Poddasze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Poddasze
Poddasze nad lecznicą to pusta, w większości mało zagospodarowana przestrzeń służąca za pokój dzienny. Drewniana podłoga skrzypi przy pokonywaniu kolejnych kroków, a wąskie okna nie wpuszczają do wnętrza wiele światła; pod jedną z szyb ustawione jest drewniane krzesło, na którym leży gruba księga - egzemplarz trzeciego tomu Demaskowania Przyszłości. W ciężkich, drewnianych donicach rosną mało zachęcające i lubujące się w ciemnościach rośliny, pośrodku znajduje się stół otoczony trzema krzesłami. Nocą pomieszczenie oświetlane jest świecami lub eleganckimi, szklanymi lampkami olejnymi. W powietrzu unosi się zapach wiedźmich ziół i kadzideł. Uwagę zwrócić może również czerwony kocyk rozłożony w kącie, na którym w chaosie leżą porozrzucane dziecięce zabawki. Drewniane ściany są puste, ascetyczne.
Nałożono zaklęcie Tenebris.bo ty jesteś
prządką
prządką
Ostatnio zmieniony przez Cassandra Vablatsky dnia 17.09.20 0:45, w całości zmieniany 3 razy
Cornelia nie żyje. Po Grahamie, Ricie, nadeszła kolej na nią, a niebawem do tego zacnego grona miało dołączyć o wiele więcej osób; uzdrowicielka przez moment przyglądała się własnej dłoni pustym, niewidzącym spojrzeniem, zupełnie jakby ta wiadomość wydarła z niej ostatnią nadzieję. Działo się źle; Cassandra nigdy nie interesowała się polityką, o wiele większą wagę przykładając do własnego przeżycia, ale ostatnie wydarzenie nie były jej przecież obce. Nad Anglią zbierały się gęste, czarne chmury, które niosły ze sobą śmiertelne żniwo; czym mogła im zawinić ta dziewczyna?
- Była u mnie - mruknęła - jakiś czas temu. Graham ją tutaj przyciągał - Nie rozumiała, w tym wszystkim tkwiło zbyt wiele trudnych do rozwikłania tajemnic. Cornelia nigdy nie była częścią tego świata, próbowała być promieniem słońca w życiu jej, Rity, Grahama, promieniem słońca, którego nikt nie chciał. Życie nie było kolorowe, nie potrafiła tego zrozumieć - zapewne aż do dnia śmierci. A jednak uparcie tutaj wracała, za mężczyzną, którego nie potrafiła wyrzucić z serca, choć dawno temu powinna była to zrobić. Kobiety były tak głupie, skrzywiła się z niesmakiem. - Nie wiedziałam wtedy, że zobaczę ją ostatni raz - choć czy to zmieniało cokolwiek? Sentyment, może zdziwienie; jej trzecie oko zwykło przewidywać takie zdarzenia. Ale miała przeczucie już wtedy - że jej powrót przyniesie tylko kłopoty. Być może mogła potraktować ją lepiej. Spojrzała na Ramseya, milcząc, wodząc spojrzeniem od jego źrenic, przez linię szczęki po ramiona, zastanawiając się nad tym, dlaczego właściwie wypowiada te słowa z taką lekkością. Ginęli ludzie, którzy nie powinni ginąć, Cornelia tylko udawała jedną z nich - ale na swój sposób nią była. Żałował życia Vasyla - a z niej kpił? - Co się stało? - zapytała więc wprost, cicho, znów odnajdując jego oczy. Jeśli to miało związek z Grahamem - a wierzyła, że wszystkie życiowe błędy Corneli miały z nim związek - Rita była przecież w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A może nawet oni wszyscy byli. Uniosła lekko brwi, słysząc w jego głosie teatralny smutek.
- Będziesz mieć dzięki temu więcej okazji do rodzinnych spotkań - mruknęła. - Kończą ci się bracia, lepiej zadbać o to, co pozostało - dodała niewinnie, niedbałym gestem uniosła do ust kieliszek, smakując wina.
Nie złość się, westchnęła, zastanawiając się nad tym, czy on rzeczywiście nic nie rozumiał. Patrzyła na niego jak rozdrażniony kot, który w irytacji kładzie po sobie uszy, zniecierpliwiony, zły i szykujący się do ucieczki. Wzbudził jej zaufanie, pomógł wiele razy, w najistotniejszej sprawie jednak odmawiając. Mówiła mu: widziałam, a jednak jej słowom nie wierzył. A jednak - je ignorował. Odwrócony wzrok spoczął na dzbanku znajdującym się pośrodku stołu i czarownica nagle odczuła przemożną chęć rozbicia go na jego głowie, wtedy jednak prawdopodobnie nie mogłaby już liczyć na żadną pomoc. Przynajmniej przez jakiś czas - a czas był tutaj ważny.
Wróżenie z dłoni było intymne, jak wtargnięcie do jej życia z butami w sferę tak prywatną, że bardziej prywatna już przecież nie istniała: w sferę przyszłości, czarnej i powolnej śmierci, Vasyl się nie rozdrabniał. Ale zgodziła się na to, chcąc, by wiedział. Chcąc pokazać mu to, w co albo nie chciał uwierzyć albo zwyczajnie zignorował, uznawszy, że jej śmierć tak naprawdę wcale go nie obchodziła - za co miała ochotę rozkroić go na kawałki przy najbliższej nadarzającej się okazji, kiedy będzie leżał na jej stole - ranny i nieprzytomny. I naprawdę nie rozumiała, co ją przed tym powstrzymywało. Dopiero po chwili powróciła ku niemu wzrokiem, ku ich złączonym dłoniom; i czuła, szorstki dotyk jego silnej, męskiej dłoni, obserwowała, jak jej palce wyginają się jak struny pod dotykiem jego prawicy, wiedząc, że jedno mocniejsze pociągnięcie prawdopodobnie wystarczało, żeby je wyłamać. Prowadził palec przez jedną z linii rysowanej na bladej dłoni, kończącą się nagle i zbyt wcześnie; nie musiała pytać, dobrze wiedziała, co mógł w niej ujrzeć. Był w tym za dobry, żeby się pomylić. Od jego dłoni przesunęła wzrok wyżej, ku poparzeniom, jakich nabawił się z początkiem miesiąca.
A potem zmrużyła oczy, ściągając brew, jak kot, który odpuszcza, a jednak wciąż nie zapomniał krzywd; przymknęła powieki, na krótko, nim odjął ręki od jej przedramienia - czuła otulające ją ciepło. On zawsze był ciepły. Jak ogień, otulał ciepłym, przyjemnym płomieniem, nie dając przy tym zapomnieć, jak bardzo był przy tym niebezpieczny, jeśli nie pamiętało się, by zachować ostrożność.
- Może przez chwilę - przypomniała mu; zatapiając się w cierpiętniczych wizjach, życie było dla niej drogą usłaną cierniami, trudną, ciężką, śmiertelną i pozbawioną światła. Nigdy nie będzie dobrze, Ramsey. Przeszkody, wrogowie, to wszystko mnożyło się samo, jak w okrutnej legendzie, przeznaczenia nie dało się przezwyciężyć - wierzyła w to tak mocno, że nigdy nie potrafiła podważyć sensu tego twierdzenia, do którego tak naprawdę wcale nie chciała go przekonywać; swoimi słowy bardziej chciała go otrzeźwieć, przypomnieć, że wciąż siedzi obok niego - a on wciąż mruczał do siebie. Nieprzymuszona spojrzała na niego, kiedy położył dłoń na jej policzku, głęboko, odnajdując owalne źrenice. Z jej spojrzenia dało się wyczytać nieprzerwaną złość, wzbudzony lęk, ale i niemą prośbę. Nie wiedziała, czego powinna się po nim spodziewać. Jego dotyk był przyjemny - ale nie miała na niego nastroju. - Uważaj, czego pragniesz, Ramsey - szepnęła, wciąż patrząc mu w oczy, nawet nie drgnęła, kiedy odsunął z jej twarzy kosmyk kruczych włosów. - I uważaj, jak o to prosisz - dodała, kiedy jego miękkie usta musnęły jej ostre kłykcie; nachyliła się ku niemu mocniej, by szepnąć wprost do jego ucha, otulając je ciepłym oddechem:
- Czasem, kiedy człowiek zastanawia się zbyt długo, nagle odkrywa, że nie ma już do czego wracać. - Nie, nie na wszystko jest odpowiedni czas, Ramsey. Odpowiedni czas nie jest wtedy, kiedy ty go wybierzesz. Odpowiedni czas wiążę się z naszym fatum, które dopadło mnie tu i teraz. Cofnęła się, nie przestając patrzeć mu w oczy. Dopiero kiedy ciszę w zamarłej lecznicy przedarł dźwięk odsuwanego krzesła, Cassandra również wstała - wyminęła go i przeszła do pobliskich szafek, przebierając w kilku ułożonych tam słoiczkach. Znalazła, maść na poparzenia. Ślady wciąż były widoczne.
- Co zamierzasz? - zapytała więc konkretnie, sucho, na myśli mając rzecz jasna Vasyla; dalej będziesz bronił brata?
- Była u mnie - mruknęła - jakiś czas temu. Graham ją tutaj przyciągał - Nie rozumiała, w tym wszystkim tkwiło zbyt wiele trudnych do rozwikłania tajemnic. Cornelia nigdy nie była częścią tego świata, próbowała być promieniem słońca w życiu jej, Rity, Grahama, promieniem słońca, którego nikt nie chciał. Życie nie było kolorowe, nie potrafiła tego zrozumieć - zapewne aż do dnia śmierci. A jednak uparcie tutaj wracała, za mężczyzną, którego nie potrafiła wyrzucić z serca, choć dawno temu powinna była to zrobić. Kobiety były tak głupie, skrzywiła się z niesmakiem. - Nie wiedziałam wtedy, że zobaczę ją ostatni raz - choć czy to zmieniało cokolwiek? Sentyment, może zdziwienie; jej trzecie oko zwykło przewidywać takie zdarzenia. Ale miała przeczucie już wtedy - że jej powrót przyniesie tylko kłopoty. Być może mogła potraktować ją lepiej. Spojrzała na Ramseya, milcząc, wodząc spojrzeniem od jego źrenic, przez linię szczęki po ramiona, zastanawiając się nad tym, dlaczego właściwie wypowiada te słowa z taką lekkością. Ginęli ludzie, którzy nie powinni ginąć, Cornelia tylko udawała jedną z nich - ale na swój sposób nią była. Żałował życia Vasyla - a z niej kpił? - Co się stało? - zapytała więc wprost, cicho, znów odnajdując jego oczy. Jeśli to miało związek z Grahamem - a wierzyła, że wszystkie życiowe błędy Corneli miały z nim związek - Rita była przecież w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A może nawet oni wszyscy byli. Uniosła lekko brwi, słysząc w jego głosie teatralny smutek.
- Będziesz mieć dzięki temu więcej okazji do rodzinnych spotkań - mruknęła. - Kończą ci się bracia, lepiej zadbać o to, co pozostało - dodała niewinnie, niedbałym gestem uniosła do ust kieliszek, smakując wina.
Nie złość się, westchnęła, zastanawiając się nad tym, czy on rzeczywiście nic nie rozumiał. Patrzyła na niego jak rozdrażniony kot, który w irytacji kładzie po sobie uszy, zniecierpliwiony, zły i szykujący się do ucieczki. Wzbudził jej zaufanie, pomógł wiele razy, w najistotniejszej sprawie jednak odmawiając. Mówiła mu: widziałam, a jednak jej słowom nie wierzył. A jednak - je ignorował. Odwrócony wzrok spoczął na dzbanku znajdującym się pośrodku stołu i czarownica nagle odczuła przemożną chęć rozbicia go na jego głowie, wtedy jednak prawdopodobnie nie mogłaby już liczyć na żadną pomoc. Przynajmniej przez jakiś czas - a czas był tutaj ważny.
Wróżenie z dłoni było intymne, jak wtargnięcie do jej życia z butami w sferę tak prywatną, że bardziej prywatna już przecież nie istniała: w sferę przyszłości, czarnej i powolnej śmierci, Vasyl się nie rozdrabniał. Ale zgodziła się na to, chcąc, by wiedział. Chcąc pokazać mu to, w co albo nie chciał uwierzyć albo zwyczajnie zignorował, uznawszy, że jej śmierć tak naprawdę wcale go nie obchodziła - za co miała ochotę rozkroić go na kawałki przy najbliższej nadarzającej się okazji, kiedy będzie leżał na jej stole - ranny i nieprzytomny. I naprawdę nie rozumiała, co ją przed tym powstrzymywało. Dopiero po chwili powróciła ku niemu wzrokiem, ku ich złączonym dłoniom; i czuła, szorstki dotyk jego silnej, męskiej dłoni, obserwowała, jak jej palce wyginają się jak struny pod dotykiem jego prawicy, wiedząc, że jedno mocniejsze pociągnięcie prawdopodobnie wystarczało, żeby je wyłamać. Prowadził palec przez jedną z linii rysowanej na bladej dłoni, kończącą się nagle i zbyt wcześnie; nie musiała pytać, dobrze wiedziała, co mógł w niej ujrzeć. Był w tym za dobry, żeby się pomylić. Od jego dłoni przesunęła wzrok wyżej, ku poparzeniom, jakich nabawił się z początkiem miesiąca.
A potem zmrużyła oczy, ściągając brew, jak kot, który odpuszcza, a jednak wciąż nie zapomniał krzywd; przymknęła powieki, na krótko, nim odjął ręki od jej przedramienia - czuła otulające ją ciepło. On zawsze był ciepły. Jak ogień, otulał ciepłym, przyjemnym płomieniem, nie dając przy tym zapomnieć, jak bardzo był przy tym niebezpieczny, jeśli nie pamiętało się, by zachować ostrożność.
- Może przez chwilę - przypomniała mu; zatapiając się w cierpiętniczych wizjach, życie było dla niej drogą usłaną cierniami, trudną, ciężką, śmiertelną i pozbawioną światła. Nigdy nie będzie dobrze, Ramsey. Przeszkody, wrogowie, to wszystko mnożyło się samo, jak w okrutnej legendzie, przeznaczenia nie dało się przezwyciężyć - wierzyła w to tak mocno, że nigdy nie potrafiła podważyć sensu tego twierdzenia, do którego tak naprawdę wcale nie chciała go przekonywać; swoimi słowy bardziej chciała go otrzeźwieć, przypomnieć, że wciąż siedzi obok niego - a on wciąż mruczał do siebie. Nieprzymuszona spojrzała na niego, kiedy położył dłoń na jej policzku, głęboko, odnajdując owalne źrenice. Z jej spojrzenia dało się wyczytać nieprzerwaną złość, wzbudzony lęk, ale i niemą prośbę. Nie wiedziała, czego powinna się po nim spodziewać. Jego dotyk był przyjemny - ale nie miała na niego nastroju. - Uważaj, czego pragniesz, Ramsey - szepnęła, wciąż patrząc mu w oczy, nawet nie drgnęła, kiedy odsunął z jej twarzy kosmyk kruczych włosów. - I uważaj, jak o to prosisz - dodała, kiedy jego miękkie usta musnęły jej ostre kłykcie; nachyliła się ku niemu mocniej, by szepnąć wprost do jego ucha, otulając je ciepłym oddechem:
- Czasem, kiedy człowiek zastanawia się zbyt długo, nagle odkrywa, że nie ma już do czego wracać. - Nie, nie na wszystko jest odpowiedni czas, Ramsey. Odpowiedni czas nie jest wtedy, kiedy ty go wybierzesz. Odpowiedni czas wiążę się z naszym fatum, które dopadło mnie tu i teraz. Cofnęła się, nie przestając patrzeć mu w oczy. Dopiero kiedy ciszę w zamarłej lecznicy przedarł dźwięk odsuwanego krzesła, Cassandra również wstała - wyminęła go i przeszła do pobliskich szafek, przebierając w kilku ułożonych tam słoiczkach. Znalazła, maść na poparzenia. Ślady wciąż były widoczne.
- Co zamierzasz? - zapytała więc konkretnie, sucho, na myśli mając rzecz jasna Vasyla; dalej będziesz bronił brata?
bo ty jesteś
prządką
prządką
To było bez znaczenia. Graham, jego nędzna żona, ich śmierć. Przez kilka lat mógł z boku swobodnie patrzeć, jak człapie za nim krok w krok, udając, że ma plan na swoje życie i trzyma je mocno w garści, ale tak naprawdę wystarczył podmuch wiatru, aby rozpadło się w drobny mak. Wystarczyło, by Graham zacisnął pięść, a rozsypałaby się jak piaskowa figurka. Ale trzymał ją, pozwalał jej żyć. Teraz, gdy go zabrakło jej życie nie należało do nikogo, więc Ramsey mógł sobie je wziąć.
— Nie była jedyną, którą Graham tu ściągał. Czy, która przychodziła tu z Grahamem— mruknął pod nosem, wciąż wpatrzony i skupiony na cienkich liniach przełamujących jej szczupłą dłoń, smukłą, bladą. — Rita też chodziła za nim, prawie nie widząc poza nim świata — wtedy się wstrzymał i uniósł na nią wzrok, zapominając o pewnym niezwykle istotnym aspekcie.— I poza tobą, oczywiście.— Dodawszy to jedno zdanie czuł się usprawiedliwiony, a raczej próbował usprawiedliwić przed nią swoją ignorancję, ale nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że jego tok myślenia był prawidłowy. Rita znikała, bo załatwiała jego sprawy. Opuszczała Nokturn i wyruszała w nieznane, by dopiąć to, czego jego brat nie zdołał zamknąć i narażała — z pewnością — przy tym swoje życie, nie zwracając uwagi na to, co zostawiała tutaj. Patrząc na to w ten sposób rachunek wydawał mu się dość oczywisty. Zostawiła Lysę i Cassandrę same sobie, ślepo brnąć w rzeczy, które nawet jej nie dotyczyły. I wszystko przez Grahama. Był jej wdzięczny za wszystkie eliksiry, za to, że myślała o najprostszym w jego życiu, kiedy on nie miał czasu i za to, że podarowała mu manuskrypty o Mulciberach. Ale to był ich bilans. Ten, w którym tkwiła Cassandra był w sposób wyraźny dla niej niekorzystny. Ale nie zamierzał jej tym ranić, przypominając o czymś, co podświadomie i tak wiedziała. To było zupełnie bezcelowe.
— W świecie taki jak ten... wobec każdego możesz myśleć w ten sposób. Ale to znaczy, że musiałabyś żegnać się z każdym i za każdym razem. Ludzie przychodzą i odchodzą...— Wolno wciągnął powietrze w płuca, tak jak ktoś kto przymierza się do opowiedzenia długiej, trudnej historii, ale on nie miał zamiaru streszczać tamtego aktu. Cornelia umarła bo na to zasłużyła, choć dał jej wybór, czego zwykle wobec nikogo nie czynił. Tamten obrazek wzbudził w nim lekki niesmak, który odzwierciedlił się w wyrazie jego twarzy. I nie było mu wcale przykro.— Umarła w imię głupich idei — podsumował krótko, nie poświęcając jej więcej czasu. Była dla niego już bez znaczenia, nawet jeśli zginęła nosząc to samo nazwisko, co on sam. Czy Cassandra wiedziała?
— Świetnie, uwielbiam pogrzeby — mruknął pod nosem, po czym posłał jej długie, przeszywające spojrzenie. Jeśli próbowała być zabawna to rzeczywiście jej się udało, miał ochotę się zaśmiać, ale był w trakcie czegoś dla niego istotnego— czytania jej przyszłości.— Nic nie pozostało na całe szczęście. Wygląda na to, że zaoszczędzę w tym roku na świątecznych prezentach.— W tonie głosu pojawiło się więcej energii, może nawet nuta entuzjazmu. Był jedynie Ignotus, do którego nie chciał się przywiązywać, bo to bezmyślne i głupie, lada chwila mogące ulec zmianie. Obaj byli dorośli, poważni, łączyły ich więzy krwi i uderzające podobieństwo — dlatego to szanował, ale jak mógłby myśleć o czymkolwiek więcej?
— Cassie...
To co ujrzał w jej dłoni napawało go śmiesznym spokojem, w przeciwieństwie do niej, bo widziała w tym coś zupełnie innego. Uniósł na nią wzrok, uśmiechnął się lekko, może zbyt pobłażliwie, lecz przecież nie była uczennicą, ale wielką wróżbitką. Nie była zwyczajną dziewczyną, a jasnowidzem. Widziała przyszłość, choć wzbraniała się przed tym jak tylko mogła, a ta myśl prawie go bolała. Patrząc na nią widział wielki potencjał, wielką magię, moc i siłę. Rzadko spotykaną i wykraczającą poza jego wyobrażenia, bo przecież kilka minut wcześniej udowodniła mu, że on sam jest i będzie poza zasięgiem pewnych doświadczeń. W niewyjaśniony sposób chciał, aby to zrozumiała i dostrzegła w tym wszystkim szansę, którą mogła właściwie wykorzystać.
— Raczej nie dożyjesz setki — zaczął lekko, czując, że to jeden z tych żartów, które bawiły wyłącznie jego, więc szybko dodał: — Twoja linia się urywa, ale jest dłuższa niż moja. Więc jeśli mam być twoim zegarem, a wciąż żyję, mówię ci: będzie dobrze.
I był pewien, że się nie myli. Chciał czuć obecność Vasyla i wiedzieć kiedy przyjdzie, ale nie potrafił. Był jednak pewien, że ten dzień się zbliża, a to, co wyczytał z jej dłoni potwierdzało tylko jego teorię. Znajomość przyszłości mogła wykorzystać, mogła uczynić z niej pożytek dla siebie, tak jak robił to on. Mogła zmienić bieg przeznaczenia i przedrzeć nowe ścieżki, jeśli tylko tego chciała. Nie wierzył w to, on po prostu w to wiedział. Nie był optymistą w najmniejszym calu, po prostu wytrwale dążył do celu.
Miała ładne, intensywne spojrzenie. I pełne czegoś, co nie pozwoliło oderwać wzroku. Nie jej ciepły oddech, nie szept, który rozmywał się tuż przy jego uchu, a zapach jej włosów zmusił go do pozostania w jednej pozycji na dłużej, zaciągnięcia się nim do granic możliwości. Odwleczenia wszystkiego, co miał zamiar jej powiedzieć na później. Jej ostrzeżenie, groźba, brzmiały kusząco, ale nie były w stanie niczego zmienić. Przecież dla niego większość była jasna.
Kiedy się odsunęła, spojrzał na nią w sposób, który sugerował, że ma na to jakiś konkretny plan, uśmiechnął się szeroko wysyłając jej mylne sygnały, ale tak naprawdę okłamywał sam siebie. Nie miał go póki co i jeszcze nie myślał nad tym, co zrobić, aby mieć wszystko pod kontrolą.
Rozpraszała go. Sprawiała, że się dekoncentrował, a jego myśli podążały w nienaturalnym dla nich kierunku. Skupiał się na rzeczach dla niego nieistotnych lub takich, które powinny takowe być. Odwracała uwagę od pierwotnych zamiarów i jego codziennych zwyczajów. Pytał o fakty, które nie powinny go obchodzić, mówił to, co sądził, że chciała usłyszeć, ale nie wiedział po co, a na koniec mówił prawdę choć łatwiej było skłamać. Dla świętego spokoju. Uświadamiał sobie, że wszystko robił na opak, a to zaczynało go alarmować i zmuszać do pracy nad sobą i odzyskania pewnej trzeźwości umysłu. Tłumaczył sam sobie, że to dla dobra ich relacji, bo oboje korzystali na względnie dobrych stosunkach. Mylił się?
Potrzebował kogoś. Kogoś kto będzie miał siłę go nasycić, uzupełnić, bezgłośnie, intensywnie, bez pasji, bezproblemowo, bez litości, bez strachu, bez sprzężeń. Chciał czegoś, chciał jej, miała rację. A miał co chciał, ale nie dziś, może nawet nigdy, bo był zbyt zdyscyplinowany na to, żeby chcieć za bardzo, oszaleć z powodu głupich pragnień, których rachunek wydawał mu się nierówny, by pozwolić sobie na utratę kontroli, wpadnięcie w pułapkę czegoś, przed czym bronił się wiele lat. Przecież liczyły się dla niego zyski, osobisty sukces, wysoko postawione cele. Nie powinien chwytać się tego, czego nigdy nie próbował i nie chciał rozumieć, wierząc, że stworzony jest do rzeczy większych.
— Ale ja się wcale nie zastanawiam.
Miała rację, co do tego, że czas nie musiał być sprzymierzeńcem — szczególnie jego, wrednie zaglądał pod jego płaszcz, wyprzedzając fakty. Nie zasługiwał na to, by był mu przychylny, ale nie oczekiwał tego wcale. Był pewien. Był zdecydowany, ściśle określony. Jego zamiary jasno określone, nawet ona to widziała. Musiał jedynie ułożyć sobie to w głowie tak, aby wyszedł na tym zwycięsko. Najlepiej jak mógł, bez uszczerbku, pomyłek, błędów, tylko wciąż szukał złotego środka. Takiego, który pozwoli mu na praktykowany hedonizm i uchroni go przed czymś, co nie było potrzebne, głupotą, zaangażowaniem, sentymentalizmem, wyborem. A jeśli nigdy nie znajdzie na to pomysłu, będzie musiał zająć się czymś innym. Spontaniczność nie wchodziła w grę.
Czując w ustach cierpki posmak wina, wpatrywał się gdzieś przed siebie.
— To, co już mówiłem, nie zmieniłem zdania— odparł sucho, zaglądając do kieliszka, który ostatecznie odstawił. Obrócił głowę w jej kierunku, zastanawiając się przez chwilę, czy był człowiekiem, w którego powinna wątpić. Ostatecznie wzruszył ramionami, jakby to nie było nic szczególnego. — Zabiję go, jeśli będzie wam zagrażał. — Bo chyba tak brzmiała jego obietnica rzucina gdzieś w potoku innych słów. A może tylko mu się wydawało, że tak. Może podobnie, ale wciąż nie zamierzał się za nim uganiać. Sam przyjdzie, a gdy popełni głupstwo, zapłaci za nie jak każdy.
Ruszył się z miejsca, czując, że pomimo otwartego okna atmosfera dla niego jest zbyt gęsta, a zapach zbyt intensywny. Wziął do reki swój płaszcz i zrobił w jej kierunku kilka kroków, zatrzymując się, kiedy jej sylwetka otulona światłem księżyca, dostającego się na poddasze przez otwarte okno, dodała jej jeszcze więcej ulotności.
— Nie musisz się martwić — dodał pewnie, spuszczając wzrok, choć wiedział, że jego słowa niczego nie zmienią.
— Nie była jedyną, którą Graham tu ściągał. Czy, która przychodziła tu z Grahamem— mruknął pod nosem, wciąż wpatrzony i skupiony na cienkich liniach przełamujących jej szczupłą dłoń, smukłą, bladą. — Rita też chodziła za nim, prawie nie widząc poza nim świata — wtedy się wstrzymał i uniósł na nią wzrok, zapominając o pewnym niezwykle istotnym aspekcie.— I poza tobą, oczywiście.— Dodawszy to jedno zdanie czuł się usprawiedliwiony, a raczej próbował usprawiedliwić przed nią swoją ignorancję, ale nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że jego tok myślenia był prawidłowy. Rita znikała, bo załatwiała jego sprawy. Opuszczała Nokturn i wyruszała w nieznane, by dopiąć to, czego jego brat nie zdołał zamknąć i narażała — z pewnością — przy tym swoje życie, nie zwracając uwagi na to, co zostawiała tutaj. Patrząc na to w ten sposób rachunek wydawał mu się dość oczywisty. Zostawiła Lysę i Cassandrę same sobie, ślepo brnąć w rzeczy, które nawet jej nie dotyczyły. I wszystko przez Grahama. Był jej wdzięczny za wszystkie eliksiry, za to, że myślała o najprostszym w jego życiu, kiedy on nie miał czasu i za to, że podarowała mu manuskrypty o Mulciberach. Ale to był ich bilans. Ten, w którym tkwiła Cassandra był w sposób wyraźny dla niej niekorzystny. Ale nie zamierzał jej tym ranić, przypominając o czymś, co podświadomie i tak wiedziała. To było zupełnie bezcelowe.
— W świecie taki jak ten... wobec każdego możesz myśleć w ten sposób. Ale to znaczy, że musiałabyś żegnać się z każdym i za każdym razem. Ludzie przychodzą i odchodzą...— Wolno wciągnął powietrze w płuca, tak jak ktoś kto przymierza się do opowiedzenia długiej, trudnej historii, ale on nie miał zamiaru streszczać tamtego aktu. Cornelia umarła bo na to zasłużyła, choć dał jej wybór, czego zwykle wobec nikogo nie czynił. Tamten obrazek wzbudził w nim lekki niesmak, który odzwierciedlił się w wyrazie jego twarzy. I nie było mu wcale przykro.— Umarła w imię głupich idei — podsumował krótko, nie poświęcając jej więcej czasu. Była dla niego już bez znaczenia, nawet jeśli zginęła nosząc to samo nazwisko, co on sam. Czy Cassandra wiedziała?
— Świetnie, uwielbiam pogrzeby — mruknął pod nosem, po czym posłał jej długie, przeszywające spojrzenie. Jeśli próbowała być zabawna to rzeczywiście jej się udało, miał ochotę się zaśmiać, ale był w trakcie czegoś dla niego istotnego— czytania jej przyszłości.— Nic nie pozostało na całe szczęście. Wygląda na to, że zaoszczędzę w tym roku na świątecznych prezentach.— W tonie głosu pojawiło się więcej energii, może nawet nuta entuzjazmu. Był jedynie Ignotus, do którego nie chciał się przywiązywać, bo to bezmyślne i głupie, lada chwila mogące ulec zmianie. Obaj byli dorośli, poważni, łączyły ich więzy krwi i uderzające podobieństwo — dlatego to szanował, ale jak mógłby myśleć o czymkolwiek więcej?
— Cassie...
To co ujrzał w jej dłoni napawało go śmiesznym spokojem, w przeciwieństwie do niej, bo widziała w tym coś zupełnie innego. Uniósł na nią wzrok, uśmiechnął się lekko, może zbyt pobłażliwie, lecz przecież nie była uczennicą, ale wielką wróżbitką. Nie była zwyczajną dziewczyną, a jasnowidzem. Widziała przyszłość, choć wzbraniała się przed tym jak tylko mogła, a ta myśl prawie go bolała. Patrząc na nią widział wielki potencjał, wielką magię, moc i siłę. Rzadko spotykaną i wykraczającą poza jego wyobrażenia, bo przecież kilka minut wcześniej udowodniła mu, że on sam jest i będzie poza zasięgiem pewnych doświadczeń. W niewyjaśniony sposób chciał, aby to zrozumiała i dostrzegła w tym wszystkim szansę, którą mogła właściwie wykorzystać.
— Raczej nie dożyjesz setki — zaczął lekko, czując, że to jeden z tych żartów, które bawiły wyłącznie jego, więc szybko dodał: — Twoja linia się urywa, ale jest dłuższa niż moja. Więc jeśli mam być twoim zegarem, a wciąż żyję, mówię ci: będzie dobrze.
I był pewien, że się nie myli. Chciał czuć obecność Vasyla i wiedzieć kiedy przyjdzie, ale nie potrafił. Był jednak pewien, że ten dzień się zbliża, a to, co wyczytał z jej dłoni potwierdzało tylko jego teorię. Znajomość przyszłości mogła wykorzystać, mogła uczynić z niej pożytek dla siebie, tak jak robił to on. Mogła zmienić bieg przeznaczenia i przedrzeć nowe ścieżki, jeśli tylko tego chciała. Nie wierzył w to, on po prostu w to wiedział. Nie był optymistą w najmniejszym calu, po prostu wytrwale dążył do celu.
Miała ładne, intensywne spojrzenie. I pełne czegoś, co nie pozwoliło oderwać wzroku. Nie jej ciepły oddech, nie szept, który rozmywał się tuż przy jego uchu, a zapach jej włosów zmusił go do pozostania w jednej pozycji na dłużej, zaciągnięcia się nim do granic możliwości. Odwleczenia wszystkiego, co miał zamiar jej powiedzieć na później. Jej ostrzeżenie, groźba, brzmiały kusząco, ale nie były w stanie niczego zmienić. Przecież dla niego większość była jasna.
Kiedy się odsunęła, spojrzał na nią w sposób, który sugerował, że ma na to jakiś konkretny plan, uśmiechnął się szeroko wysyłając jej mylne sygnały, ale tak naprawdę okłamywał sam siebie. Nie miał go póki co i jeszcze nie myślał nad tym, co zrobić, aby mieć wszystko pod kontrolą.
Rozpraszała go. Sprawiała, że się dekoncentrował, a jego myśli podążały w nienaturalnym dla nich kierunku. Skupiał się na rzeczach dla niego nieistotnych lub takich, które powinny takowe być. Odwracała uwagę od pierwotnych zamiarów i jego codziennych zwyczajów. Pytał o fakty, które nie powinny go obchodzić, mówił to, co sądził, że chciała usłyszeć, ale nie wiedział po co, a na koniec mówił prawdę choć łatwiej było skłamać. Dla świętego spokoju. Uświadamiał sobie, że wszystko robił na opak, a to zaczynało go alarmować i zmuszać do pracy nad sobą i odzyskania pewnej trzeźwości umysłu. Tłumaczył sam sobie, że to dla dobra ich relacji, bo oboje korzystali na względnie dobrych stosunkach. Mylił się?
Potrzebował kogoś. Kogoś kto będzie miał siłę go nasycić, uzupełnić, bezgłośnie, intensywnie, bez pasji, bezproblemowo, bez litości, bez strachu, bez sprzężeń. Chciał czegoś, chciał jej, miała rację. A miał co chciał, ale nie dziś, może nawet nigdy, bo był zbyt zdyscyplinowany na to, żeby chcieć za bardzo, oszaleć z powodu głupich pragnień, których rachunek wydawał mu się nierówny, by pozwolić sobie na utratę kontroli, wpadnięcie w pułapkę czegoś, przed czym bronił się wiele lat. Przecież liczyły się dla niego zyski, osobisty sukces, wysoko postawione cele. Nie powinien chwytać się tego, czego nigdy nie próbował i nie chciał rozumieć, wierząc, że stworzony jest do rzeczy większych.
— Ale ja się wcale nie zastanawiam.
Miała rację, co do tego, że czas nie musiał być sprzymierzeńcem — szczególnie jego, wrednie zaglądał pod jego płaszcz, wyprzedzając fakty. Nie zasługiwał na to, by był mu przychylny, ale nie oczekiwał tego wcale. Był pewien. Był zdecydowany, ściśle określony. Jego zamiary jasno określone, nawet ona to widziała. Musiał jedynie ułożyć sobie to w głowie tak, aby wyszedł na tym zwycięsko. Najlepiej jak mógł, bez uszczerbku, pomyłek, błędów, tylko wciąż szukał złotego środka. Takiego, który pozwoli mu na praktykowany hedonizm i uchroni go przed czymś, co nie było potrzebne, głupotą, zaangażowaniem, sentymentalizmem, wyborem. A jeśli nigdy nie znajdzie na to pomysłu, będzie musiał zająć się czymś innym. Spontaniczność nie wchodziła w grę.
Czując w ustach cierpki posmak wina, wpatrywał się gdzieś przed siebie.
— To, co już mówiłem, nie zmieniłem zdania— odparł sucho, zaglądając do kieliszka, który ostatecznie odstawił. Obrócił głowę w jej kierunku, zastanawiając się przez chwilę, czy był człowiekiem, w którego powinna wątpić. Ostatecznie wzruszył ramionami, jakby to nie było nic szczególnego. — Zabiję go, jeśli będzie wam zagrażał. — Bo chyba tak brzmiała jego obietnica rzucina gdzieś w potoku innych słów. A może tylko mu się wydawało, że tak. Może podobnie, ale wciąż nie zamierzał się za nim uganiać. Sam przyjdzie, a gdy popełni głupstwo, zapłaci za nie jak każdy.
Ruszył się z miejsca, czując, że pomimo otwartego okna atmosfera dla niego jest zbyt gęsta, a zapach zbyt intensywny. Wziął do reki swój płaszcz i zrobił w jej kierunku kilka kroków, zatrzymując się, kiedy jej sylwetka otulona światłem księżyca, dostającego się na poddasze przez otwarte okno, dodała jej jeszcze więcej ulotności.
— Nie musisz się martwić — dodał pewnie, spuszczając wzrok, choć wiedział, że jego słowa niczego nie zmienią.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ściągnęła lekko brew w zastanowieniu, kiedy Ramsey wspomniał o Ricie - Cassandra pokręciła przecząco głową, nie wierząc jego słowom; znała ją przecież dobrze - bardzo dobrze, lepiej niż ktokolwiek - i wiedziała, że alchemiczka nie dałaby się ot tak omotać mężczyźnie, nawet takiemu jak Graham. Odnalazła źrenice czarnoksiężnika, początkowo milcząc, dopiero potem zabierając głos:
- Rita nigdy nie była psem, żeby chodzić za kimkolwiek - oświadczyła chłodno, biorąc ją w obronę; słowa Ramseya zabolały. Z jednej strony wiedziała, że były prawdziwe, z drugiej nie wierzyła, żeby Graham rzeczywiście zamotał Ricie w głowie tak bardzo - nie potrafiła zrozumieć, dlaczego po jego śmierci poświęcała mu aż tyle czasu, ale odbierała to zapewne jak swoisty sposób na przejście żałoby. Nigdy nie dowiedziała się, co właściwie łączyło tych dwojga - Graham miał żonę, nie był obojętny na nią samą, a trzy kobiety - to już dużo. Faktem było, że Cassandra została sama: alchemiczka zniknęła i już długo nie dawała znaku życia. Coraz dłużej, a w samej Cassandrze zaczynała kłębić się złość: złość, której nie miała nawet jak dać upustu, bo nie miała jak wyrzucić tego wszystkiego Ricie - mogła jej najwyżej napisać list i wysłać sowę w przestrzeń. Już próbowała, list do niej wrócił. Wobec trzecich - wobec Ramseya - była jej jednak gotowa bronić jak lwica. - To on chodził za nią - I za mną, i pewnie za wieloma innymi, to nie miało żadnego znaczenia. Jeśli istniał ktokolwiek, kto był dla Rity całym światem - to była to Lysandra. I tylko ona.
Zawsze dotąd, bo już nie dzisiaj, ale tego nie potrafiła przyznać głośno.
- Zwykle wiem, kiedy odchodzą - przypomniała mu krótko, bo przecież w tym się specjalizowała: w widzeniu śmierci. Katastrofy. Nieszczęścia. Cornelia była niewiadomą, a bycie niewiadomą dawało perspektywy na bycie bezpieczną. Ulotność życia była dla niej naturalna, ale jednocześnie rzadko objawiała się bez uprzedzenia. - Zaskoczyła mnie – dodała cicho, melancholijnie - ale widzę, że to jeszcze nie koniec niespodzianek - Zawiesiła na nim spojrzenie; Cornelia - dla idei? - Jakiej idei? - To wszystko wydało jej się abstrakcją: konflikt czystości krwi był jedynym konfliktem, który wydawał się dzisiaj realny - przeciwnicy mugoli ścierali się z tymi, którzy chcieli ginąć w ich obronie, a Cassandra w tym wszystkim cieszyła się, że ona i jej córka były bezpieczne. Do czasu - nie miała dowodów na ojcostwo Lysy. Cornelię jako żonę Grahama i kogoś, kto nieustannie błąkał się w ich świecie, mimowolnie dopasowała do zwolenników tradycji, na Nokturnie mało kto stawał w obronie mugoli, których tutaj nie znano. Nie zwróciła też uwagi na to, że Ramsey ową ideę nazwał głupią - dla Cassandry każda idea była głupia, a gdyby przymuszono ją do stanięcia po którejś ze stron, stanęłaby z pewnością po stronie silniejszego. - Nawet nie miała czystej krwi - Jej nazwisko było obce, nieznane. Byle jakie. To, którym się posługiwała, Cassandra nigdy nie rozumiała, dlaczego jej ślub był tajemnicą - choć doszukiwała się w tym nacisków Grahama, któremu szczęśliwie było w kawalerskim stanie, bez obietnic wierności.
Podłapała jego przeszywające spojrzenie, odpowiadając mu tym samym. Nie przejęła się zanadto; lubiła, kiedy patrzył w ten sposób, czasem infantylnie myląc dreszcz strachu z dreszczem fascynacji.
- Szkoda, dobrze wyglądam w czerni - stwierdziła zamiast tego, podążając za jego spojrzeniem ku własnej, wciąż trzymanej przezeń dłoni, na której rysowała się jej przyszłość - w równie złowrogich zresztą barwach. Zaraz potem skinęła głową, zgadzając się z Ramseyem; bynajmniej nie dlatego, że nie widziała więzi pomiędzy nim a jego ojcem: wierzyła, że istnieje - każdy rodzic by w to wierzył. Wierzyła jednak również, że obaj byli na tyle potężnymi czarodziejami, że pogrzeb, ani bliski, ani nieco dalszy, zwyczajnie nie był im jeszcze długo pisany. Uniosła lekko jedną brew, słysząc swoje imię - nie spodobał jej się jego ton.
- Nie Cassie'uj mnie, Ramsey - przestrzegła chłodno, to nie był na to najlepszy moment. Właściwie, to nie był dobry moment na nic. Wspomnienie Rity, martwa Cornelia, odmowa Ramseya, wizja powracającego Vasyla, Cassandra stroszyła się jak zezłoszczone zwierzę. - Potrafię czytać z dłoni. I wiem, co tam widzę - Żartujesz sobie ze mnie, kpisz? Zmyślasz? A może- naprawdę jesteś ślepy? - Albo wszyscy będziemy żyć krótko i czas zatroszczyć się o cztery trumny albo coś rozprasza twoje trzecie oko. - Nie wierzyła mu, wiedziała swoje. Była przekonana o swoich umiejętnościach, wiedziała, że posiada olbrzymi talent i nie miała najmniejszego zamiaru ulegać jego, mylnej zresztą, opinii. Jego uśmiech tylko ją denerwował - chciała od niego konkretnego działania. Pomocy, z którą się przecież deklarował. Tymczasem dostawała tylko puste frazesy i równie puste obietnice, których Mulciber pewnie nawet nie miał zamiar spełnić. Kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo Lysy - była bezkompromisowa.
- Oczywiście, że nie – mruknęła krótko w odpowiedzi, bardziej do siebie, niż do niego; nie do końca wszak zachowywał się jak mężczyzna zdecydowany – a ona nie rozumiała jego rozterek, a przy tym nie wyglądała, jakby miała zamiar mu z nimi pomóc. Wysoce ceniła sobie własną niezależność, nie chcąc jej nikomu oddawać. Zdawało jej się zresztą, że po tym wszystkim, co przeszła z Vasylem, przywiązanie się do mężczyzny nie było czymś, co leżało w spektrum zagrażających jej zdarzeń. Nigdy nie była sama: miała córkę, nie dopuszczając do siebie myśli, że potrzebny był jej jeszcze ktoś dorosły. Nie miała też potrzeby statecznego, zgodnego ze społecznymi oczekiwaniami życia – nie spełniała ich i tak. Nie zmieniało to faktu, że Ramsey wydawał się mężczyzną równie, a może nawet bardziej interesującym od swoich braci – pociągała ją nie tylko fizjonomia, ale i niebezpieczna, bezwzględna drapieżność, siła – nie tylko magiczna, miał niezwykle silny charakter. Otaczało go wiele kobiet, a jednak nie mogłaby nazwać go bawidamkiem, nigdy nie dał jej ku temu powodów. Same do niego lgnęły, nieodstraszone ciągnącym się za nim widmem śmierci. Nie bez przyczyny.
- Więc masz zamiar po prostu wyjść, a kiedy Vasyl się tutaj zjawi, wyczujesz go psim węchem i zjawisz się, zanim zarżnie moje dziecko? - Zbliżyła się do niego, wolnym krokiem, wsuwając w jego dłoń trzymany słoiczek z maścią, powinien rozpoznać, czym jest. Nie był oznakowany. Patrzyła mu prosto w oczy - z wyzywającą tańczącą ognistą iskrą. – Przyjdziesz, kiedy przyślę ci patronusa? – nie miała dostępu do tak potężnej magii, musiał zdawać sobie z tego sprawę. – A może zrobię Vasylowi herbatę i poproszę go, żeby poczekał, aż zjawi się jego brat, a dopiero potem próbował mi odebrać to, co w jego mniemaniu jest mu należne? – Nie był jej prawdziwym ojcem. Lysa nawet go nie znała. I nigdy nie pozna. Cedziła słowa ostrożnie i wyraźnie, chcąc, by ich przesłanie wreszcie dotarło do tego zakutego łba. - Lubił gorzką, ale nie za ciepłą. Kiedy dostawał za ciepłą, był zły - dodała z goryczą, nie potrafiąc zatrzymać potoku pretensji. - Twoja wizja zbiegła się z powrotem Cornelii, to ona mogła mu o wszystkim powiedzieć. - Mogła, oczywiście, że mogła, przed śmiercią. Świetnie się dogadywali. Vasyl pewnie wiedział już, że miał córkę, a gdyby nie wyjaśnienia Ramseya, sądziłaby zapewne, że to on - w przypływie euforii z tej okazji - zabił Cornelię. – Może nawet teraz stoi przed drzwiami i czeka, aż stąd wyjdziesz, bo wie, że nie jest od ciebie silniejszy. – Wierzyła, że mogła zatrzymać go tutaj na noc bardzo łatwo, ale potrzebowała go przecież czujnego. Nie mogła tego zrobić w taki sposób. – Nie próbuj wciskać mi idiotycznych frazesów i skończ w kółko powtarzać, że nie muszę się martwić. – Gdyby tylko mogła, rozszarpałaby go gołymi rękoma. Lysa miała dopiero siedem lat, a Cassandra pozostawała wobec szalonego Vasyla bezradna. - Nigdzie nie idziesz. Zostaniesz, bo obiecałeś nam pomóc – oświadczyła, zakładając ręce na piersi. Inny sposób nie istniał, jeśli nie chciał się za nim uganiać – musiał poczekać na niego tutaj. – Będziesz spać na krześle, miłej nocy.
- Rita nigdy nie była psem, żeby chodzić za kimkolwiek - oświadczyła chłodno, biorąc ją w obronę; słowa Ramseya zabolały. Z jednej strony wiedziała, że były prawdziwe, z drugiej nie wierzyła, żeby Graham rzeczywiście zamotał Ricie w głowie tak bardzo - nie potrafiła zrozumieć, dlaczego po jego śmierci poświęcała mu aż tyle czasu, ale odbierała to zapewne jak swoisty sposób na przejście żałoby. Nigdy nie dowiedziała się, co właściwie łączyło tych dwojga - Graham miał żonę, nie był obojętny na nią samą, a trzy kobiety - to już dużo. Faktem było, że Cassandra została sama: alchemiczka zniknęła i już długo nie dawała znaku życia. Coraz dłużej, a w samej Cassandrze zaczynała kłębić się złość: złość, której nie miała nawet jak dać upustu, bo nie miała jak wyrzucić tego wszystkiego Ricie - mogła jej najwyżej napisać list i wysłać sowę w przestrzeń. Już próbowała, list do niej wrócił. Wobec trzecich - wobec Ramseya - była jej jednak gotowa bronić jak lwica. - To on chodził za nią - I za mną, i pewnie za wieloma innymi, to nie miało żadnego znaczenia. Jeśli istniał ktokolwiek, kto był dla Rity całym światem - to była to Lysandra. I tylko ona.
Zawsze dotąd, bo już nie dzisiaj, ale tego nie potrafiła przyznać głośno.
- Zwykle wiem, kiedy odchodzą - przypomniała mu krótko, bo przecież w tym się specjalizowała: w widzeniu śmierci. Katastrofy. Nieszczęścia. Cornelia była niewiadomą, a bycie niewiadomą dawało perspektywy na bycie bezpieczną. Ulotność życia była dla niej naturalna, ale jednocześnie rzadko objawiała się bez uprzedzenia. - Zaskoczyła mnie – dodała cicho, melancholijnie - ale widzę, że to jeszcze nie koniec niespodzianek - Zawiesiła na nim spojrzenie; Cornelia - dla idei? - Jakiej idei? - To wszystko wydało jej się abstrakcją: konflikt czystości krwi był jedynym konfliktem, który wydawał się dzisiaj realny - przeciwnicy mugoli ścierali się z tymi, którzy chcieli ginąć w ich obronie, a Cassandra w tym wszystkim cieszyła się, że ona i jej córka były bezpieczne. Do czasu - nie miała dowodów na ojcostwo Lysy. Cornelię jako żonę Grahama i kogoś, kto nieustannie błąkał się w ich świecie, mimowolnie dopasowała do zwolenników tradycji, na Nokturnie mało kto stawał w obronie mugoli, których tutaj nie znano. Nie zwróciła też uwagi na to, że Ramsey ową ideę nazwał głupią - dla Cassandry każda idea była głupia, a gdyby przymuszono ją do stanięcia po którejś ze stron, stanęłaby z pewnością po stronie silniejszego. - Nawet nie miała czystej krwi - Jej nazwisko było obce, nieznane. Byle jakie. To, którym się posługiwała, Cassandra nigdy nie rozumiała, dlaczego jej ślub był tajemnicą - choć doszukiwała się w tym nacisków Grahama, któremu szczęśliwie było w kawalerskim stanie, bez obietnic wierności.
Podłapała jego przeszywające spojrzenie, odpowiadając mu tym samym. Nie przejęła się zanadto; lubiła, kiedy patrzył w ten sposób, czasem infantylnie myląc dreszcz strachu z dreszczem fascynacji.
- Szkoda, dobrze wyglądam w czerni - stwierdziła zamiast tego, podążając za jego spojrzeniem ku własnej, wciąż trzymanej przezeń dłoni, na której rysowała się jej przyszłość - w równie złowrogich zresztą barwach. Zaraz potem skinęła głową, zgadzając się z Ramseyem; bynajmniej nie dlatego, że nie widziała więzi pomiędzy nim a jego ojcem: wierzyła, że istnieje - każdy rodzic by w to wierzył. Wierzyła jednak również, że obaj byli na tyle potężnymi czarodziejami, że pogrzeb, ani bliski, ani nieco dalszy, zwyczajnie nie był im jeszcze długo pisany. Uniosła lekko jedną brew, słysząc swoje imię - nie spodobał jej się jego ton.
- Nie Cassie'uj mnie, Ramsey - przestrzegła chłodno, to nie był na to najlepszy moment. Właściwie, to nie był dobry moment na nic. Wspomnienie Rity, martwa Cornelia, odmowa Ramseya, wizja powracającego Vasyla, Cassandra stroszyła się jak zezłoszczone zwierzę. - Potrafię czytać z dłoni. I wiem, co tam widzę - Żartujesz sobie ze mnie, kpisz? Zmyślasz? A może- naprawdę jesteś ślepy? - Albo wszyscy będziemy żyć krótko i czas zatroszczyć się o cztery trumny albo coś rozprasza twoje trzecie oko. - Nie wierzyła mu, wiedziała swoje. Była przekonana o swoich umiejętnościach, wiedziała, że posiada olbrzymi talent i nie miała najmniejszego zamiaru ulegać jego, mylnej zresztą, opinii. Jego uśmiech tylko ją denerwował - chciała od niego konkretnego działania. Pomocy, z którą się przecież deklarował. Tymczasem dostawała tylko puste frazesy i równie puste obietnice, których Mulciber pewnie nawet nie miał zamiar spełnić. Kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo Lysy - była bezkompromisowa.
- Oczywiście, że nie – mruknęła krótko w odpowiedzi, bardziej do siebie, niż do niego; nie do końca wszak zachowywał się jak mężczyzna zdecydowany – a ona nie rozumiała jego rozterek, a przy tym nie wyglądała, jakby miała zamiar mu z nimi pomóc. Wysoce ceniła sobie własną niezależność, nie chcąc jej nikomu oddawać. Zdawało jej się zresztą, że po tym wszystkim, co przeszła z Vasylem, przywiązanie się do mężczyzny nie było czymś, co leżało w spektrum zagrażających jej zdarzeń. Nigdy nie była sama: miała córkę, nie dopuszczając do siebie myśli, że potrzebny był jej jeszcze ktoś dorosły. Nie miała też potrzeby statecznego, zgodnego ze społecznymi oczekiwaniami życia – nie spełniała ich i tak. Nie zmieniało to faktu, że Ramsey wydawał się mężczyzną równie, a może nawet bardziej interesującym od swoich braci – pociągała ją nie tylko fizjonomia, ale i niebezpieczna, bezwzględna drapieżność, siła – nie tylko magiczna, miał niezwykle silny charakter. Otaczało go wiele kobiet, a jednak nie mogłaby nazwać go bawidamkiem, nigdy nie dał jej ku temu powodów. Same do niego lgnęły, nieodstraszone ciągnącym się za nim widmem śmierci. Nie bez przyczyny.
- Więc masz zamiar po prostu wyjść, a kiedy Vasyl się tutaj zjawi, wyczujesz go psim węchem i zjawisz się, zanim zarżnie moje dziecko? - Zbliżyła się do niego, wolnym krokiem, wsuwając w jego dłoń trzymany słoiczek z maścią, powinien rozpoznać, czym jest. Nie był oznakowany. Patrzyła mu prosto w oczy - z wyzywającą tańczącą ognistą iskrą. – Przyjdziesz, kiedy przyślę ci patronusa? – nie miała dostępu do tak potężnej magii, musiał zdawać sobie z tego sprawę. – A może zrobię Vasylowi herbatę i poproszę go, żeby poczekał, aż zjawi się jego brat, a dopiero potem próbował mi odebrać to, co w jego mniemaniu jest mu należne? – Nie był jej prawdziwym ojcem. Lysa nawet go nie znała. I nigdy nie pozna. Cedziła słowa ostrożnie i wyraźnie, chcąc, by ich przesłanie wreszcie dotarło do tego zakutego łba. - Lubił gorzką, ale nie za ciepłą. Kiedy dostawał za ciepłą, był zły - dodała z goryczą, nie potrafiąc zatrzymać potoku pretensji. - Twoja wizja zbiegła się z powrotem Cornelii, to ona mogła mu o wszystkim powiedzieć. - Mogła, oczywiście, że mogła, przed śmiercią. Świetnie się dogadywali. Vasyl pewnie wiedział już, że miał córkę, a gdyby nie wyjaśnienia Ramseya, sądziłaby zapewne, że to on - w przypływie euforii z tej okazji - zabił Cornelię. – Może nawet teraz stoi przed drzwiami i czeka, aż stąd wyjdziesz, bo wie, że nie jest od ciebie silniejszy. – Wierzyła, że mogła zatrzymać go tutaj na noc bardzo łatwo, ale potrzebowała go przecież czujnego. Nie mogła tego zrobić w taki sposób. – Nie próbuj wciskać mi idiotycznych frazesów i skończ w kółko powtarzać, że nie muszę się martwić. – Gdyby tylko mogła, rozszarpałaby go gołymi rękoma. Lysa miała dopiero siedem lat, a Cassandra pozostawała wobec szalonego Vasyla bezradna. - Nigdzie nie idziesz. Zostaniesz, bo obiecałeś nam pomóc – oświadczyła, zakładając ręce na piersi. Inny sposób nie istniał, jeśli nie chciał się za nim uganiać – musiał poczekać na niego tutaj. – Będziesz spać na krześle, miłej nocy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Jej reakcja nie mogła mu umknąć. Rejestrował bowiem każdą zmianę na jej twarzy, gdy tylko na nią patrzył, łatwo się więc zorientował, że powinien zakończyć temat, zanim wypowie słowa, których mu nie wybaczy. Nie był nawet świadom, że to nie byłaby pierwsza taka rzecz. Cassandra nie chciała jednak pamiętać, że Rita była również kobietą, która miała słabość do Mulciberów. Wszystkich, bez wyjątku, zamykając ten przedziwny krąg wzajemnych sympatii i interesów.
— Oczywiście, zapewne masz rację — odparł słowami, które ona znacznie częściej kierowała do niego, kiedy próbował jej pokazać, że jest inaczej niż myśli. Tym razem to on się wycofał ze swoich teorii, nie próbując brnąć w bezsensowny i przede wszystkim skończony temat. Sheridan nie było, ot cała historia. Cassandra znała ją najlepiej, choć wątpił, by sposób w jaki na nią patrzyła odzwierciedlał niczym niezawoalowaną rzeczywistość. Czy mógł ją jednak winić za to, że posiadała uczucia?
Myślał przez chwilę, co jej odpowiedzieć. Błądząc po jej twarzy szukał na niej wypisanych odpowiedzi, których nikt tam dla niego nie umieścił. Niezależnie od tego, czy Cassandra miałaby mu za złe to, co uczynił Cornelii i z jaką brutalnością została potraktowana przez niego i Alisę, wiedział, że to było słuszne. Wierzył, że wiedziała jakiego pokroju człowiek przed nią siedzi i jakiekolwiek odczucia wobec niego żywiła, pozwalała mu na to, by był blisko.
— I poniekąd właśnie o to chodziło. — Jej sugestia odnośnie czystości krwi spadła mu z nieba, więc odpowiedział jej szybko, potwierdzając domysły. Nie była wcale daleka od prawdy, ale ta nie była jej do niczego potrzebna. Mimochodem skierował swój wzrok na lewe przedramię, na którym pod warstwami materiału znajdowało się mroczne znamię ofiarowane mu przez Czarnego Pana. Nie musiał go jednak przed nią ukrywać, widziała je już wcześniej i nie pytała o jego pochodzenie. To dobrze. Czuł się zwolniony z odpowiedzialności wtajemniczania jej w cokolwiek, w czym w jego mniemaniu nigdy nie powinna uczestniczyć.
— Owszem — potwierdził z łatwością jej zdanie o kolorze, który niewątpliwie podkreślał jej atrakcyjność, a potem milczał wymownie na temat jej umiejętności, choć wcale w nią nie wątpił, a wręcz przeciwnie, wierzył w jej siłę i wszechwiedzę jak nikt inny. Uniósł tylko brwi i uśmiechnął się krótko, całkowicie ignorując jej irytację. — Zdecydowanie mnie coś rozprasza, nie mów, że ci to nie schlebia. Moje trzecie oko ostatnio często się otwiera. Nie tylko na tragedie— dodał zapobiegawczo, zerkając na nią na chwilę. Skojarzenia wiązały go z przyszłością, doświadczał obrazów z życia ludzi, dostrzegał ich wzloty i upadki, przyczyny i skutki. Dlatego nigdy nie zapomniał o tym, że każdy los da się odwrócić. — Nie wiem, czy chciałabyś znać szczegóły i wiedzieć, co widziałem. — Lepiej nie, bo wtedy nie oszczędziłby jej wyjątkowo pikantnych szczegółów. Złoszczenie jej zwykle przynosiło mu satysfakcję, tego wieczora nie miał najmniejszej ochoty na złośliwości. Był zmęczony, jego głowa pełna była myśli, a ostatnie czego mu było trzeba to wyrzuty w swoim kierunku, gdy paradoksalnie w jej towarzystwie częściej spływał na niego spokój, choć miał go o wiele więcej niż ona.
— Mam czekać na niego, dzień, tydzień, miesiąc?— odparł od razu, unosząc brwi tak wysoko, że dotknęły pojedynczych, opadających mu na czoło włosów. Mówiła, a on jawnie bagatelizował niebezpieczeństwo ze strony Vasyla. Kim w ogóle był Vasyl? Śmieciem, ćpunem, niezrównoważonym głupcem, który kiedyś oszalał z miłości. Jakim zagrożeniem był dla Cassandry, mądrej i inteligentnej wiedźmy, którą życie na Śmiertelnym Nokturnie nauczyło radzić sobie z trudnościami, która niczym lwica broniła swojego dziecka. Była bardziej niebezpieczna od niego, czemu nie zdawała sobie z tego sprawy? Jedyną silną stroną jego brata było szaleństwo i wiążąca się z nim nieprzewidywalność.
— Nie możesz pozwolić, by to co zdarzyło się wczoraj miało paraliżujący wpływ na to, co zdarzy się jutro. Gdy zdasz sobie z tego sprawę będzie już za późno, utoniesz w morzu bezdennych myśli i obaw— wciął się, nie zamierzając odpierać jej ataków. Na moment zapomniał o tym istotnym fakcie, że była kobietą. Aż, a może w przypadku Vasyla tylko kobietą. Fizycznie bezbronną, wymagającą opieki, bo chroniąc własne dziecko nie była zdolna do tego, by chronić samą siebie. Dał jej słowo, więc był tu od tego, aby zapewnić jej bezpieczeństwo, skoro go potrzebowała, ale nie wziął pod uwagę, że wartością wypowiedzianej obietnicy była odpowiedzialność, którą się obarczył. A ta przecież była mu tak obca.
Irytowała go myśl, że jej ciałem wstrząsa trwoga na samą myśl o jego bracie. Zadziwiająco szybko wzbudziła w nim wewnętrzną złość brakiem dalekowzroczności, ignorancją na jego słowa, brakiem zaufania, choć nie umniejszał jej wiedzy. Podważała wszystko, co mówił, nie umiejąc mu zawierzyć. Szybko zrobił się rozdrażniony, a jego wzrok poszybował na jej kocie oczy, gdy nie przerywała, ciągnąc dalej swój pełen kpiny wywód. Być może gdyby nie to nagłe wzburzenie jakie poczuł, zaśmiałby się głośno i potwierdził, że tak właśnie jest. Pomiędzy jego ciemnymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka, a oczy zwęziły się gwałtownie, kiedy już z tak bliska nie był w stanie ogarnąć jej spojrzenia całościowo, przeskakując od jednej zielonej tęczówki do drugiej.
Jej brak wiary w niego i drwina z każdą sekundą zaczęły doprowadzać go do szaleństwa. Nie rozumiał jej, ani jej przewrażliwienia, bo troska nigdy nie zajęła jego myśli. Sądził, że dane słowo wystarczy, aby ukoić nerwy, ofiarować spokój, uznawszy, że czyny przyjdą z czasem, gdy zajdzie taka konieczność.
Kiedy skończyła swój monolog i zaprezentowała mu swą despotyczną postawę pochylił się w jej kierunku, by w dzielącą ich kilkunastocentymetrową i stale zmniejszającą się przestrzeń wyrzucić przez zaciśnięte zęby krótkie:
— Świetnie.
Wyłącznie jeden czarnoksiężnik posiadał władzę, która upoważniała go do mówienia Mulciberowi, co powinien robić. Nikt poza nim nie mógł niczego zabronić, nie mógł niczego kazać. Mogła go zatrzymać? Teoretycznie nie — ani siłą ani wypowiedzianymi argumentami, praktycznie właśnie udowadniała, że było inaczej. Był zbyt mądry by udawać, że jeśli teraz wyjdzie nic się nie zmieni, że będzie miał wciąż przewagę, w durny, wręcz szczeniacki sposób unosząc się dumą. W przeciwieństwie do wielu samochwalczych głupców, u niego nigdy nie stała się przeszkodą w osiąganiu korzyści, a jeśli teraz ulegnie buzującej w nim emocji, popełni błąd, który wiele go będzie kosztował. To było genialne. Czuł jak manipulacyjne macki obłapiają i zaciskają się wokół niego, nie pozwalając mu na zrobienie tego, co odruchowo chciał uczynić. Doskonale wykorzystała fakt, że dał jej słowo i choć był perfidnym oszustem, nie chciał go złamać.
— Na krześle? — powtórzył po niej głucho, przenosząc ciężkość swojego spojrzenia za siebie, przez ramię. Wyciągnąwszy z kieszeni płaszcza papierosy, odrzucił go oparcie krzesła, nie zbaczając na to, że ledwie zaczepił się o oparcie, nie zsuwając się całkowicie na ziemię. Od tego właśnie było krzesło. — Nie.
To nie podlegało żadnej dyskusji, a fakt, że niewiele sypiał i mógł jedną, dwie, trzy, pięć nocy zaspokoić się krótką drzemką na stojąco, nie miał znaczenia.
— Mogę to zrobić — i zrobię, o ja, wielkoduszny, dobry i szczodry — ale musisz mi zaproponować coś lepszego — i chętny do negocjacji. — Lubię mocną i ciepłą. — szepnął z niezwykłą zaciętością, patrząc jej w oczy. Mogła już zacząć żałować swojej decyzji. Zacisnął szczękę, mięśnie twarzy wyraźnie się uwypukliły. Chwyciwszy jej dłoń spuścił na nią wzrok i wręczył jej ponownie maść, która najwyraźniej nie była mu potrzebna — zapominał o śniadaniach, zdarzało mu się nie ogolić, nie znosił zajmować się sobą. I bynajmniej nie chodziło o to, że miała okropny zapach, który przyprawiał go o mdłości silniej niż wygotowywanie mugolskiej czaszki.
Powoli, nabrał powietrza w płuca. Głęboko, ze świstem, z jej zapachem, odsuwając się, by wyciągnąć Stibbonsa i włożyć go do ust.
— Już czuję się jak w domu— mruknął, minąwszy ją w nieznacznej odległości, co by jej nie rozszarpać w tej jednej chwili i rozglądając się po poddaszu, choć przecież dokładnie zbadał to miejsce kiedy tylko tu wszedł. Stanął za jej plecami, zaciągając się powoli, kojąc swoje rozdrażnienie najzwyklejszą używką. Palcami lewej dłoni przez chwilę przeczesywał jej kosmyki, aż w końcu ułożył ją całą na jej wystającym ramieniu.
— Nienawiść też czujesz? — spytał szorstko, spoglądając przez chwilę na jej kontur, aż w końcu podniósł wzrok wyżej, gdzieś ponad jej ramieniem, szukając w ciekawości sposobu na odwrócenie własnej uwagi. Zmienił dłonie. Tą, którą trzymał na niej wyciągnął z ust papierosa, drugą zaś włożył do kieszeni, zaciskając w pięść.— Zabiłabyś go, gdybyś mogła? — Chciałabyś?
— Oczywiście, zapewne masz rację — odparł słowami, które ona znacznie częściej kierowała do niego, kiedy próbował jej pokazać, że jest inaczej niż myśli. Tym razem to on się wycofał ze swoich teorii, nie próbując brnąć w bezsensowny i przede wszystkim skończony temat. Sheridan nie było, ot cała historia. Cassandra znała ją najlepiej, choć wątpił, by sposób w jaki na nią patrzyła odzwierciedlał niczym niezawoalowaną rzeczywistość. Czy mógł ją jednak winić za to, że posiadała uczucia?
Myślał przez chwilę, co jej odpowiedzieć. Błądząc po jej twarzy szukał na niej wypisanych odpowiedzi, których nikt tam dla niego nie umieścił. Niezależnie od tego, czy Cassandra miałaby mu za złe to, co uczynił Cornelii i z jaką brutalnością została potraktowana przez niego i Alisę, wiedział, że to było słuszne. Wierzył, że wiedziała jakiego pokroju człowiek przed nią siedzi i jakiekolwiek odczucia wobec niego żywiła, pozwalała mu na to, by był blisko.
— I poniekąd właśnie o to chodziło. — Jej sugestia odnośnie czystości krwi spadła mu z nieba, więc odpowiedział jej szybko, potwierdzając domysły. Nie była wcale daleka od prawdy, ale ta nie była jej do niczego potrzebna. Mimochodem skierował swój wzrok na lewe przedramię, na którym pod warstwami materiału znajdowało się mroczne znamię ofiarowane mu przez Czarnego Pana. Nie musiał go jednak przed nią ukrywać, widziała je już wcześniej i nie pytała o jego pochodzenie. To dobrze. Czuł się zwolniony z odpowiedzialności wtajemniczania jej w cokolwiek, w czym w jego mniemaniu nigdy nie powinna uczestniczyć.
— Owszem — potwierdził z łatwością jej zdanie o kolorze, który niewątpliwie podkreślał jej atrakcyjność, a potem milczał wymownie na temat jej umiejętności, choć wcale w nią nie wątpił, a wręcz przeciwnie, wierzył w jej siłę i wszechwiedzę jak nikt inny. Uniósł tylko brwi i uśmiechnął się krótko, całkowicie ignorując jej irytację. — Zdecydowanie mnie coś rozprasza, nie mów, że ci to nie schlebia. Moje trzecie oko ostatnio często się otwiera. Nie tylko na tragedie— dodał zapobiegawczo, zerkając na nią na chwilę. Skojarzenia wiązały go z przyszłością, doświadczał obrazów z życia ludzi, dostrzegał ich wzloty i upadki, przyczyny i skutki. Dlatego nigdy nie zapomniał o tym, że każdy los da się odwrócić. — Nie wiem, czy chciałabyś znać szczegóły i wiedzieć, co widziałem. — Lepiej nie, bo wtedy nie oszczędziłby jej wyjątkowo pikantnych szczegółów. Złoszczenie jej zwykle przynosiło mu satysfakcję, tego wieczora nie miał najmniejszej ochoty na złośliwości. Był zmęczony, jego głowa pełna była myśli, a ostatnie czego mu było trzeba to wyrzuty w swoim kierunku, gdy paradoksalnie w jej towarzystwie częściej spływał na niego spokój, choć miał go o wiele więcej niż ona.
— Mam czekać na niego, dzień, tydzień, miesiąc?— odparł od razu, unosząc brwi tak wysoko, że dotknęły pojedynczych, opadających mu na czoło włosów. Mówiła, a on jawnie bagatelizował niebezpieczeństwo ze strony Vasyla. Kim w ogóle był Vasyl? Śmieciem, ćpunem, niezrównoważonym głupcem, który kiedyś oszalał z miłości. Jakim zagrożeniem był dla Cassandry, mądrej i inteligentnej wiedźmy, którą życie na Śmiertelnym Nokturnie nauczyło radzić sobie z trudnościami, która niczym lwica broniła swojego dziecka. Była bardziej niebezpieczna od niego, czemu nie zdawała sobie z tego sprawy? Jedyną silną stroną jego brata było szaleństwo i wiążąca się z nim nieprzewidywalność.
— Nie możesz pozwolić, by to co zdarzyło się wczoraj miało paraliżujący wpływ na to, co zdarzy się jutro. Gdy zdasz sobie z tego sprawę będzie już za późno, utoniesz w morzu bezdennych myśli i obaw— wciął się, nie zamierzając odpierać jej ataków. Na moment zapomniał o tym istotnym fakcie, że była kobietą. Aż, a może w przypadku Vasyla tylko kobietą. Fizycznie bezbronną, wymagającą opieki, bo chroniąc własne dziecko nie była zdolna do tego, by chronić samą siebie. Dał jej słowo, więc był tu od tego, aby zapewnić jej bezpieczeństwo, skoro go potrzebowała, ale nie wziął pod uwagę, że wartością wypowiedzianej obietnicy była odpowiedzialność, którą się obarczył. A ta przecież była mu tak obca.
Irytowała go myśl, że jej ciałem wstrząsa trwoga na samą myśl o jego bracie. Zadziwiająco szybko wzbudziła w nim wewnętrzną złość brakiem dalekowzroczności, ignorancją na jego słowa, brakiem zaufania, choć nie umniejszał jej wiedzy. Podważała wszystko, co mówił, nie umiejąc mu zawierzyć. Szybko zrobił się rozdrażniony, a jego wzrok poszybował na jej kocie oczy, gdy nie przerywała, ciągnąc dalej swój pełen kpiny wywód. Być może gdyby nie to nagłe wzburzenie jakie poczuł, zaśmiałby się głośno i potwierdził, że tak właśnie jest. Pomiędzy jego ciemnymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka, a oczy zwęziły się gwałtownie, kiedy już z tak bliska nie był w stanie ogarnąć jej spojrzenia całościowo, przeskakując od jednej zielonej tęczówki do drugiej.
Jej brak wiary w niego i drwina z każdą sekundą zaczęły doprowadzać go do szaleństwa. Nie rozumiał jej, ani jej przewrażliwienia, bo troska nigdy nie zajęła jego myśli. Sądził, że dane słowo wystarczy, aby ukoić nerwy, ofiarować spokój, uznawszy, że czyny przyjdą z czasem, gdy zajdzie taka konieczność.
Kiedy skończyła swój monolog i zaprezentowała mu swą despotyczną postawę pochylił się w jej kierunku, by w dzielącą ich kilkunastocentymetrową i stale zmniejszającą się przestrzeń wyrzucić przez zaciśnięte zęby krótkie:
— Świetnie.
Wyłącznie jeden czarnoksiężnik posiadał władzę, która upoważniała go do mówienia Mulciberowi, co powinien robić. Nikt poza nim nie mógł niczego zabronić, nie mógł niczego kazać. Mogła go zatrzymać? Teoretycznie nie — ani siłą ani wypowiedzianymi argumentami, praktycznie właśnie udowadniała, że było inaczej. Był zbyt mądry by udawać, że jeśli teraz wyjdzie nic się nie zmieni, że będzie miał wciąż przewagę, w durny, wręcz szczeniacki sposób unosząc się dumą. W przeciwieństwie do wielu samochwalczych głupców, u niego nigdy nie stała się przeszkodą w osiąganiu korzyści, a jeśli teraz ulegnie buzującej w nim emocji, popełni błąd, który wiele go będzie kosztował. To było genialne. Czuł jak manipulacyjne macki obłapiają i zaciskają się wokół niego, nie pozwalając mu na zrobienie tego, co odruchowo chciał uczynić. Doskonale wykorzystała fakt, że dał jej słowo i choć był perfidnym oszustem, nie chciał go złamać.
— Na krześle? — powtórzył po niej głucho, przenosząc ciężkość swojego spojrzenia za siebie, przez ramię. Wyciągnąwszy z kieszeni płaszcza papierosy, odrzucił go oparcie krzesła, nie zbaczając na to, że ledwie zaczepił się o oparcie, nie zsuwając się całkowicie na ziemię. Od tego właśnie było krzesło. — Nie.
To nie podlegało żadnej dyskusji, a fakt, że niewiele sypiał i mógł jedną, dwie, trzy, pięć nocy zaspokoić się krótką drzemką na stojąco, nie miał znaczenia.
— Mogę to zrobić — i zrobię, o ja, wielkoduszny, dobry i szczodry — ale musisz mi zaproponować coś lepszego — i chętny do negocjacji. — Lubię mocną i ciepłą. — szepnął z niezwykłą zaciętością, patrząc jej w oczy. Mogła już zacząć żałować swojej decyzji. Zacisnął szczękę, mięśnie twarzy wyraźnie się uwypukliły. Chwyciwszy jej dłoń spuścił na nią wzrok i wręczył jej ponownie maść, która najwyraźniej nie była mu potrzebna — zapominał o śniadaniach, zdarzało mu się nie ogolić, nie znosił zajmować się sobą. I bynajmniej nie chodziło o to, że miała okropny zapach, który przyprawiał go o mdłości silniej niż wygotowywanie mugolskiej czaszki.
Powoli, nabrał powietrza w płuca. Głęboko, ze świstem, z jej zapachem, odsuwając się, by wyciągnąć Stibbonsa i włożyć go do ust.
— Już czuję się jak w domu— mruknął, minąwszy ją w nieznacznej odległości, co by jej nie rozszarpać w tej jednej chwili i rozglądając się po poddaszu, choć przecież dokładnie zbadał to miejsce kiedy tylko tu wszedł. Stanął za jej plecami, zaciągając się powoli, kojąc swoje rozdrażnienie najzwyklejszą używką. Palcami lewej dłoni przez chwilę przeczesywał jej kosmyki, aż w końcu ułożył ją całą na jej wystającym ramieniu.
— Nienawiść też czujesz? — spytał szorstko, spoglądając przez chwilę na jej kontur, aż w końcu podniósł wzrok wyżej, gdzieś ponad jej ramieniem, szukając w ciekawości sposobu na odwrócenie własnej uwagi. Zmienił dłonie. Tą, którą trzymał na niej wyciągnął z ust papierosa, drugą zaś włożył do kieszeni, zaciskając w pięść.— Zabiłabyś go, gdybyś mogła? — Chciałabyś?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie miała racji. Oczywiście, że nie miała, a jego słowa tylko mocniej ją poirytowały, bo zaatakował ją jej własnym orężem. Wiedział, że zdawała sobie sprawę z rzeczywistości, którą tak bardzo chciała zatuszować - i która zaczynała ją przerastać. Obrzuciła go przepełnionym złością spojrzeniem, choć tak naprawdę nic nie zrobił - tylko jej przytaknął. Jednak bardziej jej się podobała ta fraza, kiedy to ona ją wypowiadała. Najlepsza była w ucieczce - i tym razem uciekała od rzeczywistości, nie chcąc stawić czoła prawdzie, z którą bezlitośnie ją skonfrontował. Prawdzie niewygodnej, okrutnej i trudnej do przyjęcia. Rita zniknęła, podążając za Grahamem, a one znów zostały same. Uciekła wzrokiem na bok, zaciskając usta; zawiesiła spojrzenie w przestrzeni, kiedy dotarły do niej jego dalsze słowa. Krótka sugestia, Cassandra ściągnęła lekko brew, czując jak powietrze zaczynało gęstnieć. Strzępy informacji przekazywane jej przez Ramseya rysowały obraz Cornelii, której nie znała; na tyle oszczędne i na tyle dosadne zarazem, by zrozumiała, że nie powinna zadawać dalszych pytań. Spojrzała na niego, powiodła za jego wzrokiem ku jego przedramieniu, dobrze wiedząc, co znajdowało się pod materiałem. Potrafiła wyczuć granicę, za którą rozciągał się obszar tajemnic, wśród których niewiedza była dużo bezpieczniejsza - ale jedno chciała wiedzieć.
- Jak się dowiedziałeś? - Powoli skierowała spojrzenie ku jego twarzy, badając usta, brew, źrenice. Odkąd Graham był martwy, Cornelię i Ramseya przecież nic już nie łączyło. Nie bardzo wiedziała, jakie miało to dla niej znaczenie, nie chodziło przecież o ciekawość. Chodziło o swojego rodzaju jasność. Klarowność, której tak naprawdę pewnie wcale nie chciała. Zniknięcie Grahama nabierało teraz nowego wymiaru, czy też był w to zaangażowany? W... obronę mugoli? ... Rita? Odsunęła te wszystkie absurdalne myśli na bok, ludzie, których znała, nie mogli okazać się nagle całkowicie obcy. A jednak - gdzieś za jej plecami toczyła się gra, o której wiedziała niewiele i o której prawdopodobnie wcale nie chciała wiedzieć więcej. Tak długo, jak długo jej to nie zagrażało. Pomyślała o Lysie - i jej niepotwierdzonym ojcostwie. Dopiero, kiedy przytaknął jej słowom odnośnie ubioru, oderwała od tego myśli. Uśmiechnęła się, lekko, subtelnie, delikatnie - choć był to raczej uśmiech zadowolonego drapieżnika niż uśmiech radości.
- Schlebia czy nie - mruknęła, mrużąc oczy - wolałabym, żebyś pozostał czujny. - Utkwiła w nim spojrzenie, przyglądając mu się jakiś czas w milczeniu. - Chciałabym - odparła, nieco wyzywająco; skoro widział tam coś innego, niż ona - chciała wiedzieć, co. Szczęście, czy nieszczęście, obłuda, czy pomyłka, jej źródło mogło być istotne. Wystąpiła jakaś anomalia, coś, co ich myliło. Dwóch dojrzałych jasnowidzów powinno widzieć w jej dłoni to samo. Jeśli pojawiały się sprzeczności, tylko konfrontacja mogła pomóc je wyeliminować.
- Będziesz czekać tyle, ile będzie trzeba - również wtrąciła mu się w słowo, rozzłoszczona, poirytowana i tracąc cierpliwość; przypominało to nieco warknięcie. - To ty widziałeś jego rychłą śmierć. To ty możesz oszacować, kiedy nastanie. - Czy to naprawdę takie trudne, wziąć odpowiedzialność za swoje własne słowa? Jasna cholera, obiecał. Jak to sobie wyobrażał - że problem sam zniknie? Że nigdy nie nadejdzie? Że akurat wtedy będzie przechodził gdzieś niedaleko? Że ukarze brata po fakcie? - Mogę, Ramsey - dodała równie wrogo, odnajdując jego źrenice, patrząc prosto w jego oczy - nieprzerwanie gniewnie. - Mogę, a nawet muszę. Nie wolno mi żyć chwilą i nie przejmować się tym, co wydarzy się jutro. Mam dziecko. Siedmioletnie. Lysa nie jest w stanie zatroszczyć się o siebie sama. Muszę to zrobić za nią, a ty obiecałeś mi w tym pomóc. - Mogła to powtarzać do znudzenia, do skutku, jeśli tylko miało jej to pozwolić odnieść choćby częściowy sukces. Walczyła: o życie córki. Ile byłaby gotowa zrobić, gdyby była z nią sama, kiedy zastanie ich Vasyl? Tyle, na ile by jej pozwolił, Lysa była w tym układzie kartą przetargową, która dla Cassandry oznaczała wszystko, a dla Vasyla mniej niż nic. Widziała, jak ją krzywdził, widziała we śnie, a ten obraz nie przestanie jej prześladować, póki ten człowiek chodził żywy. I nie chciała słyszeć o jakichkolwiek rozwiązaniach, które zawierały choćby minimalny pierwiastek ryzyka; niezależnie od tego, jak sprawny, jak niebezpieczny, jak potężny był Ramsey, nie mógł ścigać się z czasem. Nie mógł wiedzieć wszystkiego. Nie mógł wyczuć go nadludzkim zmysłem. Zagrożenie było realne i bliskie, Cassandra nie mogła go ignorować. Musiała przeciwdziałać w każdy możliwy sposób.
Nie drgnęła, nie cofnęła się ani o kawałek, kiedy się ku niej nachylił. Spodziewała się, że zaśmieje jej się prosto w twarz. Spodziewała się, że rozmyje się we mgle i zniknie w nocnych ciemnościach za oknem. Kłębiące się w niej emocje rozpaczliwie szukały wyjścia, nie mając pojęcia, co się stanie, jeśli faktycznie to zrobi, zostawiając ją z tym wszystkim naprawdę samą.
Ale on został.
Przymknęła powieki, słysząc jego warkliwą zgodę, kątem niedomkniętego oka dostrzegając, jak z powrotem przerzuca płaszcz przez oparcie krzesła. Musiała się uspokoić, czuła, że zaczynała drżeć. Nie rozumiał nawet połowy wypowiadanych przez niej słów, ale to nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze było to, że zgodził się zostać. Niezadowolony i rozzłoszczony, ale to wszystko nie miało znaczenia.
- Na krześle - powtórzyła równie głucho, podtrzymując jego wzrok - odwzajemniając tę zapalczywość. Jeśli chciał walki na spojrzenia, mogła podjąć wyzwanie; chodziło o jej córkę. - Na dole jest Umhra. Ciebie potrzebuję tutaj, blisko Lysy. - Tuż przy jej pokoju, żebyś mógł usłyszeć każdy hałas, jednocześnie jej nie strasząc. - Przyniosę ci koc - oświadczyła wciąż kategorycznie, choć w swoim własnym mniemaniu polubownie. - Nie próbuj zgrywać królewny na ziarnku grochu - fuknęła jeszcze, przecież wiedziała, jak bardzo był wytrzymały, jako jego uzdrowicielka prawdopodobnie wiedziała o tym lepiej od kogokolwiek, a może nawet lepiej od niego samego - choć nie sądziła, by naprawdę uważał, że przespanie się nocy - lub kilku - na drewnianym krześle przekraczało jego możliwości. - Herbatę - to słowo wycedziła przez zaciśnięte zęby; nie, czasy, w których ktoś nią dyrygował, minęły bezpowrotnie - zrobisz sobie sam. - Bez zrozumienia spuściła wzrok na własną dłoń, w którą wręczył jej z powrotem medykament.
Mężczyźni byli jak dzieci, oplotła słoiczek palcami. Musiał zdawać sobie sprawę z tego, że jeżeli nie zadba o rany teraz, kolejne, na podrażnionej skórze, będą poważniejsze. Z magicznym ogniem nie było żartów. Założyła ręce na piersi, wiedział doskonale, jak drażnił ją smród papierosów. To wciąż mój dom i moje zasady Ramsey. Nie będziesz tutaj palił.
- Rozgość się - mruknęła z przekąsem zamiast tego, kiedy ją wyminął - i stanął za jej plecami. Czuła jego dłoń, lawirującą pomiędzy kosmykami jej włosów, później złożoną na jej ramieniu w geście, którego zapewne żadne z nich nie rozumiało. Obróciła się ku niemu, znów odnajdując jego wzrok; szorstkość wypowiadanych słów nie robiła na niej wrażenia. Podążyła wzrokiem za papierosem w jego dłoni.
Kochała Vasyla. Kiedyś, dawno temu. Bił ją i tłamsił, ale go kochała. Wszystkie te krzywdy nie miały dla niej najmniejszego znaczenia do czasu, kiedy okazało się, że mogą spotkać Lysę. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, co ona mogłaby zrobić Vasylowi. Kiedy się znali, była innym człowiekiem. Znacznie słabszym.
- Widziałam - szepnęła w końcu drżącym głosem, widziała we śnie, okrutnej wizji - widziałam, co jej robił. Naprawdę mnie o to pytasz? Nienawidzę go jak nigdy nikogo. - Były jednością, ona i jej córka. Jej, nigdy nie należała do Vasyla. Była przepełniona nienawiścią, choć w tym konkretnym momencie nie potrafiłaby wskazać, czy mocniej ukierunkowaną na Vasyla, czy jednak na samego Ramseya. - Oczywiście, że tak. - Gdyby tylko była dość silna. Gdyby tylko obok nie było Lysy, o którą musiała zatroszczyć się w pierwszej kolejności. To, co robił jej, nie miało dla niej już większego znaczenia. Kiedy ściągnął z niej dłoń, instynktownie przesunęła się za jej ruchem, tak wolno, że niemal niezauważenie - bliżej niego, właściwie bezwiednie przylegając finalnie skronią do jego ciepłego, silnego ramienia, chcąc wytrwać przy nim przez chwilę w ciszy.
- Ściągnij koszulę, Ramsey - już nie żądała, poprosiła szeptem po dłuższej chwili. Nie mogła mu pozwolić zaniedbać tych ran, obróciła w dłoni słoiczek z maścią, podważając palcem wieko.
- Jak się dowiedziałeś? - Powoli skierowała spojrzenie ku jego twarzy, badając usta, brew, źrenice. Odkąd Graham był martwy, Cornelię i Ramseya przecież nic już nie łączyło. Nie bardzo wiedziała, jakie miało to dla niej znaczenie, nie chodziło przecież o ciekawość. Chodziło o swojego rodzaju jasność. Klarowność, której tak naprawdę pewnie wcale nie chciała. Zniknięcie Grahama nabierało teraz nowego wymiaru, czy też był w to zaangażowany? W... obronę mugoli? ... Rita? Odsunęła te wszystkie absurdalne myśli na bok, ludzie, których znała, nie mogli okazać się nagle całkowicie obcy. A jednak - gdzieś za jej plecami toczyła się gra, o której wiedziała niewiele i o której prawdopodobnie wcale nie chciała wiedzieć więcej. Tak długo, jak długo jej to nie zagrażało. Pomyślała o Lysie - i jej niepotwierdzonym ojcostwie. Dopiero, kiedy przytaknął jej słowom odnośnie ubioru, oderwała od tego myśli. Uśmiechnęła się, lekko, subtelnie, delikatnie - choć był to raczej uśmiech zadowolonego drapieżnika niż uśmiech radości.
- Schlebia czy nie - mruknęła, mrużąc oczy - wolałabym, żebyś pozostał czujny. - Utkwiła w nim spojrzenie, przyglądając mu się jakiś czas w milczeniu. - Chciałabym - odparła, nieco wyzywająco; skoro widział tam coś innego, niż ona - chciała wiedzieć, co. Szczęście, czy nieszczęście, obłuda, czy pomyłka, jej źródło mogło być istotne. Wystąpiła jakaś anomalia, coś, co ich myliło. Dwóch dojrzałych jasnowidzów powinno widzieć w jej dłoni to samo. Jeśli pojawiały się sprzeczności, tylko konfrontacja mogła pomóc je wyeliminować.
- Będziesz czekać tyle, ile będzie trzeba - również wtrąciła mu się w słowo, rozzłoszczona, poirytowana i tracąc cierpliwość; przypominało to nieco warknięcie. - To ty widziałeś jego rychłą śmierć. To ty możesz oszacować, kiedy nastanie. - Czy to naprawdę takie trudne, wziąć odpowiedzialność za swoje własne słowa? Jasna cholera, obiecał. Jak to sobie wyobrażał - że problem sam zniknie? Że nigdy nie nadejdzie? Że akurat wtedy będzie przechodził gdzieś niedaleko? Że ukarze brata po fakcie? - Mogę, Ramsey - dodała równie wrogo, odnajdując jego źrenice, patrząc prosto w jego oczy - nieprzerwanie gniewnie. - Mogę, a nawet muszę. Nie wolno mi żyć chwilą i nie przejmować się tym, co wydarzy się jutro. Mam dziecko. Siedmioletnie. Lysa nie jest w stanie zatroszczyć się o siebie sama. Muszę to zrobić za nią, a ty obiecałeś mi w tym pomóc. - Mogła to powtarzać do znudzenia, do skutku, jeśli tylko miało jej to pozwolić odnieść choćby częściowy sukces. Walczyła: o życie córki. Ile byłaby gotowa zrobić, gdyby była z nią sama, kiedy zastanie ich Vasyl? Tyle, na ile by jej pozwolił, Lysa była w tym układzie kartą przetargową, która dla Cassandry oznaczała wszystko, a dla Vasyla mniej niż nic. Widziała, jak ją krzywdził, widziała we śnie, a ten obraz nie przestanie jej prześladować, póki ten człowiek chodził żywy. I nie chciała słyszeć o jakichkolwiek rozwiązaniach, które zawierały choćby minimalny pierwiastek ryzyka; niezależnie od tego, jak sprawny, jak niebezpieczny, jak potężny był Ramsey, nie mógł ścigać się z czasem. Nie mógł wiedzieć wszystkiego. Nie mógł wyczuć go nadludzkim zmysłem. Zagrożenie było realne i bliskie, Cassandra nie mogła go ignorować. Musiała przeciwdziałać w każdy możliwy sposób.
Nie drgnęła, nie cofnęła się ani o kawałek, kiedy się ku niej nachylił. Spodziewała się, że zaśmieje jej się prosto w twarz. Spodziewała się, że rozmyje się we mgle i zniknie w nocnych ciemnościach za oknem. Kłębiące się w niej emocje rozpaczliwie szukały wyjścia, nie mając pojęcia, co się stanie, jeśli faktycznie to zrobi, zostawiając ją z tym wszystkim naprawdę samą.
Ale on został.
Przymknęła powieki, słysząc jego warkliwą zgodę, kątem niedomkniętego oka dostrzegając, jak z powrotem przerzuca płaszcz przez oparcie krzesła. Musiała się uspokoić, czuła, że zaczynała drżeć. Nie rozumiał nawet połowy wypowiadanych przez niej słów, ale to nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze było to, że zgodził się zostać. Niezadowolony i rozzłoszczony, ale to wszystko nie miało znaczenia.
- Na krześle - powtórzyła równie głucho, podtrzymując jego wzrok - odwzajemniając tę zapalczywość. Jeśli chciał walki na spojrzenia, mogła podjąć wyzwanie; chodziło o jej córkę. - Na dole jest Umhra. Ciebie potrzebuję tutaj, blisko Lysy. - Tuż przy jej pokoju, żebyś mógł usłyszeć każdy hałas, jednocześnie jej nie strasząc. - Przyniosę ci koc - oświadczyła wciąż kategorycznie, choć w swoim własnym mniemaniu polubownie. - Nie próbuj zgrywać królewny na ziarnku grochu - fuknęła jeszcze, przecież wiedziała, jak bardzo był wytrzymały, jako jego uzdrowicielka prawdopodobnie wiedziała o tym lepiej od kogokolwiek, a może nawet lepiej od niego samego - choć nie sądziła, by naprawdę uważał, że przespanie się nocy - lub kilku - na drewnianym krześle przekraczało jego możliwości. - Herbatę - to słowo wycedziła przez zaciśnięte zęby; nie, czasy, w których ktoś nią dyrygował, minęły bezpowrotnie - zrobisz sobie sam. - Bez zrozumienia spuściła wzrok na własną dłoń, w którą wręczył jej z powrotem medykament.
Mężczyźni byli jak dzieci, oplotła słoiczek palcami. Musiał zdawać sobie sprawę z tego, że jeżeli nie zadba o rany teraz, kolejne, na podrażnionej skórze, będą poważniejsze. Z magicznym ogniem nie było żartów. Założyła ręce na piersi, wiedział doskonale, jak drażnił ją smród papierosów. To wciąż mój dom i moje zasady Ramsey. Nie będziesz tutaj palił.
- Rozgość się - mruknęła z przekąsem zamiast tego, kiedy ją wyminął - i stanął za jej plecami. Czuła jego dłoń, lawirującą pomiędzy kosmykami jej włosów, później złożoną na jej ramieniu w geście, którego zapewne żadne z nich nie rozumiało. Obróciła się ku niemu, znów odnajdując jego wzrok; szorstkość wypowiadanych słów nie robiła na niej wrażenia. Podążyła wzrokiem za papierosem w jego dłoni.
Kochała Vasyla. Kiedyś, dawno temu. Bił ją i tłamsił, ale go kochała. Wszystkie te krzywdy nie miały dla niej najmniejszego znaczenia do czasu, kiedy okazało się, że mogą spotkać Lysę. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, co ona mogłaby zrobić Vasylowi. Kiedy się znali, była innym człowiekiem. Znacznie słabszym.
- Widziałam - szepnęła w końcu drżącym głosem, widziała we śnie, okrutnej wizji - widziałam, co jej robił. Naprawdę mnie o to pytasz? Nienawidzę go jak nigdy nikogo. - Były jednością, ona i jej córka. Jej, nigdy nie należała do Vasyla. Była przepełniona nienawiścią, choć w tym konkretnym momencie nie potrafiłaby wskazać, czy mocniej ukierunkowaną na Vasyla, czy jednak na samego Ramseya. - Oczywiście, że tak. - Gdyby tylko była dość silna. Gdyby tylko obok nie było Lysy, o którą musiała zatroszczyć się w pierwszej kolejności. To, co robił jej, nie miało dla niej już większego znaczenia. Kiedy ściągnął z niej dłoń, instynktownie przesunęła się za jej ruchem, tak wolno, że niemal niezauważenie - bliżej niego, właściwie bezwiednie przylegając finalnie skronią do jego ciepłego, silnego ramienia, chcąc wytrwać przy nim przez chwilę w ciszy.
- Ściągnij koszulę, Ramsey - już nie żądała, poprosiła szeptem po dłuższej chwili. Nie mogła mu pozwolić zaniedbać tych ran, obróciła w dłoni słoiczek z maścią, podważając palcem wieko.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie patrzył już na nią, choć wiedział, że ona patrzy na niego i czeka na odpowiedź. Przygryzł dolną wargę od środka, bawiąc się nią chwilę, lecz nie było to oznaką stresu, niepewności, czy dezorientacji. Rozważał jej pytanie, budował scenariusze kilku możliwych odpowiedzi, prognozując w jaką stronę może potoczyć się temat i jakie skutki na niego ściągnie. Odwlekał ten moment, aż zdecydował się odezwać, pchnięty koniecznością zareagowania.
— Umarła na grobie Grahama, chyba nie sądzisz, że taka informacja mogłaby mi umknąć?— spytał, unosząc na nią w końcu wzrok, uciekając od powiedzenia, że po prostu tam był i unikając jednocześnie oczywistego kłamstwa. Podrapał się po brodzie jeszcze i wzruszył od niechcenia ramionami. — Wdała się w niewłaściwe towarzystwo. Czasem się zdarza. — Czy mogło to dziwić, biorąc pod uwagę czyją żoną i przyjaciółką była? Nie mogła trafić gorzej, jak w ten przeklęty bermudzki trójkąt Mulciberów. Na domiar tego wszystkiego walczyła w imię szlam i brudu. Tylko z Ramseyem relacje były napięte, obłożone fałszem i pozorami, które miały ich przez pewien czas utrzymać w pełnym akceptacji kręgu z Grahamem. Od samego początku mu nie pasowała. Nie pasowała do jego brata, ale i on okazał się głupcem. I jak głupiec zginął.
— Nic nie zmniejsza mojej czujności.— Nic oprócz niej, zapachu, który go rozpraszał, odwracał uwagę. Poza nim zupełnie nic, to było oczywiste. Problemy ze snem nie brały się z niczego, wybudzał go najmniejszy szelest, powiew wiatru, gwałtownie wprowadzając w stan gotowości, zdolności do ataku. Wysilił się więc na zdawkowy uśmiech, którym ją obdarzył wraz z odpowiedzią. — Jesteś za młoda na takie historie. — Te zaczepne, o których pomyślał. Miewał wiele wizji, którymi mógłby się z nią podzielić, ale część niosła ze sobą widmo Zakonu Feniksa, a zdradzenie ich wiązałoby się z powstającymi na nowo pytaniami i jego kłamliwymi odpowiedziami, które miałyby odseparować ją od ponurej rzeczywistości. Im mniej wiedziała tym lepiej spała, zamierzał trwać w tym założeniu.
Tyle ile trzeba, brzmiała prawie jak on sam.
Nie podobał mu się jej ton. Na swój sposób w tej pewnej siebie i zdecydowanej postawie była intrygująca, ale duże wrażenie, które na nim robiła błyskawicznie ginęło w fali wewnętrznego ognia.
— Och, będę. Jestem cierpliwy — odpowiedział jej, marszcząc mocniej brwi. — Ale nie na twoich warunkach.
Skrzywdzenie Vasila nie stanowiło dla niego żadnego problemu, a kiedy składał tę znaczącą obietnicę był po prostu pewien, że gdy jego brat pojawi się w okolicy od razu na siebie wpadną. Wiedział jaki był, wiedział czego szukał. Nawet pod postacią ciemnego, zapchlonego kundla nie umknąłby jego uwadze, a to szybko doprowadziłoby do emocjonującego finału. Nawet jeśli brał pod uwagę, że przez cały ten czas Cornelia mogła z nim przebywać i wrócili do Londynu oboje, nawet jeśli sądził, że mogła mu powiedzieć prawdę o Lyssandrze nie zakładał, by stało się to powodem krzywdzenia własnego dziecka. Swoją złość skierowałby na Cassandrę, nie był na tyle wyrachowany, by bezdusznie odegrać się na niej przez niszczenie najczulszego jej punktu, nawet jeśli córka była mu kompletnie obojętna.
— "Wkrótce" to dla mnie cała wieczność— odparował momentalnie. I w przeciągu tego "wkrótce" mógł uczynić wiele rzeczy, posunąć się na przód, a ona oczekiwała od niego poświęcenia tego wszystkiego, by móc spać spokojniej. — Zmuszasz mnie do tego, bym się powtarzał, a nie lubię tego robić. Nie da się przeoczyć faktu, że masz dziecko. Masz córkę. Dużą. Mądrą. Zdolniejszą niż wszystkie dzieci w jej wieku. Odporniejszą niż one. A ja przyrzekłem, że zlikwiduję zagrożenie, kiedy się pojawi, że zabiję własnego brata jeśli będzie chciał was skrzywdzić. Chyba o tym zapominasz— wypomniał jej, a ton jego głosu zabrzmiał ostrzegawczo. Nawet jeśli Vasyl nie znaczył dla niego nic, nawet jeśli był w stanie zamordować go z zimną krwią, musiała znać wagę własnej prośby, wiedzieć jak — przynajmniej w teorii — powinna być trudna. Nie moralne dylematy wpływały na jego decyzje, a rachunek zysków i strat. Miał więc zabić syna swojego ojca, z którym nie łączyły go relacje na tyle silne, by mógł przypuszczalnie przymknąć oko na ten wypadek, człowieka, który był jego sojusznikiem — podobnie jak Cassandra, Śmierciożercą, czarnoksiężnikiem, ojcem.
— Na Merlina, nie potrzebuję koca! — wyrzucił głośniej ze wzburzeniem, dostrzegając, że wciąż nie rozumiała jego stanowiska, usilnie próbując ustalić miedzy nimi jakiekolwiek zasady, zdobyć berło dominacji, dumnie wskazując mu, że znalazł się na jej terenie. Nawet gdyby zagroziła mu tkwiącym pod podłogą trollem nie zmieniłby zdania. Złożył obietnicę i zamierzał jej dotrzymać. To było najważniejsze. Nie powinna martwić się o to, w jaki sposób tego dokona. Nie chodziło już nawet o to przeklęte krzesło. Zaś na wzmiankę o królewnie zmrużył oczy. — Zdajesz sobie sprawę, że jeśli będę spragniony i głody, to zrobię się zły i rozkojarzony i mogę nie mieć sił, by uśmiercić twojego szalonego byłego chłopaka?— spytał złośliwie, zaciskając palce w pięści.
Z trudem przypomniał sobie ostatni raz, gdy był tak zły. Samo patrzenie na nią w tej chwili doprowadzało go do gorączki. Miał wrażenie, że dialog między nimi jest bezowocny, bezsensowny i do niczego nie prowadzi. Mówił jedno, ale odbijało się od niewidzialnej ściany i wracało z powrotem. To mogło trwać w nieskończoność.
Zaśmiał się głośno i nieoczekiwanie, wyobrażając sobie siebie w roli strażnika i opiekunki, tkwiącego hardo pod drzwiami królewny.
— Mam inny, lepszy pomysł — Odezwał się pełnym pretensjonalności tonem, gdy opanował śmiech. Papieros w jego ręce tlił się samoistnie, ale nie palił jeszcze jego dłoni.— Wezmę Lysę do siebie. Vasyl nie ma czego u mnie szukać i z pewnością nie spodziewałby się tam ciebie.— Dla niego nie było nic gorszego niż ograniczenia. Będąc u siebie nawet nie odczułby obowiązku, który na siebie wziął, obie byłyby bezpieczne, wszyscy by na tym tylko skorzystali. — Mam duże łóżko. — Obrócił twarz w bok, kręcąc głową z pewnego rodzaju niedowierzaniem, wolną dłonią przetarł czoło. Nim jeszcze skończył własną myśl, intuicja podpowiadała mu jaka będzie jej odpowiedź, co irytowało go jeszcze bardziej.— Wyśpicie się na nim obie.
Ta sytuacja wydawała mu się absurdalna. Potrzebował chwili, by się uspokoić, a wpadające do środka chłodne, kwietniowe powietrze nie niosło ze sobą przyjemnej i oczekiwanej ulgi. Już nie. Stał za nią, obierając surową, drewnianą ścianę przed nimi, jako odpowiednio statyczny, pełen słabo widocznych szczegółów obiekt, na którym mógł skupić swoją uwagę. Oczami wyobraźni palił ją, palił doszczętnie. Kiedy oparła się o niego nawet nie drgnął. Papierosowy dym, neutralizator wszystkich aromatów skutecznie niwelował jej przyjemny zapach. Dopiero po chwili przytrzymał papierosa w ustach i objął ją ramieniem, choć kiedy to zrobił przez moment walczył ze sobą, by nie zacisnąć na niej palców mocno i dotkliwie. Ale przecież kontrolował się jeszcze. Była chłodna, czuł to nawet przez cienki materiał koszuli, który zapobiegał ewentualnym dreszczom. Oddychał powoli i głęboko, tłumiąc złość, którą w nim wzbudziła; milczał, analizując jej słowa, dylematy i emocje, trawiąc jakby były własnymi, badając w głowie pod każdym możliwym kątem. W końcu przymknął oczy, szukając w tej krótkiej chwili szansy na uchwycenie wewnętrznego spokoju, stłumienia rozgrzanych myśli, kompromisu.
Nagle zapragnął, by się zjawił. By pojawił się w pobliżu i swoją obecnością zagroził dopełnienia przepowiedni. Chciał to zakończyć, zmierzyć się z nieswoim koszmarem, niezależnie od tego co przyniesie przewrotny los, czym osobiście mu zagrozi, co zmieni. Vasyl był zsyntezowaną kompilacją cech, które napawały go niechęcią i pogardą, chciał się go pozbyć, ukrócić samobójcze męczarnie Cassandry, wyciąć tę paskudną narośl w swojej głowie, która niepotrzebnie zawłaszczała sobie przestrzeń, zrobić miejsce na coś nowego.
Dopiero jej cichy głos sprowadził go na ziemię. Kontrastujący z wcześniejszą butą szept świetnie współgrał z otaczającą ich przez dłuższą chwilą ciszą, wydał mu się jednak niepokojący, o wiele bardziej złowieszczy niż szyta kpiną złość.
Spojrzał na jej dłonie pomiędzy nimi.
— Słodka Morgano— jęknął do siebie, cicho pod nosem, całą energię wkładając w mocne zaciągnięcie się papierosem. Wyciągnąwszy go z ust, wypuszczając dym gdzieś nad ich głowami, zastanawiał się czym zasłużył sobie na taki los. — Chcesz mnie wykończyć.
Pewnie, dlaczego by nie upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu. W tym ziołowym zapachu było coś, co go drażniło. Nie wiedział co konkretnie, która roślinna nuta mu przeszkadzała, gwałciła jego zmysł powonienia. Jeśli jej ulegnie wykończy swój zapas papierosów szybciej niż zakładał. Po chwili spytał, już nieco mniej rozdrażnionym tonem:
— Czy to konieczne?— Nie ściągnięcie koszuli, wiedział, że tak, myślał o tej przeklętej maści, przy której tak się upierała. Konieczne, by przeżyć, by funkcjonować. Po co tracić czas i cenne środki na coś nieistotnego, mogła to lepiej wykorzystać. Wydawało mu się, że kiedy opuścił jej lecznicę, jego stan był ustabilizowany i nie wymagał już zainteresowania. Skóra wciąż była wrażliwa na dotyk, szorstkość materiałów, zmiany temperatur. Wrażliwsza niż kiedykolwiek wcześniej, ale to nic z czym nie dało się żyć, jeśli to miał być dyskomfort to robił wszystko, by na niego nie zwracać uwagi.
Sięgnął jedną ręką do najwyżej zapiętego, trzeciego od góry guzika. Dwoma palcami odpiął go niechętnie, to samo uczynił z następnym i jeszcze kolejnym, ociągając się, licząc na to, że przyzna, że „dobrze by było”, gdyby te zaczerwienienia złagodził owy specyfik. Dobrze-by-było mógł uznać za nieważne, dobrze by było gdyby mógł tak zrobić i zapomnieć o temacie. Była uzdrowicielką, najlepszą jaką znał; nie posiadał wiedzy z tej dziedziny, nie mógł kwestionować jej zaleceń, nie mógł poważać jej decyzji, a co gorsza, w tym zakresie ufał jej całkowicie.
— Umarła na grobie Grahama, chyba nie sądzisz, że taka informacja mogłaby mi umknąć?— spytał, unosząc na nią w końcu wzrok, uciekając od powiedzenia, że po prostu tam był i unikając jednocześnie oczywistego kłamstwa. Podrapał się po brodzie jeszcze i wzruszył od niechcenia ramionami. — Wdała się w niewłaściwe towarzystwo. Czasem się zdarza. — Czy mogło to dziwić, biorąc pod uwagę czyją żoną i przyjaciółką była? Nie mogła trafić gorzej, jak w ten przeklęty bermudzki trójkąt Mulciberów. Na domiar tego wszystkiego walczyła w imię szlam i brudu. Tylko z Ramseyem relacje były napięte, obłożone fałszem i pozorami, które miały ich przez pewien czas utrzymać w pełnym akceptacji kręgu z Grahamem. Od samego początku mu nie pasowała. Nie pasowała do jego brata, ale i on okazał się głupcem. I jak głupiec zginął.
— Nic nie zmniejsza mojej czujności.— Nic oprócz niej, zapachu, który go rozpraszał, odwracał uwagę. Poza nim zupełnie nic, to było oczywiste. Problemy ze snem nie brały się z niczego, wybudzał go najmniejszy szelest, powiew wiatru, gwałtownie wprowadzając w stan gotowości, zdolności do ataku. Wysilił się więc na zdawkowy uśmiech, którym ją obdarzył wraz z odpowiedzią. — Jesteś za młoda na takie historie. — Te zaczepne, o których pomyślał. Miewał wiele wizji, którymi mógłby się z nią podzielić, ale część niosła ze sobą widmo Zakonu Feniksa, a zdradzenie ich wiązałoby się z powstającymi na nowo pytaniami i jego kłamliwymi odpowiedziami, które miałyby odseparować ją od ponurej rzeczywistości. Im mniej wiedziała tym lepiej spała, zamierzał trwać w tym założeniu.
Tyle ile trzeba, brzmiała prawie jak on sam.
Nie podobał mu się jej ton. Na swój sposób w tej pewnej siebie i zdecydowanej postawie była intrygująca, ale duże wrażenie, które na nim robiła błyskawicznie ginęło w fali wewnętrznego ognia.
— Och, będę. Jestem cierpliwy — odpowiedział jej, marszcząc mocniej brwi. — Ale nie na twoich warunkach.
Skrzywdzenie Vasila nie stanowiło dla niego żadnego problemu, a kiedy składał tę znaczącą obietnicę był po prostu pewien, że gdy jego brat pojawi się w okolicy od razu na siebie wpadną. Wiedział jaki był, wiedział czego szukał. Nawet pod postacią ciemnego, zapchlonego kundla nie umknąłby jego uwadze, a to szybko doprowadziłoby do emocjonującego finału. Nawet jeśli brał pod uwagę, że przez cały ten czas Cornelia mogła z nim przebywać i wrócili do Londynu oboje, nawet jeśli sądził, że mogła mu powiedzieć prawdę o Lyssandrze nie zakładał, by stało się to powodem krzywdzenia własnego dziecka. Swoją złość skierowałby na Cassandrę, nie był na tyle wyrachowany, by bezdusznie odegrać się na niej przez niszczenie najczulszego jej punktu, nawet jeśli córka była mu kompletnie obojętna.
— "Wkrótce" to dla mnie cała wieczność— odparował momentalnie. I w przeciągu tego "wkrótce" mógł uczynić wiele rzeczy, posunąć się na przód, a ona oczekiwała od niego poświęcenia tego wszystkiego, by móc spać spokojniej. — Zmuszasz mnie do tego, bym się powtarzał, a nie lubię tego robić. Nie da się przeoczyć faktu, że masz dziecko. Masz córkę. Dużą. Mądrą. Zdolniejszą niż wszystkie dzieci w jej wieku. Odporniejszą niż one. A ja przyrzekłem, że zlikwiduję zagrożenie, kiedy się pojawi, że zabiję własnego brata jeśli będzie chciał was skrzywdzić. Chyba o tym zapominasz— wypomniał jej, a ton jego głosu zabrzmiał ostrzegawczo. Nawet jeśli Vasyl nie znaczył dla niego nic, nawet jeśli był w stanie zamordować go z zimną krwią, musiała znać wagę własnej prośby, wiedzieć jak — przynajmniej w teorii — powinna być trudna. Nie moralne dylematy wpływały na jego decyzje, a rachunek zysków i strat. Miał więc zabić syna swojego ojca, z którym nie łączyły go relacje na tyle silne, by mógł przypuszczalnie przymknąć oko na ten wypadek, człowieka, który był jego sojusznikiem — podobnie jak Cassandra, Śmierciożercą, czarnoksiężnikiem, ojcem.
— Na Merlina, nie potrzebuję koca! — wyrzucił głośniej ze wzburzeniem, dostrzegając, że wciąż nie rozumiała jego stanowiska, usilnie próbując ustalić miedzy nimi jakiekolwiek zasady, zdobyć berło dominacji, dumnie wskazując mu, że znalazł się na jej terenie. Nawet gdyby zagroziła mu tkwiącym pod podłogą trollem nie zmieniłby zdania. Złożył obietnicę i zamierzał jej dotrzymać. To było najważniejsze. Nie powinna martwić się o to, w jaki sposób tego dokona. Nie chodziło już nawet o to przeklęte krzesło. Zaś na wzmiankę o królewnie zmrużył oczy. — Zdajesz sobie sprawę, że jeśli będę spragniony i głody, to zrobię się zły i rozkojarzony i mogę nie mieć sił, by uśmiercić twojego szalonego byłego chłopaka?— spytał złośliwie, zaciskając palce w pięści.
Z trudem przypomniał sobie ostatni raz, gdy był tak zły. Samo patrzenie na nią w tej chwili doprowadzało go do gorączki. Miał wrażenie, że dialog między nimi jest bezowocny, bezsensowny i do niczego nie prowadzi. Mówił jedno, ale odbijało się od niewidzialnej ściany i wracało z powrotem. To mogło trwać w nieskończoność.
Zaśmiał się głośno i nieoczekiwanie, wyobrażając sobie siebie w roli strażnika i opiekunki, tkwiącego hardo pod drzwiami królewny.
— Mam inny, lepszy pomysł — Odezwał się pełnym pretensjonalności tonem, gdy opanował śmiech. Papieros w jego ręce tlił się samoistnie, ale nie palił jeszcze jego dłoni.— Wezmę Lysę do siebie. Vasyl nie ma czego u mnie szukać i z pewnością nie spodziewałby się tam ciebie.— Dla niego nie było nic gorszego niż ograniczenia. Będąc u siebie nawet nie odczułby obowiązku, który na siebie wziął, obie byłyby bezpieczne, wszyscy by na tym tylko skorzystali. — Mam duże łóżko. — Obrócił twarz w bok, kręcąc głową z pewnego rodzaju niedowierzaniem, wolną dłonią przetarł czoło. Nim jeszcze skończył własną myśl, intuicja podpowiadała mu jaka będzie jej odpowiedź, co irytowało go jeszcze bardziej.— Wyśpicie się na nim obie.
Ta sytuacja wydawała mu się absurdalna. Potrzebował chwili, by się uspokoić, a wpadające do środka chłodne, kwietniowe powietrze nie niosło ze sobą przyjemnej i oczekiwanej ulgi. Już nie. Stał za nią, obierając surową, drewnianą ścianę przed nimi, jako odpowiednio statyczny, pełen słabo widocznych szczegółów obiekt, na którym mógł skupić swoją uwagę. Oczami wyobraźni palił ją, palił doszczętnie. Kiedy oparła się o niego nawet nie drgnął. Papierosowy dym, neutralizator wszystkich aromatów skutecznie niwelował jej przyjemny zapach. Dopiero po chwili przytrzymał papierosa w ustach i objął ją ramieniem, choć kiedy to zrobił przez moment walczył ze sobą, by nie zacisnąć na niej palców mocno i dotkliwie. Ale przecież kontrolował się jeszcze. Była chłodna, czuł to nawet przez cienki materiał koszuli, który zapobiegał ewentualnym dreszczom. Oddychał powoli i głęboko, tłumiąc złość, którą w nim wzbudziła; milczał, analizując jej słowa, dylematy i emocje, trawiąc jakby były własnymi, badając w głowie pod każdym możliwym kątem. W końcu przymknął oczy, szukając w tej krótkiej chwili szansy na uchwycenie wewnętrznego spokoju, stłumienia rozgrzanych myśli, kompromisu.
Nagle zapragnął, by się zjawił. By pojawił się w pobliżu i swoją obecnością zagroził dopełnienia przepowiedni. Chciał to zakończyć, zmierzyć się z nieswoim koszmarem, niezależnie od tego co przyniesie przewrotny los, czym osobiście mu zagrozi, co zmieni. Vasyl był zsyntezowaną kompilacją cech, które napawały go niechęcią i pogardą, chciał się go pozbyć, ukrócić samobójcze męczarnie Cassandry, wyciąć tę paskudną narośl w swojej głowie, która niepotrzebnie zawłaszczała sobie przestrzeń, zrobić miejsce na coś nowego.
Dopiero jej cichy głos sprowadził go na ziemię. Kontrastujący z wcześniejszą butą szept świetnie współgrał z otaczającą ich przez dłuższą chwilą ciszą, wydał mu się jednak niepokojący, o wiele bardziej złowieszczy niż szyta kpiną złość.
Spojrzał na jej dłonie pomiędzy nimi.
— Słodka Morgano— jęknął do siebie, cicho pod nosem, całą energię wkładając w mocne zaciągnięcie się papierosem. Wyciągnąwszy go z ust, wypuszczając dym gdzieś nad ich głowami, zastanawiał się czym zasłużył sobie na taki los. — Chcesz mnie wykończyć.
Pewnie, dlaczego by nie upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu. W tym ziołowym zapachu było coś, co go drażniło. Nie wiedział co konkretnie, która roślinna nuta mu przeszkadzała, gwałciła jego zmysł powonienia. Jeśli jej ulegnie wykończy swój zapas papierosów szybciej niż zakładał. Po chwili spytał, już nieco mniej rozdrażnionym tonem:
— Czy to konieczne?— Nie ściągnięcie koszuli, wiedział, że tak, myślał o tej przeklętej maści, przy której tak się upierała. Konieczne, by przeżyć, by funkcjonować. Po co tracić czas i cenne środki na coś nieistotnego, mogła to lepiej wykorzystać. Wydawało mu się, że kiedy opuścił jej lecznicę, jego stan był ustabilizowany i nie wymagał już zainteresowania. Skóra wciąż była wrażliwa na dotyk, szorstkość materiałów, zmiany temperatur. Wrażliwsza niż kiedykolwiek wcześniej, ale to nic z czym nie dało się żyć, jeśli to miał być dyskomfort to robił wszystko, by na niego nie zwracać uwagi.
Sięgnął jedną ręką do najwyżej zapiętego, trzeciego od góry guzika. Dwoma palcami odpiął go niechętnie, to samo uczynił z następnym i jeszcze kolejnym, ociągając się, licząc na to, że przyzna, że „dobrze by było”, gdyby te zaczerwienienia złagodził owy specyfik. Dobrze-by-było mógł uznać za nieważne, dobrze by było gdyby mógł tak zrobić i zapomnieć o temacie. Była uzdrowicielką, najlepszą jaką znał; nie posiadał wiedzy z tej dziedziny, nie mógł kwestionować jej zaleceń, nie mógł poważać jej decyzji, a co gorsza, w tym zakresie ufał jej całkowicie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Patrzyła na niego. Z zastanowieniem, z niepewnością, kiedy wypowiedziane przez niego słowa ucichły brzmieniem w przyciemnionym pomieszczeniu, zostawiając ją pełną wątpliwości. Wymijające zdania, lakoniczne odpowiedzi, nie była głupia - coś ukrywał. Ale czy w ogóle chciała wiedzieć co?
- Nie - odparła spokojnie - nie sądzę. - Czy w ogóle odwiedzał grób brata? Lekceważył go, kpił z niego po śmierci, nawet w tej rozmowie. Był jego bratem, ale Ramsey nie lubił przywiązywać się do ludzi. Nie był sentymentalny i z całą pewnością nie wyglądał, jakby nosił żałobę. Ale nie ciągnęła tematu, czując, że to bezpieczny moment, żeby się wycofać - niewłaściwe towarzystwo zabrzmiało w jego ustach ponuro i złowrogo, i choć w jej uszach zaszeleściły peleryny zakapturzonych sylwetek, które we śnie snutym na jawie widziała trzecim okiem wewnątrz Białej Wywerny, zamilkła, w ciszy wycofując się z niebezpiecznego grzęzawiska. W cokolwiek byli zamieszani, a wiedziała, że byli, nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Pogłębiające się antagonizmy zaczynały wzbudzać w niej niepokój, ale to jeszcze nie był jej problem. A póki nie był, nie zamierzała się w niego wtrącać z własnej woli.
- Pytałam o wizję, a nie o fantazję, Ramsey - przypomniała mu uczynnie, z subtelną przestrogą w głosie, mocno akcentując różnicę w słowach, choć z jej ust nie spełzł wyraz zadowolenia, kiedy wpatrywała się w jego chłodne - w przeciwieństwie do wiecznie ciepłego ciała - stalowe, nieprzeniknione tęczówki. Niewiele kwestii potrafiło ją zawstydzić, o tym wiedzieli oboje, jego uwaga tylko ją rozbawiła - czego jednak nie dała po sobie poznać. Nie odpuszczała przy tym właściwego tematu: Ramsey coś w jej dłoni ujrzał - i chciała wiedzieć co to było. Zagubiony fragment układanki wyjęty z jego widoku mógł pomóc jej ułożyć przyszłość w konkretny obraz, jasny i klarowny. Pozbawiony niedomówień. Nie wierzyła w możliwość odwrócenia straszliwego fatum -choć właśnie robiła wszystko, by spróbować tego dokonać. Rozpaczliwie zatrzymując przy sobie Ramseya, miotając się jak zwierzę w klatce i histerycznie szukając rozwiązania czegoś, co być może nigdy nie nadejdzie - taką była cena jej przeszłości, jej daru i wreszcie jej macierzyństwa. - Zabrzmiało jak wyzwanie - Uwaga o rozpraszaniu, naturalnie, nie uwaga odnośnie jej wieku. Ale nie na dziś, ani nie na jutro, nie póki Lysie wciąż groziło niebezpieczeństwo. Przeniosła wzrok na bok, wierzyła w jego zapewnienia o koncentracji, wierzyła w niego, wierzyła w jego siłę - i lepiej, żeby się nie pomyliła, bo w najbliższym czasie naprawdę będzie musiał dać z siebie wszystko.
- Cierpliwość będzie przydatna - zgodziła się z nim, bo przecież nie wiadomo, jak długo będzie musiał tu zostać - niekoniecznie zgadzała się z tym, że faktycznie był cierpliwy, ale wierzyła, że każdej cechy człowiek mógł się nauczyć, jeśli tylko wystarczająco mocno tego chciał. - I nie na moich warunkach - zgodziła się z nim znów, właściwie tylko dla świętego spokoju. Jeśli robiło mu to taką różnicę czyja racja będzie na wierzchu, nie miała zamiaru oponować. - Tylko na warunkach, które pozwolą nam uniknąć zaskoczenia - dodała spokojnie, bo przecież z pewnością to tylko przypadek sprawił, że akurat ona te warunki zaproponowała. W innym świecie i w innych okolicznościach, mógł to zrobić Ramsey. Cassandra wiedziała, że wydawało mu się, że znał Vasyla, ale w istocie nie znał go wcale. A już na pewno nie tak dobrze, jak ona sama - ona, która wiedziała - bo odczuła to na własnej skórze - że Vasyl mógł zrobić dosłownie wszystko. Z nią, z Lysą, może z nienawiści, może dla trudnej do zrozumienia sadystycznej satysfakcji, a może nawet z chęci powspominania wspólnej przeszłości. Zwłaszcza z Lysą - wypełniając pętlę samospełniającej się przepowiedni, być może w odwecie za to, że ją przed nim ukryła. Nie dbała o jego pobudki, chciała zabezpieczyć się przed efektami, które widziała w wizji tak klarownej, że ta nie mogła być zwykłą pomyłką. Pretensja o to, że będzie musiał spędzić u niej całą wieczność, zdała się nie robić na niej absolutnie żadnego wrażenia: kiedy chodziło o życie Lysy, nie liczyło się już nic innego. Założyła ręce na piersi, wciąż nic nie rozumiał. Nie rozumiał, że lekceważył to zagrożenie.
- Próbujesz mi wmówić, że pozbycie się twojego brata to heroiczne poświęcenie w sytuacji, w której przed momentem kpiłeś ze śmierci drugiego z nich? - Spojrzała - znów - prosto w jego oczy. Gniewnie. - Jestem ci wdzięczna, Ramsey, za twoje chęci, ale oboje wiemy, co jest wybrukowane dobrymi chęciami. A ja nie pozwolę zabrać Lysy do piekła. Chcę działania, nie pustych obietnic. - ostatnie zdanie wypowiedziała z zjadliwością godną kąsającej żmii i stanowczością pomrukującej lwicy; nie obchodziło ją, co się mu wydawało, nie mieli na to czasu. Jeśli istniał choć cień szansy na to, że Lysa w tym momencie była zagrożona, miała zamiar temu przeciwdziałać. Z pomocą Ramseya lub bez (choć ciężko ukryć, bez będzie to trudne).
- Świetnie - Nie potrzebujesz koca, to nie dostaniesz. - Nie bądź niedorzeczny, nie mam zamiaru cię tutaj głodzić. Poza tym - Złośliwe iskry nie przestawały błyszczeć w jej oczach - przed chwilą zapewniałeś mnie, że nic cię nie dekoncentruje. Mam nadzieję, że do pozostałych swoich słów przykładasz jednak większą wagę.
Zaczął się śmiać: tak po prostu, a Cassandrą zawładnęła przemożna chęć zdzielenia go w twarz, którą z trudem powstrzymała, bezwiednie chwytając się za nadgarstek. Rozmawiali o rzeczy tak poważnej, że poważniejsza być nie mogła, nie miał prawa kpić w tym momencie.
A jednak kpił nieustannie, a ona nie wierzyła własnym uszom.
- Co? - Nie zapanowała nad podniesionym tonem, kiedy wypowiedział na głos swój absolutnie absurdalny pomysł, choć nie zdążył jeszcze skończyć myśli. Poroniony pomysł. Wpatrywała się w niego z uniesioną brwią, szeroko otwartymi oczyma i pobladłą twarzą, kiedy kończył mówić, zaczynając się poważnie zastanawiać, czy czasem nie uderzył się w głowę o jeden raz za dużo. W tym momencie - już nawet ten cholerny papieros w jego ręce nie zwracał na siebie jej uwagi. - Czy ty... - straciła mowę, zapowietrzyła się; trudno stwierdzić - nie mogła pojąć, że Ramsey proponował to z pełną świadomością każdego wypowiadanego przez siebie słowa. Że mówił poważnie. Oszalał, innego wytłumaczenia nie znajdowała. - Lysa nigdzie się stąd nie rusza - wyrzuciła w końcu na jednym tchu. - Nic nie rozumiesz. To dziecko. Przywiązane do swojego domu. Nie ufa ci nawet w połowie na tyle, na ile ci się wydaje, że ufa. - Jak on potwornie nic nie rozumiał, przed jej oczyma przewinęły się obrazy jego - leżącego na jej pryczach w lecznicy - i każdy moment, w którym dłubała w jego ranach: miała ochotę się w nie wwiercić, pokroić, rozebrać na kości i oddać na fotel do Paliczków. - Nie ucierpi na tym wszystkim ani przez chwilę - wysyczała przez zaciśnięte zęby ze zdeterminowaniem; czułaby się nieswojo, źle, byłaby przerażona. Nic nie rozumiała. Nie, to nie mogło iść w tę stronę. - Zostanie w swoim pokoju - zakończyła, nie odejmując od niego spojrzenia, po czym wzięła głęboki oddech - krew od nagromadzonych emocji zbyt mocno pulsowała jej w skroniach. Czuła ją. Dość tego, ukojenia szukała w ciszy - ciszy, która nieznośnie otulała ich niemal po każdym wypowiedzianym słowie, by znów przedarł ją niespokojny sztorm ścierających się myśli. Ale przecież nie mogła ustąpić: nie tym razem, nie w takiej sprawie. Próbowała się uspokoić - ale przecież nie mogła, nie, póki nie miała pewności, że Lysandra miała należytą opiekę. Że nie musiała się o nią martwić.
Milczała, czując ciepło obejmującego ją ramienia, ramienia, które ją uspokajało. Czuła się przy nim bezpiecznie - jakkolwiek absurdalnie to brzmiało zważywszy na to, kim Ramsey był - nie musiała wiedzieć wszystkiego, żeby domyślać się choć części. Jej twarz nie drgnęła.
- Morgana ci nie pomoże - westchnęła cicho. Na szczęście, maść na oparzenia nie zabijała nawet w dawkach przekraczających sugerowane dzienne przyjęcie, a zapach był ostatnim, co robiło na niej wrażenie - niej, pracującej na co dzień z martwymi lub dogorywającymi ludźmi. Choroby śmierdziały czasem mocniej niż śmierć.
- Konieczne - mruknęła cicho, ale stanowczo, odruchowo uciekając wzrokiem za ruchem jego dłoni przy guzikach koszuli Ramseya; bezwiednie otarła się przy tym o niego bokiem. - Nie umrzesz, jeśli zostawisz to w takim stanie - stwierdziła po chwili. Ramsey był silny, niewiele rzeczy potrafiło go powalić. - Ale jeśli to zrobisz, nigdy nie zagoją się do końca, a twoja skóra zacznie się robić coraz wrażliwsza. Następnym razem rany będą boleśniejsze i rozleglejsze. - Uniosła wzrok ku jego twarzy, prostej linii szczęki, nie mając wątpliwości co do tego, że kolejny raz zdarzy się jeszcze przynajmniej parę razy. - Aż w końcu nic im nie pomoże, a po mrocznej krainie Nokturnu pójdzie fama, że nic nie potrafię. Na to pozwolić sobie nie mogę, zbyt długo pracowałam na swoją reputację. Poza tym, dyskomfort może być dystraktorem, kiedy w moim domu pojawi się intruz. Ubranie będzie podrażniać te rany coraz mocniej, co nie pozostanie bez wpływu na twoją kondycję psychiczną. - Prosto i rzeczowo. Mogłaby też powiedzieć, że wolałaby, żeby czuł się komfortowo z samym sobą, że ból nie jest niczym przyjemnym i lepiej by mu było bez niego, ale doskonale wiedziała, że to na niego nie zadziała.
Mocniej [odważyła palcem wieko słoika - wysunąwszy się spod objęcia Ramseya, odłożyła je na pobliski parapet okna, po czym zanurzyła krańce palców w ziołowej maści. Przesadzał, wcale nie pachniała tak źle - a już na pewno nie miała zamiaru zacząć dosypywać do niej bławatków na osłodę.
- Nie - odparła spokojnie - nie sądzę. - Czy w ogóle odwiedzał grób brata? Lekceważył go, kpił z niego po śmierci, nawet w tej rozmowie. Był jego bratem, ale Ramsey nie lubił przywiązywać się do ludzi. Nie był sentymentalny i z całą pewnością nie wyglądał, jakby nosił żałobę. Ale nie ciągnęła tematu, czując, że to bezpieczny moment, żeby się wycofać - niewłaściwe towarzystwo zabrzmiało w jego ustach ponuro i złowrogo, i choć w jej uszach zaszeleściły peleryny zakapturzonych sylwetek, które we śnie snutym na jawie widziała trzecim okiem wewnątrz Białej Wywerny, zamilkła, w ciszy wycofując się z niebezpiecznego grzęzawiska. W cokolwiek byli zamieszani, a wiedziała, że byli, nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Pogłębiające się antagonizmy zaczynały wzbudzać w niej niepokój, ale to jeszcze nie był jej problem. A póki nie był, nie zamierzała się w niego wtrącać z własnej woli.
- Pytałam o wizję, a nie o fantazję, Ramsey - przypomniała mu uczynnie, z subtelną przestrogą w głosie, mocno akcentując różnicę w słowach, choć z jej ust nie spełzł wyraz zadowolenia, kiedy wpatrywała się w jego chłodne - w przeciwieństwie do wiecznie ciepłego ciała - stalowe, nieprzeniknione tęczówki. Niewiele kwestii potrafiło ją zawstydzić, o tym wiedzieli oboje, jego uwaga tylko ją rozbawiła - czego jednak nie dała po sobie poznać. Nie odpuszczała przy tym właściwego tematu: Ramsey coś w jej dłoni ujrzał - i chciała wiedzieć co to było. Zagubiony fragment układanki wyjęty z jego widoku mógł pomóc jej ułożyć przyszłość w konkretny obraz, jasny i klarowny. Pozbawiony niedomówień. Nie wierzyła w możliwość odwrócenia straszliwego fatum -choć właśnie robiła wszystko, by spróbować tego dokonać. Rozpaczliwie zatrzymując przy sobie Ramseya, miotając się jak zwierzę w klatce i histerycznie szukając rozwiązania czegoś, co być może nigdy nie nadejdzie - taką była cena jej przeszłości, jej daru i wreszcie jej macierzyństwa. - Zabrzmiało jak wyzwanie - Uwaga o rozpraszaniu, naturalnie, nie uwaga odnośnie jej wieku. Ale nie na dziś, ani nie na jutro, nie póki Lysie wciąż groziło niebezpieczeństwo. Przeniosła wzrok na bok, wierzyła w jego zapewnienia o koncentracji, wierzyła w niego, wierzyła w jego siłę - i lepiej, żeby się nie pomyliła, bo w najbliższym czasie naprawdę będzie musiał dać z siebie wszystko.
- Cierpliwość będzie przydatna - zgodziła się z nim, bo przecież nie wiadomo, jak długo będzie musiał tu zostać - niekoniecznie zgadzała się z tym, że faktycznie był cierpliwy, ale wierzyła, że każdej cechy człowiek mógł się nauczyć, jeśli tylko wystarczająco mocno tego chciał. - I nie na moich warunkach - zgodziła się z nim znów, właściwie tylko dla świętego spokoju. Jeśli robiło mu to taką różnicę czyja racja będzie na wierzchu, nie miała zamiaru oponować. - Tylko na warunkach, które pozwolą nam uniknąć zaskoczenia - dodała spokojnie, bo przecież z pewnością to tylko przypadek sprawił, że akurat ona te warunki zaproponowała. W innym świecie i w innych okolicznościach, mógł to zrobić Ramsey. Cassandra wiedziała, że wydawało mu się, że znał Vasyla, ale w istocie nie znał go wcale. A już na pewno nie tak dobrze, jak ona sama - ona, która wiedziała - bo odczuła to na własnej skórze - że Vasyl mógł zrobić dosłownie wszystko. Z nią, z Lysą, może z nienawiści, może dla trudnej do zrozumienia sadystycznej satysfakcji, a może nawet z chęci powspominania wspólnej przeszłości. Zwłaszcza z Lysą - wypełniając pętlę samospełniającej się przepowiedni, być może w odwecie za to, że ją przed nim ukryła. Nie dbała o jego pobudki, chciała zabezpieczyć się przed efektami, które widziała w wizji tak klarownej, że ta nie mogła być zwykłą pomyłką. Pretensja o to, że będzie musiał spędzić u niej całą wieczność, zdała się nie robić na niej absolutnie żadnego wrażenia: kiedy chodziło o życie Lysy, nie liczyło się już nic innego. Założyła ręce na piersi, wciąż nic nie rozumiał. Nie rozumiał, że lekceważył to zagrożenie.
- Próbujesz mi wmówić, że pozbycie się twojego brata to heroiczne poświęcenie w sytuacji, w której przed momentem kpiłeś ze śmierci drugiego z nich? - Spojrzała - znów - prosto w jego oczy. Gniewnie. - Jestem ci wdzięczna, Ramsey, za twoje chęci, ale oboje wiemy, co jest wybrukowane dobrymi chęciami. A ja nie pozwolę zabrać Lysy do piekła. Chcę działania, nie pustych obietnic. - ostatnie zdanie wypowiedziała z zjadliwością godną kąsającej żmii i stanowczością pomrukującej lwicy; nie obchodziło ją, co się mu wydawało, nie mieli na to czasu. Jeśli istniał choć cień szansy na to, że Lysa w tym momencie była zagrożona, miała zamiar temu przeciwdziałać. Z pomocą Ramseya lub bez (choć ciężko ukryć, bez będzie to trudne).
- Świetnie - Nie potrzebujesz koca, to nie dostaniesz. - Nie bądź niedorzeczny, nie mam zamiaru cię tutaj głodzić. Poza tym - Złośliwe iskry nie przestawały błyszczeć w jej oczach - przed chwilą zapewniałeś mnie, że nic cię nie dekoncentruje. Mam nadzieję, że do pozostałych swoich słów przykładasz jednak większą wagę.
Zaczął się śmiać: tak po prostu, a Cassandrą zawładnęła przemożna chęć zdzielenia go w twarz, którą z trudem powstrzymała, bezwiednie chwytając się za nadgarstek. Rozmawiali o rzeczy tak poważnej, że poważniejsza być nie mogła, nie miał prawa kpić w tym momencie.
A jednak kpił nieustannie, a ona nie wierzyła własnym uszom.
- Co? - Nie zapanowała nad podniesionym tonem, kiedy wypowiedział na głos swój absolutnie absurdalny pomysł, choć nie zdążył jeszcze skończyć myśli. Poroniony pomysł. Wpatrywała się w niego z uniesioną brwią, szeroko otwartymi oczyma i pobladłą twarzą, kiedy kończył mówić, zaczynając się poważnie zastanawiać, czy czasem nie uderzył się w głowę o jeden raz za dużo. W tym momencie - już nawet ten cholerny papieros w jego ręce nie zwracał na siebie jej uwagi. - Czy ty... - straciła mowę, zapowietrzyła się; trudno stwierdzić - nie mogła pojąć, że Ramsey proponował to z pełną świadomością każdego wypowiadanego przez siebie słowa. Że mówił poważnie. Oszalał, innego wytłumaczenia nie znajdowała. - Lysa nigdzie się stąd nie rusza - wyrzuciła w końcu na jednym tchu. - Nic nie rozumiesz. To dziecko. Przywiązane do swojego domu. Nie ufa ci nawet w połowie na tyle, na ile ci się wydaje, że ufa. - Jak on potwornie nic nie rozumiał, przed jej oczyma przewinęły się obrazy jego - leżącego na jej pryczach w lecznicy - i każdy moment, w którym dłubała w jego ranach: miała ochotę się w nie wwiercić, pokroić, rozebrać na kości i oddać na fotel do Paliczków. - Nie ucierpi na tym wszystkim ani przez chwilę - wysyczała przez zaciśnięte zęby ze zdeterminowaniem; czułaby się nieswojo, źle, byłaby przerażona. Nic nie rozumiała. Nie, to nie mogło iść w tę stronę. - Zostanie w swoim pokoju - zakończyła, nie odejmując od niego spojrzenia, po czym wzięła głęboki oddech - krew od nagromadzonych emocji zbyt mocno pulsowała jej w skroniach. Czuła ją. Dość tego, ukojenia szukała w ciszy - ciszy, która nieznośnie otulała ich niemal po każdym wypowiedzianym słowie, by znów przedarł ją niespokojny sztorm ścierających się myśli. Ale przecież nie mogła ustąpić: nie tym razem, nie w takiej sprawie. Próbowała się uspokoić - ale przecież nie mogła, nie, póki nie miała pewności, że Lysandra miała należytą opiekę. Że nie musiała się o nią martwić.
Milczała, czując ciepło obejmującego ją ramienia, ramienia, które ją uspokajało. Czuła się przy nim bezpiecznie - jakkolwiek absurdalnie to brzmiało zważywszy na to, kim Ramsey był - nie musiała wiedzieć wszystkiego, żeby domyślać się choć części. Jej twarz nie drgnęła.
- Morgana ci nie pomoże - westchnęła cicho. Na szczęście, maść na oparzenia nie zabijała nawet w dawkach przekraczających sugerowane dzienne przyjęcie, a zapach był ostatnim, co robiło na niej wrażenie - niej, pracującej na co dzień z martwymi lub dogorywającymi ludźmi. Choroby śmierdziały czasem mocniej niż śmierć.
- Konieczne - mruknęła cicho, ale stanowczo, odruchowo uciekając wzrokiem za ruchem jego dłoni przy guzikach koszuli Ramseya; bezwiednie otarła się przy tym o niego bokiem. - Nie umrzesz, jeśli zostawisz to w takim stanie - stwierdziła po chwili. Ramsey był silny, niewiele rzeczy potrafiło go powalić. - Ale jeśli to zrobisz, nigdy nie zagoją się do końca, a twoja skóra zacznie się robić coraz wrażliwsza. Następnym razem rany będą boleśniejsze i rozleglejsze. - Uniosła wzrok ku jego twarzy, prostej linii szczęki, nie mając wątpliwości co do tego, że kolejny raz zdarzy się jeszcze przynajmniej parę razy. - Aż w końcu nic im nie pomoże, a po mrocznej krainie Nokturnu pójdzie fama, że nic nie potrafię. Na to pozwolić sobie nie mogę, zbyt długo pracowałam na swoją reputację. Poza tym, dyskomfort może być dystraktorem, kiedy w moim domu pojawi się intruz. Ubranie będzie podrażniać te rany coraz mocniej, co nie pozostanie bez wpływu na twoją kondycję psychiczną. - Prosto i rzeczowo. Mogłaby też powiedzieć, że wolałaby, żeby czuł się komfortowo z samym sobą, że ból nie jest niczym przyjemnym i lepiej by mu było bez niego, ale doskonale wiedziała, że to na niego nie zadziała.
Mocniej [odważyła palcem wieko słoika - wysunąwszy się spod objęcia Ramseya, odłożyła je na pobliski parapet okna, po czym zanurzyła krańce palców w ziołowej maści. Przesadzał, wcale nie pachniała tak źle - a już na pewno nie miała zamiaru zacząć dosypywać do niej bławatków na osłodę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
— Nie miewam fantazji, co człowiekowi po nich? Jestem jasnowidzem — interesują mnie fakty, nie marzenia, miewam wizje, które mówią o nieuchronnej przyszłości; zdradzają to, co nastąpi. Miewam plany i cele, które przemieniam w teraźniejszość, przecież wiesz. Odpowiedział niepoważnie, przekrzywiając nieco głowę, przeczuwając jednocześnie, że poczucie humoru Cassandry jest w tym momencie gdzie indziej. Uniósł brwi powoli, nie przerywając kontaktu wzrokowego jaki mieli. Jej karcąca wręcz uwaga zmusiła go do żartobliwego wykrzywienia ust w smutku, zupełnie tak jakby — w przeciwieństwie do tego, co mówił — zabrnął za daleko w bujaniu w obłokach, a ona ku jego niezadowoleniu ściągała go na ziemię. Nie wydawała się speszona, lecz przecież nie miała już czternastu lat, a męskie zainteresowanie nie było jej obce. Nie miał więc powodów, by się z nim kryć, choć żadnych zamiarów nie przeradzał w czyny. Lubił na nią patrzeć, przyglądać się jej bystremu, przeszywającemu na wskroś spojrzeniu. Prowokacyjna iskra w oku przy jednoczesnym dystansie łakomie przyciągała, intrygowała, syciła jego wzrok, którego rzeczy łatwe i oczywiste od dawna nie interesowały. Czytanie jej dłoni, analiza linii życia, słońca, rozumu, serca, małżeństwa, przeznaczenia, intuicji, zdrowia... pozwoliły mu dowiedzieć się o niej rzeczy, których nie miał dotąd okazji i być może nigdy nie byłoby mu dane z jej strony doświadczyć. To było intymne, było dla niego sporym krokiem naprzód lub totalną głupotą z jej strony. Na ich podstawie mógł przewidzieć, co ją spotka, lecz także jaka jest i jak potencjalnie może reagować na wszelakie sytuacje. Ignorowanie tego byłoby fundamentalnym błędem, bo choć na zewnątrz jawiła się jako trudna i nieprzenikniona, w środku skrywała o wiele więcej. Dlatego też zależało mu na tym, by spojrzeć na jej delikatne rysy i zajrzeć tam, gdzie nie mógł nikt inny. Wiedział dzięki temu, gdzie może się posunąć.
Lubił wyzwania.
— Brzmi sprawiedliwie— odparł spokojniej, gdy w końcu postanowiła przestać się z nim kłócić, choć szybko miał zrozumieć, że jej przytakiwanie było jedynie ciszą przed burzą. I kiedy sądził, że w zbiorze fałszywego poparcia pojawiła się szansa na konsensus, odezwała się ponownie, psując wszystko jak rozgoryczona dziewczynka targała wianek. — Czekaj, czekaj... Pozbycie się mojego brata to... co? — Zmrużył oczy, zupełnie nie pojmując co mu próbowała przekazać. Znał poświęcenie, wiele o tym słyszał i czuł się bogaty w anegdoty na ten temat, lecz nawet nie przyszłoby mu to do głowy. — Ewidentnie pracowałaś nad swoim poczuciem humoru — zauważył poważnie, oceniająco prześlizgując się po niej wzrokiem. — Niczego nie próbuję ci wmówić. Próbuję ci udowodnić — podkreślił, chcąc zmyć niefortunnie dobrane przez nią słowo— że jesteś w błędzie. — Tak, ty, Cassandro Vablatsky. — Vasyl jest Mulciberem. Kiepskim, bo kiepskim, ale wciąż jest, co daje mu prawo do życia i mam go gdzieś, póki trzyma się z daleka, póki ta marna imitacja czarodzieja pałęta się po świecie z dala od Nokturnu jest bezpieczny. Nie obchodzi mnie jego los — odpowiedział już w żadnym, nawet najmniejszym stopniu nie siląc się na żartobliwy ton. — Lysa też jest Mulciberem, czy tego chcesz czy nie. I jest od niego wiele więcej warta, więc jeśli jej zagrozi — bądź jeśli wolisz, "kiedy" — zrobię to, co muszę, bo nie pozwolę, by ktoś bezsensownie zamierzał się na krew, która płynie również w moich żyłach. I zginie jako głupiec, tak jak Graham, choć z jego śmiercią nie miałem nic wspólnego. Głupcy umierają, Cassandro. — Sam pchnął się w ten beznadziejny los i sam pchnie się również Vasyl, porywając się na coś, czemu nie miał szans sprostać. Źle wybrali i nie dostali szansy, by naprawić swój błąd.
Puste obietnice musiały nimi pozostać, póki los nie sprawi, że ich wszystkich dosięgną łapska przeznaczenia i skrzyżują ich drogi ponownie. Nie zamierzał się wymigiwać z tego, co jej obiecał, a obiecał z łatwością z wcześniej wspomnianego powodu, nawet jeśli nie brał pod uwagę ciężaru własnych słów. Tak samo nie zamierzał wycofywać się ze swojego warunku, w którym zaznaczył, że nie będzie go szukał. W tym wypadku pozostawał konsekwentny i żadne jej prowokacje tego nie zmienią.
— Bo mnie nie dekoncentruje — przypomniał jej, jakby nie usłyszała za pierwszym i drugim razem. — Człowiek głodny robi się złośliwy, więc to kwestia woli, a nie czujności i koncentracji.— Czyżby tak słabo znała się na mężczyznach? Kobiety miewały swoje sztuczki, sposoby na to, by uzyskać od mężczyzn to, czego chciały, ale najwyraźniej czasem zapominały, że i oni posiadali odpowiednie narzędzia. Kwestię przykładania wagi do słów skwitował jedynie wzruszeniem ramionami. Mówił co chciał, potrafił zmieniać zdanie z minuty na minutę z samej przekory. Czasem przynosiło to więcej korzyści niż uparte trwanie przy konkretnym stanowisku, a dla niego liczyły się efekty i skutki podjętych działań, nie forma jaką przybiera walka o cele. Do nich kroczył po trupach, wyszukiwanie prawdy w jego słowach stawało się więc problemem wyłącznie rozmówcy.
I choć wiedział, jaka będzie reakcja na jego jakże rozsądną propozycję, przyglądał jej się uważnie. Widział to zaskoczenie zmącone gniewem, szok i niedowierzanie przesiąknięte nienawiścią za sam fakt, że zdołał o tym pomyśleć. A jednak uważał to za najlepszy pomysł, jaki mógł w tej sytuacji paść. W przeciwieństwie do niej myślał trzeźwo i rzeczowo, a emocje nie zakrywały mu oczu. Widział więcej.
I po chwili sam niedowierzał jej odpowiedzi, bynajmniej nie dlatego, że była inna niż oczekiwał. Uniósł brwi wysoko, biorąc głęboki wdech, by wejść jej w słowo i cokolwiek powiedzieć, lecz jak szybko się zamierzył z tym tak szybko zrezygnował.
— Co? — powtórzył po niej głucho niezamierzenie zaczynając ją przedrzeźniać. — Och... W porządku. Ojciec mojej córki chce ją skrzywdzić, przy okazji pewnie zabije również mnie, więc nie zabiorę jej z domu, który jest pierwszym miejscem, o którym pomyśli, bo jest p r z y w i ą z a n a do swojego pokoju. Po co morderca ma daleko szukać, usiądę sobie i poczekam na niego tutaj— wypowiedział na jednym wdechu, próbując się wpasować w pretensjonalny ton Cassandry. Chciał, aby usłyszała, jak bardzo absurdalnie brzmiały wypowiedziane przez nią słowa. Rozłożył ręce szeroko na moment milknąc, a w zupełnej ciszy, jaka nastąpiła było słychać jedynie cichy odgłos palącego się knota. — Gdzie tu logika? — szepnął z niezrozumieniem, patrząc jej dłuższą chwilę w oczy. Poczuł, że w tej chwili on sam traci grunt pod nogami. — Nawet byście... — nie zauważyły mnie w mieszkaniu, bo praca pochłania całe moje dnie. Nie skończył jednak myśli, wiedząc, że traci czas, nie zamierzając nawet uraczyć ją wyjaśnieniem, że nie mógłby niańczyć Lysy, matka była jej tam potrzebna. Gdyby Cassandra otworzyła swoje intuicyjne oko i dostrzegła w tym sens, obie spałyby spokojnie z dala od koszmarów i strachu o własne życie. Vasyl nigdy nie wpadłby na to, gdzie mogłyby być, a Ramsey z łatwoscią zaskoczyłby go w lecznicy.
Widząc jednak jej minę pokręcił głową bezradnie i uniósł dłonie w geście kapitulacji.
— Dobra. Ty jesteś matką. — Nie zamierzał ciągnąć głupiej dyskusji w nieskończoność. Jeśli uważała to za zły pomysł nie mógł zmienić jej zdania, nawet jeśli uważał jej oponowanie za niemądre. Atakowała go, ale było mu już wszystko jedno, na to był odporny.
Ręce szybko zajęły się rozpinaniem koszuli, wzrok spoczął gdzieś na piersi, choć wypinał guziki sprawnie, zupełnie intuicyjnie. Nie odpowiadając już na jej kolejne słowa, po rozpięciu mankietów, ruszył w przeciwnym kierunku, pozbywając się ostatecznie koszuli, która spoczęła na ledwie zawieszonym płaszczu. Jeśli mówiła prawdę, a nie zamierzała dać mu posmakować słodkiej zemsty za przebieg całej tej rozmowy, to zajmie się tym, czego sam w domu by nie zrobił, a koszula nawet się nie utłuści. Nim jednak zamierzał zmierzyć się z nieprzyjemnym aromatem maści dolał sobie wina — spojrzał kątem oka na płaszcz, w którym została różdżka, i upił kilka sporych łyków mieszając smak tytoniu z alkoholem. Potrzebował tego znieczulenia. W międzyczasie spoglądał na swoje ręce, pokryte śladami po czarnomagicznym ogniu. Bagatelizował sprawę, ale jesli nie podda się teraz osłabi go to w przyszłości — zgodnie z zapowiedzią uzdrowicielki, a na to nie mógł sobie pozwolić. Kiedy więc podszedł do Cassandry, wyrzucił niedopałek przez lekko uchylone okno.
— Jednak cofam to o poczuciu humoru. Zróbmy to szybko — powiedział cicho, bez cienia uprzedniej złości. Odebrał jej słoik ze specyfikiem, uznając, że tak będzie wygodniej tym bardziej, że nawet mu się nie śniło maczać w tym palców. Nadstawił jej rękę, czując się jak nieporadny siedmiolatek, który niechętnie dostosowuje się do zaleceń starszej koleżanki. Nie przywykł do tego. Było mu to zupełnie obce, głównie przez wzgląd, że Vablatsky rany szyła sprawnie i szybko, a ostatnio spotkało go szczęście odebranej świadomości, dzięki której stracił dobę niewysłowionego cierpienia — choć mógłby podejrzewać, że bardziej cierpiętniczą minę miała Cassandra, gdy w myślach szykowała plan naprawczy ciała (prawie zwłok), które trafiły na jej pryczę. Polecenia i zasady były dziwne, a ich smak gorzki i nieprzyjemny.
— Poradziłaś sobie ze mną to z plotkami też by ci się udało— mruknął w końcu, patrząc na konsystencję paskudnej maści, zastanawiając się przy okazji, czy nie wyciągnąć kolejnego papierosa nim zacznie się udręka. Uniósł na nią wzrok, postanawiając już nic nie mówić. Niechętnie przystał na jej warunki, właściwie wszystkie o które postulowała od początku, choć przecież i jej i sobie próbował udowodnić, że jest inaczej.
Lubił wyzwania.
— Brzmi sprawiedliwie— odparł spokojniej, gdy w końcu postanowiła przestać się z nim kłócić, choć szybko miał zrozumieć, że jej przytakiwanie było jedynie ciszą przed burzą. I kiedy sądził, że w zbiorze fałszywego poparcia pojawiła się szansa na konsensus, odezwała się ponownie, psując wszystko jak rozgoryczona dziewczynka targała wianek. — Czekaj, czekaj... Pozbycie się mojego brata to... co? — Zmrużył oczy, zupełnie nie pojmując co mu próbowała przekazać. Znał poświęcenie, wiele o tym słyszał i czuł się bogaty w anegdoty na ten temat, lecz nawet nie przyszłoby mu to do głowy. — Ewidentnie pracowałaś nad swoim poczuciem humoru — zauważył poważnie, oceniająco prześlizgując się po niej wzrokiem. — Niczego nie próbuję ci wmówić. Próbuję ci udowodnić — podkreślił, chcąc zmyć niefortunnie dobrane przez nią słowo— że jesteś w błędzie. — Tak, ty, Cassandro Vablatsky. — Vasyl jest Mulciberem. Kiepskim, bo kiepskim, ale wciąż jest, co daje mu prawo do życia i mam go gdzieś, póki trzyma się z daleka, póki ta marna imitacja czarodzieja pałęta się po świecie z dala od Nokturnu jest bezpieczny. Nie obchodzi mnie jego los — odpowiedział już w żadnym, nawet najmniejszym stopniu nie siląc się na żartobliwy ton. — Lysa też jest Mulciberem, czy tego chcesz czy nie. I jest od niego wiele więcej warta, więc jeśli jej zagrozi — bądź jeśli wolisz, "kiedy" — zrobię to, co muszę, bo nie pozwolę, by ktoś bezsensownie zamierzał się na krew, która płynie również w moich żyłach. I zginie jako głupiec, tak jak Graham, choć z jego śmiercią nie miałem nic wspólnego. Głupcy umierają, Cassandro. — Sam pchnął się w ten beznadziejny los i sam pchnie się również Vasyl, porywając się na coś, czemu nie miał szans sprostać. Źle wybrali i nie dostali szansy, by naprawić swój błąd.
Puste obietnice musiały nimi pozostać, póki los nie sprawi, że ich wszystkich dosięgną łapska przeznaczenia i skrzyżują ich drogi ponownie. Nie zamierzał się wymigiwać z tego, co jej obiecał, a obiecał z łatwością z wcześniej wspomnianego powodu, nawet jeśli nie brał pod uwagę ciężaru własnych słów. Tak samo nie zamierzał wycofywać się ze swojego warunku, w którym zaznaczył, że nie będzie go szukał. W tym wypadku pozostawał konsekwentny i żadne jej prowokacje tego nie zmienią.
— Bo mnie nie dekoncentruje — przypomniał jej, jakby nie usłyszała za pierwszym i drugim razem. — Człowiek głodny robi się złośliwy, więc to kwestia woli, a nie czujności i koncentracji.— Czyżby tak słabo znała się na mężczyznach? Kobiety miewały swoje sztuczki, sposoby na to, by uzyskać od mężczyzn to, czego chciały, ale najwyraźniej czasem zapominały, że i oni posiadali odpowiednie narzędzia. Kwestię przykładania wagi do słów skwitował jedynie wzruszeniem ramionami. Mówił co chciał, potrafił zmieniać zdanie z minuty na minutę z samej przekory. Czasem przynosiło to więcej korzyści niż uparte trwanie przy konkretnym stanowisku, a dla niego liczyły się efekty i skutki podjętych działań, nie forma jaką przybiera walka o cele. Do nich kroczył po trupach, wyszukiwanie prawdy w jego słowach stawało się więc problemem wyłącznie rozmówcy.
I choć wiedział, jaka będzie reakcja na jego jakże rozsądną propozycję, przyglądał jej się uważnie. Widział to zaskoczenie zmącone gniewem, szok i niedowierzanie przesiąknięte nienawiścią za sam fakt, że zdołał o tym pomyśleć. A jednak uważał to za najlepszy pomysł, jaki mógł w tej sytuacji paść. W przeciwieństwie do niej myślał trzeźwo i rzeczowo, a emocje nie zakrywały mu oczu. Widział więcej.
I po chwili sam niedowierzał jej odpowiedzi, bynajmniej nie dlatego, że była inna niż oczekiwał. Uniósł brwi wysoko, biorąc głęboki wdech, by wejść jej w słowo i cokolwiek powiedzieć, lecz jak szybko się zamierzył z tym tak szybko zrezygnował.
— Co? — powtórzył po niej głucho niezamierzenie zaczynając ją przedrzeźniać. — Och... W porządku. Ojciec mojej córki chce ją skrzywdzić, przy okazji pewnie zabije również mnie, więc nie zabiorę jej z domu, który jest pierwszym miejscem, o którym pomyśli, bo jest p r z y w i ą z a n a do swojego pokoju. Po co morderca ma daleko szukać, usiądę sobie i poczekam na niego tutaj— wypowiedział na jednym wdechu, próbując się wpasować w pretensjonalny ton Cassandry. Chciał, aby usłyszała, jak bardzo absurdalnie brzmiały wypowiedziane przez nią słowa. Rozłożył ręce szeroko na moment milknąc, a w zupełnej ciszy, jaka nastąpiła było słychać jedynie cichy odgłos palącego się knota. — Gdzie tu logika? — szepnął z niezrozumieniem, patrząc jej dłuższą chwilę w oczy. Poczuł, że w tej chwili on sam traci grunt pod nogami. — Nawet byście... — nie zauważyły mnie w mieszkaniu, bo praca pochłania całe moje dnie. Nie skończył jednak myśli, wiedząc, że traci czas, nie zamierzając nawet uraczyć ją wyjaśnieniem, że nie mógłby niańczyć Lysy, matka była jej tam potrzebna. Gdyby Cassandra otworzyła swoje intuicyjne oko i dostrzegła w tym sens, obie spałyby spokojnie z dala od koszmarów i strachu o własne życie. Vasyl nigdy nie wpadłby na to, gdzie mogłyby być, a Ramsey z łatwoscią zaskoczyłby go w lecznicy.
Widząc jednak jej minę pokręcił głową bezradnie i uniósł dłonie w geście kapitulacji.
— Dobra. Ty jesteś matką. — Nie zamierzał ciągnąć głupiej dyskusji w nieskończoność. Jeśli uważała to za zły pomysł nie mógł zmienić jej zdania, nawet jeśli uważał jej oponowanie za niemądre. Atakowała go, ale było mu już wszystko jedno, na to był odporny.
Ręce szybko zajęły się rozpinaniem koszuli, wzrok spoczął gdzieś na piersi, choć wypinał guziki sprawnie, zupełnie intuicyjnie. Nie odpowiadając już na jej kolejne słowa, po rozpięciu mankietów, ruszył w przeciwnym kierunku, pozbywając się ostatecznie koszuli, która spoczęła na ledwie zawieszonym płaszczu. Jeśli mówiła prawdę, a nie zamierzała dać mu posmakować słodkiej zemsty za przebieg całej tej rozmowy, to zajmie się tym, czego sam w domu by nie zrobił, a koszula nawet się nie utłuści. Nim jednak zamierzał zmierzyć się z nieprzyjemnym aromatem maści dolał sobie wina — spojrzał kątem oka na płaszcz, w którym została różdżka, i upił kilka sporych łyków mieszając smak tytoniu z alkoholem. Potrzebował tego znieczulenia. W międzyczasie spoglądał na swoje ręce, pokryte śladami po czarnomagicznym ogniu. Bagatelizował sprawę, ale jesli nie podda się teraz osłabi go to w przyszłości — zgodnie z zapowiedzią uzdrowicielki, a na to nie mógł sobie pozwolić. Kiedy więc podszedł do Cassandry, wyrzucił niedopałek przez lekko uchylone okno.
— Jednak cofam to o poczuciu humoru. Zróbmy to szybko — powiedział cicho, bez cienia uprzedniej złości. Odebrał jej słoik ze specyfikiem, uznając, że tak będzie wygodniej tym bardziej, że nawet mu się nie śniło maczać w tym palców. Nadstawił jej rękę, czując się jak nieporadny siedmiolatek, który niechętnie dostosowuje się do zaleceń starszej koleżanki. Nie przywykł do tego. Było mu to zupełnie obce, głównie przez wzgląd, że Vablatsky rany szyła sprawnie i szybko, a ostatnio spotkało go szczęście odebranej świadomości, dzięki której stracił dobę niewysłowionego cierpienia — choć mógłby podejrzewać, że bardziej cierpiętniczą minę miała Cassandra, gdy w myślach szykowała plan naprawczy ciała (prawie zwłok), które trafiły na jej pryczę. Polecenia i zasady były dziwne, a ich smak gorzki i nieprzyjemny.
— Poradziłaś sobie ze mną to z plotkami też by ci się udało— mruknął w końcu, patrząc na konsystencję paskudnej maści, zastanawiając się przy okazji, czy nie wyciągnąć kolejnego papierosa nim zacznie się udręka. Uniósł na nią wzrok, postanawiając już nic nie mówić. Niechętnie przystał na jej warunki, właściwie wszystkie o które postulowała od początku, choć przecież i jej i sobie próbował udowodnić, że jest inaczej.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Jego bezczelność wciąż brylowała, nie obniżając tonów i choć Cassandra jedynie uniosła lekko brew w udawanym niedowierzaniu, podtrzymując to spojrzenie, przeciągle, dumnie; jej usta złożyły się w nieco złośliwym uśmieszku, kiedy obserwowała jego skruszoną minę przeczącą - z pewnością - szczerym słowom.
- Powiesz mi, jak odróżnić jedno od drugiego? - zapytała z pewnością prowokacyjnie, z tą samą iskrą wciąż błyszczącą w źrenicy; jedno i drugie było nierealne, tańczące gdzieś na granicy sennych wytworów podświadomości a realnej mocy tajemniczego trzeciego oka - nie mówiła jednak poważnie i nie spodziewała się poważnej odpowiedzi, choć - w tym kontekście - mogłaby być zabawna. Niedostępny, zimny Ramsey był w naturalny męski sposób pociągający, nie widziała więc powodu, dla którego miałaby przerywać tę kokieteryjną rozmowę. Lubiła, kiedy patrzył w ten sposób - tak jak lubiła chłód jego nieprzeniknionych stalowych tęczówek. Nęciła więc zupełnie umyślnie - chcąc podtrzymać to zainteresowanie, rozpylić czar tajemnicy, by mógł nasycić się jego zapachem mocniej - jak bardzo jesteś na niego podatny, Ramsey?
Westchnęła, ciesząc się z końca tej małej wojny - wreszcie zrozumiał, że ten mały konsensus ma sens, że wypracowane porozumienie jest sprawiedliwe, że nie liczy się to, kto ma rację, ale to, które z rozwiązań będzie najskuteczniejsze. Dobrze, ta kłótnia zaczynała ją męczyć. Zaraz jednak uniosła ostrzegawczo brew - znowu zaczynał?
- Jeśli jednak uważasz, że pozbycie się twojego brata nie jest poświęceniem, możesz to zrobić bez tych wszystkich komentarzy. Mniej gadania, więcej robienia, bo chyba nie chcesz sprawić wrażenia, że mocny jesteś głównie w gębie. Przy okazji, będę wdzięczna za pośpiech - stwierdziła, ignorując wzmiankę o swoim poczuciu humoru. Ucichła jednak, dając mu szansę na dłuższą wypowiedź. Udowodnij, Ramsey, proszę bardzo, natychmiast cała zamieniam się w słuch. I rzeczywiście milczała, milczała chłodną, przenikliwą ciszą, gotując się w środku - nie podobało jej się jego stanowisko, fakt, że Ramsey nieprzerwanie chciał czekać. Czekać, aż Vasyl zrobi to, przed czym rozpaczliwie próbowała uchronić swoje dziecko. Ramsey był potężnym czarodziejem, wierzyła w to, ale nie był cudotwórcą: jeśli Vasyl ziścić jej wizję, będzie próbował to zrobić i nie zapyta brata o pozwolenie. Zbyt późna reakcja - narażała Lysę na prawdziwą tragedię. I najgorszy los. Zgadzała się z nim w tylko jednej rzeczy: w istocie Vasyl był głupcem. I w istocie głupcy umierają.
- Jak wiele istnień wziął ze sobą Graham zanim umarł? - zapytała więc całkiem poważnie, dokładnie akcentując każde słowo. Tak, wiedziała, był aurorem, co jedynie dowodziło niekompetencji tych służb - nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjąłby do takiej roboty czarnoksiężnika. A Ramsey wciąż nie rozumiał: że zwłoka maksymalizowała ryzyko. Głupiec popełnia błędy, a potem pokutuje - Graham był tylko przykładem, nie miała go za głupca, Vasyl już stanowił zagrożenie - ale najpierw musiał dokonać grzechu, za który pokuta była konieczna. - Kiedy przejdzie do działania, będzie już za późno - wycedziła przez zaciśnięte zęby. Powtarzała się, tak naprawdę to samo tłumaczyła mu od początku tej rozmowy; naturalnym było, że Lysa była wiele więcej warta od tego sukinsyna, wierzyła też, że jeśli nadarzy się okazja, Ramsey rzeczywiście ruszy im na ratunek - ufała mu. Wiedziała jednak również, że Vasyl nie był na tyle głupi, by zrobić to w taki sposób, żeby bezpośrednio narazić się Ramseyowi, jeśli tylko mógłby to zrobić subtelniej. Będzie ostrożny. Będzie uważał. Nie tylko Ramsey potrafił słuchać plotek - serce Vasyla tętniło tą samą krwią, co serce Ramseya, nawet jeśli trafiła mu się ta bardziej skażona część. Nie chciał za nim biegać po mieście? W porządku, nie musiał. Mógł poczekać tutaj, trzeciej opcji nie widziała. Ani widzieć nie chciała.
- Zupełnie jakbyś najedzony bywał czasem miły - mruknęła, bardziej stwierdzając fakt, niż czyniąc wyrzut. - Nieistotne. Śniadanie jemy, kiedy Lysa wstanie. Bądź gotowy. - To dziecko, budzi się różnie. Nie rzucała słów na wiatr, był jej gościem i miała zamiar go ugościć. Może poza herbatą i kocem - ale o to przecież sam się prosił. - Mam nadzieję, że Vasyl okaże się na tyle uprzejmy, żeby zajrzeć do nas po tej godzinie, bo nie jestem przekonana, czy będzie łaskaw zaczekać aż skończysz jeść. - Może nie chciała, a może nie potrafiła, trawiona własnym jadem, powstrzymać się od drobnej złośliwości. Bo przecież zostaje tutaj - jego irracjonalnego pomysłu w ogóle nie brała pod uwagę, nawet jeśli przedstawione przez niego właśnie argumenty wydawały się całkiem rozsądne. Rozsądne - Ramsey kierował się umysłem, Cassandra sercem matki. Sercem, które potrafiło być bronią, jakiej ten najwyraźniej nie doceniał.
- ... z mężczyzną, który obiecał, że Vasyl nic nam nie zrobi - zakończyła za niego kategorycznie, przypominając mu o jego zobowiązaniu, bo to właściwie rozwiązywało całą sprawę. Zajadle, bo racjonalność jego słów jedynie mocniej wytrącała ją z równowagi. Nie mogła uciec. Nie mogła pokazać przed Vasylem słabości - już nie. Nie mogła sprawić, że Lysandra na tym wszystkim ucierpi. To mądra dziewczynka, z pewnością już wiedziała, ze coś było nie tak - ale nie wiedziała, jak bardzo. Póki mogła siedzieć w swoim pokoju, wśród czterech ścian, wpatrując się w pełzającego po jej ścianie pająka, który ostatnio zagnieździł się tam za sprawą Tildy, była szczęśliwa, bo lepszego szczęście nie znała. A to jej szczęście było najważniejsze. Milczała więc, przymykając powieki, oddychając powoli. Nawet byśmy - co? Patrzyła również wprost w jego oczy, ofensywnie, walcząc za Lysę. I wtedy - zdarzył się cud.
- Wiedziałam, że przy odrobinie twojej dobrej woli będziemy w stanie wypracować porozumienie - Choć w jej głosie wyczuwalna była jedynie zdecydowana pewność siebie, wewnątrz miała sporo wątpliwości, czy Ramsey się nie rozmyśli. Jej myśli kłębiły się jedna po drugiej, kiedy nieco nieobecna wodziła wzrokiem za ruchem jego dłoni, rzuconą koszulę - na łyk alkoholu pozornie nie zwróciła większej uwagi.
- Może podać ci coś mocniejszego? Mam też spirytus, którego używam do dezynfekcji ran... i nie tylko - kpiła, choć nie była pewna, czy Ramsey zrozumie tę kpinę. Morgano, to tylko maść na oparzenia - a zachowywał się, jakby czekała go co najmniej amputacja nogi. Skinęła głową, w podziękowaniu, kiedy odebrał jej słoik, zanurzając w nim dłoń; rozsmarowała między dłońmi ziołową maść, nie odrywając od siebie dłoni, by zminimalizować wypuszczany zapach. Dopiero teraz obrzuciła go uważnym spojrzeniem, w myślach szacując stan tkanek i szybkość ich gojenia. Wyglądało to dobrze, Ramsey był silny - co nie zmieniało faktu, że warto było ten proces... nieco przyśpieszyć. - Wyglądasz paskudnie - stwierdziła na głos wbrew myślom, stając blisko naprzeciw niego; obdarzając go spojrzeniem, w którym rozgniewana iskra przeszła znów - w tę prowokacyjną. Uchwyciła jego wolną dłoń między własne, obydwie; miał szorstką skórę - zszywała ją tyle razy, że miała wrażenie, jakby znała ją niemal tak dobrze, jak swoją własną. A maść łaskotała przenikliwym chłodem. Przesunęła palcem wzdłuż poparzonej linii życia przecinającej wnętrze jego dłoni - nie omieszkała się jej przy tym przyjrzeć. Po chwili uniosła wzrok na jego twarz, chcąc ściągnąć ku sobie jego spojrzenie. To tylko maść, Ramsey. A jeśli się skupisz na czymś innym, w ogóle jej nie poczujesz. - To nie był smok, prawda? - Nigdy nie pytała, takie miała zasady. Nie musiał przecież odpowiadać; przysunęła się bliżej niego, tak, by dzieliła ich odległość pozwalająca jej na manewrowanie dotykiem na skórze jego piersi. - Nieokiełznany, czarnomagiczny ogień - szepnęła, bo gdy mówiła ciszej, musiał się mocniej skupić na jej słowach, żeby je zrozumieć. A im mocniej skupiał się na słowach, tym mniej - na zapachu. Przejdziemy przez to bezboleśnie, Ramsey. Nabrała więcej maści, przesuwając dotyk na jego przedramię, na którym widniał znak, o którym już słyszała: czaszka, spomiędzy której jak zły omen wysuwał się wąż, symbol Salazara Slytherina. W magicznym świecie symbol dość oczywisty. Nie odjęła spojrzenia od źrenic Ramseya. Potrafiła wyczuć jego mięśnie przez sam dotyk, odnaleźć nierówności, blizny, nie podrażniając ich nadto dotykiem; nie musiała patrzeć. Wiedziała, gdzie były. Wiedziała też, w którym miejscu znajdował się tatuaż - instynktownie ominęła go dłonią. Blizny musiały boleć - starała się być delikatna. - Wielu by tego nie przeżyło. - Opuściła wzrok, spoglądając na jego klatkę piersiową - powiodła dłonią wzdłuż jego mostka, nim sięgnęła rzeczywistych blizn. Zanurzyła dłoń w słoiku, tutaj będzie trzeba nieco więcej tej maści; uniosła wzrok znów ku niemu, uchwyciwszy jego spojrzenie. Ona sama pachniała przede wszystkim miodem, zawsze używała go do pielęgnacji - choć przez słodki zapach przedzierały się dziś mniej przyjemne nuty formaliny, dopiero co wyszła z lecznicy. - Ale nie ty. - Jedno o mężczyznach wiedziała z całą pewnością, a może nawet o ludziach w ogóle - byli próżni. Niektórzy po prostu znali swoją wartość. Dalej, Ramsey, skup się na mnie, nie na swoim węchu. To dla twojego dobra. Wyciągnęła szyję, przesuwając dłońmi wzdłuż linii jego żeber. - Ty jesteś silny. Najpotężniejszy spadkobierca syberyjskiej ziemi. Twoje ciało zawsze jest ciepłe. - Teraz też było, czuła to jeszcze lepiej. Nie obracała się na politycznej arenie właściwie wcale, nie znała historii czarodziejskich rodzin - ale znała wielu Mulciberów, którzy zawsze z dumą wymawiali swoje nazwisko. I mętne wspomnienia tej historii - majaczyły jej w głowie. - Nieugięci, twardzi i wytrzymali - zacytowała - kogo? Vitalija czy Grahama? Być może Vasyla. - Okrutni - bez wątpienia - i pozbawieni ogłady - zakończyła, przejmując trzymany przez niego słoiczek - chcąc przełożyć go do jego drugiej dłoni; została druga strona.
- Tak - stwierdziła bez zawahania na jego ostatnie słowa; oczywiście, że by sobie poradziła. - Przejrzałeś mnie - dodała - to był podstęp.
- Powiesz mi, jak odróżnić jedno od drugiego? - zapytała z pewnością prowokacyjnie, z tą samą iskrą wciąż błyszczącą w źrenicy; jedno i drugie było nierealne, tańczące gdzieś na granicy sennych wytworów podświadomości a realnej mocy tajemniczego trzeciego oka - nie mówiła jednak poważnie i nie spodziewała się poważnej odpowiedzi, choć - w tym kontekście - mogłaby być zabawna. Niedostępny, zimny Ramsey był w naturalny męski sposób pociągający, nie widziała więc powodu, dla którego miałaby przerywać tę kokieteryjną rozmowę. Lubiła, kiedy patrzył w ten sposób - tak jak lubiła chłód jego nieprzeniknionych stalowych tęczówek. Nęciła więc zupełnie umyślnie - chcąc podtrzymać to zainteresowanie, rozpylić czar tajemnicy, by mógł nasycić się jego zapachem mocniej - jak bardzo jesteś na niego podatny, Ramsey?
Westchnęła, ciesząc się z końca tej małej wojny - wreszcie zrozumiał, że ten mały konsensus ma sens, że wypracowane porozumienie jest sprawiedliwe, że nie liczy się to, kto ma rację, ale to, które z rozwiązań będzie najskuteczniejsze. Dobrze, ta kłótnia zaczynała ją męczyć. Zaraz jednak uniosła ostrzegawczo brew - znowu zaczynał?
- Jeśli jednak uważasz, że pozbycie się twojego brata nie jest poświęceniem, możesz to zrobić bez tych wszystkich komentarzy. Mniej gadania, więcej robienia, bo chyba nie chcesz sprawić wrażenia, że mocny jesteś głównie w gębie. Przy okazji, będę wdzięczna za pośpiech - stwierdziła, ignorując wzmiankę o swoim poczuciu humoru. Ucichła jednak, dając mu szansę na dłuższą wypowiedź. Udowodnij, Ramsey, proszę bardzo, natychmiast cała zamieniam się w słuch. I rzeczywiście milczała, milczała chłodną, przenikliwą ciszą, gotując się w środku - nie podobało jej się jego stanowisko, fakt, że Ramsey nieprzerwanie chciał czekać. Czekać, aż Vasyl zrobi to, przed czym rozpaczliwie próbowała uchronić swoje dziecko. Ramsey był potężnym czarodziejem, wierzyła w to, ale nie był cudotwórcą: jeśli Vasyl ziścić jej wizję, będzie próbował to zrobić i nie zapyta brata o pozwolenie. Zbyt późna reakcja - narażała Lysę na prawdziwą tragedię. I najgorszy los. Zgadzała się z nim w tylko jednej rzeczy: w istocie Vasyl był głupcem. I w istocie głupcy umierają.
- Jak wiele istnień wziął ze sobą Graham zanim umarł? - zapytała więc całkiem poważnie, dokładnie akcentując każde słowo. Tak, wiedziała, był aurorem, co jedynie dowodziło niekompetencji tych służb - nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjąłby do takiej roboty czarnoksiężnika. A Ramsey wciąż nie rozumiał: że zwłoka maksymalizowała ryzyko. Głupiec popełnia błędy, a potem pokutuje - Graham był tylko przykładem, nie miała go za głupca, Vasyl już stanowił zagrożenie - ale najpierw musiał dokonać grzechu, za który pokuta była konieczna. - Kiedy przejdzie do działania, będzie już za późno - wycedziła przez zaciśnięte zęby. Powtarzała się, tak naprawdę to samo tłumaczyła mu od początku tej rozmowy; naturalnym było, że Lysa była wiele więcej warta od tego sukinsyna, wierzyła też, że jeśli nadarzy się okazja, Ramsey rzeczywiście ruszy im na ratunek - ufała mu. Wiedziała jednak również, że Vasyl nie był na tyle głupi, by zrobić to w taki sposób, żeby bezpośrednio narazić się Ramseyowi, jeśli tylko mógłby to zrobić subtelniej. Będzie ostrożny. Będzie uważał. Nie tylko Ramsey potrafił słuchać plotek - serce Vasyla tętniło tą samą krwią, co serce Ramseya, nawet jeśli trafiła mu się ta bardziej skażona część. Nie chciał za nim biegać po mieście? W porządku, nie musiał. Mógł poczekać tutaj, trzeciej opcji nie widziała. Ani widzieć nie chciała.
- Zupełnie jakbyś najedzony bywał czasem miły - mruknęła, bardziej stwierdzając fakt, niż czyniąc wyrzut. - Nieistotne. Śniadanie jemy, kiedy Lysa wstanie. Bądź gotowy. - To dziecko, budzi się różnie. Nie rzucała słów na wiatr, był jej gościem i miała zamiar go ugościć. Może poza herbatą i kocem - ale o to przecież sam się prosił. - Mam nadzieję, że Vasyl okaże się na tyle uprzejmy, żeby zajrzeć do nas po tej godzinie, bo nie jestem przekonana, czy będzie łaskaw zaczekać aż skończysz jeść. - Może nie chciała, a może nie potrafiła, trawiona własnym jadem, powstrzymać się od drobnej złośliwości. Bo przecież zostaje tutaj - jego irracjonalnego pomysłu w ogóle nie brała pod uwagę, nawet jeśli przedstawione przez niego właśnie argumenty wydawały się całkiem rozsądne. Rozsądne - Ramsey kierował się umysłem, Cassandra sercem matki. Sercem, które potrafiło być bronią, jakiej ten najwyraźniej nie doceniał.
- ... z mężczyzną, który obiecał, że Vasyl nic nam nie zrobi - zakończyła za niego kategorycznie, przypominając mu o jego zobowiązaniu, bo to właściwie rozwiązywało całą sprawę. Zajadle, bo racjonalność jego słów jedynie mocniej wytrącała ją z równowagi. Nie mogła uciec. Nie mogła pokazać przed Vasylem słabości - już nie. Nie mogła sprawić, że Lysandra na tym wszystkim ucierpi. To mądra dziewczynka, z pewnością już wiedziała, ze coś było nie tak - ale nie wiedziała, jak bardzo. Póki mogła siedzieć w swoim pokoju, wśród czterech ścian, wpatrując się w pełzającego po jej ścianie pająka, który ostatnio zagnieździł się tam za sprawą Tildy, była szczęśliwa, bo lepszego szczęście nie znała. A to jej szczęście było najważniejsze. Milczała więc, przymykając powieki, oddychając powoli. Nawet byśmy - co? Patrzyła również wprost w jego oczy, ofensywnie, walcząc za Lysę. I wtedy - zdarzył się cud.
- Wiedziałam, że przy odrobinie twojej dobrej woli będziemy w stanie wypracować porozumienie - Choć w jej głosie wyczuwalna była jedynie zdecydowana pewność siebie, wewnątrz miała sporo wątpliwości, czy Ramsey się nie rozmyśli. Jej myśli kłębiły się jedna po drugiej, kiedy nieco nieobecna wodziła wzrokiem za ruchem jego dłoni, rzuconą koszulę - na łyk alkoholu pozornie nie zwróciła większej uwagi.
- Może podać ci coś mocniejszego? Mam też spirytus, którego używam do dezynfekcji ran... i nie tylko - kpiła, choć nie była pewna, czy Ramsey zrozumie tę kpinę. Morgano, to tylko maść na oparzenia - a zachowywał się, jakby czekała go co najmniej amputacja nogi. Skinęła głową, w podziękowaniu, kiedy odebrał jej słoik, zanurzając w nim dłoń; rozsmarowała między dłońmi ziołową maść, nie odrywając od siebie dłoni, by zminimalizować wypuszczany zapach. Dopiero teraz obrzuciła go uważnym spojrzeniem, w myślach szacując stan tkanek i szybkość ich gojenia. Wyglądało to dobrze, Ramsey był silny - co nie zmieniało faktu, że warto było ten proces... nieco przyśpieszyć. - Wyglądasz paskudnie - stwierdziła na głos wbrew myślom, stając blisko naprzeciw niego; obdarzając go spojrzeniem, w którym rozgniewana iskra przeszła znów - w tę prowokacyjną. Uchwyciła jego wolną dłoń między własne, obydwie; miał szorstką skórę - zszywała ją tyle razy, że miała wrażenie, jakby znała ją niemal tak dobrze, jak swoją własną. A maść łaskotała przenikliwym chłodem. Przesunęła palcem wzdłuż poparzonej linii życia przecinającej wnętrze jego dłoni - nie omieszkała się jej przy tym przyjrzeć. Po chwili uniosła wzrok na jego twarz, chcąc ściągnąć ku sobie jego spojrzenie. To tylko maść, Ramsey. A jeśli się skupisz na czymś innym, w ogóle jej nie poczujesz. - To nie był smok, prawda? - Nigdy nie pytała, takie miała zasady. Nie musiał przecież odpowiadać; przysunęła się bliżej niego, tak, by dzieliła ich odległość pozwalająca jej na manewrowanie dotykiem na skórze jego piersi. - Nieokiełznany, czarnomagiczny ogień - szepnęła, bo gdy mówiła ciszej, musiał się mocniej skupić na jej słowach, żeby je zrozumieć. A im mocniej skupiał się na słowach, tym mniej - na zapachu. Przejdziemy przez to bezboleśnie, Ramsey. Nabrała więcej maści, przesuwając dotyk na jego przedramię, na którym widniał znak, o którym już słyszała: czaszka, spomiędzy której jak zły omen wysuwał się wąż, symbol Salazara Slytherina. W magicznym świecie symbol dość oczywisty. Nie odjęła spojrzenia od źrenic Ramseya. Potrafiła wyczuć jego mięśnie przez sam dotyk, odnaleźć nierówności, blizny, nie podrażniając ich nadto dotykiem; nie musiała patrzeć. Wiedziała, gdzie były. Wiedziała też, w którym miejscu znajdował się tatuaż - instynktownie ominęła go dłonią. Blizny musiały boleć - starała się być delikatna. - Wielu by tego nie przeżyło. - Opuściła wzrok, spoglądając na jego klatkę piersiową - powiodła dłonią wzdłuż jego mostka, nim sięgnęła rzeczywistych blizn. Zanurzyła dłoń w słoiku, tutaj będzie trzeba nieco więcej tej maści; uniosła wzrok znów ku niemu, uchwyciwszy jego spojrzenie. Ona sama pachniała przede wszystkim miodem, zawsze używała go do pielęgnacji - choć przez słodki zapach przedzierały się dziś mniej przyjemne nuty formaliny, dopiero co wyszła z lecznicy. - Ale nie ty. - Jedno o mężczyznach wiedziała z całą pewnością, a może nawet o ludziach w ogóle - byli próżni. Niektórzy po prostu znali swoją wartość. Dalej, Ramsey, skup się na mnie, nie na swoim węchu. To dla twojego dobra. Wyciągnęła szyję, przesuwając dłońmi wzdłuż linii jego żeber. - Ty jesteś silny. Najpotężniejszy spadkobierca syberyjskiej ziemi. Twoje ciało zawsze jest ciepłe. - Teraz też było, czuła to jeszcze lepiej. Nie obracała się na politycznej arenie właściwie wcale, nie znała historii czarodziejskich rodzin - ale znała wielu Mulciberów, którzy zawsze z dumą wymawiali swoje nazwisko. I mętne wspomnienia tej historii - majaczyły jej w głowie. - Nieugięci, twardzi i wytrzymali - zacytowała - kogo? Vitalija czy Grahama? Być może Vasyla. - Okrutni - bez wątpienia - i pozbawieni ogłady - zakończyła, przejmując trzymany przez niego słoiczek - chcąc przełożyć go do jego drugiej dłoni; została druga strona.
- Tak - stwierdziła bez zawahania na jego ostatnie słowa; oczywiście, że by sobie poradziła. - Przejrzałeś mnie - dodała - to był podstęp.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Choć przypominała woskową figurę o nienaturalnej, wapienno-białej skórze blask w jej oczach lśnił prawdziwie. Migotał raz po raz, złudnie i kapryśnie, jak latarnia morska wzywająca swe czarodziejskie okręty do portu podczas sztormu, znikając w gwałtownej burzy i kryjąc się pod poziomem szalejących fal. Nieco zmrużone, otoczone kaskadą ciemnych rzęs bez węgielnej obwoluty jak zwykle, wpatrywały się w niego prowokacyjnie. I w zielonkawych tęczówkach tańczyły iskierki rozbawienia, a jej usta pozostawały wygięte w złośliwym uśmiechu, jakby bawiła się wciąganiem go w głąb oceanu. Świadomie pozwalał się wciągać dalej i dalej, nie wierząc, że to co widzi może okazać się ledwie fatamorganą. Odpowiadała mu jej kokieteria. Subtelna, słodko-gorzka, owiana nietypową aurą, która przyciągała pragnących zgłębienia tajemnic śmiałków. Z całą pewnością, był jednym z nich, nawet gdy przyglądał jej się z obojętnością. Podejrzewał, że była uczynić wiele, by go tu zatrzymać i osiągnąć to, na czym jej zależało. I musiał przyznać, że świetnie jej szło.
— Oczywiście — przystał bez większych protestów, utrzymując jej głębokie spojrzenie. Na przekór typowym dla siebie racjonalnym i chłodnym analizom, postawił na żałośnie męski, banalny punkt widzenia. — Fantazją byłoby ujrzenie ciebie w męskiej koszuli, szykującej śniadanie przed południem. Wizją niewątpliwie będzie podanie śniadanie córce, w obryzganej krwią nocnego pacjenta spódnicy. — Wzruszył ramionami bezradnie, a szelmowski uśmiech wykrzywił mu twarz. Twardo stąpał po ziemi, oceniając skutki realnych działań, a nie głupich mrzonek. To był pierwszy z powodów zaprzeczających stałym i długotrwałym relacjom w jego życiu. — Co mogłoby być twoją fantazją, Cassie? Vasyl pod wpływem imperiusa, przykuty do budy, na grubych stalowym łańcuchu, od którego krzywiłby mu się kręgosłup?
Chwilę wcześniej postanowił, że nie będzie już z tego kpił, ale nie mógł się powstrzymać. Pokusa była silna i wystarczająco nieszkodliwa, aby się jej poddał bez walki. Przyklejony uśmiech pozostał na twarzy, gdy pokiwał głową na jej słowa. Żmudna walka o ostatnie zdanie była stratą czasu w jego mniemaniu, więc uznał, że wygrała. Oddał jej prawo do stanowienia na jej terenie i sugerowania tego, czego od niego oczekuje. Łatwo przyszło mu oddanie przeciwniczce papierowej korony. Złość, jaką w nim wzbudziła musiał ugasić, nim rozpęta prawdziwy pożar, dusił ją gołymi rękami, dławiąc dym w gardle, byle tylko nie doprowadzić do piekielnego ognia, który wszystko spali, zamieni jej smukłe ciało w popiół, a jej bezcenne dłonie w połamane i nadpalone kości. Doceniał magię jej pięknych dłoni i precyzji z jaką składały jego odłamki do kupy, lecz same dłonie bez reszty na niewiele by mu się zdały.
— Jak sobie życzysz, o pani — szepnął uniżonym tonem, pochylając głowę i nie ośmielając się na nią spojrzeć. Przywarł dłonia do piersi, drugą zaś wystawił za siebie, zachowując właściwą chwili powagę. — Mój brat...— Na moment zapomniał o jego istnieniu, a przecież jego ciało nie zdążyło się jeszcze rozłożyć w wilgotnej ziemi londyńskiego cmentarza. — był całkiem niezłym sabotażystą, ale raczej niewiele. Rozumiesz, ciągłe dylematy— dodał ciszej z lekkim przekąsem, choć z odrobiny szacunku jaki jeszcze wobec niego żywił postanowił zamilknąć, odwracając wzrok w drugą stronę. Kielich, który trzymał w dłoni był przyjemnie zimny, podobnie jak wino, które nie zdążyło się jeszcze ogrzać w coraz chłodniejszym pomieszczeniu. Za sprawą otwartego okna temperatura na poddaszu powoli spadała, choć atmosfera wciąż pozostała wystarczająco gęsta, by można ją było ciąć szablą. Nie przeszkadzało mu to. Lepiej czuł się i funkcjonował w chłodniejszych temperaturach, oddychając świeżym powietrzem, którego tu zdecydowanie brakowało, gdy zapach oparów z ulicy mieszał się z palącym knotem, słodkim zapachem Cassandry zmąconym wonią szpitala i medykamentów. Do tego wszystkiego lada moment doszła ziołowa woń, która paralizowała jego zakończenia nerwowe. Był bliski szaleństwa.
— Jestem miły — zaprotestował grymaśnie pod nosem.— Najedzony jestem jeszcze milszy, serce mi się kraja, że nie potrafisz tego docenić. — Zajęty spoglądaniem w głąb kielicha zapomniał o tym, by udać przejęcie.— Nie wiem w jakim towarzystwie się obracasz, ale tak się właśnie zachowują ludzie mili. Cała reszta to tylko garść fałszu i obłudy. Przy mnie nie musisz się nawet wysilać, jestem zupełnie szczery.— Tyle dobrego ją spotkało, a jeszcze kręci nosem. — I zawsze jestem gotowy.— Zerknął na nią z narastającym niezadowoleniem. Regularne śniadania brzmiały jak podstawy z teorii magii. Obiecująco i pozytywnie, ale jeśli w praktyce miało wyglądać podobnie, nie zamierzał robić sobie zbyt wielkich nadziei. — Ty tu jesteś od wychowywania dzieci. Powinnaś go nauczyć, że nie morduje się przez podwieczorkiem. Szczególnie bliskich.
Próbował, lecz pojęcie potęgi matczynej miłości i płynącej z niej siły nie przemawiało do niego jeszcze. Wierzył, że zaślepia racjonalność i osłabia zdolność do podejmowania właściwych, trafnych decyzji. Uznawał jedynie rację umysłu, rację swojego trzeciego oka, które opierało się na wiedzy i doświadczeniach, nie uczuciach i emocjach, fałszujących każdy dostrzeżony obraz. Inność Cassandry wzbudzała podsyconą pożądaniem fascynację, stając się obcym tajnikiem wiedzy, który znajdował się poza zasięgiem jego dłoni. Mógłby przysiąc, że jej dźwięk głosu wzbudzał w powietrzu delikatne drgania, które odczuwał na własnej skórze, nawet wtedy, gdy stała tak daleko.
— Oczywiście, cieszę się, że to mówisz. Powtórzyłem to tylko jakieś pięćdziesiąt razy — mruknął cicho pod nosem, gdy kierował się w jej stronę. Liczył na to, że tego nie dosłyszała i zerknął w kierunku korytarza, gdzie znajdował się pokój Lysy. Skapitulował. Nie widział sensu w dalszej wymianie zdań. Nie teraz, nie dziś, lecz wiedział, że nadejdzie dzień, w którym wreszcie zrezygnuje z walki i przyzna mu rację, jakkolwiek abstrakcyjna by neie była. Może nawet zaufa mu tak, jak on był zmuszony ufać jej, choć nie do końca stało się to za sprawką jego woli i wiary, a przewrotnego losu, który z biegiem lat coraz częściej wyrzucał go na deski lecznicy, wyplutego i pomiętego, wymagającego nagłej interwencji. Dobrze trafił, lecz wiedział to od zawsze.
— Nie masz nic wystarczająco mocnego, żeby mogło mnie uśpić i otumanić — oczywiście, że miała. Byle jakim eliksirem mogła uczynić z niego bezwolną kukłę, nieuświadomionego w niczym chłopca, człowieka-roślinę. Jego głos brzmiał jak prowokacja, ale nie łudził się, iż skusi ją na eliksir nasenny w tej sytuacji. Nie mógł się doczekać dnia, w którym odeśpi te wszystkie bezsenne noce.
Uważnie obserwował jej ruchy, nawet już po odkręceniu słoika i wyciągnięciu z niego zabójczo dużej dawki cuchnącej mazi. Rzadko miewał okazję obserwować ją w pracy, jeszcze rzadziej śledzić jej ruchy względem siebie, we względnie dobrym stanie i sporej wciąż trzeźwości umysłu, ledwie lekko skropionego skrzacim winem.
Jej komplement scale go nie zdziwił, a jednak zamrugał oszołomiony.
— Och, wiesz. Mogłabyś mieć pretensje do mojej uzdrowicielki, tak właśnie o mnie dba — mruknął niemrawo. — Ty też prezentujesz się cudownie. Ścięłaś włosy?
Długie i kruczoczarne, jak gęsta smoła opadały na jej blade ramię i pierś, plątając się gdzieś z przodu. Pewnie były też miękkie i gładkie, ale nie zastanawiał się nad tym, powracając nieszczęśliwym wzrokiem do zawartości słoika lepiącej jej dłonie. A potem i jego dłoń. Czuł lekkie mrowienie i wyraźny spadek temperatury, ale winą za to obarczał wyłącznie Cassandrę. Była zimna jak lód, a ten był dobry. Zimny, twardy, trudny do skruszenia, bezpieczny i wygodny.
— Nie byłoby lepiej, gdybym był nieprzytomny? — byłoby po sprawie. Nie musiałby męczyć się z tą przedziwną wonią, a ona nie musiałaby słuchać jego gadania. Mimo to, starała się odwrócić jego uwagę od nieprzyjemnego czynnika i była w tym bardzo skuteczna. Niewiele musiała zrobić, by ściągnąć na siebie jego wzrok. Wystarczył jej głos, przełamujący ciszę, by odciągnąć go od słoika i jej ciekawskie spojrzenie na dłoń, która szybko pokryła się tłustawą, gładką substancją.
Zmarszczył brwi, wyraźnie i ostro.
— Ja przynajmniej zapytałem o zgodę.
Była zajęta śledzeniem linii na jego dłoni, pogrążała się w intymnych ciekawostkach, więc czym prędzej złączył palce i zamknął przed nią wyrysowaną w ciele przyszłość. Nie był jeszcze pewien, co do tego, czy swoją własną przyszłością chciał się z nią w ten sposób dzielić.
Zastygł na moment, zmieniając się ciepły, gliniany posąg, gdy spytała, a czego w zwyczaju nie miała do tej pory. Nie interesowała się pochodzeniem ran, nie dociekała, dlaczego nieustannie pojawia się w progu w coraz gorszym stanie. To pytanie rzeczywiście skutecznie skupiło na niej całą uwagę. W tych łagodnych rysach pociągłej twarzy czaił się magnetyzm. Delikatność kontrastowała z czernią, bladość ust z mocą spojrzenia. Stojąc w nieznacznej odległości wydawała się bardziej krucha i wątła, a jej chłodne dłonie, gdy tylko zetknęły się z ciałem przyprawiły go o zimny dreszcz na plecach. Nie poruszył się jednak wcale, tylko mrugnął powoli, nie odrywając wpatrzonych w jej twarz szarych tęczówek. Mówiła, a on milczał. Trafiała w sedno, ale nie skupiał się na jej słowach tak silnie jak na drobnych zmarszczkach wokół jej oczu, łuku brwi, które przy emfazie drgały lekko w górę. Patrzył jej w oczy, doświadczając z jaką łatwością i delikatnością obchodziła się ze śladami po poparzeniach bez zerkania na nie. Skóra była wciąż wrażliwa, reagowała na szorstkość materiału, temperaturę wody, a nawet pogodę, a teraz na jej dotyk niosący ze sobą ulgę.
Odpowiedział na jej zbliżenie tym samym, a klatka piersiowa zapadła się głębiej pod jej dłonią, choć chłód jaki od niej bił pozostał przyjemny. Palcami instynktownie powiódł do jej biodra, oparł o nie lekko dłoń nie zważając ze zostawi na materiale spódnicy tluste ślady. Nachylił sie do jej ucha, by cos powiedzieć, nim to jednak nastąpiło oparł twarz o jej chłodny policzek. Nabrał powietrza, zaciągając się wolno wonią skóry; jakby go tak zamknąć do fiolki i zatrzymać, aby się przyzwyczaić, a w końcu uodpornić na będące poza jego zasiegiem czary. W tej chwili jednak nie mógł, nie chciał i nie musiał sie przed nimi bronić, odwlekając chwile wypowiedzenia kilku prostych słów w nieskończoność.
— To był błyskawiczny kurs gotowania— wyszeptał powściągliwie, otulając jej ucho swoim ciepłym oddechem. Lewy kącik ust drgnął niespokojnie, niechętnie się odsunął, by na nią spojrzeć bez cienia rozbawienia.
Pytała, lecz dobrze wiedziała, wynikiem czego są blizny. Widziała go w chwilę po tym, kiedy to sie stało, a jej wiedza nie mogła być ograniczona, wszak w jego mniemaniu miała lekarstwo na wszystko, miała też wiedzę większą niż inni.
— Nie ja — powtórzył po niej szeptem, wiedząc już, że grają wedle pisanych przez nią reguł, wciąż jednak nie wiedział, co jest w tym stawką. Co jeszcze mi powiesz, bym zrobił to, czego chcesz?
Palce, które ułożył wcześniej na biodrze już dawno dotykały skóry przez wysunięty ze spódnicy skrawek koszuli. Niezaskakująco chłodna, gładka jak aksamit; rodziła w nim cichą świadomość, że jeśli przytrzyma na niej palce zbyt długo szybko pokłują go ukryte pod nią kolce.
W końcu oderwał od niej wzrok, spuszczając go na słoik pomiędzy nimi, ułożony płasko w szerokiej dłoni i westchnął ciężko, uświadamiając sobie powoli nową, nieplanowaną słabość. Lecz był przecież wystarczająco silny by to pokonać, skupiony, opanowany, wciąż nie pozbawiony kontroli. Nic miało go nie rozpraszać, więc zaciągnął się mocno powietrzem i zmarszczył nos, gdy mocno ziołowy zapach zdominował jego czucie. Marny wybór, ale był wystarczająco dużym chłopcem, by znieść tę paskudną przykrość. Patrzył, jak odbiera mu maść i w tej samej chwili uniósł dłonie, zakleszczając swe palce na jej chudych przegubach. Niewiele miejsca było między nimi, więc nie zwalniając uścisku ani na chwilę oparł jej przedramiona o siebie. Zimno, jakim emanowała niosło większą ulgę poparzeniom niż cuchnąca maść, którą był wysmarowany i którą ją brudził nieumyślnie. Wciąż trzymała mały słoik w złączonych ze sobą dłoniach tuż pod jego nosem, ale przestało mu to nagle zawadzać.
— Gdybyś widziała w snach moją śmierć, powiedziałabyś mi o tym? — spytał, pragnąc ścągnąć na siebie jej wzrok. Gdyby bo nawet nie brał tego pod uwagę. Spotkanie z Vasilem nie mogło się skończyć w ten sposób, odpędzał od siebie wszelkie wątpliwości, jakie zasiała tego wieczora na poddaszu.— Czy zataiłabyś z obawy, że się wycofam?
— Oczywiście — przystał bez większych protestów, utrzymując jej głębokie spojrzenie. Na przekór typowym dla siebie racjonalnym i chłodnym analizom, postawił na żałośnie męski, banalny punkt widzenia. — Fantazją byłoby ujrzenie ciebie w męskiej koszuli, szykującej śniadanie przed południem. Wizją niewątpliwie będzie podanie śniadanie córce, w obryzganej krwią nocnego pacjenta spódnicy. — Wzruszył ramionami bezradnie, a szelmowski uśmiech wykrzywił mu twarz. Twardo stąpał po ziemi, oceniając skutki realnych działań, a nie głupich mrzonek. To był pierwszy z powodów zaprzeczających stałym i długotrwałym relacjom w jego życiu. — Co mogłoby być twoją fantazją, Cassie? Vasyl pod wpływem imperiusa, przykuty do budy, na grubych stalowym łańcuchu, od którego krzywiłby mu się kręgosłup?
Chwilę wcześniej postanowił, że nie będzie już z tego kpił, ale nie mógł się powstrzymać. Pokusa była silna i wystarczająco nieszkodliwa, aby się jej poddał bez walki. Przyklejony uśmiech pozostał na twarzy, gdy pokiwał głową na jej słowa. Żmudna walka o ostatnie zdanie była stratą czasu w jego mniemaniu, więc uznał, że wygrała. Oddał jej prawo do stanowienia na jej terenie i sugerowania tego, czego od niego oczekuje. Łatwo przyszło mu oddanie przeciwniczce papierowej korony. Złość, jaką w nim wzbudziła musiał ugasić, nim rozpęta prawdziwy pożar, dusił ją gołymi rękami, dławiąc dym w gardle, byle tylko nie doprowadzić do piekielnego ognia, który wszystko spali, zamieni jej smukłe ciało w popiół, a jej bezcenne dłonie w połamane i nadpalone kości. Doceniał magię jej pięknych dłoni i precyzji z jaką składały jego odłamki do kupy, lecz same dłonie bez reszty na niewiele by mu się zdały.
— Jak sobie życzysz, o pani — szepnął uniżonym tonem, pochylając głowę i nie ośmielając się na nią spojrzeć. Przywarł dłonia do piersi, drugą zaś wystawił za siebie, zachowując właściwą chwili powagę. — Mój brat...— Na moment zapomniał o jego istnieniu, a przecież jego ciało nie zdążyło się jeszcze rozłożyć w wilgotnej ziemi londyńskiego cmentarza. — był całkiem niezłym sabotażystą, ale raczej niewiele. Rozumiesz, ciągłe dylematy— dodał ciszej z lekkim przekąsem, choć z odrobiny szacunku jaki jeszcze wobec niego żywił postanowił zamilknąć, odwracając wzrok w drugą stronę. Kielich, który trzymał w dłoni był przyjemnie zimny, podobnie jak wino, które nie zdążyło się jeszcze ogrzać w coraz chłodniejszym pomieszczeniu. Za sprawą otwartego okna temperatura na poddaszu powoli spadała, choć atmosfera wciąż pozostała wystarczająco gęsta, by można ją było ciąć szablą. Nie przeszkadzało mu to. Lepiej czuł się i funkcjonował w chłodniejszych temperaturach, oddychając świeżym powietrzem, którego tu zdecydowanie brakowało, gdy zapach oparów z ulicy mieszał się z palącym knotem, słodkim zapachem Cassandry zmąconym wonią szpitala i medykamentów. Do tego wszystkiego lada moment doszła ziołowa woń, która paralizowała jego zakończenia nerwowe. Był bliski szaleństwa.
— Jestem miły — zaprotestował grymaśnie pod nosem.— Najedzony jestem jeszcze milszy, serce mi się kraja, że nie potrafisz tego docenić. — Zajęty spoglądaniem w głąb kielicha zapomniał o tym, by udać przejęcie.— Nie wiem w jakim towarzystwie się obracasz, ale tak się właśnie zachowują ludzie mili. Cała reszta to tylko garść fałszu i obłudy. Przy mnie nie musisz się nawet wysilać, jestem zupełnie szczery.— Tyle dobrego ją spotkało, a jeszcze kręci nosem. — I zawsze jestem gotowy.— Zerknął na nią z narastającym niezadowoleniem. Regularne śniadania brzmiały jak podstawy z teorii magii. Obiecująco i pozytywnie, ale jeśli w praktyce miało wyglądać podobnie, nie zamierzał robić sobie zbyt wielkich nadziei. — Ty tu jesteś od wychowywania dzieci. Powinnaś go nauczyć, że nie morduje się przez podwieczorkiem. Szczególnie bliskich.
Próbował, lecz pojęcie potęgi matczynej miłości i płynącej z niej siły nie przemawiało do niego jeszcze. Wierzył, że zaślepia racjonalność i osłabia zdolność do podejmowania właściwych, trafnych decyzji. Uznawał jedynie rację umysłu, rację swojego trzeciego oka, które opierało się na wiedzy i doświadczeniach, nie uczuciach i emocjach, fałszujących każdy dostrzeżony obraz. Inność Cassandry wzbudzała podsyconą pożądaniem fascynację, stając się obcym tajnikiem wiedzy, który znajdował się poza zasięgiem jego dłoni. Mógłby przysiąc, że jej dźwięk głosu wzbudzał w powietrzu delikatne drgania, które odczuwał na własnej skórze, nawet wtedy, gdy stała tak daleko.
— Oczywiście, cieszę się, że to mówisz. Powtórzyłem to tylko jakieś pięćdziesiąt razy — mruknął cicho pod nosem, gdy kierował się w jej stronę. Liczył na to, że tego nie dosłyszała i zerknął w kierunku korytarza, gdzie znajdował się pokój Lysy. Skapitulował. Nie widział sensu w dalszej wymianie zdań. Nie teraz, nie dziś, lecz wiedział, że nadejdzie dzień, w którym wreszcie zrezygnuje z walki i przyzna mu rację, jakkolwiek abstrakcyjna by neie była. Może nawet zaufa mu tak, jak on był zmuszony ufać jej, choć nie do końca stało się to za sprawką jego woli i wiary, a przewrotnego losu, który z biegiem lat coraz częściej wyrzucał go na deski lecznicy, wyplutego i pomiętego, wymagającego nagłej interwencji. Dobrze trafił, lecz wiedział to od zawsze.
— Nie masz nic wystarczająco mocnego, żeby mogło mnie uśpić i otumanić — oczywiście, że miała. Byle jakim eliksirem mogła uczynić z niego bezwolną kukłę, nieuświadomionego w niczym chłopca, człowieka-roślinę. Jego głos brzmiał jak prowokacja, ale nie łudził się, iż skusi ją na eliksir nasenny w tej sytuacji. Nie mógł się doczekać dnia, w którym odeśpi te wszystkie bezsenne noce.
Uważnie obserwował jej ruchy, nawet już po odkręceniu słoika i wyciągnięciu z niego zabójczo dużej dawki cuchnącej mazi. Rzadko miewał okazję obserwować ją w pracy, jeszcze rzadziej śledzić jej ruchy względem siebie, we względnie dobrym stanie i sporej wciąż trzeźwości umysłu, ledwie lekko skropionego skrzacim winem.
Jej komplement scale go nie zdziwił, a jednak zamrugał oszołomiony.
— Och, wiesz. Mogłabyś mieć pretensje do mojej uzdrowicielki, tak właśnie o mnie dba — mruknął niemrawo. — Ty też prezentujesz się cudownie. Ścięłaś włosy?
Długie i kruczoczarne, jak gęsta smoła opadały na jej blade ramię i pierś, plątając się gdzieś z przodu. Pewnie były też miękkie i gładkie, ale nie zastanawiał się nad tym, powracając nieszczęśliwym wzrokiem do zawartości słoika lepiącej jej dłonie. A potem i jego dłoń. Czuł lekkie mrowienie i wyraźny spadek temperatury, ale winą za to obarczał wyłącznie Cassandrę. Była zimna jak lód, a ten był dobry. Zimny, twardy, trudny do skruszenia, bezpieczny i wygodny.
— Nie byłoby lepiej, gdybym był nieprzytomny? — byłoby po sprawie. Nie musiałby męczyć się z tą przedziwną wonią, a ona nie musiałaby słuchać jego gadania. Mimo to, starała się odwrócić jego uwagę od nieprzyjemnego czynnika i była w tym bardzo skuteczna. Niewiele musiała zrobić, by ściągnąć na siebie jego wzrok. Wystarczył jej głos, przełamujący ciszę, by odciągnąć go od słoika i jej ciekawskie spojrzenie na dłoń, która szybko pokryła się tłustawą, gładką substancją.
Zmarszczył brwi, wyraźnie i ostro.
— Ja przynajmniej zapytałem o zgodę.
Była zajęta śledzeniem linii na jego dłoni, pogrążała się w intymnych ciekawostkach, więc czym prędzej złączył palce i zamknął przed nią wyrysowaną w ciele przyszłość. Nie był jeszcze pewien, co do tego, czy swoją własną przyszłością chciał się z nią w ten sposób dzielić.
Zastygł na moment, zmieniając się ciepły, gliniany posąg, gdy spytała, a czego w zwyczaju nie miała do tej pory. Nie interesowała się pochodzeniem ran, nie dociekała, dlaczego nieustannie pojawia się w progu w coraz gorszym stanie. To pytanie rzeczywiście skutecznie skupiło na niej całą uwagę. W tych łagodnych rysach pociągłej twarzy czaił się magnetyzm. Delikatność kontrastowała z czernią, bladość ust z mocą spojrzenia. Stojąc w nieznacznej odległości wydawała się bardziej krucha i wątła, a jej chłodne dłonie, gdy tylko zetknęły się z ciałem przyprawiły go o zimny dreszcz na plecach. Nie poruszył się jednak wcale, tylko mrugnął powoli, nie odrywając wpatrzonych w jej twarz szarych tęczówek. Mówiła, a on milczał. Trafiała w sedno, ale nie skupiał się na jej słowach tak silnie jak na drobnych zmarszczkach wokół jej oczu, łuku brwi, które przy emfazie drgały lekko w górę. Patrzył jej w oczy, doświadczając z jaką łatwością i delikatnością obchodziła się ze śladami po poparzeniach bez zerkania na nie. Skóra była wciąż wrażliwa, reagowała na szorstkość materiału, temperaturę wody, a nawet pogodę, a teraz na jej dotyk niosący ze sobą ulgę.
Odpowiedział na jej zbliżenie tym samym, a klatka piersiowa zapadła się głębiej pod jej dłonią, choć chłód jaki od niej bił pozostał przyjemny. Palcami instynktownie powiódł do jej biodra, oparł o nie lekko dłoń nie zważając ze zostawi na materiale spódnicy tluste ślady. Nachylił sie do jej ucha, by cos powiedzieć, nim to jednak nastąpiło oparł twarz o jej chłodny policzek. Nabrał powietrza, zaciągając się wolno wonią skóry; jakby go tak zamknąć do fiolki i zatrzymać, aby się przyzwyczaić, a w końcu uodpornić na będące poza jego zasiegiem czary. W tej chwili jednak nie mógł, nie chciał i nie musiał sie przed nimi bronić, odwlekając chwile wypowiedzenia kilku prostych słów w nieskończoność.
— To był błyskawiczny kurs gotowania— wyszeptał powściągliwie, otulając jej ucho swoim ciepłym oddechem. Lewy kącik ust drgnął niespokojnie, niechętnie się odsunął, by na nią spojrzeć bez cienia rozbawienia.
Pytała, lecz dobrze wiedziała, wynikiem czego są blizny. Widziała go w chwilę po tym, kiedy to sie stało, a jej wiedza nie mogła być ograniczona, wszak w jego mniemaniu miała lekarstwo na wszystko, miała też wiedzę większą niż inni.
— Nie ja — powtórzył po niej szeptem, wiedząc już, że grają wedle pisanych przez nią reguł, wciąż jednak nie wiedział, co jest w tym stawką. Co jeszcze mi powiesz, bym zrobił to, czego chcesz?
Palce, które ułożył wcześniej na biodrze już dawno dotykały skóry przez wysunięty ze spódnicy skrawek koszuli. Niezaskakująco chłodna, gładka jak aksamit; rodziła w nim cichą świadomość, że jeśli przytrzyma na niej palce zbyt długo szybko pokłują go ukryte pod nią kolce.
W końcu oderwał od niej wzrok, spuszczając go na słoik pomiędzy nimi, ułożony płasko w szerokiej dłoni i westchnął ciężko, uświadamiając sobie powoli nową, nieplanowaną słabość. Lecz był przecież wystarczająco silny by to pokonać, skupiony, opanowany, wciąż nie pozbawiony kontroli. Nic miało go nie rozpraszać, więc zaciągnął się mocno powietrzem i zmarszczył nos, gdy mocno ziołowy zapach zdominował jego czucie. Marny wybór, ale był wystarczająco dużym chłopcem, by znieść tę paskudną przykrość. Patrzył, jak odbiera mu maść i w tej samej chwili uniósł dłonie, zakleszczając swe palce na jej chudych przegubach. Niewiele miejsca było między nimi, więc nie zwalniając uścisku ani na chwilę oparł jej przedramiona o siebie. Zimno, jakim emanowała niosło większą ulgę poparzeniom niż cuchnąca maść, którą był wysmarowany i którą ją brudził nieumyślnie. Wciąż trzymała mały słoik w złączonych ze sobą dłoniach tuż pod jego nosem, ale przestało mu to nagle zawadzać.
— Gdybyś widziała w snach moją śmierć, powiedziałabyś mi o tym? — spytał, pragnąc ścągnąć na siebie jej wzrok. Gdyby bo nawet nie brał tego pod uwagę. Spotkanie z Vasilem nie mogło się skończyć w ten sposób, odpędzał od siebie wszelkie wątpliwości, jakie zasiała tego wieczora na poddaszu.— Czy zataiłabyś z obawy, że się wycofam?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 24.04.17 20:05, w całości zmieniany 1 raz
Przez jej twarz przemknął cień uśmiechu, nikły, mglisty, mało znaczący; nie uśmiech radości, szczęścia, był to uśmiech zadowolonej kotki mruczącej właśnie nad martwą myszą, wokół której rozlewała się właśnie krwista kałuża. Uważnie wiodła wzrokiem wzdłuż linii jego ust wygiętej w szelmowskim, wciąż bezczelnym grymasie, przekrzywiła lekko głowę - w rozbawieniu.
- Na to właśnie jestem za młoda, tak? - Jej głos był cichy, monotonny, w jej oku błyskała zadziorna iskra; uśmiech nie spełzł z jej ust, kiedy przypominała mu, dlaczego o to zapytała. - Nie prosiłam cię o to - rzuciła lekko. - Ale skoro już się oferujesz, Vasyl nie musi wcale umierać od razu. Dopilnuj tylko, proszę, niech łańcuch będzie dość silny, by mój najdroższy od twoich zabaw nie uciekł. - Dobrze wiedziała, ze to nie była propozycja - ciągnięcie tej rozmowy w podobny sposób było jednak zabawne; o swoich prawdziwych fantazjach nie zwykła mówić głośno - ponoć dama powinna mieć swoje tajemnice. Źrenice jej oczu iskrzyły, usta - milczały. Wizja Vasyla na łańcuchu, swoją drogą, rzeczywiście była kusząca - gdyby tylko nie obawa, że nawet zaszczuty, skatowany i półżywy, nawet obłożony tuzinem strasznych klątw, może się jeszcze z tego łańcucha zerwać i zniknąć, znów czyniąc przyszłość niepewną.
- Doskonale - stwierdziła bez cienia ironii, obserwując jego dworski ukłon spod jednej uniesionej brwi, zupełnie jakby nie dostrzegała w tym geście drwiny. Wygrała tę małą wojnę - więc powoli się z niej wycofywała, nie chcąc prowokować go do zmiany zdania; naprawdę potrzebowała jego pomocy. Na tyle mocno, że nie mogła sobie pozwolić na podjęcie ryzyka, zdając sobie sprawę z tego, że żonglowała, oprócz swojego życia, przede wszystkim życiem Lysy, wciąż śpiącej w pokoju obok - miała mądrą dziewczynkę, która zwykle sypiała lekkim snem. Dopiero teraz, kiedy emocje opadły, mogła zastanowić się, ile słów z ich rozmowy dobiegło w tym czasie do jej niewinnie dziecięcych uszu. Nie podniosła już tematu jego brata, zdając sobie sprawę z tego, jak wiele w nim było ciężkiego do przyjęcia ładunku. Graham był aurorem - jak Mia. To nie była już rozmowa na dzisiaj.
- Całe szczęście, że nawet nie próbowałam - westchnęła, nie próbowała się wysilać. A przynajmniej tak wypadało to przedstawić - mając nadzieję, że w jej głosie, gestach i spojrzeniach, jawiło się dość swobody, by móc nazwać je wszystkie niewymuszonymi. Nie były, ale włożyła w nie dużo wysiłku - uproszenie o coś Ramseya, omotanie go, wydawało się zadaniem równie prostym, co oswojenie starego bengalskiego smoka, któremu ktoś wcześniej wcisnął zapałki w nozdrza, zawiązał grzechotkę na ogonie i zapomniał karmić przez trzy dni. Przy tym równie ryzykownym - Cassandra nie przepadała za ryzykiem, choć niebezpieczni mężczyźni przyciągali ją od zawsze. - Od kiedy ty masz serce? - Zdziwiła się uprzejmie, nie mrugnąwszy nawet okiem, jakby dopiero po chwili dotarł do niej niepasujący element układanki jego wypowiedzi. - Umawiałam się z Vasylem na jedno dziecko - niefortunne sformułowanie, nie umawiali się na żadne, ale nawet taki idiota jak on musiał wiedzieć, skąd się biorą dzieci - nie na trojkę - Uniosła ku niemu wzrok znacząco. - Już raz cię dzisiaj prosiłam o mniej słów zapowiadających czyny, a więcej samych czynów. Pokaż to, Ramsey, zamiast kryć swoje dobre maniery głęboko w sobie. - Dostrzegła, oczywiście, jego niezadowolenie. Niewiele sobie jednak z niego robiła - nie zmieni porządku dnia dla dorosłego mężczyzny, kiedy miała pod opieką małą dziewczynkę, nawet jeśli ta druga była od niego znacznie dojrzalsza. Uwagę, która przypieczętowała tę umowę, puściła mimo uszu, oddając mu ostatnie słowo. Grunt, że się zgodził - że będzie obok, że kiedy Vasyl się tutaj zjawi - będzie gotowy. Jak zawsze, w to jedno nie wątpiła: nawet jeśli na jego uczestnictwo w regularnych śniadaniach patrzyła okiem raczej krytycznym.
- Oczywiście, że nie - przytaknęła właściwie machinalnie; dobrze wiedział, że miała w szafkach dość specyfików, żeby przespał nawet kilka dni. Jej odpowiedź była instynktownym odruchem, jak najeżona sierść kocicy lub przymrużone oczy polującego drapieżnika. Nie epatowała swoją siłą. Nie była potężna - więc zaskoczenie musiało pozostać nieodłączoną częścią jej atutów; ukryte ostrze mogło zaatakować w plecy w najmniej oczekiwanym momencie, podczas gdy w otwartym zwarciu - pozostawała bez szans. Musiała więc oręż trzymać w cieniu i nawet, kiedy Ramsey znał ją dość dobrze, by o tym wiedzieć, życiowe doświadczenie wyuczyło w niej odruchy, których nie potrafiła się pozbyć. Nie miała potrzeby udowadniania mu czegokolwiek, walka kogutów nie była w jej stylu, a eliksir nasenny miał swoje negatywne skutki, na które nie mogła sobie pozwolić: potrzebowała go czujnego. Od maści na oparzenia jeszcze nikt nie umarł, a już na pewno nie krztusząc się samym jej zapachem - Merlinie, przecież nie zamierzała wciskać mu jej w gardło.
- Gdybyś stosował się do zaleceń twojej uzdrowicielki, ta skóra wyglądałaby lepiej - stwierdziła bez emocji, jakby mówiła o stanie starego mebla, dywanu, nie o jego ciele. - Masz tylko jedną, a wyhodować nową... w porządku, da się - westchnęła - ale to czasochłonne, a zawsze narzekasz, że czasu masz mało. Może chociaż zostaną ci po tym męskie blizny. - Odjęła wzrok od jego ran, przenosząc na maść pokrywającą wnętrze jej smukłej dłoni. - Nie - dodała krótko, szorstko, brzmiała jak zgrzebło ścierające sierść pod włos - nie, nie ścinała włosów; za nietrafiony komplement nie podziękowała. Szorstki ton głosu nie sprawił jednak, by w jej dotyku pojawiła się mniejsza delikatność - sunęła wzdłuż jego ramienia ostrożnie, kojąc podrażnione rany przyjemnym chłodem maści, która przynieść miała jedynie ulgę; opuszki palców delikatnie muskały jego ciało tam, gdzie silniejszy dotyk nie był potrzebny.
- Naprawdę byś wolał? - Być nieprzytomnym - mogła postarać się zachować go w pełni przytomnego bardziej, ale jednocześnie wcale nie chciała go rozpraszać. Jej usta złączyły się w kokieteryjny uśmiech, kiedy zacisnął dłoń, kryjąc przed nią przedzielające ją linie. Nie odjęła od niego bystrego spojrzenia; twarz Mulcibera nabrała ostrości, srogości, czegoś bardzo niepokojącego - a zarazem bardzo pociągającego. Nie zaoponowała ani słowem ani gestem, oplatając chłodnym uściskiem jego poparzony nadgarstek - tak naprawdę niewiele zdążyła dostrzec, sądząc, że on tego nie zauważy. Ale był czujny - jak zawsze, czym nie przestawał jej imponować. Nie prowokowała dłużej, znając granicę między tym, co nieszkodliwe, a tym, co lepiej zostawić w spokoju. Była zadowolona, że udało jej się przykuć jego uwagę, skuteczniej - mając nadzieję - odwracając uwagę, tak od tej wścibskiej wpadki, jak i od przykrego zapachu maści. Czuła jego dotyk, szorstkie, lepkie od maści palce przedostające się pod bawełniany materiał jej koszuli, chwytające skórę niecodziennym przenikliwym zimnem wywołanym właściwością maści. Przymknęła powieki, czując jego szorstką szczecinę na własnej skórze, podczas gdy jej dłoń na jego piersi - wpierw znieruchomiała, by chwilę później wygiąć palce i lekko wkuć się w skórę paznokciami - jak kocica wyciągająca ostre pazury w trakcie pieszczot. Wygięła szyję, nie odsuwając się - a przylegając mocniej, widocznie zadowolona z efektów swoich kobiecych czarów, wdychając surowy zapach jego skóry. Ciepło jego oddechu spowalniało czas, powietrze nie przestawało gęstnieć i przenikać nieznaną słodyczą, a Vasyl - w jej myślach przypominał już mokrą plamę rozgniecioną przez Ramseya na ścianie.
- Główne danie smakowało? - mruknęła przeciągle, odnajdując jego spojrzenie: cokolwiek próbował wtedy osiągnąć, miała nadzieję, że odniósł sukces. Okupił go wielkim poświęceniem. Nie spodziewała się nagłego ruchu z jego strony, kiedy sięgała po słoik - jego dłonie zakleszczyły się mocno na jej nadgarstkach, w silnym, stanowczym uścisku, a na jej twarzy wciąż błądził uśmiech - wpierw patrzyła na niego wyzywająco, ostro, znad słoiczka z maścią dzielącego wciąż przestrzeń między nimi, później, kiedy przyciągnął ku sobie jej przedramiona, głośno wypuszczając z ust powietrze, przylgnęła brodą do jego obojczyka, podrażniając oddechem skórę jego szyi - jak zwierzę, które wpadło w potrzask i, zapędzone w kozi róg, w końcu zaczynało ulegać. Objęła pojemniczek palcami prawej ręki. Rozchyliła lekko blade usta - choć nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Chwilę milczała, bo jego pytanie uzmysłowiło jej więcej rzeczy, niż potrafiła przyjąć. Odpowiedź okazała się trudniejsza, niż jej się wydawało; kochała Lysę i potrafiła poświęcić dla niej wszystko - siebie, jego, nawet cały świat, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Ale w kiełkującym zalążku egoizmu - nie chciała też tracić jego. Nie chciała mieć podobnych rozterek. Zrobiłaby to, co zrobić by musiała - to jedno wiedziała na pewno. I być może nawet w swoich rozpaczliwych próbach odwrócenia fatum dostrzegłaby, prędzej czy później, że stara się już chronić nie jedną bliską osobę - a dwie.
- Nie - odparła w końcu, szukając bezpiecznej odpowiedzi, uciekając przed szczerością, choć tę szczerość, wbrew sobie, dawała. Chciała pozostać na bezpiecznej kanwie manipulacji, z której przecież cały czas doskonale zdawał sobie sprawę i której poddawał się - była tego pewna - w pełni świadomie. - Nie musiałabym niczego zatajać. I tak byś to zrobił. - Zrobiłbyś? Wcale nie była tego pewna, ale dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdołała pojąć, jak okrutnie zdradzona by się poczuła, gdyby stało się inaczej - a przecież nie tak dawno temu jasno i wyraźnie: odmówił jej. - W opowieści o trzech braciach tylko jeden z nich potrafił przechytrzyć śmierć - wypowiedziała te słowa miękko, cicho, unosząc wzrok tak, by dojrzeć jego mroczne źrenice, przysunęła się ku niemu bliżej ciałem; poczuła chłodną maść przez materiał koszuli. - To nie Vasyl się z nią zaprzyjaźnił - stwierdziła z przekonaniem i dopiero teraz przez jej twarz przemknął cień troski; nie wątpiła w niego ani przez chwilę. Bo nie musiała. Bo był najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, jakiego znała, dość mądrym, by podejść przeciwnika taktycznie, odnaleźć jego słabości, nie obnażając własnych. Nic mu nie groziło. A ona - niczego nie widziała.
- To ty jesteś śmiercią. - Pociągnęła nadgarstki ku sobie, prowokująco, nie tyle chcąc wyrwać je z uścisku - co poczuć jego siłę, wwiercając się spojrzeniem w jego oczy - wyzywająco.
- Na to właśnie jestem za młoda, tak? - Jej głos był cichy, monotonny, w jej oku błyskała zadziorna iskra; uśmiech nie spełzł z jej ust, kiedy przypominała mu, dlaczego o to zapytała. - Nie prosiłam cię o to - rzuciła lekko. - Ale skoro już się oferujesz, Vasyl nie musi wcale umierać od razu. Dopilnuj tylko, proszę, niech łańcuch będzie dość silny, by mój najdroższy od twoich zabaw nie uciekł. - Dobrze wiedziała, ze to nie była propozycja - ciągnięcie tej rozmowy w podobny sposób było jednak zabawne; o swoich prawdziwych fantazjach nie zwykła mówić głośno - ponoć dama powinna mieć swoje tajemnice. Źrenice jej oczu iskrzyły, usta - milczały. Wizja Vasyla na łańcuchu, swoją drogą, rzeczywiście była kusząca - gdyby tylko nie obawa, że nawet zaszczuty, skatowany i półżywy, nawet obłożony tuzinem strasznych klątw, może się jeszcze z tego łańcucha zerwać i zniknąć, znów czyniąc przyszłość niepewną.
- Doskonale - stwierdziła bez cienia ironii, obserwując jego dworski ukłon spod jednej uniesionej brwi, zupełnie jakby nie dostrzegała w tym geście drwiny. Wygrała tę małą wojnę - więc powoli się z niej wycofywała, nie chcąc prowokować go do zmiany zdania; naprawdę potrzebowała jego pomocy. Na tyle mocno, że nie mogła sobie pozwolić na podjęcie ryzyka, zdając sobie sprawę z tego, że żonglowała, oprócz swojego życia, przede wszystkim życiem Lysy, wciąż śpiącej w pokoju obok - miała mądrą dziewczynkę, która zwykle sypiała lekkim snem. Dopiero teraz, kiedy emocje opadły, mogła zastanowić się, ile słów z ich rozmowy dobiegło w tym czasie do jej niewinnie dziecięcych uszu. Nie podniosła już tematu jego brata, zdając sobie sprawę z tego, jak wiele w nim było ciężkiego do przyjęcia ładunku. Graham był aurorem - jak Mia. To nie była już rozmowa na dzisiaj.
- Całe szczęście, że nawet nie próbowałam - westchnęła, nie próbowała się wysilać. A przynajmniej tak wypadało to przedstawić - mając nadzieję, że w jej głosie, gestach i spojrzeniach, jawiło się dość swobody, by móc nazwać je wszystkie niewymuszonymi. Nie były, ale włożyła w nie dużo wysiłku - uproszenie o coś Ramseya, omotanie go, wydawało się zadaniem równie prostym, co oswojenie starego bengalskiego smoka, któremu ktoś wcześniej wcisnął zapałki w nozdrza, zawiązał grzechotkę na ogonie i zapomniał karmić przez trzy dni. Przy tym równie ryzykownym - Cassandra nie przepadała za ryzykiem, choć niebezpieczni mężczyźni przyciągali ją od zawsze. - Od kiedy ty masz serce? - Zdziwiła się uprzejmie, nie mrugnąwszy nawet okiem, jakby dopiero po chwili dotarł do niej niepasujący element układanki jego wypowiedzi. - Umawiałam się z Vasylem na jedno dziecko - niefortunne sformułowanie, nie umawiali się na żadne, ale nawet taki idiota jak on musiał wiedzieć, skąd się biorą dzieci - nie na trojkę - Uniosła ku niemu wzrok znacząco. - Już raz cię dzisiaj prosiłam o mniej słów zapowiadających czyny, a więcej samych czynów. Pokaż to, Ramsey, zamiast kryć swoje dobre maniery głęboko w sobie. - Dostrzegła, oczywiście, jego niezadowolenie. Niewiele sobie jednak z niego robiła - nie zmieni porządku dnia dla dorosłego mężczyzny, kiedy miała pod opieką małą dziewczynkę, nawet jeśli ta druga była od niego znacznie dojrzalsza. Uwagę, która przypieczętowała tę umowę, puściła mimo uszu, oddając mu ostatnie słowo. Grunt, że się zgodził - że będzie obok, że kiedy Vasyl się tutaj zjawi - będzie gotowy. Jak zawsze, w to jedno nie wątpiła: nawet jeśli na jego uczestnictwo w regularnych śniadaniach patrzyła okiem raczej krytycznym.
- Oczywiście, że nie - przytaknęła właściwie machinalnie; dobrze wiedział, że miała w szafkach dość specyfików, żeby przespał nawet kilka dni. Jej odpowiedź była instynktownym odruchem, jak najeżona sierść kocicy lub przymrużone oczy polującego drapieżnika. Nie epatowała swoją siłą. Nie była potężna - więc zaskoczenie musiało pozostać nieodłączoną częścią jej atutów; ukryte ostrze mogło zaatakować w plecy w najmniej oczekiwanym momencie, podczas gdy w otwartym zwarciu - pozostawała bez szans. Musiała więc oręż trzymać w cieniu i nawet, kiedy Ramsey znał ją dość dobrze, by o tym wiedzieć, życiowe doświadczenie wyuczyło w niej odruchy, których nie potrafiła się pozbyć. Nie miała potrzeby udowadniania mu czegokolwiek, walka kogutów nie była w jej stylu, a eliksir nasenny miał swoje negatywne skutki, na które nie mogła sobie pozwolić: potrzebowała go czujnego. Od maści na oparzenia jeszcze nikt nie umarł, a już na pewno nie krztusząc się samym jej zapachem - Merlinie, przecież nie zamierzała wciskać mu jej w gardło.
- Gdybyś stosował się do zaleceń twojej uzdrowicielki, ta skóra wyglądałaby lepiej - stwierdziła bez emocji, jakby mówiła o stanie starego mebla, dywanu, nie o jego ciele. - Masz tylko jedną, a wyhodować nową... w porządku, da się - westchnęła - ale to czasochłonne, a zawsze narzekasz, że czasu masz mało. Może chociaż zostaną ci po tym męskie blizny. - Odjęła wzrok od jego ran, przenosząc na maść pokrywającą wnętrze jej smukłej dłoni. - Nie - dodała krótko, szorstko, brzmiała jak zgrzebło ścierające sierść pod włos - nie, nie ścinała włosów; za nietrafiony komplement nie podziękowała. Szorstki ton głosu nie sprawił jednak, by w jej dotyku pojawiła się mniejsza delikatność - sunęła wzdłuż jego ramienia ostrożnie, kojąc podrażnione rany przyjemnym chłodem maści, która przynieść miała jedynie ulgę; opuszki palców delikatnie muskały jego ciało tam, gdzie silniejszy dotyk nie był potrzebny.
- Naprawdę byś wolał? - Być nieprzytomnym - mogła postarać się zachować go w pełni przytomnego bardziej, ale jednocześnie wcale nie chciała go rozpraszać. Jej usta złączyły się w kokieteryjny uśmiech, kiedy zacisnął dłoń, kryjąc przed nią przedzielające ją linie. Nie odjęła od niego bystrego spojrzenia; twarz Mulcibera nabrała ostrości, srogości, czegoś bardzo niepokojącego - a zarazem bardzo pociągającego. Nie zaoponowała ani słowem ani gestem, oplatając chłodnym uściskiem jego poparzony nadgarstek - tak naprawdę niewiele zdążyła dostrzec, sądząc, że on tego nie zauważy. Ale był czujny - jak zawsze, czym nie przestawał jej imponować. Nie prowokowała dłużej, znając granicę między tym, co nieszkodliwe, a tym, co lepiej zostawić w spokoju. Była zadowolona, że udało jej się przykuć jego uwagę, skuteczniej - mając nadzieję - odwracając uwagę, tak od tej wścibskiej wpadki, jak i od przykrego zapachu maści. Czuła jego dotyk, szorstkie, lepkie od maści palce przedostające się pod bawełniany materiał jej koszuli, chwytające skórę niecodziennym przenikliwym zimnem wywołanym właściwością maści. Przymknęła powieki, czując jego szorstką szczecinę na własnej skórze, podczas gdy jej dłoń na jego piersi - wpierw znieruchomiała, by chwilę później wygiąć palce i lekko wkuć się w skórę paznokciami - jak kocica wyciągająca ostre pazury w trakcie pieszczot. Wygięła szyję, nie odsuwając się - a przylegając mocniej, widocznie zadowolona z efektów swoich kobiecych czarów, wdychając surowy zapach jego skóry. Ciepło jego oddechu spowalniało czas, powietrze nie przestawało gęstnieć i przenikać nieznaną słodyczą, a Vasyl - w jej myślach przypominał już mokrą plamę rozgniecioną przez Ramseya na ścianie.
- Główne danie smakowało? - mruknęła przeciągle, odnajdując jego spojrzenie: cokolwiek próbował wtedy osiągnąć, miała nadzieję, że odniósł sukces. Okupił go wielkim poświęceniem. Nie spodziewała się nagłego ruchu z jego strony, kiedy sięgała po słoik - jego dłonie zakleszczyły się mocno na jej nadgarstkach, w silnym, stanowczym uścisku, a na jej twarzy wciąż błądził uśmiech - wpierw patrzyła na niego wyzywająco, ostro, znad słoiczka z maścią dzielącego wciąż przestrzeń między nimi, później, kiedy przyciągnął ku sobie jej przedramiona, głośno wypuszczając z ust powietrze, przylgnęła brodą do jego obojczyka, podrażniając oddechem skórę jego szyi - jak zwierzę, które wpadło w potrzask i, zapędzone w kozi róg, w końcu zaczynało ulegać. Objęła pojemniczek palcami prawej ręki. Rozchyliła lekko blade usta - choć nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Chwilę milczała, bo jego pytanie uzmysłowiło jej więcej rzeczy, niż potrafiła przyjąć. Odpowiedź okazała się trudniejsza, niż jej się wydawało; kochała Lysę i potrafiła poświęcić dla niej wszystko - siebie, jego, nawet cały świat, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Ale w kiełkującym zalążku egoizmu - nie chciała też tracić jego. Nie chciała mieć podobnych rozterek. Zrobiłaby to, co zrobić by musiała - to jedno wiedziała na pewno. I być może nawet w swoich rozpaczliwych próbach odwrócenia fatum dostrzegłaby, prędzej czy później, że stara się już chronić nie jedną bliską osobę - a dwie.
- Nie - odparła w końcu, szukając bezpiecznej odpowiedzi, uciekając przed szczerością, choć tę szczerość, wbrew sobie, dawała. Chciała pozostać na bezpiecznej kanwie manipulacji, z której przecież cały czas doskonale zdawał sobie sprawę i której poddawał się - była tego pewna - w pełni świadomie. - Nie musiałabym niczego zatajać. I tak byś to zrobił. - Zrobiłbyś? Wcale nie była tego pewna, ale dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdołała pojąć, jak okrutnie zdradzona by się poczuła, gdyby stało się inaczej - a przecież nie tak dawno temu jasno i wyraźnie: odmówił jej. - W opowieści o trzech braciach tylko jeden z nich potrafił przechytrzyć śmierć - wypowiedziała te słowa miękko, cicho, unosząc wzrok tak, by dojrzeć jego mroczne źrenice, przysunęła się ku niemu bliżej ciałem; poczuła chłodną maść przez materiał koszuli. - To nie Vasyl się z nią zaprzyjaźnił - stwierdziła z przekonaniem i dopiero teraz przez jej twarz przemknął cień troski; nie wątpiła w niego ani przez chwilę. Bo nie musiała. Bo był najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, jakiego znała, dość mądrym, by podejść przeciwnika taktycznie, odnaleźć jego słabości, nie obnażając własnych. Nic mu nie groziło. A ona - niczego nie widziała.
- To ty jesteś śmiercią. - Pociągnęła nadgarstki ku sobie, prowokująco, nie tyle chcąc wyrwać je z uścisku - co poczuć jego siłę, wwiercając się spojrzeniem w jego oczy - wyzywająco.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Od dawna był praktycznie martwy, a krew zastygła w jego żyłach gęsta i czarna jak smoła. Spokojny, niecodziennie ugodowy został ofiarą; ofiarą jej czarów, zupełnie obcej mu dziedziny magii, którą dostrzegał, analizował w nadziei, że w końcu odnajdzie na nią sposób. Cień każdego jej uśmiechu nie pozostawał jednak niezauważony; jej blade, poważne oblicze ujawniało najsubtelniejsze zmiany, a wyzywający błysk w oku mógłby przeskoczyć na niego jak parząca iskra, gdyby tylko znajdował się odrobinę bliżej. Był tego pewien.
Wzruszył ramionami od niechcenia, jak idący w zaparte młokos.
— Od pewnych rzeczy nie można uciec — odparł ze wstrzymanym w płucach westchnięciem, które wydostało się dopiero po chwili. Głębokie, głośne i pełne zniecierpliwienia. Kiedy otwierał usta by powiedzieć coś jeszcze, na języku ugrzęzło nieme "przeznaczenie", ale szybko powstrzymał się przed wypowiedzeniem tego na głos, uśmiechnął i posłał jej pełne powagi spojrzenie. — Chyba, że posiada się odpowiedni dar. Jak my.
Szczęśliwie dla nich, bo właśnie to mówiło jego rozbawione spojrzenie, Vasily nie posiadał owego daru, a wiedza o tym, że mieli go inni mogła go wcale nie uchronić przed porażką.
Wyjrzał przez okno, na okryte nocną, wiosenną mgłą, wilgotne i śmierdzące aleje. Było już ciemno, ale to uświadomiło mu, że tego wieczora wcale nie wybierał się do domu. Spoważniał na moment, przez chwilę obracając szklany słoik wypełniony maścią. Czy to była już spontaniczność, czy wciąż nieoczekiwany wypadek, z którym należało się uporać? Spojrzał na nią znów, gdyż była o wiele przyjemniejszym obiektem obserwacji niż to, co działo się za brudną szybą. Jej surowość zastąpiła kokieteria. Fałszywa bądź nie, stawiała ją w innym, lepszym świetle. Była pociągająca, intrygująca, wypełniona tajemnicą; kusząca wyzwaniem jej odkrycia. Królowa Nokturnu. Skupiał więc wzrok na jej wargach, których kąciki ledwie zauważalnie skierowane były ku górze, choć nie było to bliskie wyrazom zadowolenia. Z wyższej perspektywy jej kości policzkowe wydawały się bardziej uwypuklone, policzki ukryte w ich cieniu, oczy skupione przez chwilę na ranach, które z matczyną delikatnością smarowała tłustą substancją, po chwili znów skierowane wprost na niego; znów wyzywające. Zielone jak zakwitła sadzawka oczy, z wielkimi jak kamienie węgielne źrenicami utkwionymi wprost na nim, bez cienia strachu, obawy. Prowokujące do działania, właśnie wtedy kiedy jego intencją było cofnięcie się krok w tył; właśnie w tej chwili stałoby się to oznaką tchórzostwa, a przecież nie było rzeczy, która wzbudzałaby w nim strach.
Spojrzał na swą pierś i jej dłoń sunąca po przedramieniu w jej stronę, poważniejąc momentalnie.
— Staram się ocieplić swój wizerunek — nie wyszło, nie szkodzi. Kto by się przejął. Czy czuła jego bicie pod palcami? Czy czuła cokolwiek pod skórą; pulsowanie, wibrowanie, pełzanie gryzącego go od środka robactwa? Był przekonany, że gdyby otwarła mu klatkę ujrzałaby w środku coś co serca nawet nie przypominało. — Ale najwyraźniej marnie mi nie idzie, dlatego wystarczy nam twoje serce. W moim zawodzie jest nieprzydatne. — Nieco spod byka, nieco pod kątem spojrzał na jej twarz pozbawioną wyrazu. Czy Vasyl miał serce, które jej ofiarował? O to w tym wszystkim chodziło? Czy Ignotus je posiadał, Mia, albo Alisa, czy może ten defekt stał się naczelną wadą całej tej upośledzonej rodziny?
Przewrócił oczami w pierwszej chwili, dosadnie reagując na jej krzywdzące słowa, lecz szybko skupił się na niej, opychając od siebie przykry zapach, a przecież otaczał go z każdej strony. Jego ręce, przedramiona, tors ubabrane w czymś o czym wcale nie chciał myśleć. Żałował, że zdążyli wypić tak niewiele alkoholu, otępienie byłoby szybszym sposobem na uporanie się z niedogodnością. I choć czuł nieprzyjemną woń, pozostawał skoncentrowany na niej. Nie mógł odciąć się od aromatów zupełnie, ale pochłaniała jego uwagę, skupiała na sobie tak, jakby wokół nich panowała ciemność, a jej blada skóra była jedyną widoczną odznaczającą się w mroku rzeczą. Zgodnie z jej wolą zamilkł, choć wiele miał jej do powiedzenia. Robiła to z premedytacją i czerpała z tego wielką satysfakcję, więc zachował swoją, napawając się nią sukcesywnie.
Mimochodem zerknął na swoje ręce. A wiec zauważyła. Łudził się, że pozostawi to bez komentarza, a jednak dasadnie udowodniła mu, że nic nie mogło jej umknąć. Nie stosował się do jej zaleceń tak, jak powinien, nie tracił czasu na to, co właśnie miało miejsce, lecz wcale nie ukrywał, że był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Jej dłonie, zimne same w sobie, pokryte maścią, której chłód gasił jego ogień, były przyjemniejsze niż cokolwiek innego. Kojący dotyk, palce, które podążały wzdłuż ścięgien i mięśni uwypuklonych pod skórą; paznokcie, które drażniły wrażliwą skórę, znęcając się nad nią.
— Męskie blizny — powtórzył po niej, próbując podobnie akcentować wypowiedziane wyrazy. — Może moja uzdrowicielka za mało się starała, żeby mnie przekonać, że ma rację, a ja jestem za dużym ignorantem— odparł zgodnie z prawdą, ignorując jej kolejne słowa. Nie potrzebował blizn do niczego, lecz już skoro powstały, nie mogły mu przeszkadzać. Ciało nie było świątynią ducha, było naczyniem, które wypełniał; w jaki sposób wyglądało i czy było kompletne dopóki pozostawało tak samo sprawne i praktyczne w ogóle go nie obchodziło. Nie obchodziło go nic, póki stała przy nim i pamiętała o tym, o czym zapominał, dbała o to, o co sam nie dbał i pilnowała by miał wszystko, czego potrzebował.
— Tak — odparł od razu, choć kłamał jak z nut. — Ty nie? — Brak świadomości wiele by ułatwił, nie wodziłaby go na pokuszenie, a on nie miałby problemu z zachowaniem trzeźwości umysłu, kiedy upajała go kokieteryjnym spojrzeniem, osłabiała czujność i ściągała wszystkie zmysły ku sobie. I czyniła to z zadziwiającą łatwością. Nie był z tego zadowolony, choć dzięki zachowanej świadomości wychwytywał w jej wyrazie twarzy mnóstwo niuansów, których prawdziwość musiał dopiero sprawdzić. Pionowa bruzda pojawiła się pomiędzy brwiami, a wzrok pozostał utkwiony w jej nieskazitelnej twarzy. Nie chciał, by czytała z niego jak z otwartej księgi, wiedziała o nim tyle samo, a może więcej niż on sam, choć mogła zajrzeć w zapisane na jego dłoni linie w dowolnej chwili, gdy nie był w stanie jej odmówić. Przyszłość, która do niego nadchodziła wciąż pozostała pod znakiem zapytania. Póki jej nie znała, nie mogła tego wykorzystać w żaden sposób. Obrócił więc wciąż zaciśniętą rękę, by spozieranie weń jej nie kusiło dłużej. Wiedział, co tam było. Znał swój los i nie chciał, by i ona go rozszyfrowała. Nie dzisiaj.
Nie mógł nie czuć długich paznokci, które wbijały się w poparzoną skórę. Lecz czym był sprawiany przez nią ból, jak ledwie muśnięciem w obliczu szatańskiej pożogi, która omal nie strawiła jego ciała. Smukła dłoń odciągała myśli od pachnącej miodem skóry, od zapachu jej włosów, medykamentów na ubraniu. Chłód jej ciała przyciągał i koił; tak bardzo, że chciałoby się go czuć na każdym centymetrze sześciennym rozpalonej skóry. Przylgnęła bliżej, a on przyjął to z satysfakcją, krótko napawając się pozbawioną niewinności bliskością.
— Było przepyszne — wyszeptał jeszcze, uśmiechając się na samo wspomnienie gorąca ognia, który zajmował mury domu Potterów. Żałował wielce, że nie mógł usłyszeć skwierczenia ich ciał, poczuć smrodu palonych tkanek, usłyszeć pełnych bólu i błagań o litość krzyków. Miał ten obrazek przed oczami, krótko, bowiem ogień i jego umysł zajął, pchając ją właśnie w jej ramiona.— Brakowało szczypty pieprzu i kobiecej dłoni.
Zapomniał o tym, przed czym się wzbraniał. Pomimo krótkiej gwałtowności nie protestowała, a przecież była wroną, wolną i dziką. Nawet w tej chwili trzymając ją mocno miał wrażenie, że lada moment rozpłynie się w powietrzu, by wznieść się ponad ramię i usiąść na szczycie regału. Nie tracąc czasu naparł na nią, czyniąc krok w przód, niewulując marną ułudę przestrzeni, która między nimi jeszcze na chwilę istniała. Nie wiedział już, czy to chłód jej ciała spiął jego mięśnie aż do bólu, czy zimno maści, którą ledwie chwilę wcześniej nałożyła. Gniewnie i ponuro spojrzał jej w oczy, nie dostrzegając w nich ani krzty kłamstwa, a jednak nie wierzył w jej słowa. Znał odpowiedź, nim zadał pytanie. Była matką, która dla swojego dziecka poświęciłaby wszystko i jeśli jego wahanie miałoby zaważyć na losach Lysandry zataiłaby przed nim każdą, nawet najgorszą prawdę. Nie miał o to żalu, przeczuwał to, przewidywał i liczył się z tym. Z każdą chwilą przestawał ufać jej coraz bardziej, mając wrażenie, że go zwodzi i oszukuje, lecz mimo to, nie potrafił jej od siebie odepchnąć. Paradoksalnie zaciskał palce coraz mocniej, nie mogąc dopuścić do tego, by się wyrwała i uciekła od odpowiedzialności.
— Nie jestem pewien, czy odpowiada mi pewność z jaką to mówisz — mruknął pod nosem, nie spuszczając z niej bacznego spojrzenia. — Oczywiście, że bym to zrobił. Dałem ci słowo — przypomniał sucho, z dźwięczącą w głosie nutą irytacji. Znów ją czuł, wraz bezsilnością, chociaż nie powiedziała nic, co wyprowadziło go z równowagi. Poczynił kolejny krok do przodu, zmuszając ją do cofnięcia się, lecz nawet gdyby długi materiał jej spódnicy zaplątał się pomiędzy nogami, złapałby ją we właściwej chwili — nie puszczał bowiem ani na moment.
Jak boleśnie prawdziwie były jej słowa, jak dosadne i adekwatne do jego sytuacji, choć wywodziły się z legend i przypowieści. Mrugnął, przerywając na moment konktakt wzrokowy jaki mieli, zrywając na chwilę hipnotyczną nić, która nie pozwalała mu się odwrócić, walczyć o szczyptę silnej woli. Już wcale nie chciał jej dłużej słuchać, nie chciał napawać się brzmieniem jej głosu i fałszem słów, które wypowiadała z taką łatwością.
— A ty? Czym ty jesteś, Vablatsky?— wyrwało mu się. Pęczniało przez dłuższą chwilę w jego żołądku jak balon, pożerając zawartość żołądka. Balon w końcu wyleciał z jego ust i pęknął niespodziewanie. Znów był rozgniewany. Budziła w nim złość, której nie chciał i nie powinien wcale czuć. Vasyl był już martwy, ale przecież doskonale to wiedziała. Zrobiła to, co zamierzała i miała otrzymać za to sowitą nagrodę. Śmierć ojca swojego dziecka była wszystkim czego pragnęła, a on zamierzał jej to dać. Bez zbędnego protestu, dawszy jej lojalnie słowo, pragnący ukoić ból i strach; ujrzeć szczery, radosny uśmiech, który kiedyś z głupoty poprzysiągł wywołać.
Cassandra była wiedźmą, ułudą, kąsającą go żmiją. Była złą kobietą. Miała specjalnie przygotowaną trutkę pod językiem, którą dobrowolnie wziął, kiedy gwałtownie i bez namysłu wpił się w jej wargi, ujmując jej twarz w obie ręce; ignorując przeklęty słoik, który przez moment wbił mu się w brodę, nie licząc się zupełnie z tym, czy roztrzaska się o podłogę, czy mocniej wbije w ciało, kiedy zamknie ją w stalowym uścisku. I zawsze pachniała najlepiej. Zaciągał się jej aromatem łapczywie, jak uciekającym powietrzem. Może to był właśnie powód; nie mógł znieść zapachów innych, a ją mógł po prostu wdychać. I czynił to, trzymając ją mocno i blisko siebie, zagarniając jej przestrzeń, blokując możliwość ucieczki. Miała za sobą kant ściany, fragment parapetu, a on nie zamierzał jej puścić wolno. Już nie teraz, przesadziła, popełniła straszliwy błąd prowokując go i zwodząc. Od dawna nie czuł tak wielkiej niesprawiedliwości względem siebie, winna dostać to, na co zasłużyła; najgorsze. Wplótł jedną z dłoni w jej krucze włosy, chwycił ją za kark. Była głupia, wierząc, że Vasily jest najgorszym ze wszystkim jej koszmarów, a on był jeszcze głupszy pozwalając by zwykłe, ludzkie porządnie i pragnienie przejęło nad nim kontrolę. Niech już nic nie mówi, niech nie szepcze, nie wypowiada tych swoich złowrogich zaklęć i zamilknie na wieki, pozwoli wyładować gniew, ukoi spaczone zmysły.
Smakowała jak miód.
Dobrze.
Wzruszył ramionami od niechcenia, jak idący w zaparte młokos.
— Od pewnych rzeczy nie można uciec — odparł ze wstrzymanym w płucach westchnięciem, które wydostało się dopiero po chwili. Głębokie, głośne i pełne zniecierpliwienia. Kiedy otwierał usta by powiedzieć coś jeszcze, na języku ugrzęzło nieme "przeznaczenie", ale szybko powstrzymał się przed wypowiedzeniem tego na głos, uśmiechnął i posłał jej pełne powagi spojrzenie. — Chyba, że posiada się odpowiedni dar. Jak my.
Szczęśliwie dla nich, bo właśnie to mówiło jego rozbawione spojrzenie, Vasily nie posiadał owego daru, a wiedza o tym, że mieli go inni mogła go wcale nie uchronić przed porażką.
Wyjrzał przez okno, na okryte nocną, wiosenną mgłą, wilgotne i śmierdzące aleje. Było już ciemno, ale to uświadomiło mu, że tego wieczora wcale nie wybierał się do domu. Spoważniał na moment, przez chwilę obracając szklany słoik wypełniony maścią. Czy to była już spontaniczność, czy wciąż nieoczekiwany wypadek, z którym należało się uporać? Spojrzał na nią znów, gdyż była o wiele przyjemniejszym obiektem obserwacji niż to, co działo się za brudną szybą. Jej surowość zastąpiła kokieteria. Fałszywa bądź nie, stawiała ją w innym, lepszym świetle. Była pociągająca, intrygująca, wypełniona tajemnicą; kusząca wyzwaniem jej odkrycia. Królowa Nokturnu. Skupiał więc wzrok na jej wargach, których kąciki ledwie zauważalnie skierowane były ku górze, choć nie było to bliskie wyrazom zadowolenia. Z wyższej perspektywy jej kości policzkowe wydawały się bardziej uwypuklone, policzki ukryte w ich cieniu, oczy skupione przez chwilę na ranach, które z matczyną delikatnością smarowała tłustą substancją, po chwili znów skierowane wprost na niego; znów wyzywające. Zielone jak zakwitła sadzawka oczy, z wielkimi jak kamienie węgielne źrenicami utkwionymi wprost na nim, bez cienia strachu, obawy. Prowokujące do działania, właśnie wtedy kiedy jego intencją było cofnięcie się krok w tył; właśnie w tej chwili stałoby się to oznaką tchórzostwa, a przecież nie było rzeczy, która wzbudzałaby w nim strach.
Spojrzał na swą pierś i jej dłoń sunąca po przedramieniu w jej stronę, poważniejąc momentalnie.
— Staram się ocieplić swój wizerunek — nie wyszło, nie szkodzi. Kto by się przejął. Czy czuła jego bicie pod palcami? Czy czuła cokolwiek pod skórą; pulsowanie, wibrowanie, pełzanie gryzącego go od środka robactwa? Był przekonany, że gdyby otwarła mu klatkę ujrzałaby w środku coś co serca nawet nie przypominało. — Ale najwyraźniej marnie mi nie idzie, dlatego wystarczy nam twoje serce. W moim zawodzie jest nieprzydatne. — Nieco spod byka, nieco pod kątem spojrzał na jej twarz pozbawioną wyrazu. Czy Vasyl miał serce, które jej ofiarował? O to w tym wszystkim chodziło? Czy Ignotus je posiadał, Mia, albo Alisa, czy może ten defekt stał się naczelną wadą całej tej upośledzonej rodziny?
Przewrócił oczami w pierwszej chwili, dosadnie reagując na jej krzywdzące słowa, lecz szybko skupił się na niej, opychając od siebie przykry zapach, a przecież otaczał go z każdej strony. Jego ręce, przedramiona, tors ubabrane w czymś o czym wcale nie chciał myśleć. Żałował, że zdążyli wypić tak niewiele alkoholu, otępienie byłoby szybszym sposobem na uporanie się z niedogodnością. I choć czuł nieprzyjemną woń, pozostawał skoncentrowany na niej. Nie mógł odciąć się od aromatów zupełnie, ale pochłaniała jego uwagę, skupiała na sobie tak, jakby wokół nich panowała ciemność, a jej blada skóra była jedyną widoczną odznaczającą się w mroku rzeczą. Zgodnie z jej wolą zamilkł, choć wiele miał jej do powiedzenia. Robiła to z premedytacją i czerpała z tego wielką satysfakcję, więc zachował swoją, napawając się nią sukcesywnie.
Mimochodem zerknął na swoje ręce. A wiec zauważyła. Łudził się, że pozostawi to bez komentarza, a jednak dasadnie udowodniła mu, że nic nie mogło jej umknąć. Nie stosował się do jej zaleceń tak, jak powinien, nie tracił czasu na to, co właśnie miało miejsce, lecz wcale nie ukrywał, że był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Jej dłonie, zimne same w sobie, pokryte maścią, której chłód gasił jego ogień, były przyjemniejsze niż cokolwiek innego. Kojący dotyk, palce, które podążały wzdłuż ścięgien i mięśni uwypuklonych pod skórą; paznokcie, które drażniły wrażliwą skórę, znęcając się nad nią.
— Męskie blizny — powtórzył po niej, próbując podobnie akcentować wypowiedziane wyrazy. — Może moja uzdrowicielka za mało się starała, żeby mnie przekonać, że ma rację, a ja jestem za dużym ignorantem— odparł zgodnie z prawdą, ignorując jej kolejne słowa. Nie potrzebował blizn do niczego, lecz już skoro powstały, nie mogły mu przeszkadzać. Ciało nie było świątynią ducha, było naczyniem, które wypełniał; w jaki sposób wyglądało i czy było kompletne dopóki pozostawało tak samo sprawne i praktyczne w ogóle go nie obchodziło. Nie obchodziło go nic, póki stała przy nim i pamiętała o tym, o czym zapominał, dbała o to, o co sam nie dbał i pilnowała by miał wszystko, czego potrzebował.
— Tak — odparł od razu, choć kłamał jak z nut. — Ty nie? — Brak świadomości wiele by ułatwił, nie wodziłaby go na pokuszenie, a on nie miałby problemu z zachowaniem trzeźwości umysłu, kiedy upajała go kokieteryjnym spojrzeniem, osłabiała czujność i ściągała wszystkie zmysły ku sobie. I czyniła to z zadziwiającą łatwością. Nie był z tego zadowolony, choć dzięki zachowanej świadomości wychwytywał w jej wyrazie twarzy mnóstwo niuansów, których prawdziwość musiał dopiero sprawdzić. Pionowa bruzda pojawiła się pomiędzy brwiami, a wzrok pozostał utkwiony w jej nieskazitelnej twarzy. Nie chciał, by czytała z niego jak z otwartej księgi, wiedziała o nim tyle samo, a może więcej niż on sam, choć mogła zajrzeć w zapisane na jego dłoni linie w dowolnej chwili, gdy nie był w stanie jej odmówić. Przyszłość, która do niego nadchodziła wciąż pozostała pod znakiem zapytania. Póki jej nie znała, nie mogła tego wykorzystać w żaden sposób. Obrócił więc wciąż zaciśniętą rękę, by spozieranie weń jej nie kusiło dłużej. Wiedział, co tam było. Znał swój los i nie chciał, by i ona go rozszyfrowała. Nie dzisiaj.
Nie mógł nie czuć długich paznokci, które wbijały się w poparzoną skórę. Lecz czym był sprawiany przez nią ból, jak ledwie muśnięciem w obliczu szatańskiej pożogi, która omal nie strawiła jego ciała. Smukła dłoń odciągała myśli od pachnącej miodem skóry, od zapachu jej włosów, medykamentów na ubraniu. Chłód jej ciała przyciągał i koił; tak bardzo, że chciałoby się go czuć na każdym centymetrze sześciennym rozpalonej skóry. Przylgnęła bliżej, a on przyjął to z satysfakcją, krótko napawając się pozbawioną niewinności bliskością.
— Było przepyszne — wyszeptał jeszcze, uśmiechając się na samo wspomnienie gorąca ognia, który zajmował mury domu Potterów. Żałował wielce, że nie mógł usłyszeć skwierczenia ich ciał, poczuć smrodu palonych tkanek, usłyszeć pełnych bólu i błagań o litość krzyków. Miał ten obrazek przed oczami, krótko, bowiem ogień i jego umysł zajął, pchając ją właśnie w jej ramiona.— Brakowało szczypty pieprzu i kobiecej dłoni.
Zapomniał o tym, przed czym się wzbraniał. Pomimo krótkiej gwałtowności nie protestowała, a przecież była wroną, wolną i dziką. Nawet w tej chwili trzymając ją mocno miał wrażenie, że lada moment rozpłynie się w powietrzu, by wznieść się ponad ramię i usiąść na szczycie regału. Nie tracąc czasu naparł na nią, czyniąc krok w przód, niewulując marną ułudę przestrzeni, która między nimi jeszcze na chwilę istniała. Nie wiedział już, czy to chłód jej ciała spiął jego mięśnie aż do bólu, czy zimno maści, którą ledwie chwilę wcześniej nałożyła. Gniewnie i ponuro spojrzał jej w oczy, nie dostrzegając w nich ani krzty kłamstwa, a jednak nie wierzył w jej słowa. Znał odpowiedź, nim zadał pytanie. Była matką, która dla swojego dziecka poświęciłaby wszystko i jeśli jego wahanie miałoby zaważyć na losach Lysandry zataiłaby przed nim każdą, nawet najgorszą prawdę. Nie miał o to żalu, przeczuwał to, przewidywał i liczył się z tym. Z każdą chwilą przestawał ufać jej coraz bardziej, mając wrażenie, że go zwodzi i oszukuje, lecz mimo to, nie potrafił jej od siebie odepchnąć. Paradoksalnie zaciskał palce coraz mocniej, nie mogąc dopuścić do tego, by się wyrwała i uciekła od odpowiedzialności.
— Nie jestem pewien, czy odpowiada mi pewność z jaką to mówisz — mruknął pod nosem, nie spuszczając z niej bacznego spojrzenia. — Oczywiście, że bym to zrobił. Dałem ci słowo — przypomniał sucho, z dźwięczącą w głosie nutą irytacji. Znów ją czuł, wraz bezsilnością, chociaż nie powiedziała nic, co wyprowadziło go z równowagi. Poczynił kolejny krok do przodu, zmuszając ją do cofnięcia się, lecz nawet gdyby długi materiał jej spódnicy zaplątał się pomiędzy nogami, złapałby ją we właściwej chwili — nie puszczał bowiem ani na moment.
Jak boleśnie prawdziwie były jej słowa, jak dosadne i adekwatne do jego sytuacji, choć wywodziły się z legend i przypowieści. Mrugnął, przerywając na moment konktakt wzrokowy jaki mieli, zrywając na chwilę hipnotyczną nić, która nie pozwalała mu się odwrócić, walczyć o szczyptę silnej woli. Już wcale nie chciał jej dłużej słuchać, nie chciał napawać się brzmieniem jej głosu i fałszem słów, które wypowiadała z taką łatwością.
— A ty? Czym ty jesteś, Vablatsky?— wyrwało mu się. Pęczniało przez dłuższą chwilę w jego żołądku jak balon, pożerając zawartość żołądka. Balon w końcu wyleciał z jego ust i pęknął niespodziewanie. Znów był rozgniewany. Budziła w nim złość, której nie chciał i nie powinien wcale czuć. Vasyl był już martwy, ale przecież doskonale to wiedziała. Zrobiła to, co zamierzała i miała otrzymać za to sowitą nagrodę. Śmierć ojca swojego dziecka była wszystkim czego pragnęła, a on zamierzał jej to dać. Bez zbędnego protestu, dawszy jej lojalnie słowo, pragnący ukoić ból i strach; ujrzeć szczery, radosny uśmiech, który kiedyś z głupoty poprzysiągł wywołać.
Cassandra była wiedźmą, ułudą, kąsającą go żmiją. Była złą kobietą. Miała specjalnie przygotowaną trutkę pod językiem, którą dobrowolnie wziął, kiedy gwałtownie i bez namysłu wpił się w jej wargi, ujmując jej twarz w obie ręce; ignorując przeklęty słoik, który przez moment wbił mu się w brodę, nie licząc się zupełnie z tym, czy roztrzaska się o podłogę, czy mocniej wbije w ciało, kiedy zamknie ją w stalowym uścisku. I zawsze pachniała najlepiej. Zaciągał się jej aromatem łapczywie, jak uciekającym powietrzem. Może to był właśnie powód; nie mógł znieść zapachów innych, a ją mógł po prostu wdychać. I czynił to, trzymając ją mocno i blisko siebie, zagarniając jej przestrzeń, blokując możliwość ucieczki. Miała za sobą kant ściany, fragment parapetu, a on nie zamierzał jej puścić wolno. Już nie teraz, przesadziła, popełniła straszliwy błąd prowokując go i zwodząc. Od dawna nie czuł tak wielkiej niesprawiedliwości względem siebie, winna dostać to, na co zasłużyła; najgorsze. Wplótł jedną z dłoni w jej krucze włosy, chwycił ją za kark. Była głupia, wierząc, że Vasily jest najgorszym ze wszystkim jej koszmarów, a on był jeszcze głupszy pozwalając by zwykłe, ludzkie porządnie i pragnienie przejęło nad nim kontrolę. Niech już nic nie mówi, niech nie szepcze, nie wypowiada tych swoich złowrogich zaklęć i zamilknie na wieki, pozwoli wyładować gniew, ukoi spaczone zmysły.
Smakowała jak miód.
Dobrze.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Bardzo chciałaby, żeby miał rację. Żeby posiadany dar rzeczywiście był darem, tarczą, nie, jak dotąd sądziła - straszliwą pułapką. Bała się tego nieprzerwanie, że przyszłość wyciągała ku nim macki, wciągając w pętle samospełniającej się przepowiedni, że im mocniej unikała zagrożenia, tym skuteczniej, podświadomie, się na nie narażała, samodzielnie ziszczając daną przez los, kapryśny jak ona sama, obietnicę. Miała obawy, oczywiście, że miała, miała ich cały tuzin; nie widziała jednak w tej plątaninie niedomówień, lęków i strachów innego wyjścia, jak zaufać Ramseyowi. Jego arogancja budziła wątpliwości, dziś - wykazał się lekkomyślnością, dzięki której zasłużył na koronę odwiecznej głupoty - ale ostatecznie przystał przecież na jej prośbę. Czy coś mogło jeszcze pójść nie tak?
Coś oprócz... wszystkiego?
Jego serce - czuła. Biło tak jak każde inne, nie słyszała go dzisiaj wcale po raz pierwszy; kontrolowała wszak jego rytm już od kilku długich lat. Czasem się szarpało, zmęczone brakiem snu, czasem biło słabiej, jak wtedy, kiedy znalazł się u niej zwęglony czarnomagicznym ogniem, ale biło nieprzerwanie - i bez wątpienia biło dzięki niej. Czarne i zepsute, tocząc równie zepsutą co czarną krew, bezdusznie, bez emocji, ale w dawnym znajomym rytmie, który mimowolnie zawsze uspakajał - tym, że wciąż, mniej lub bardziej harmonijnie, wygrywał swoją smętną melodię. Z reguły się nie martwiła. Był silnym, bardzo potężnym czarnoksiężnikiem i nie potrafiła sobie wyobrazić, kto musiałby stanąć mu na drodze, żeby rzeczywiście mu zaszkodzić - on sam udowadniał jej, z każdym kolejnym dniem, że nie martwiła się o niego całkiem słusznie. Osłabiony, ledwo żywy, ale doczołgiwał się do niej zawsze. A u niej - o nic już się martwić nie musiał.
- To właśnie próbowałeś zrobić magicznym ogniem, Ramsey? - ocieplić wizerunek? Kąciki jej ust złośliwie uniosły się ku górze; nie widziała go w tej roli. Człowieka, który dba o to, jak widzą go inni. I wiedziała, że on sam siebie też nie widzi. Rozebrała w życiu na kawałki wystarczająco wiele martwych ludzi, by mogła zdać sobie sprawę z tego, że serce w istocie ma każdy, a zło - wbrew pozorom - wcale go nie wypaczało, choć nie była pewna, co to właściwie miało oznaczać. - Nam? - powtórzyła leniwie, przeciągle - wolałabym, żeby moje serce pozostało za moimi własnymi żebrami. - Była zepsuta. Choć nie miała wątpliwości również odnośnie do tego, że zepsuta była znacznie mniej, niż on sam. - Pozbawione bicia tobie na nic się już nie przyda - nawet nie potrafiłbyś zrobić z niego ładnego eksponatu.
- Jesteś - westchnęła; jesteś ignorantem, mijanie się z prawdą nie miało żadnego celu. - Po co mam cię przekonywać? - obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem, sunąc wzrokiem wzdłuż linii jego blizn, na dłużej zatrzymując się przy tych silniej rozognionych. Nie było ich już dużo. - Jesteś też już dużym chłopcem. Jeśli wolisz stracić swoją oryginalną skórę, nie mogę ci tego zabronić, choć rzeczywiście mam nadzieję, że oprócz typowej męskiej upartości masz w sobie także odrobinę rozsądku. Wyhodowanie nowej naprawdę zajmuje dużo czasu, nie jesteś wężem, który zrzuca wylinkę. - Z Vasylem było podobnie. Nie wiedziała już, czy to bardziej kwestia krwi czy płci, że nie potrafili wziąć jej zaleceń na poważnie. Nie wydawała ich przecież z nudy, dla zabawy, ani, broń Merlinie, kierując się nadopiekuńczością. Bez współpracy naprawdę ciężko jej było wykonywać swoją pracę.
- Nie - odparła wprost, bez zbędnej zwłoki, unosząc znów roziskrzony wzrok wyżej, ku jego oczom, wwiercając się w nie spojrzeniem, jakby spodziewając się ujrzeć w ten sposób odbitą w jego źrenicach odwrotną odpowiedź. - Ja nie - dodała, upewniając się, że patrzył prosto na nią. Że nic go nie rozpraszało - od patrzenia na nią. Że udało jej się skupić na sobie jego uwagę. Nie była pewna, jak powinna interpretować pionową bruzdę, jaka pojawiła się między jego brwiami; ryzykowała więc; zabrnęła zbyt daleko, by się wycofać. Każdy swój ruch - wykonywała wszak z pełną premedytacją, świadoma ich możliwych konsekwencji. Czy na pewno?
Zastanawiał ją jego uśmiech, kiedy opowiadał o daniu głównym. Był złowieszczy i ponury, ale jednocześnie przepełniony fascynacją, której nie rozumiała. Nie do końca pojmowała metaforę, którą sama z lekkością wzięła na język, jednocześnie nie będąc pewną, czy w ogóle chciała próbować ją rozumieć. Cokolwiek spotkało Ramseya, było częścią czegoś bardzo złowieszczego, a sentencji, iż niewiedza jest błogosławieństwem, nie musiała sobie powtarzać więcej niż raz. Zignorowała uwagę o kobiecej dłoni. I nie cofnęła się ani o krok, kiedy na nią naparł, wyciągając szyję ku górze, przylegając do niego ciałem; łapiąc jego spojrzenie - gniewne i ponure - bez lęku spoglądając w jego źrenice. Lubiła, kiedy patrzył w ten sposób - przepełniony grozą i podłością przyprawiającymi o spazmatyczne dreszcze, które każdego czarodzieja o jasnym umyśle zachęciłyby do nagłej i szybkiej ucieczki.
- Dałeś mi słowo - powtórzyła za nim mniej pewnym głosem; a im mniej w nim było pewności, tym więcej wątpliwości, czy jednak nie kłamał. Zrobiłby to, wyszedł na przeciw śmiertelnemu przeznaczeniu - dla niej - z powodu głupiej obietnicy? - Dlaczego więc miałabym w nie wątpić? - I po co zadajesz pytania, na które znasz odpowiedź, Ramsey? Jej myśli toczyły wielki bój, batalię, tragiczną wojnę; coraz mniej go rozumiała. Teraz już musiała się cofnąć, początkowo się zapierając szybko straciła równowagę, lecz nie dał jej upaść. Jego uścisk był silny i zdecydowany, władczy, zadziwiająco przyjemny. Kim była - nic prostszego; ona była Vablatsky. Ona była tą, która przed śmiercią uciekała od zawsze.
- Ty mi powiedz - szepnęła prowokująco, spojrzeniem nieprzerwanie rzucając mu wyzwanie; dobrze wiedziała, że nie znał odpowiedzi. Emocjonalnie wydawał się momentami mniej rozwinięty od jej własnego trolla. - Poruszam struny, które dawne zostały zerwane - to robię, prawda? Jesteś zły, Ramsey, jesteś rozgniewany i pożądasz, a przecież dawno temu wyeliminowałeś ze swojego życia wszystkie słabości. - Dbam o rytm serca, którego nie ma - sam to powiedziałeś - jak ty widzę rzeczy, które jeszcze się nie wydarzyły. Kim jestem? - Jak w starych zagadkach; tych, które trzeba było pokonać, by dotrzeć do skarbu strasznego czarnoksiężnika. Znasz odpowiedź, Mulciber? Nie odejmowała od niego spojrzenia, zupełnie jakby jej słowa mogły jeszcze cokolwiek zmienić; nie mogły, to oczywiste. Zwabiła go - jak ogień ćmę, ani przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, czy ten chwilowy kaprys rzeczywiście był dobrym pomysłem. Pociągała go jego siła, stanowczość, westchnęła cicho, przeciągle, kiedy gwałtem wpił się w jej usta; kąsała złośliwie, kąsała zajadle, kąsała namiętnie, czując jego dotyk na policzkach, chłodnej skórze twarzy; chciała wrócić obiema dłońmi do słoika, oburącz miałaby nad nim lepszą kontrolę, bo w instynktownej ostrożności dostrzegała zaborcze ruchy Ramseya, krępujące ją, zamykające w ciasnym uścisku, z którego nie było już ucieczki; bo wiedziała, że poza tym słoikiem nie miała już żadnej linii obrony. Nie zrobiła tego jednak, łapczywie sięgnęła dłonią do jego ramienia; gruba szklana ścianka słoiczka zahaczyła o szyję Ramseya, wbijając się w nią boleśnie, i w końcu, przypadkiem, słój wyślizgnął się z jej dłoni, po czym roztrzaskał się na szklane drobiny pod ich nogami - odruchowo cofnęła zaplątaną w materiał spódnicy bosą stopę. Wbiła w jego ramię paznokcie, mocno, do bólu, nieprzerwanie smakując jego, tak innego, a równocześnie podobnego do swoich braci, doskonale zdając sobie sprawę z tego, z jak niebezpiecznym żywiołem właśnie zadarła, z premedytacją podsycając jego pożądanie; był tylko mężczyzną, który na dodatek nie wierzył, że męskie słabości dotyczą również i jego. Wiedząc, w jak ciasnym znalazła się potrzasku: za sobą czując ścianę, przed sobą - tylko jego i klejącą się pomiędzy jego ciałem a jej ubraniem maść na oparzenia. Kątem oka uciekła do parapetu, rozważając zmianę postaci na animagiczną; w tej samej chwili poczuła jego władczy uścisk na karku - i już wiedziała, że miała za mało miejsca i zbyt mętne myśli, by sensem było w ogóle próbować. Wciąż się uczyła, nie panowała w pełni nad swoimi umiejętnościami, a nieudana próba, zamiast dać jej ucieczkę, tylko by go rozwścieczyła. Kuszące - wściekły był bardzo pociągający.
Niewielka przestrzeń drażniła ją tym mocniej, im ciaśniej w uścisku ją chwytał; jak w klaustrofobicznym lęku zaczynała czuć potrzebę wynurzyć się i nabrać powietrza, zachłysnąć się odbieraną wolnością. Drugą dłonią przesunęła wzdłuż linii jego szczęki, wpierw czule, by po chwili i tam wbić paznokcie, lżej, a jednak dość mocno, by wydrapać na jego skórze czerwony ślad wiodący w stronę karku, z którego przesunęła dłoń na ramię. Nie rozumiejąc samej siebie i mimo stalowego uścisku, zerwała usta w bok i naparła na niego dłońmi, chcąc go odsunąć.
- Śpij dobrze, Ramsey - szepnęła, łapiąc oddech; szepnęła stanowczo, ostro, ze złością, wyginając szyję; przesunęła się w bok, zamierzając wydostać się z jego objęć.
Coś oprócz... wszystkiego?
Jego serce - czuła. Biło tak jak każde inne, nie słyszała go dzisiaj wcale po raz pierwszy; kontrolowała wszak jego rytm już od kilku długich lat. Czasem się szarpało, zmęczone brakiem snu, czasem biło słabiej, jak wtedy, kiedy znalazł się u niej zwęglony czarnomagicznym ogniem, ale biło nieprzerwanie - i bez wątpienia biło dzięki niej. Czarne i zepsute, tocząc równie zepsutą co czarną krew, bezdusznie, bez emocji, ale w dawnym znajomym rytmie, który mimowolnie zawsze uspakajał - tym, że wciąż, mniej lub bardziej harmonijnie, wygrywał swoją smętną melodię. Z reguły się nie martwiła. Był silnym, bardzo potężnym czarnoksiężnikiem i nie potrafiła sobie wyobrazić, kto musiałby stanąć mu na drodze, żeby rzeczywiście mu zaszkodzić - on sam udowadniał jej, z każdym kolejnym dniem, że nie martwiła się o niego całkiem słusznie. Osłabiony, ledwo żywy, ale doczołgiwał się do niej zawsze. A u niej - o nic już się martwić nie musiał.
- To właśnie próbowałeś zrobić magicznym ogniem, Ramsey? - ocieplić wizerunek? Kąciki jej ust złośliwie uniosły się ku górze; nie widziała go w tej roli. Człowieka, który dba o to, jak widzą go inni. I wiedziała, że on sam siebie też nie widzi. Rozebrała w życiu na kawałki wystarczająco wiele martwych ludzi, by mogła zdać sobie sprawę z tego, że serce w istocie ma każdy, a zło - wbrew pozorom - wcale go nie wypaczało, choć nie była pewna, co to właściwie miało oznaczać. - Nam? - powtórzyła leniwie, przeciągle - wolałabym, żeby moje serce pozostało za moimi własnymi żebrami. - Była zepsuta. Choć nie miała wątpliwości również odnośnie do tego, że zepsuta była znacznie mniej, niż on sam. - Pozbawione bicia tobie na nic się już nie przyda - nawet nie potrafiłbyś zrobić z niego ładnego eksponatu.
- Jesteś - westchnęła; jesteś ignorantem, mijanie się z prawdą nie miało żadnego celu. - Po co mam cię przekonywać? - obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem, sunąc wzrokiem wzdłuż linii jego blizn, na dłużej zatrzymując się przy tych silniej rozognionych. Nie było ich już dużo. - Jesteś też już dużym chłopcem. Jeśli wolisz stracić swoją oryginalną skórę, nie mogę ci tego zabronić, choć rzeczywiście mam nadzieję, że oprócz typowej męskiej upartości masz w sobie także odrobinę rozsądku. Wyhodowanie nowej naprawdę zajmuje dużo czasu, nie jesteś wężem, który zrzuca wylinkę. - Z Vasylem było podobnie. Nie wiedziała już, czy to bardziej kwestia krwi czy płci, że nie potrafili wziąć jej zaleceń na poważnie. Nie wydawała ich przecież z nudy, dla zabawy, ani, broń Merlinie, kierując się nadopiekuńczością. Bez współpracy naprawdę ciężko jej było wykonywać swoją pracę.
- Nie - odparła wprost, bez zbędnej zwłoki, unosząc znów roziskrzony wzrok wyżej, ku jego oczom, wwiercając się w nie spojrzeniem, jakby spodziewając się ujrzeć w ten sposób odbitą w jego źrenicach odwrotną odpowiedź. - Ja nie - dodała, upewniając się, że patrzył prosto na nią. Że nic go nie rozpraszało - od patrzenia na nią. Że udało jej się skupić na sobie jego uwagę. Nie była pewna, jak powinna interpretować pionową bruzdę, jaka pojawiła się między jego brwiami; ryzykowała więc; zabrnęła zbyt daleko, by się wycofać. Każdy swój ruch - wykonywała wszak z pełną premedytacją, świadoma ich możliwych konsekwencji. Czy na pewno?
Zastanawiał ją jego uśmiech, kiedy opowiadał o daniu głównym. Był złowieszczy i ponury, ale jednocześnie przepełniony fascynacją, której nie rozumiała. Nie do końca pojmowała metaforę, którą sama z lekkością wzięła na język, jednocześnie nie będąc pewną, czy w ogóle chciała próbować ją rozumieć. Cokolwiek spotkało Ramseya, było częścią czegoś bardzo złowieszczego, a sentencji, iż niewiedza jest błogosławieństwem, nie musiała sobie powtarzać więcej niż raz. Zignorowała uwagę o kobiecej dłoni. I nie cofnęła się ani o krok, kiedy na nią naparł, wyciągając szyję ku górze, przylegając do niego ciałem; łapiąc jego spojrzenie - gniewne i ponure - bez lęku spoglądając w jego źrenice. Lubiła, kiedy patrzył w ten sposób - przepełniony grozą i podłością przyprawiającymi o spazmatyczne dreszcze, które każdego czarodzieja o jasnym umyśle zachęciłyby do nagłej i szybkiej ucieczki.
- Dałeś mi słowo - powtórzyła za nim mniej pewnym głosem; a im mniej w nim było pewności, tym więcej wątpliwości, czy jednak nie kłamał. Zrobiłby to, wyszedł na przeciw śmiertelnemu przeznaczeniu - dla niej - z powodu głupiej obietnicy? - Dlaczego więc miałabym w nie wątpić? - I po co zadajesz pytania, na które znasz odpowiedź, Ramsey? Jej myśli toczyły wielki bój, batalię, tragiczną wojnę; coraz mniej go rozumiała. Teraz już musiała się cofnąć, początkowo się zapierając szybko straciła równowagę, lecz nie dał jej upaść. Jego uścisk był silny i zdecydowany, władczy, zadziwiająco przyjemny. Kim była - nic prostszego; ona była Vablatsky. Ona była tą, która przed śmiercią uciekała od zawsze.
- Ty mi powiedz - szepnęła prowokująco, spojrzeniem nieprzerwanie rzucając mu wyzwanie; dobrze wiedziała, że nie znał odpowiedzi. Emocjonalnie wydawał się momentami mniej rozwinięty od jej własnego trolla. - Poruszam struny, które dawne zostały zerwane - to robię, prawda? Jesteś zły, Ramsey, jesteś rozgniewany i pożądasz, a przecież dawno temu wyeliminowałeś ze swojego życia wszystkie słabości. - Dbam o rytm serca, którego nie ma - sam to powiedziałeś - jak ty widzę rzeczy, które jeszcze się nie wydarzyły. Kim jestem? - Jak w starych zagadkach; tych, które trzeba było pokonać, by dotrzeć do skarbu strasznego czarnoksiężnika. Znasz odpowiedź, Mulciber? Nie odejmowała od niego spojrzenia, zupełnie jakby jej słowa mogły jeszcze cokolwiek zmienić; nie mogły, to oczywiste. Zwabiła go - jak ogień ćmę, ani przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, czy ten chwilowy kaprys rzeczywiście był dobrym pomysłem. Pociągała go jego siła, stanowczość, westchnęła cicho, przeciągle, kiedy gwałtem wpił się w jej usta; kąsała złośliwie, kąsała zajadle, kąsała namiętnie, czując jego dotyk na policzkach, chłodnej skórze twarzy; chciała wrócić obiema dłońmi do słoika, oburącz miałaby nad nim lepszą kontrolę, bo w instynktownej ostrożności dostrzegała zaborcze ruchy Ramseya, krępujące ją, zamykające w ciasnym uścisku, z którego nie było już ucieczki; bo wiedziała, że poza tym słoikiem nie miała już żadnej linii obrony. Nie zrobiła tego jednak, łapczywie sięgnęła dłonią do jego ramienia; gruba szklana ścianka słoiczka zahaczyła o szyję Ramseya, wbijając się w nią boleśnie, i w końcu, przypadkiem, słój wyślizgnął się z jej dłoni, po czym roztrzaskał się na szklane drobiny pod ich nogami - odruchowo cofnęła zaplątaną w materiał spódnicy bosą stopę. Wbiła w jego ramię paznokcie, mocno, do bólu, nieprzerwanie smakując jego, tak innego, a równocześnie podobnego do swoich braci, doskonale zdając sobie sprawę z tego, z jak niebezpiecznym żywiołem właśnie zadarła, z premedytacją podsycając jego pożądanie; był tylko mężczyzną, który na dodatek nie wierzył, że męskie słabości dotyczą również i jego. Wiedząc, w jak ciasnym znalazła się potrzasku: za sobą czując ścianę, przed sobą - tylko jego i klejącą się pomiędzy jego ciałem a jej ubraniem maść na oparzenia. Kątem oka uciekła do parapetu, rozważając zmianę postaci na animagiczną; w tej samej chwili poczuła jego władczy uścisk na karku - i już wiedziała, że miała za mało miejsca i zbyt mętne myśli, by sensem było w ogóle próbować. Wciąż się uczyła, nie panowała w pełni nad swoimi umiejętnościami, a nieudana próba, zamiast dać jej ucieczkę, tylko by go rozwścieczyła. Kuszące - wściekły był bardzo pociągający.
Niewielka przestrzeń drażniła ją tym mocniej, im ciaśniej w uścisku ją chwytał; jak w klaustrofobicznym lęku zaczynała czuć potrzebę wynurzyć się i nabrać powietrza, zachłysnąć się odbieraną wolnością. Drugą dłonią przesunęła wzdłuż linii jego szczęki, wpierw czule, by po chwili i tam wbić paznokcie, lżej, a jednak dość mocno, by wydrapać na jego skórze czerwony ślad wiodący w stronę karku, z którego przesunęła dłoń na ramię. Nie rozumiejąc samej siebie i mimo stalowego uścisku, zerwała usta w bok i naparła na niego dłońmi, chcąc go odsunąć.
- Śpij dobrze, Ramsey - szepnęła, łapiąc oddech; szepnęła stanowczo, ostro, ze złością, wyginając szyję; przesunęła się w bok, zamierzając wydostać się z jego objęć.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Świadomość, że wiele jej zawdzięczał nagle zaczęła mu dziwnie ciążyć, przeszkadzać. Była jak upierdliwy kamień w bucie, którego nie mógł się w tej chwili pozbyć. Nie było cenniejszych dłoni od tych, które ubabrane w maści koiły jego ciało. Nie było uważniejszego spojrzenia, które znało wszystkie blizny, znamiona i ubytki jakie posiadał, ani bystrzejszego kobiecego umysłu, który pozostawał niedostępny, nie zdradzając więcej niż musiał w jego towarzystwie. Była końcem udręk i bólu, z jakim stawał w progu za każdym razem i początkiem nowego dnia, nowego życia, w którym był silniejszy, bardziej niezwyciężony. Nie mógł przed sobą udawać, że wszystko wyglądałoby tak samo, gdyby choć raz odmówiłaby mu udzielenia pomocy. Dławiłby się bólem, którego nie byłby w stanie przezwyciężyć, a w końcu umarłby w męczarniach, dostając prawdopodobnie to, na co wedle wielu sobie zasłużył. Sztucznie podtrzymywała go przy życiu za każdym razem, gdy śmierć wyciągała po niego swoje szpony; ta sama śmierć, której bez cienia strachu rzucał wyzwanie, mierząc się jak równy z równym, pomagając jej zbierać żniwo. Widział swój koniec nie jeden raz, lecz intuicja nigdy dotąd go nie zawiodła; nie mogła więc wątpić, że przeznaczenie można oszukać. W tym całym nierównym rachunku jaki wciąż nie został uregulowany mógł ofiarować jej bezpieczeństwo i wiarę, że jest w stanie zmienić okrutny los. I tylko tym w swoim mniemaniu był w stanie wynagrodzić jej wszystkie trudy i starania, a także zwolnić siebie od przykrego wrażenia nierozerwalnego związania z kimś, kto był mu potrzebny. Dziś ta świadomość była cięższa niż kiedykolwiek.
Złośliwość była jej nieodłączną towarzyszką, siostrą, z którą nie rozstawała się ani o krok. W odpowiedzi na jej pytanie uśmiechnął się tylko niepozornie, pozostawiając je bez odpowiedzi, dając jej satysfakcję, jeśli mogła się sycić czymś tak błahym. Karm się nią, jeśli ci smakuje; dla niego to nie było zbyt wielkie poświęcenie.
— Jakby mnie ktoś chciał wyrwać serce i mnie to obchodziło też pewnie tłumaczyłbym się w ten sposób — odparł z nonszalancją, spuszczając wzrok na jej szczupłe dłonie, które wędrowały po jego żebrach, tam, gdzie skóra była delikatniejsza, cienka jak papier, gdzie nawet jej delikatny dotyk był nieporządny i drażliwy; po starej długiej bliźnie ze zmierzchłych czasów, która teraz zdawała się żarzyć. Instynktownie uciekł przed chłodnymi palcami, przechylając się w drugą stronę, zupełnie naturalnie, jakby tylko zmieniał środek ciężkości z nogi na nogę.
Jej słowa mu gdzieś umknęły. Słyszał, co mówiła, patrzył jak jej wargi układały się przy wypowiadaniu kolejnych słów, jak jej wyzywający wzrok ściągał uwagę ku sobie. Iskrzył, żarzył, dążył do sprowokowania, a on temu uległ, z każdą chwilą coraz mniej walcząc z doprowadzającym go do porządku rozumem; alarmował go, że dąży do błędu, którego będzie żałował, ale pożądanie rosło, a pokusa stawała się nie do odparcia.
— Zostaw w spokoju te struny — mruknął spokojnie, choć w jego głosie dało się usłyszeć ostrzegawczą nutę. Bawiła się nim, owijała wokół swych chudych palców, z pewnością czerpiąc z tego niewysłowioną satysfakcję. Wiedział o tym, tak ją postrzegał i wciąż podążał za widmem sukcesu, którego wcale nie było.
Szkło rozsypało się po podłodze, skruszone rozbryzgało na około, sklejone gęstą mazią, częściowo zwarte pozostało gdzieś koło ich stóp, czekając aż któreś z nich nieuważnie w nie wdepnie i upuści posokę. Smakował jej pożądliwie i zachłannie, tak jakby chciał tego dłużej niż tylko przez ten wieczór, chciał tego zawsze i udawał, że jest inaczej i tak jakby już nigdy więcej miał tego nie powtórzyć, nie zdecydować się na tak szaleńczy i bezmyślny krok; jeśli miał być błędem mógł go popełnić tylko raz — zwykł uczyć się na nich bardzo szybko.
Na ból odpowiedział tym samym, zaciskając jej delikatną wargę pomiędzy zębami w zbyt zachłannym, wygłodniałym pocałunku. Czuł to wszystko, co robiła, lecz ślady, które pewnie utrzymają się na skórze przez kolejny dzień, dwa może cztery, były ostatnim czym zawracał sobie głowę. Może ciało drgnęło w bezwiednym samozachowawczym odruchu. Był w stanie znieść wiele, a jej paznokcie, choćby drapiące go do krwi wzbudzały w nim jedynie większe pokłady zwykle hamowanej agresji. Nie chciał oddać jej wolności, nie chciał jej pozwolić, by próbowała się wyzwolić. Niech się przyzwyczaja, niech oswaja z tym, do czego doprowadziła; stał się jedyną drogą ucieczki. Niepotrzebnie zmieniała swą taktykę; mogła z taką samą łatwością zmusić do go odpuszczenia jej win tego wieczoru, ale się oparła. Nie był zaskoczony; właśnie tego się po niej spodziewał. Oporu, pragnienia dystansu. Choć była inna niż wszystkie, tak samo jak większość kusiła po to by zabronić.
W pierwszej chwili drgnął, poddając się napierającym na jego tors dłoniom, a rozbite szkło skrzypnęło pod jego stopami. Ręce zsunął na jej ramiona, zatrzymał je na kruchych żebrach, patrząc na nią nieprzerwanie, choć ona już wcześniej odwróciła od niego wzrok. Normował przyspieszony oddech, sprawnie zmieniając rytm na głębokie wdechy i wydechy. Złość zatrzymał w sobie, zaciskając jedynie szczękę, z niepokojącą cierpliwością, badając jej twarz, którą wciąż miał tak blisko. Centymetr po centymetrze. Nie cofnął się jednak, nie oddalił na więcej niż chciał; jak skała, z którą się zderzyła. Twarda, nieustępliwa, rozgrzana wiosennym słońcem.
— Och, będę — odpowiedział cicho, nieco chrapliwym głosem. Opierał się ciężarem o jej wyciągnięte ręce — w końcu się zmęczy. Były śliskie, podobnie jak jego pierś, więc po krótkiej chwili milczenia i tkwienia przy niej w całkowitym bezruchu, wsunął jedną dłoń pomiędzy jej i zburzył jej blokadę, odbierając zagarniętą wcześniej przestrzeń. Należała już do niego i nie mogła z tym nic zrobić. Poza rozbiciem jej defensywy nie zrobił jej nic. Robił to sobie, wędrując dłońmi wzdłuż jej talii, katował się chłodem skóry, schowanym pod marszczącą się, tłustą od jego dłoni koszulą; palce mozolnie szukały dostępu do ciała, dotarcie do niego nie mogło być trudne; koszula już dawno częściowo wysunęła się z ciasno opinającej ją spódnicy. Po cóż ci ona? — Nie rób ze mnie głupca — przełamał swym głosem symfonię cichych, rytmicznych oddechów. — Bardzo tego nie lubię.
Wyglądała na złą, więc nie drażnił jej bardziej. Być może w tej chwili odtwarzała w głowie wszystkie możliwe warianty tej sytuacji, analizowała za i przeciw, decydowała jaka powinna być, niezależnie od tego jaka była naprawdę; widziała w sobie gwiazdę, po którą sięgnął, na którą się nabrał, łaknąc czegoś co było ponad niego. Nie było. Miał ją w zasiegu ręki.
Powstrzymał chęć zwrócenia jej twarzy ku sobie, spojrzenia w zielone oczy, dokończenia tego, w czym mu przerwała; jak mogła? Ale jej gwałtowna zmiana otrzeźwiła i jego; pozwalając by usłyszał wreszcie ten alarmujący go w głowie dzwon, który zagłuszało buzowanie krwi. Spokój, tego właśnie potrzebował, a zamiast tego walczył z gniewem, wciąż nie pozwalając jej odejść. Zatrzymał ją, nim zdołała mu umknąć. Przywarł ją do chłodnej, szorstkiej ściany. Przed czym chcesz umknąć, Cassandro? W tej chwili lepiej niż kiedykolwiek zdawał sobie sprawę, iż wiele ryzykował, zatrzymując ją przy sobie siłą. Los tej znajomości mógł; miał się zmienić, było zbyt późno, by się wycofać. Widmo napiętej sytuacji, utracenia uzyskanych latami korzyści zamajaczyło mu na pożegnanie. Prowokowała go, zwodziła z premedytacją, igrała z męskimi instynktami, a on nie pozostał obojętny na jej wdzięki i urok; opuszczając na moment gardę. Nie wierzył, że nie wiedziała cóż czyni, do czego doprowadzi; nie wierzył w niewinną grę. Nie wierzył, że nie chciała do tego dopuścić, ani czuć tego, cokolwiek czuła; rozmyśliła się.
Mulciber lubił ryzyko.
Dłonie, którymi błądził pod koszulą krótką chwilę rozdzielił, by jedną z nich sięgnąć do jej krtani, z której palce zsunął na wystające na dekolcie kości; tak cudownie uwypuklone, gładkie. Stamtąd niedaleko było do guzika, którego sprawnie, niezbyt szybko i gwałtownie rozpiął. Był spokojniejszy; wydawał się, bo jego ciało pozostawało spięte i naprężone, a gniew zaciskał się na jego trzewiach jak klamra, która miażdżyła wnętrzności z każdą uciekającą sekundą. Nachylił się ku jej szyi, którą otulił gorącym oddechem, posmakował łakomie jej skóry, powoli i boleśnie. Idź, uciekaj, jeśli tego właśnie chcesz.
Złośliwość była jej nieodłączną towarzyszką, siostrą, z którą nie rozstawała się ani o krok. W odpowiedzi na jej pytanie uśmiechnął się tylko niepozornie, pozostawiając je bez odpowiedzi, dając jej satysfakcję, jeśli mogła się sycić czymś tak błahym. Karm się nią, jeśli ci smakuje; dla niego to nie było zbyt wielkie poświęcenie.
— Jakby mnie ktoś chciał wyrwać serce i mnie to obchodziło też pewnie tłumaczyłbym się w ten sposób — odparł z nonszalancją, spuszczając wzrok na jej szczupłe dłonie, które wędrowały po jego żebrach, tam, gdzie skóra była delikatniejsza, cienka jak papier, gdzie nawet jej delikatny dotyk był nieporządny i drażliwy; po starej długiej bliźnie ze zmierzchłych czasów, która teraz zdawała się żarzyć. Instynktownie uciekł przed chłodnymi palcami, przechylając się w drugą stronę, zupełnie naturalnie, jakby tylko zmieniał środek ciężkości z nogi na nogę.
Jej słowa mu gdzieś umknęły. Słyszał, co mówiła, patrzył jak jej wargi układały się przy wypowiadaniu kolejnych słów, jak jej wyzywający wzrok ściągał uwagę ku sobie. Iskrzył, żarzył, dążył do sprowokowania, a on temu uległ, z każdą chwilą coraz mniej walcząc z doprowadzającym go do porządku rozumem; alarmował go, że dąży do błędu, którego będzie żałował, ale pożądanie rosło, a pokusa stawała się nie do odparcia.
— Zostaw w spokoju te struny — mruknął spokojnie, choć w jego głosie dało się usłyszeć ostrzegawczą nutę. Bawiła się nim, owijała wokół swych chudych palców, z pewnością czerpiąc z tego niewysłowioną satysfakcję. Wiedział o tym, tak ją postrzegał i wciąż podążał za widmem sukcesu, którego wcale nie było.
Szkło rozsypało się po podłodze, skruszone rozbryzgało na około, sklejone gęstą mazią, częściowo zwarte pozostało gdzieś koło ich stóp, czekając aż któreś z nich nieuważnie w nie wdepnie i upuści posokę. Smakował jej pożądliwie i zachłannie, tak jakby chciał tego dłużej niż tylko przez ten wieczór, chciał tego zawsze i udawał, że jest inaczej i tak jakby już nigdy więcej miał tego nie powtórzyć, nie zdecydować się na tak szaleńczy i bezmyślny krok; jeśli miał być błędem mógł go popełnić tylko raz — zwykł uczyć się na nich bardzo szybko.
Na ból odpowiedział tym samym, zaciskając jej delikatną wargę pomiędzy zębami w zbyt zachłannym, wygłodniałym pocałunku. Czuł to wszystko, co robiła, lecz ślady, które pewnie utrzymają się na skórze przez kolejny dzień, dwa może cztery, były ostatnim czym zawracał sobie głowę. Może ciało drgnęło w bezwiednym samozachowawczym odruchu. Był w stanie znieść wiele, a jej paznokcie, choćby drapiące go do krwi wzbudzały w nim jedynie większe pokłady zwykle hamowanej agresji. Nie chciał oddać jej wolności, nie chciał jej pozwolić, by próbowała się wyzwolić. Niech się przyzwyczaja, niech oswaja z tym, do czego doprowadziła; stał się jedyną drogą ucieczki. Niepotrzebnie zmieniała swą taktykę; mogła z taką samą łatwością zmusić do go odpuszczenia jej win tego wieczoru, ale się oparła. Nie był zaskoczony; właśnie tego się po niej spodziewał. Oporu, pragnienia dystansu. Choć była inna niż wszystkie, tak samo jak większość kusiła po to by zabronić.
W pierwszej chwili drgnął, poddając się napierającym na jego tors dłoniom, a rozbite szkło skrzypnęło pod jego stopami. Ręce zsunął na jej ramiona, zatrzymał je na kruchych żebrach, patrząc na nią nieprzerwanie, choć ona już wcześniej odwróciła od niego wzrok. Normował przyspieszony oddech, sprawnie zmieniając rytm na głębokie wdechy i wydechy. Złość zatrzymał w sobie, zaciskając jedynie szczękę, z niepokojącą cierpliwością, badając jej twarz, którą wciąż miał tak blisko. Centymetr po centymetrze. Nie cofnął się jednak, nie oddalił na więcej niż chciał; jak skała, z którą się zderzyła. Twarda, nieustępliwa, rozgrzana wiosennym słońcem.
— Och, będę — odpowiedział cicho, nieco chrapliwym głosem. Opierał się ciężarem o jej wyciągnięte ręce — w końcu się zmęczy. Były śliskie, podobnie jak jego pierś, więc po krótkiej chwili milczenia i tkwienia przy niej w całkowitym bezruchu, wsunął jedną dłoń pomiędzy jej i zburzył jej blokadę, odbierając zagarniętą wcześniej przestrzeń. Należała już do niego i nie mogła z tym nic zrobić. Poza rozbiciem jej defensywy nie zrobił jej nic. Robił to sobie, wędrując dłońmi wzdłuż jej talii, katował się chłodem skóry, schowanym pod marszczącą się, tłustą od jego dłoni koszulą; palce mozolnie szukały dostępu do ciała, dotarcie do niego nie mogło być trudne; koszula już dawno częściowo wysunęła się z ciasno opinającej ją spódnicy. Po cóż ci ona? — Nie rób ze mnie głupca — przełamał swym głosem symfonię cichych, rytmicznych oddechów. — Bardzo tego nie lubię.
Wyglądała na złą, więc nie drażnił jej bardziej. Być może w tej chwili odtwarzała w głowie wszystkie możliwe warianty tej sytuacji, analizowała za i przeciw, decydowała jaka powinna być, niezależnie od tego jaka była naprawdę; widziała w sobie gwiazdę, po którą sięgnął, na którą się nabrał, łaknąc czegoś co było ponad niego. Nie było. Miał ją w zasiegu ręki.
Powstrzymał chęć zwrócenia jej twarzy ku sobie, spojrzenia w zielone oczy, dokończenia tego, w czym mu przerwała; jak mogła? Ale jej gwałtowna zmiana otrzeźwiła i jego; pozwalając by usłyszał wreszcie ten alarmujący go w głowie dzwon, który zagłuszało buzowanie krwi. Spokój, tego właśnie potrzebował, a zamiast tego walczył z gniewem, wciąż nie pozwalając jej odejść. Zatrzymał ją, nim zdołała mu umknąć. Przywarł ją do chłodnej, szorstkiej ściany. Przed czym chcesz umknąć, Cassandro? W tej chwili lepiej niż kiedykolwiek zdawał sobie sprawę, iż wiele ryzykował, zatrzymując ją przy sobie siłą. Los tej znajomości mógł; miał się zmienić, było zbyt późno, by się wycofać. Widmo napiętej sytuacji, utracenia uzyskanych latami korzyści zamajaczyło mu na pożegnanie. Prowokowała go, zwodziła z premedytacją, igrała z męskimi instynktami, a on nie pozostał obojętny na jej wdzięki i urok; opuszczając na moment gardę. Nie wierzył, że nie wiedziała cóż czyni, do czego doprowadzi; nie wierzył w niewinną grę. Nie wierzył, że nie chciała do tego dopuścić, ani czuć tego, cokolwiek czuła; rozmyśliła się.
Mulciber lubił ryzyko.
Dłonie, którymi błądził pod koszulą krótką chwilę rozdzielił, by jedną z nich sięgnąć do jej krtani, z której palce zsunął na wystające na dekolcie kości; tak cudownie uwypuklone, gładkie. Stamtąd niedaleko było do guzika, którego sprawnie, niezbyt szybko i gwałtownie rozpiął. Był spokojniejszy; wydawał się, bo jego ciało pozostawało spięte i naprężone, a gniew zaciskał się na jego trzewiach jak klamra, która miażdżyła wnętrzności z każdą uciekającą sekundą. Nachylił się ku jej szyi, którą otulił gorącym oddechem, posmakował łakomie jej skóry, powoli i boleśnie. Idź, uciekaj, jeśli tego właśnie chcesz.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kiedy podobne słowa wypowiadał Ramsey Mulciber, trudno było je uznać za liryczną metaforę; nie były nią, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że on nie miałby żadnych oporów, aby naprawdę wyrwać komuś z klatki piersiowej bijące jeszcze serce - a świadomość ta, zamiast ją odpychać, przyciągała - do człowieka, który całkowicie sprzecznie z jakąkolwiek logiką mógł jej dać właśnie wszystko to, czego pragnęła: bezpieczeństwo małej Lysy. Obiecał, że pomoże i choć pierwszej złożonej obietnicy nie dowierzała, to powtórzonej po tysiąckroć tego wieczora - już musiała. Był skończonym sukinsynem, całkowicie nieobliczalnym, który tylko dla własnego widzimisię zdolny byłby spopielić cały Londyn w pył smagany wiatrem - a ona stała teraz naprzeciw niego, zdana właściwie tylko na jego łaskę i to tuż po tym, jak machała mu przed nosem krwistoczerwoną płachtą. Co gorsza, nie bała się. Była głupia, drażniąc się z nim, powinna o tym wiedzieć - już raz uwiodła jednego Mulcibera i do dzisiaj nie mogła się od niego uwolnić - a przecież oni dwoje byli braćmi. Wiedziała, że mógł ją skrzywdzić - ale, pewnie naiwnie, sądziła, że nie miał powodów krzywdzić jej naprawdę. Była mu potrzebna i znacznie przydatniejsza pozostawała żywa, żywa i całkowicie sprawna. Nie sprowokowała go aż tak. Pomimo jego instynktownej, niemal niezauważalnej ucieczki, jaką było przeniesienie ciężaru z jednej nogi na drugą, nie odjęła palców od jego ciała, choć dopiero po chwili spojrzała ku żebrom dotykanym przez siebie na wyczucie. Znała dobrze tę podłużną bliznę między żebrami - choć nigdy nie spytała o jej pochodzenie. Pomimo śladów po oparzeniach dookoła, pozostawała doskonale widoczna, dając namacalne świadectwo tego, że Ramsey potrafił wykaraskać się ze wszystkiego. Ze wszystkiego: zasiane przez niego wcześniej ziarno wątpliwości było niepotrzebne i mylne. Powoli pokręciła przecząco głową, nie miała najmniejszego zamiaru zostawiać jego uczuć w spokoju. Fakt, że - zamiast się wycofać - dawał jej się sprowokować, oznaczać musiał, że tego chciał; bo przecież jej na to wszystko pozwolił. Tylko wile były w stanie uwieść mężczyznę wbrew jego woli. Jego ostrzegawcze mruknięcie powinno ją zaalarmować - ale nie przejęła się nim, nie przestając spoglądać na niego z wiedźmią kokieterią zmieszaną ze złośliwą iskrą tańczącą w czarnej jak noc źrenicy.
Z pewnością reagowała silniej na ból, niż on, była mniej wytrzymała i mniej do ran przyzwyczajona - ale bynajmniej nie reagowała ze strachem; mruknęła przeciągle, czując nieznośne pulsującą wargę - imponowali jej mężczyźni silniejsi charakterem od niej samej, a nie spotkała ich w życiu wielu. Zachłanność i głód jego gestów przyćmiewały wątpliwości, które nie przestawały kłębić się w jej głowie, ścierając jedne myśli z drugimi i rozsądek z sercem - niepewna wcale, co próbował wyszeptać sam rozsądek. Myśli pędziły zbyt szybko, by się na nich skupić: słuchała tylko podszeptów zezwierzęconego instynktu i najwyraźniej uczyła się na błędach o wiele wolniej niż on sam.
Jej próby oswobodzenia się spełzły właściwie na niczym, wyprostowane ramiona nie były dla niego żadną przeszkodą, kiedy, błądząc dłońmi pomiędzy nimi, napierał na nią ciężarem solidnej skały; bał jak skała: twardy, niedostępny, wieczny; zdolny przetrwać burze, nawałnice i szkwały. Rzeźbiony, wiatrami czasu: jego ciało nosiło blizny, które go hartowały i nadawały mu jego unikalny kształt. Marszczenia jej polepionej maścią czarnej koszuli odsłoniły jej jaśniejące kościaną bielą boki; powłóczysta ciemnogranatowa spódnica uwiązana skórzanym pasem wciąż opinała biodra, a jego dotyk, złożony całkowicie wbrew jej woli, rozgrzewał jej ciało i przyprawiał ją o szybsze bicie serca, którego nie rozumiała i który napawał ją większym lękiem, niż jego chrapliwy głos, ciężkie spojrzenie i groźba, której w żadnym razie nie mogła zignorować. Zgięła łokcie, jak uległa kotka o wciąż zjeżonej sierści, przesuwając dłonie wyżej na jego ramiona, zaciskając na nich obie dłonie w mocnym uścisku, tym mocniejszym im mocniej przylegały do jej nagiego ciała błądzące wzdłuż niego dłonie Mulcibera. Wciąż na niego nie spojrzała, zatrzymana w potrzasku coraz boleśniej zaciskającym się na jej ciele - kiedy na nią napierał, kiedy słyszała trzask złowieszczo tłuczonego szkła, po którym przeszedł. Pod jego naporem nie była w stanie postawić stopy powoli ani ostrożnie, wgniotła piętę w szklany odłamek, gdy przez jej twarz przemknął grymas bólu, a z ust głośno wypuściła zatrzymane powietrze.
Lubiła mężczyzn, którzy nie bali się ryzyka.
Uniosła brodę, dopiero teraz przenosząc na niego wzrok: gdy uchwycił jej krtań w niebezpiecznym uścisku dominującego drapieżnika. Poczuła w sercu swoją wronę, rozpaczliwie trzepoczącą czarnymi skrzydłami o ścianki zbyt ciasnej klatki, krzyczącą, by wyrwać się na wolność i wydziobać mu za tę podłość oczy. I to właśnie dało się dojrzeć w jej spojrzeniu: zwierzęcą złość, dzikość, iskrę lęku - lęk narastał, aż do paraliżu, w każdej mijającej mikrosekundzie, w której ten gest trwał. Tchnienie ulgi otuliło ją przyjemnym całunem, gdy tylko przesunął dłoń niżej, a ona poczuła ciepło rozlewające się od jego dotyku po ciele; równie instynktownie odsłoniła szyję mocniej - choć instynkt w rzeczy samej powinien jej raczej nakazywać skulić brodę, ukrywając newralgiczny punkt, i uciekać. Jęknęła, cicho, a gdy się nad nią nachylił, odruchowo spojrzała w głąb korytarza, upewniając się, czy Lysa nie wyszła ze swojego pokoju. Z pewnością obudzili ją kłótnią, ale odkąd zalęgła spokojna cisza, mogła już zdążyć zasnąć - ciemności wąskiego korytarza, całkiem puste, dodawały temu domysłowi wiarygodności. Przymknęła powieki, czując jego usta, wędrujące wzdłuż swojej skóry, zęby, pozostawiające boleśnie przyjemne ślady. Dłonie - nie przestawały dotąd zaciskać się na jego ramionach, ostro, jak ptasie szpony, pozostawiając bielejące ślady - przesunęła wyżej, wzdłuż jego karku, aż we włosy, zachłannie przyciągając go jeszcze bliżej siebie, zupełnie jakby chciała powiedzieć: kąsaj mocniej.
- Ramsey... - mruknęła przeciągle, łapiąc oddech; serce w jej piersi nie przestawało łopotać z zawziętością skrzydeł pojmanego ptaka. - Nie dzisiaj - oświadczyła ostro, sucho, zupełnie jakby nie dostrzegała wszystkich jego złowieszczych gestów. - On może się tutaj zjawić w każdej chwili. Nie zastanie cię - urwała, nabierając głębszego oddechu - ... zdekoncentrowanego. - Agresja była mu potrzebna, ale - przynajmniej póki co - powinien zachować ją na właściwy obiekt: na Vasyla. Z narastającą frustracją będzie jeszcze brutalniejszy. Wściekły - zgniecie go jak muchę kiwnięciem palca. Umknęła z jego ramion, zamieniając się w czarnego ptaka, zbyt małego, by mógł go utrzymać w ten sposób; wzbiła się w górę, po drodze drasnąwszy jego ramię ostrymi szponami- zostawiwszy na jego skórze ślad własnej krwi z rozciętej pięty, odepchnęła się od niego i wypadła przez okno, wzlatując ku nocnemu niebu, na którym skrzyły srebrzyste gwiazdy. Zostawiając go samego we własnym domu, samego z Lysą - obiecał. Obiecał, że tam będzie.
Jeśli nie chcesz mojej zguby,
łeb Vasyla daj mi, luby.
Z pewnością reagowała silniej na ból, niż on, była mniej wytrzymała i mniej do ran przyzwyczajona - ale bynajmniej nie reagowała ze strachem; mruknęła przeciągle, czując nieznośne pulsującą wargę - imponowali jej mężczyźni silniejsi charakterem od niej samej, a nie spotkała ich w życiu wielu. Zachłanność i głód jego gestów przyćmiewały wątpliwości, które nie przestawały kłębić się w jej głowie, ścierając jedne myśli z drugimi i rozsądek z sercem - niepewna wcale, co próbował wyszeptać sam rozsądek. Myśli pędziły zbyt szybko, by się na nich skupić: słuchała tylko podszeptów zezwierzęconego instynktu i najwyraźniej uczyła się na błędach o wiele wolniej niż on sam.
Jej próby oswobodzenia się spełzły właściwie na niczym, wyprostowane ramiona nie były dla niego żadną przeszkodą, kiedy, błądząc dłońmi pomiędzy nimi, napierał na nią ciężarem solidnej skały; bał jak skała: twardy, niedostępny, wieczny; zdolny przetrwać burze, nawałnice i szkwały. Rzeźbiony, wiatrami czasu: jego ciało nosiło blizny, które go hartowały i nadawały mu jego unikalny kształt. Marszczenia jej polepionej maścią czarnej koszuli odsłoniły jej jaśniejące kościaną bielą boki; powłóczysta ciemnogranatowa spódnica uwiązana skórzanym pasem wciąż opinała biodra, a jego dotyk, złożony całkowicie wbrew jej woli, rozgrzewał jej ciało i przyprawiał ją o szybsze bicie serca, którego nie rozumiała i który napawał ją większym lękiem, niż jego chrapliwy głos, ciężkie spojrzenie i groźba, której w żadnym razie nie mogła zignorować. Zgięła łokcie, jak uległa kotka o wciąż zjeżonej sierści, przesuwając dłonie wyżej na jego ramiona, zaciskając na nich obie dłonie w mocnym uścisku, tym mocniejszym im mocniej przylegały do jej nagiego ciała błądzące wzdłuż niego dłonie Mulcibera. Wciąż na niego nie spojrzała, zatrzymana w potrzasku coraz boleśniej zaciskającym się na jej ciele - kiedy na nią napierał, kiedy słyszała trzask złowieszczo tłuczonego szkła, po którym przeszedł. Pod jego naporem nie była w stanie postawić stopy powoli ani ostrożnie, wgniotła piętę w szklany odłamek, gdy przez jej twarz przemknął grymas bólu, a z ust głośno wypuściła zatrzymane powietrze.
Lubiła mężczyzn, którzy nie bali się ryzyka.
Uniosła brodę, dopiero teraz przenosząc na niego wzrok: gdy uchwycił jej krtań w niebezpiecznym uścisku dominującego drapieżnika. Poczuła w sercu swoją wronę, rozpaczliwie trzepoczącą czarnymi skrzydłami o ścianki zbyt ciasnej klatki, krzyczącą, by wyrwać się na wolność i wydziobać mu za tę podłość oczy. I to właśnie dało się dojrzeć w jej spojrzeniu: zwierzęcą złość, dzikość, iskrę lęku - lęk narastał, aż do paraliżu, w każdej mijającej mikrosekundzie, w której ten gest trwał. Tchnienie ulgi otuliło ją przyjemnym całunem, gdy tylko przesunął dłoń niżej, a ona poczuła ciepło rozlewające się od jego dotyku po ciele; równie instynktownie odsłoniła szyję mocniej - choć instynkt w rzeczy samej powinien jej raczej nakazywać skulić brodę, ukrywając newralgiczny punkt, i uciekać. Jęknęła, cicho, a gdy się nad nią nachylił, odruchowo spojrzała w głąb korytarza, upewniając się, czy Lysa nie wyszła ze swojego pokoju. Z pewnością obudzili ją kłótnią, ale odkąd zalęgła spokojna cisza, mogła już zdążyć zasnąć - ciemności wąskiego korytarza, całkiem puste, dodawały temu domysłowi wiarygodności. Przymknęła powieki, czując jego usta, wędrujące wzdłuż swojej skóry, zęby, pozostawiające boleśnie przyjemne ślady. Dłonie - nie przestawały dotąd zaciskać się na jego ramionach, ostro, jak ptasie szpony, pozostawiając bielejące ślady - przesunęła wyżej, wzdłuż jego karku, aż we włosy, zachłannie przyciągając go jeszcze bliżej siebie, zupełnie jakby chciała powiedzieć: kąsaj mocniej.
- Ramsey... - mruknęła przeciągle, łapiąc oddech; serce w jej piersi nie przestawało łopotać z zawziętością skrzydeł pojmanego ptaka. - Nie dzisiaj - oświadczyła ostro, sucho, zupełnie jakby nie dostrzegała wszystkich jego złowieszczych gestów. - On może się tutaj zjawić w każdej chwili. Nie zastanie cię - urwała, nabierając głębszego oddechu - ... zdekoncentrowanego. - Agresja była mu potrzebna, ale - przynajmniej póki co - powinien zachować ją na właściwy obiekt: na Vasyla. Z narastającą frustracją będzie jeszcze brutalniejszy. Wściekły - zgniecie go jak muchę kiwnięciem palca. Umknęła z jego ramion, zamieniając się w czarnego ptaka, zbyt małego, by mógł go utrzymać w ten sposób; wzbiła się w górę, po drodze drasnąwszy jego ramię ostrymi szponami- zostawiwszy na jego skórze ślad własnej krwi z rozciętej pięty, odepchnęła się od niego i wypadła przez okno, wzlatując ku nocnemu niebu, na którym skrzyły srebrzyste gwiazdy. Zostawiając go samego we własnym domu, samego z Lysą - obiecał. Obiecał, że tam będzie.
Jeśli nie chcesz mojej zguby,
łeb Vasyla daj mi, luby.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Poddasze
Szybka odpowiedź