata. Żałosne. Słabe. On gardził słabościami, wyzbywając się wszelkich mankamentów, by być sprawniejszy w działaniu. Teraz nie miał miejsca na tolerancję ich tak blisko siebie. Bez względu na to co zrobisz i co powiesz to i tak będziesz moim bratem, a ja nie potrafię postawić krzyżyka na tobie. - Jak tam sobie wolisz - odparł, obejmując ją spojrzeniem i niespecjalnie przejmując się tą całą wypowiedzią. W końcu to czy dotykało ją jego zachowanie, zależało tylko i wyłącznie od niej. Postanowiła sobie się nim przejmować. Postanowiła sobie, że musieli być rodziną jak dawniej. Postanowiła sobie, że bez względu na niego, zrobi to. To była jej wizja rzeczywistości. Jego była inna i nie miał obowiązku się do niej dostosowywać. Nie zamierzał się do niej stosować. I nie. Nie miał jej już nic do powiedzenia. Mogła wracać do domu i wypłakać się rodzicom; jej wizyta w Dolinie Godryka dobiegła końca.
Obserwował jej zmagania z papierosami i to jak drżały jej dłonie. Widząc, że była słaba. Nie potrafiła zapanować nad emocjami, podczas gdy to ona powinna mieć pełną kontrolę. Zawiodła go. Ona. Luna, która zawsze była bezkompromisowa, powinna być najsilniejsza z nich wszystkich, a rozklejała się na widok brata. Żałosne. Słabe. On gardził słabościami, wyzbywając się wszelkich mankamentów, by być sprawniejszy w działaniu. Teraz nie miał miejsca na tolerancję ich tak blisko siebie. Bez względu na to co zrobisz i co powiesz to i tak będziesz moim bratem, a ja nie potrafię postawić krzyżyka na tobie. - Jak tam sobie wolisz - odparł, obejmując ją spojrzeniem i niespecjalnie przejmując się tą całą wypowiedzią. W końcu to czy dotykało ją jego zachowanie, zależało tylko i wyłącznie od niej. Postanowiła sobie się nim przejmować. Postanowiła sobie, że musieli być rodziną jak dawniej. Postanowiła sobie, że bez względu na niego, zrobi to. To była jej wizja rzeczywistości. Jego była inna i nie miał obowiązku się do niej dostosowywać. Nie zamierzał się do niej stosować. I nie. Nie miał jej już nic do powiedzenia. Mogła wracać do domu i wypłakać się rodzicom; jej wizyta w Dolinie Godryka dobiegła końca.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sama nie wiedziała dlaczego tak bardzo zależało jej na tym by ją wysłuchał. Chciała przebić się przez zbudowany przez niego mur, ale czuła, że z każdą chwilą nabija sobie jeszcze większego guza. Był niewzruszony. Wszystko co powiedziała okazało się być zbędną paplaniną. W głębi siebie wiedziała, że tak będzie wyglądać ich spotkanie. Podejrzewała, że mężczyzna nie bez powodu odciął się całkowicie od ich rodziny. Miała jednak nadzieję na to, że będzie w stanie go przekonać. Może było to naiwne i puste myślenie. Czy w ogóle powinna się starać o kogoś kto sam postanowił wyrzucić swoich bliskich z życia? Gdyby takie pytanie padło w jej myślach jeszcze kilka dni wcześniej to bez oporów odpowiedziałaby przecząco. Wszystko zmieniło się, gdy ujrzała go dzisiaj w Dolinie Godryka. Wiedziała, że działa samolubnie. Dziś chciała być egoistką i odzyskać brata. Poczuć, że ma w kimś wsparcie, że nie dzierży tego wszystkiego sama. Egoizm nie spełnił swojej roli. Nie odzyskała brata, nie poczuła się lepiej. Miała wrażenie, że jeszcze mocniej zagłębia się w uczuciach, które chciała wyprzeć. On jej nie pomagał, ona sama sobie też nie. Ta dzisiejsza rozmowa powinna określona być mianem masochizmu.
Czuła, że serce zaczyna się uspokajać. To było dziwne uczucie, biorąc pod uwagę fakt, że w środku kipiała ze złości. Co dziwniejsze, po tym wszystkim co powiedziała, po każdej reakcji, którą przyszło jej u niego obserwować, nadal miała nadzieje, że powie jej coś co ją zaskoczy. Chciała ujrzeć zaskoczenie na jego twarzy, usłyszeć coś przepełnionego emocjami. Kiedy stał się tak bezduszny? Co sprawiło, że nie chciał dłużej widzieć w niej siostry? Mogła powiedzieć mu jeszcze wiele. Mogła opowiadać o tym jak się czuje w tej sytuacji, ale egoizm nie spisał się w praktyce. Nie obchodziło go to co się z nią działo. Z całą rodziną. Ten system przestał działać, a przynajmniej to potrafiła dostrzec w jego spojrzeniu.
Pokiwała wolno głową na jego słowa. Chciała wierzyć, że to tylko maska, którą założył. Do dzisiaj miała nadzieje, że udawał. To jednak nie była prawda. Zmieniło się w nim wszystko i nie powinna myśleć, że jest inaczej. - Ciekawe… – zaczęła odpalając w końcu trzymanego w dłoniach papierosa. - … czy kiedyś zrozumiesz jak wiele straciłeś. – dodała wpatrując się w niego jeszcze przez chwile. Już nie chciała dostrzec w nim uczuć. Nie szukała w spojrzeniu ciepła. Chciała go zapamiętać właśnie w taki sposób. Chciała wyryć sobie w głowie obraz z tej rozmowy, by nigdy już nie patrzeć na niego z nadzieją. Sama popełniła w życiu wiele błędów, często nie potrafiła ich naprawić. Szukała wybaczenia, albo udawała, że nic się nie stało. Nigdy jednak nie zrobiłaby czegoś podobnego. Ale to z perspektywy czasu nie znaczyło nic, bo finalnie każdy mógł zdradzić każdego. Szatynka zaciągnęła się papierosem, pokręciła nerwowo głową i odwróciła się na pięcie, by szybkim krokiem przemknąć przez ulice Doliny Godryka. Nie chciała tego spotkania skojarzyć z tym miejscem. Za bardzo je lubiła.
z.t
Czuła, że serce zaczyna się uspokajać. To było dziwne uczucie, biorąc pod uwagę fakt, że w środku kipiała ze złości. Co dziwniejsze, po tym wszystkim co powiedziała, po każdej reakcji, którą przyszło jej u niego obserwować, nadal miała nadzieje, że powie jej coś co ją zaskoczy. Chciała ujrzeć zaskoczenie na jego twarzy, usłyszeć coś przepełnionego emocjami. Kiedy stał się tak bezduszny? Co sprawiło, że nie chciał dłużej widzieć w niej siostry? Mogła powiedzieć mu jeszcze wiele. Mogła opowiadać o tym jak się czuje w tej sytuacji, ale egoizm nie spisał się w praktyce. Nie obchodziło go to co się z nią działo. Z całą rodziną. Ten system przestał działać, a przynajmniej to potrafiła dostrzec w jego spojrzeniu.
Pokiwała wolno głową na jego słowa. Chciała wierzyć, że to tylko maska, którą założył. Do dzisiaj miała nadzieje, że udawał. To jednak nie była prawda. Zmieniło się w nim wszystko i nie powinna myśleć, że jest inaczej. - Ciekawe… – zaczęła odpalając w końcu trzymanego w dłoniach papierosa. - … czy kiedyś zrozumiesz jak wiele straciłeś. – dodała wpatrując się w niego jeszcze przez chwile. Już nie chciała dostrzec w nim uczuć. Nie szukała w spojrzeniu ciepła. Chciała go zapamiętać właśnie w taki sposób. Chciała wyryć sobie w głowie obraz z tej rozmowy, by nigdy już nie patrzeć na niego z nadzieją. Sama popełniła w życiu wiele błędów, często nie potrafiła ich naprawić. Szukała wybaczenia, albo udawała, że nic się nie stało. Nigdy jednak nie zrobiłaby czegoś podobnego. Ale to z perspektywy czasu nie znaczyło nic, bo finalnie każdy mógł zdradzić każdego. Szatynka zaciągnęła się papierosem, pokręciła nerwowo głową i odwróciła się na pięcie, by szybkim krokiem przemknąć przez ulice Doliny Godryka. Nie chciała tego spotkania skojarzyć z tym miejscem. Za bardzo je lubiła.
z.t
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
| 23 sierpnia
Nie mogła przestać się trząść. Co prawda o tym, co stało się w Londynie, dowiedziała się już dwa dni temu, jednak dopiero teraz mogła spotkać się Kerstin twarzą w twarz i była tak przejęta nie tylko samym tym wydarzeniem, ale tez stanem, w jakim znajduje się przyjaciółka, że po prostu nie mogła się za nic uspokoić. Nie potrafiła określić swoich uczuć. Złość i przerażenie mieszały się z poczuciem bezsilności, ogólnym smutkiem oraz zamartwianiem się o stan zarówno Kerstin, jak i Justine. Czy starsza z sióstr wciąż żyła? Czy była jeszcze szansa, aby wyszła z rąk Czarnego Pana w jednym kawałku? Nie chciała o tym myśleć, tak bardzo nie chciała, a jednak podły umysł wciąż stawiał te pytania, jedynie podsycając emocje panny Grey.
Kerry miała na nią czekać na ławce, na niewielkim skwerku, który znajdował się tuż obok jednej z ulic.. W miejscu dość odizolowanym i skrytym, które odwiedziła już jakiś czas temu. Przekonała się wtedy, że otaczające miejsce drzewa i krzewy skutecznie osłaniają od oczu innych, a mało kto tam najzwyczajniej w świecie zagląda.
Nie była ubrana szczególnie wyjściowo. Właściwie przybywała tutaj prosto z Oazy, gdzie od rana pomagała w drobnych pracach, na większe po prostu nie mając odpowiedniego nastroju. Była przekonana, że próba warzenia eliksirów w tym stanie mogłaby skończyć się jedynie wybuchem. Miała więc na sobie proste spodnie i koszule, już nieco zabrudzone, wraz z przewieszoną przez ramię torbą. Włosy Gwen były już całkiem potargane i ledwo trzymały się w upięciu. Nie miała jednak czasu ich poprawiać. Ochoty z resztą też nie.
W drodze zastanawiała się nad tym, jak powinna zareagować, gdy już się spotkają. Pocieszać? Przytulać, płakać razem z nią, a może szukać rozwiązania z sytuacji? A może wszystko na raz? Naprawdę nie miała pojęcia. Wiedziała jednak, że w takiej chwili przede wszystkim powinna być po prostu obok.
– Kerry? Kerstin? – zapytała, gdy już dotarła na miejsce, zauważając dziewczynę: – Jak się czujesz? – Ruszyła w jej stronę, starając się wybadać, w jakim nastroju jest jasno włosa pielęgniarka.
Nie mogła przestać się trząść. Co prawda o tym, co stało się w Londynie, dowiedziała się już dwa dni temu, jednak dopiero teraz mogła spotkać się Kerstin twarzą w twarz i była tak przejęta nie tylko samym tym wydarzeniem, ale tez stanem, w jakim znajduje się przyjaciółka, że po prostu nie mogła się za nic uspokoić. Nie potrafiła określić swoich uczuć. Złość i przerażenie mieszały się z poczuciem bezsilności, ogólnym smutkiem oraz zamartwianiem się o stan zarówno Kerstin, jak i Justine. Czy starsza z sióstr wciąż żyła? Czy była jeszcze szansa, aby wyszła z rąk Czarnego Pana w jednym kawałku? Nie chciała o tym myśleć, tak bardzo nie chciała, a jednak podły umysł wciąż stawiał te pytania, jedynie podsycając emocje panny Grey.
Kerry miała na nią czekać na ławce, na niewielkim skwerku, który znajdował się tuż obok jednej z ulic.. W miejscu dość odizolowanym i skrytym, które odwiedziła już jakiś czas temu. Przekonała się wtedy, że otaczające miejsce drzewa i krzewy skutecznie osłaniają od oczu innych, a mało kto tam najzwyczajniej w świecie zagląda.
Nie była ubrana szczególnie wyjściowo. Właściwie przybywała tutaj prosto z Oazy, gdzie od rana pomagała w drobnych pracach, na większe po prostu nie mając odpowiedniego nastroju. Była przekonana, że próba warzenia eliksirów w tym stanie mogłaby skończyć się jedynie wybuchem. Miała więc na sobie proste spodnie i koszule, już nieco zabrudzone, wraz z przewieszoną przez ramię torbą. Włosy Gwen były już całkiem potargane i ledwo trzymały się w upięciu. Nie miała jednak czasu ich poprawiać. Ochoty z resztą też nie.
W drodze zastanawiała się nad tym, jak powinna zareagować, gdy już się spotkają. Pocieszać? Przytulać, płakać razem z nią, a może szukać rozwiązania z sytuacji? A może wszystko na raz? Naprawdę nie miała pojęcia. Wiedziała jednak, że w takiej chwili przede wszystkim powinna być po prostu obok.
– Kerry? Kerstin? – zapytała, gdy już dotarła na miejsce, zauważając dziewczynę: – Jak się czujesz? – Ruszyła w jej stronę, starając się wybadać, w jakim nastroju jest jasno włosa pielęgniarka.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnie dwa dni upłynęły jej niczym jeden niemiłosiernie ciągnący się sen - równocześnie zbyt szybko i zbyt wolno, mgliście, a jakby obrzydliwie szczegółowo. Gdyby ktoś ją zapytał, nie umiałaby powiedzieć, na co właściwie zmarnowała te wszystkie godziny. Nie pojawiła się w lecznicy, nie miała siły, pan Alexander na pewno to rozumiał. Z początku nie miała dość energii, żeby choć wstać z kanapy, więc w kuchni narosły brudne naczynia. Nie wiedziała, co przez ten czas jadł Michael, ona nie mogła w siebie wmusić niczego. Popijała tylko na zmianę wodę i zimną herbatę, a chociaż nie pamiętała, kiedy dokładnie minęła jedna noc i następna, w głowie wśrubowały jej się brutalnie pojedyncze obrazy. Przygarbiona sylwetka Michaela. Podłużne sznyty w podłodze korytarza. Dogasające drewno w kominku o trzeciej nad ranem. Tom skamlący nad pustą miską. Puste łóżko Justine, nienaturalnie dobrze zaścielone.
Na początku przynajmniej, bo potem dopadła do niego i wyszarpnęła prześcieradło, poduszkę, wszystko zrzuciła na ziemię w ślepym ataku złości, wyrzuciła na środek nawet ubrania z szaf, koszule i szaty i sukienki, a potem położyła się w nich jak dziecko, przepłakała kilka godzin, zasnęła.
Dopiero rano dwudziestego trzeciego, zaproszona na spotkanie przez Gwen, Kerstin zmotywowała się, żeby przebrać się wreszcie z fartucha, którego nie zmieniała od dwóch dni, wejść pod prysznic, wyszorować spoconą skórę i włosy zalepione łzami. Na ślepo pomyła naczynia w kuchni, poskładała ciuchy Justine i poupychała je w przypadkowej kolejności. Postawiła chudy bulion na ogniu i zrobiła najprostszą zupę, prawie bez smaku, żeby Michael miał co jeść jak przyjdzie. Potem zostawiła mu w kuchni karteczkę, żeby się nie martwił. Wyszła.
Zdawała sobie sprawę, że nie wygląda najlepiej - że rajstopy na nogach ma zmechacone, żółtą sukienkę pogiętą, włosy w nieładzie, bo po myciu ani nie miała ochoty ich suszyć ani czesać. W ogóle jednak nie przywiązywała do tego wagi, snując się ścieżką do Doliny Godryka i raz nawet nie oglądając na boki, czy nieznany napastnik nie czai się, żeby znów śmiertelnie ją przerazić.
Wszystko było jej jedno. Cillian Macnair mógłby nagle wyrosnąć spod ziemi, a ona by go tylko zapytała, czy może przyjść innym razem, bo dzisiaj nie jest w nastroju.
W zaproponowanym przez przyjaciółkę miejscu pojawiła się przed czasem, przystając w zacienionym miejscu i wtykając dłonie do kieszeni. Czubkiem buta przesuwała kamyczki po drodze, sprawiając wrażenie kogoś, kto zgubił się w obcym kraju. W obcym świecie. Dźwięk znajomego głosu wyrwał ją na moment ze stuporu. Uśmiechnęła się blado i skinęła głową, przesuwając spojrzeniem po włosach Gwen, równie rozwianych, co jej własne. No, bardziej nawet. Kerstin nie miała loków.
- To ja.
Na dłuższą metę jednak nie była w stanie utrzymać dobrej miny. Na pytanie o samopoczucie powoli wciągnęła powietrze, a potem jej usta zadrżały. Nie minęła minuta, a już uwiesiła się na ramieniu dziewczyny, wtulając twarz w jej bark i szlochając bezgłośnie, bez słowa, bez żadnej odpowiedzi. Zresztą. Czy ona naprawdę była potrzebna?
Na początku przynajmniej, bo potem dopadła do niego i wyszarpnęła prześcieradło, poduszkę, wszystko zrzuciła na ziemię w ślepym ataku złości, wyrzuciła na środek nawet ubrania z szaf, koszule i szaty i sukienki, a potem położyła się w nich jak dziecko, przepłakała kilka godzin, zasnęła.
Dopiero rano dwudziestego trzeciego, zaproszona na spotkanie przez Gwen, Kerstin zmotywowała się, żeby przebrać się wreszcie z fartucha, którego nie zmieniała od dwóch dni, wejść pod prysznic, wyszorować spoconą skórę i włosy zalepione łzami. Na ślepo pomyła naczynia w kuchni, poskładała ciuchy Justine i poupychała je w przypadkowej kolejności. Postawiła chudy bulion na ogniu i zrobiła najprostszą zupę, prawie bez smaku, żeby Michael miał co jeść jak przyjdzie. Potem zostawiła mu w kuchni karteczkę, żeby się nie martwił. Wyszła.
Zdawała sobie sprawę, że nie wygląda najlepiej - że rajstopy na nogach ma zmechacone, żółtą sukienkę pogiętą, włosy w nieładzie, bo po myciu ani nie miała ochoty ich suszyć ani czesać. W ogóle jednak nie przywiązywała do tego wagi, snując się ścieżką do Doliny Godryka i raz nawet nie oglądając na boki, czy nieznany napastnik nie czai się, żeby znów śmiertelnie ją przerazić.
Wszystko było jej jedno. Cillian Macnair mógłby nagle wyrosnąć spod ziemi, a ona by go tylko zapytała, czy może przyjść innym razem, bo dzisiaj nie jest w nastroju.
W zaproponowanym przez przyjaciółkę miejscu pojawiła się przed czasem, przystając w zacienionym miejscu i wtykając dłonie do kieszeni. Czubkiem buta przesuwała kamyczki po drodze, sprawiając wrażenie kogoś, kto zgubił się w obcym kraju. W obcym świecie. Dźwięk znajomego głosu wyrwał ją na moment ze stuporu. Uśmiechnęła się blado i skinęła głową, przesuwając spojrzeniem po włosach Gwen, równie rozwianych, co jej własne. No, bardziej nawet. Kerstin nie miała loków.
- To ja.
Na dłuższą metę jednak nie była w stanie utrzymać dobrej miny. Na pytanie o samopoczucie powoli wciągnęła powietrze, a potem jej usta zadrżały. Nie minęła minuta, a już uwiesiła się na ramieniu dziewczyny, wtulając twarz w jej bark i szlochając bezgłośnie, bez słowa, bez żadnej odpowiedzi. Zresztą. Czy ona naprawdę była potrzebna?
Oczywiście, że słowa nie były potrzebne. Kerstin zawsze była znacznie bardziej zadbana od niej samej. Znacznie dokładniejsza, czystsza, składniej ubrana. Gwen w ostatnim czasie brakowało czasu i chęci na to, aby przykładać większą wagę do stroju, mimo że nawet całkiem niedawno, przed wojną, zdarzało jej się przeglądać mugolskie modowe czasopisma. Teraz jednak nawet i Kerry wyglądała jak siedem nieszczęść. Zmęczona twarz, zaczerwienione oczy, policzki jakby nieco zapadnięte. Strój i włosy nie pasujące do takiej panny Tonks, jaką Gwen znała. Nie dziwiła się jednak temu, absolutnie nie.
Pozwoliła przyjaciółce się w siebie wtulić i wypłakać łzy, nie wypowiadając ani słowa. Zachowując odrobinę przytomności powoli jednak zaciągnęła dziewczynę na znajdującą się nieopodal ławkę, wtulając własną twarz we włosy pielęgniarki. Gdy przymknęła oczy, sama zaczęła ronić łzy, nie mogąc obojętnie patrzeć na cierpienie Kerstin, nie mogąc myśleć, o tym, co czuje teraz Michael, co się dzieje teraz z Justine. Ciepło ciała bliskiej osoby miało w sobie coś kojącego, nawet w takiej sytuacji i Gwen prędko zaczęła czuć, że chociaż smutek wciąż rozrywa ją od środka zaczyna też pojawiać się zbawienna ulga.
Gdy łzy zaczęły powoli schnąć, malarka delikatnie odsunęła się od panny Tonks:
– Jak się macie? – spytała drżącym, zachrypniętym głosem: – Jak Michael? A Hannah?
Zadawala się z Kerstin na tyle często, aby wiedzieć, że ciemnowłosa mieszka z nimi pod jednym dachem. Zwykle na myśl o niej czuła (irracjonalne?) ukłucie zazdrości, ale w takiej sytuacji nie miało to znaczenia. Złapanie Justine było czymś znacznie poważniejszym, niż coś, czego Gwen po prostu wolała nie nazywać. To nie czas, to nie miejsce… to nie osoby? Chociaż, z drugiej strony, czy w sytuacji bezustannego zagrożenia powinna takie rzeczy ukrywać, tłamsić? Och, gdyby mogła teraz porozmawiać też z Michaelem! Żołądek ściskał się jej na myśl o tym, jak bardzo wilkołak może obwiniać się o to, co się stało.
Wzięła głęboki oddech:
– Kerry, gdybym mogła cokolwiek zrobić… – zaczęła, zawieszając głos, aby na chwile oderwać spojrzenie od panny Tonks. Nie mogła pozwolić, aby kolejne łzy napłynęły jej do oczu: – Och, ja naprawdę chciałabym móc temu zapobiec. Albo jakoś jej pomóc, ale do głowy przychodzą mi tylko samobójcze myśli, Kerry – przyznała, ponownie ją przytulając. Bo cóż mogła zrobić, sama, bez wsparcia Zakonu? Zaatakować Ministerstwo? Zginęłaby po minucie, może nawet nie. Zaproponować siebie zamiast Justine? Przecież wiadomo było, kto z ich dwójki był dla nich ważniejszy. Gdyby jednak tylko widziała drogę, która nie kończyłaby się niechybna, lub niepotrzebna śmiercią. Ba, gdyby wiedziała, że jej śmierć na pewno kogoś uratuje albo że po prostu są na to przynajmniej jakieś szanse! Nie wahałaby się. Niezależnie od perspektywy, Justine była w tej wojnie ważniejsza o jej samej. Ważniejsza jako Zakonniczka, uzdrowicielka, jako wyjątkowy talent w urokach oraz – po prostu – jako Tonks, za którym w tej chwili tęskniła cała rodzina.
Pozwoliła przyjaciółce się w siebie wtulić i wypłakać łzy, nie wypowiadając ani słowa. Zachowując odrobinę przytomności powoli jednak zaciągnęła dziewczynę na znajdującą się nieopodal ławkę, wtulając własną twarz we włosy pielęgniarki. Gdy przymknęła oczy, sama zaczęła ronić łzy, nie mogąc obojętnie patrzeć na cierpienie Kerstin, nie mogąc myśleć, o tym, co czuje teraz Michael, co się dzieje teraz z Justine. Ciepło ciała bliskiej osoby miało w sobie coś kojącego, nawet w takiej sytuacji i Gwen prędko zaczęła czuć, że chociaż smutek wciąż rozrywa ją od środka zaczyna też pojawiać się zbawienna ulga.
Gdy łzy zaczęły powoli schnąć, malarka delikatnie odsunęła się od panny Tonks:
– Jak się macie? – spytała drżącym, zachrypniętym głosem: – Jak Michael? A Hannah?
Zadawala się z Kerstin na tyle często, aby wiedzieć, że ciemnowłosa mieszka z nimi pod jednym dachem. Zwykle na myśl o niej czuła (irracjonalne?) ukłucie zazdrości, ale w takiej sytuacji nie miało to znaczenia. Złapanie Justine było czymś znacznie poważniejszym, niż coś, czego Gwen po prostu wolała nie nazywać. To nie czas, to nie miejsce… to nie osoby? Chociaż, z drugiej strony, czy w sytuacji bezustannego zagrożenia powinna takie rzeczy ukrywać, tłamsić? Och, gdyby mogła teraz porozmawiać też z Michaelem! Żołądek ściskał się jej na myśl o tym, jak bardzo wilkołak może obwiniać się o to, co się stało.
Wzięła głęboki oddech:
– Kerry, gdybym mogła cokolwiek zrobić… – zaczęła, zawieszając głos, aby na chwile oderwać spojrzenie od panny Tonks. Nie mogła pozwolić, aby kolejne łzy napłynęły jej do oczu: – Och, ja naprawdę chciałabym móc temu zapobiec. Albo jakoś jej pomóc, ale do głowy przychodzą mi tylko samobójcze myśli, Kerry – przyznała, ponownie ją przytulając. Bo cóż mogła zrobić, sama, bez wsparcia Zakonu? Zaatakować Ministerstwo? Zginęłaby po minucie, może nawet nie. Zaproponować siebie zamiast Justine? Przecież wiadomo było, kto z ich dwójki był dla nich ważniejszy. Gdyby jednak tylko widziała drogę, która nie kończyłaby się niechybna, lub niepotrzebna śmiercią. Ba, gdyby wiedziała, że jej śmierć na pewno kogoś uratuje albo że po prostu są na to przynajmniej jakieś szanse! Nie wahałaby się. Niezależnie od perspektywy, Justine była w tej wojnie ważniejsza o jej samej. Ważniejsza jako Zakonniczka, uzdrowicielka, jako wyjątkowy talent w urokach oraz – po prostu – jako Tonks, za którym w tej chwili tęskniła cała rodzina.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Wiedziała, że przyjaciółka zrozumie. Nie ten rozdzierający ból, który trawił Kerstin od środka, odbierał chęci do życia i przypalał i dusił, ale niemożliwą do wyrażenia słowami potrzebę, aby nie być w tej chwili samą z własnymi myślami. Michael wciąż miał obowiązki, a jeżeli nawet był w domu, dręczył go ten sam rodzaj apatii, podoba niemoc i skrajne wyczerpanie. Hania wróciła do własnej rodziny, Kerry po tym wszystkim nie mogła jej winić, a inni... nie wiedziała, nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby w najbliższym czasie wrócić do lecznicy i normalnie przyjmować pacjentów, rozmawiać ze współpracownikami, patrzeć im w oczy i widzieć w nich drążące współczucie. Po tym jak informacja pojawiła się w gazetach, ludzie wiedzieli na pewno o porwaniu Justine Tonks. Bo to tym właśnie było i Kerstin nie zamierzała dać się zmanipulować, pozwolić, by w ustach ludzi pojawiały się jakieś parszywe słowa o aresztowaniu. Ona na to nie zasłużyła, nie mogła. Od początku poszukiwali ją za nic listami gończymi, a teraz na pewno nie siedziała w cywilizowanej celi, czekając na wyrok, tylko była gdzieś spętana, gnębiona... nie, nie mogła sobie tego wyobrażać, nie chciała. Justine była może najsilniejszą czarownicą, najsilniejszą kobietą, jaką Kerstin znała, ale też taka bardzo... drobna i... dobra.
Uwiesiła się w ramionach Gwen jak dziecko do mamy, szlochając bezgłośnie i mocząc przyjaciółce ubranie. Pozwoliła pociągnąć się na ławeczkę, wciąż jednak nie miała sił się odkleić - teraz zamiast wtulania się w nią i oddychania znajomym, bezpiecznym zapachem, ściskała dziewczynę za nadgarstek niemal boleśnie, pociągając przy tym wilgotno nosem i bezskutecznie próbując doprowadzić do ładu.
- Gwe-en, ja nie-e wie-em. - Przyłożyła wolną dłoń do ust, ugryzła prawie, żeby wyrównać chybotliwy oddech. - Nic nie-e wiem. Tylko, że jej nie ma, że ją zabrali. Bo-oże, a jak ona umrze-e? - Zacisnęła powieki, nie mogąc powstrzymać łez skapujących z długich, jasnych rzęs. - Dziękuję, że napisa-ałaś. Że jesteś tu ze-e mną. Ja nie wiem, co mam zro-obić. - Schowała twarz w dłoniach i mówiła dalej przytłumionym głosem, nieco spokojniej. - Z Michaelem źle. Strasznie. Z Hanią też. Wróciła do swojego domu. - Nie zamierzała opowiadać Gwen o tym, jak jej brat stracił nad sobą kontrolę i pogonił ją w wilkołaczej formie. To nie była odpowiednia chwila, to nie miało teraz najmniejszego znaczenia.
Na oślep zaczęła szukać w kieszeni chusteczki, ale jedyna jaką znalazła była już dawno obsmarkana, bo używała jej po drodze. Zignorowała to i wytarła nią twarz. Drugą ręką na oślep przesunęła od łokcia Gwen do jej dłoni i mocno ścisnęła.
- Też bym coś chciała zrobić, ale nie umiem. Jak myślę o tym, co ona przeżywa, to... - Wydała z siebie zdławiony dźwięk między jękiem i piskiem. - Chciałabym napisać listy do wszystkich krajów świata, wszystkich prezydentów. Co z tego, że magia jest niby tajna. Jaka tajna, jak z Londynu wszystkich mugoli gnoje wyrzucili? Napisałabym, że tu się tak dzieje, że łamią prawa człowieka. To jest kolejna wojna światowa, świat powinien wiedzieć - Gdyby była mniej rozhisteryzowana, pewnie zdałaby sobie sprawę, że plecie, że to przecież tylko jeden kraj, nawet nie cały, ale jak miałaby o tym myśleć, kiedy jej własny świat walił jej się na głowę? - Tak nie można, są konwencje gene-ewskie. Gwen, dlaczego ludzie-e na to pozwa-alają?
Włożyła palce we własne włosy i mocno pociągnęła.
Uwiesiła się w ramionach Gwen jak dziecko do mamy, szlochając bezgłośnie i mocząc przyjaciółce ubranie. Pozwoliła pociągnąć się na ławeczkę, wciąż jednak nie miała sił się odkleić - teraz zamiast wtulania się w nią i oddychania znajomym, bezpiecznym zapachem, ściskała dziewczynę za nadgarstek niemal boleśnie, pociągając przy tym wilgotno nosem i bezskutecznie próbując doprowadzić do ładu.
- Gwe-en, ja nie-e wie-em. - Przyłożyła wolną dłoń do ust, ugryzła prawie, żeby wyrównać chybotliwy oddech. - Nic nie-e wiem. Tylko, że jej nie ma, że ją zabrali. Bo-oże, a jak ona umrze-e? - Zacisnęła powieki, nie mogąc powstrzymać łez skapujących z długich, jasnych rzęs. - Dziękuję, że napisa-ałaś. Że jesteś tu ze-e mną. Ja nie wiem, co mam zro-obić. - Schowała twarz w dłoniach i mówiła dalej przytłumionym głosem, nieco spokojniej. - Z Michaelem źle. Strasznie. Z Hanią też. Wróciła do swojego domu. - Nie zamierzała opowiadać Gwen o tym, jak jej brat stracił nad sobą kontrolę i pogonił ją w wilkołaczej formie. To nie była odpowiednia chwila, to nie miało teraz najmniejszego znaczenia.
Na oślep zaczęła szukać w kieszeni chusteczki, ale jedyna jaką znalazła była już dawno obsmarkana, bo używała jej po drodze. Zignorowała to i wytarła nią twarz. Drugą ręką na oślep przesunęła od łokcia Gwen do jej dłoni i mocno ścisnęła.
- Też bym coś chciała zrobić, ale nie umiem. Jak myślę o tym, co ona przeżywa, to... - Wydała z siebie zdławiony dźwięk między jękiem i piskiem. - Chciałabym napisać listy do wszystkich krajów świata, wszystkich prezydentów. Co z tego, że magia jest niby tajna. Jaka tajna, jak z Londynu wszystkich mugoli gnoje wyrzucili? Napisałabym, że tu się tak dzieje, że łamią prawa człowieka. To jest kolejna wojna światowa, świat powinien wiedzieć - Gdyby była mniej rozhisteryzowana, pewnie zdałaby sobie sprawę, że plecie, że to przecież tylko jeden kraj, nawet nie cały, ale jak miałaby o tym myśleć, kiedy jej własny świat walił jej się na głowę? - Tak nie można, są konwencje gene-ewskie. Gwen, dlaczego ludzie-e na to pozwa-alają?
Włożyła palce we własne włosy i mocno pociągnęła.
Kerstin wciąż potrzebowała jej wsparcia i bliskości. Gwen cały czas głaskała ją więc po plecach, okrężnymi ruchami, mając nadzieję, że dzięki temu szloch panny Tonks przynajmniej trochę się uspokoi. Serce malarki łamało się na widok przyjaciółki w takim stanie.
– Spokojnie, Kerry, spokojnie – powtarzała, dając jej wyrzucić z siebie wszystkie słowa: – Michael na pewno zrobi wszystko, aby ją wyciągnąć stamtąd żywą, zobaczysz. Ciii, to silna kobieta Kerry, da sobie radę, na pewno. A przecież nikt nie zostawi was w tym bez pomocy – mówiła, choć nie była w pełni pewna swoich słów.
Co prawda Zakon na pewno nie pozostanie obojętny, ale przecież Justine JUŻ mogła być martwa i tego nie dałoby się w żaden sposób zmienić. A jeśli uda się ja uratować to, w jakim będzie stanie? Pozostało mieć nadzieje, że gwardzistka z jakiś powodów była dla nich bardziej użyteczna żywa niż martwa.
– Michael… Kerry, chcesz, żebym z nim porozmawiała? Ja… ja wiem, że ogólnie… nie był w najlepszym stanie. – Nie trzeba było być psychologiem, aby rozumieć, że Tonks nie do końca radził sobie z wilkołactwem. – Ja… mogę spróbować dyskretnie go podejść – dodała. Michael, porozmawiajmy to chyba byłby głupi pomysł. – A Hania? Czemu wróciła? Coś się stało z jej rodziną? – dopytała. Nie do końca wiedziała, dlaczego kobieta mieszkała z Tonksami, bo to przecież nie była jej sprawa, ale wyprowadzka w takiej chwili nie była wcale oczywista. Gwen w takiej sytuacji raczej chyba zostałaby, aby wspierać pozostałych.
Pozwoliła Kerry zacisnąć dłoń na własnym nadgarstku. Drugą sięgnęła do kieszeni, podając jej bez słowa czystą chusteczkę.
– To… to chyba nic nie da, Kerry. Oni… nie działają zgodnie z żadnym prawem. Właściwie to tylko swoje własne respektują. A ja… nie znam się na magicznej polityce – powiedziała nieco łamiącym się głosem. – Nie wiem, czemu pozwalają, oni… oni chyba mają bardzo… bardzo dużo pieniędzy. I wpływów, Kerry. Ugh, przecież ja jestem tylko malarką. A sztuka… sztuka nie wygrywa wojen. – Westchnęła, marszcząc brwi. Serce Gwen wciąż biło zbyt szybko, ale jej łzy nieco przyschły, gdy starała się spokojnie odpowiadać na pytania i wątpliwości przyjaciółki.
– Spokojnie, Kerry, spokojnie – powtarzała, dając jej wyrzucić z siebie wszystkie słowa: – Michael na pewno zrobi wszystko, aby ją wyciągnąć stamtąd żywą, zobaczysz. Ciii, to silna kobieta Kerry, da sobie radę, na pewno. A przecież nikt nie zostawi was w tym bez pomocy – mówiła, choć nie była w pełni pewna swoich słów.
Co prawda Zakon na pewno nie pozostanie obojętny, ale przecież Justine JUŻ mogła być martwa i tego nie dałoby się w żaden sposób zmienić. A jeśli uda się ja uratować to, w jakim będzie stanie? Pozostało mieć nadzieje, że gwardzistka z jakiś powodów była dla nich bardziej użyteczna żywa niż martwa.
– Michael… Kerry, chcesz, żebym z nim porozmawiała? Ja… ja wiem, że ogólnie… nie był w najlepszym stanie. – Nie trzeba było być psychologiem, aby rozumieć, że Tonks nie do końca radził sobie z wilkołactwem. – Ja… mogę spróbować dyskretnie go podejść – dodała. Michael, porozmawiajmy to chyba byłby głupi pomysł. – A Hania? Czemu wróciła? Coś się stało z jej rodziną? – dopytała. Nie do końca wiedziała, dlaczego kobieta mieszkała z Tonksami, bo to przecież nie była jej sprawa, ale wyprowadzka w takiej chwili nie była wcale oczywista. Gwen w takiej sytuacji raczej chyba zostałaby, aby wspierać pozostałych.
Pozwoliła Kerry zacisnąć dłoń na własnym nadgarstku. Drugą sięgnęła do kieszeni, podając jej bez słowa czystą chusteczkę.
– To… to chyba nic nie da, Kerry. Oni… nie działają zgodnie z żadnym prawem. Właściwie to tylko swoje własne respektują. A ja… nie znam się na magicznej polityce – powiedziała nieco łamiącym się głosem. – Nie wiem, czemu pozwalają, oni… oni chyba mają bardzo… bardzo dużo pieniędzy. I wpływów, Kerry. Ugh, przecież ja jestem tylko malarką. A sztuka… sztuka nie wygrywa wojen. – Westchnęła, marszcząc brwi. Serce Gwen wciąż biło zbyt szybko, ale jej łzy nieco przyschły, gdy starała się spokojnie odpowiadać na pytania i wątpliwości przyjaciółki.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Chciałaby móc uwierzyć w słowa Gwendolyn - tak bezgraniczne, jak zwykła dawniej ufać matce, gdy zapewniała, że dopóki ma rodzinę, to świat nie będzie straszny; jak rok temu ufała jeszcze Justine i braciom we wszystkim, co związane z magią, nigdy nie poddając ich słów w wątpliwość, nie sądząc, że mogą ją oszukiwać albo zatajać prawdę dla bezpieczeństwa. Tyle jednak, że na taką naiwność było już zbyt późno, a Kerstin doświadczyła za wiele, by pozwolić tchnięciom nadziei wpłynąć na jej strach bez żadnych przeszkód.
- Nie mów tak. Co z tego, że jest si-ilna? - załkała po raz ostatni, otaczając Gwen ramionami w wyrazie wdzięczności, a potem odsuwając, aby dokładnie powycierać wszystkie łzy. Coraz trudniej oddychało jej się przez płacz, jeżeli nie weźmie się w garść, zemdleje ze zmęczenia. Znowu. - Nikt nie jest tak silny, żeby sobie dawać radę na tor... Nikt na to nie zasługuje.
Uniosła różową, spuchniętą, do cna wyczerpaną twarz i rzuciła przyjaciółce ponure spojrzenie.
Po pogodnej i pełnej entuzjazmu pielęgniarce z lecznicy pozostał wyłącznie zmarniały cień. Z początku tylko wzruszyła ramionami na prośbę Gwen, przez myśl przeszło jej nawet, by odmówić. A co jeżeli Michaela znowu zmoże rozpacz, zmieni się, zrobi jej krzywdę? Już teraz ledwo potrafił sobie wybaczyć, a przecież Hani nic się nie stało. Jeżeli naprawdę skrzywdziłby człowieka, na pewno by tego nie przetrwał.
- Nie wiem... - wymamrotała, otulając się ramionami, jakby odczuła nagły chłód. W rzeczywistości im bardziej zwijała się w sobie, tym mniej odczuwała uporczywy ból żołądka. - Możesz spróbować, tylko proszę... ostrożnie. On się teraz naprawdę źle czuje. Uważaj na niego, nie naciskaj. - Kerstin nie bała się mieszkać z bratem pod jednym dachem, nigdy nie zacznie; jeżeli nawet naiwnym było uznawać, że akurat przy niej się nie zezłości, to wolałaby chyba umrzeć niż go zostawić samego jak palec. - Do nas nie można przyjść, nikt nie może. Musisz to zrobić gdzie indziej.
Gdy Gwen zaczęła dopytywać o Hanię, Kerstin pokręciła mocno głową i odwróciła wzrok. O tym nie chciała rozmawiać, nie chciała opowiadać przyjaciółce o tym, co dokładnie zrobił Michael; nie chciała, żeby zaczęła się go bać, obwiniać o coś, na co nie miał wpływu.
Musiała zacisnąć powieki i na dłuższy moment wstrzymać oddech, by nie wybuchnąć płaczem raz jeszcze. Oczywiście, że Gwen nie miała wypisanego na dłoni magicznego rozwiązania; gdyby doprowadzenie wojny do końca było tak proste, ktoś już dawno by to zrobił. Nie wystarczała jedna osoba, nawet nie dziesięć. Nikt nie mówił Kerstin, co dokładnie robią w Zakonie, ale skoro oni nie dawali rady... jak w ogóle mogła myśleć...?
- Gdyby tylko ludzie wiedzieli, gdyby znali prawdę... tę prawdziwą, a nie z gazet. To niesprawiedliwe - Zagryzła drżącą wargę. - Oni piszą, co im się podoba, do ludzi nie dociera, że w takim kraju nikt nie jest i nie będzie bezpieczny. - Przyłożyła palce do głowy, rozcierając pulsującą skroń.
- Nie mów tak. Co z tego, że jest si-ilna? - załkała po raz ostatni, otaczając Gwen ramionami w wyrazie wdzięczności, a potem odsuwając, aby dokładnie powycierać wszystkie łzy. Coraz trudniej oddychało jej się przez płacz, jeżeli nie weźmie się w garść, zemdleje ze zmęczenia. Znowu. - Nikt nie jest tak silny, żeby sobie dawać radę na tor... Nikt na to nie zasługuje.
Uniosła różową, spuchniętą, do cna wyczerpaną twarz i rzuciła przyjaciółce ponure spojrzenie.
Po pogodnej i pełnej entuzjazmu pielęgniarce z lecznicy pozostał wyłącznie zmarniały cień. Z początku tylko wzruszyła ramionami na prośbę Gwen, przez myśl przeszło jej nawet, by odmówić. A co jeżeli Michaela znowu zmoże rozpacz, zmieni się, zrobi jej krzywdę? Już teraz ledwo potrafił sobie wybaczyć, a przecież Hani nic się nie stało. Jeżeli naprawdę skrzywdziłby człowieka, na pewno by tego nie przetrwał.
- Nie wiem... - wymamrotała, otulając się ramionami, jakby odczuła nagły chłód. W rzeczywistości im bardziej zwijała się w sobie, tym mniej odczuwała uporczywy ból żołądka. - Możesz spróbować, tylko proszę... ostrożnie. On się teraz naprawdę źle czuje. Uważaj na niego, nie naciskaj. - Kerstin nie bała się mieszkać z bratem pod jednym dachem, nigdy nie zacznie; jeżeli nawet naiwnym było uznawać, że akurat przy niej się nie zezłości, to wolałaby chyba umrzeć niż go zostawić samego jak palec. - Do nas nie można przyjść, nikt nie może. Musisz to zrobić gdzie indziej.
Gdy Gwen zaczęła dopytywać o Hanię, Kerstin pokręciła mocno głową i odwróciła wzrok. O tym nie chciała rozmawiać, nie chciała opowiadać przyjaciółce o tym, co dokładnie zrobił Michael; nie chciała, żeby zaczęła się go bać, obwiniać o coś, na co nie miał wpływu.
Musiała zacisnąć powieki i na dłuższy moment wstrzymać oddech, by nie wybuchnąć płaczem raz jeszcze. Oczywiście, że Gwen nie miała wypisanego na dłoni magicznego rozwiązania; gdyby doprowadzenie wojny do końca było tak proste, ktoś już dawno by to zrobił. Nie wystarczała jedna osoba, nawet nie dziesięć. Nikt nie mówił Kerstin, co dokładnie robią w Zakonie, ale skoro oni nie dawali rady... jak w ogóle mogła myśleć...?
- Gdyby tylko ludzie wiedzieli, gdyby znali prawdę... tę prawdziwą, a nie z gazet. To niesprawiedliwe - Zagryzła drżącą wargę. - Oni piszą, co im się podoba, do ludzi nie dociera, że w takim kraju nikt nie jest i nie będzie bezpieczny. - Przyłożyła palce do głowy, rozcierając pulsującą skroń.
Ulice
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka