Poddasze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Poddasze
Poddasze nad lecznicą to pusta, w większości mało zagospodarowana przestrzeń służąca za pokój dzienny. Drewniana podłoga skrzypi przy pokonywaniu kolejnych kroków, a wąskie okna nie wpuszczają do wnętrza wiele światła; pod jedną z szyb ustawione jest drewniane krzesło, na którym leży gruba księga - egzemplarz trzeciego tomu Demaskowania Przyszłości. W ciężkich, drewnianych donicach rosną mało zachęcające i lubujące się w ciemnościach rośliny, pośrodku znajduje się stół otoczony trzema krzesłami. Nocą pomieszczenie oświetlane jest świecami lub eleganckimi, szklanymi lampkami olejnymi. W powietrzu unosi się zapach wiedźmich ziół i kadzideł. Uwagę zwrócić może również czerwony kocyk rozłożony w kącie, na którym w chaosie leżą porozrzucane dziecięce zabawki. Drewniane ściany są puste, ascetyczne.
Nałożono zaklęcie Tenebris.bo ty jesteś
prządką
prządką
Ostatnio zmieniony przez Cassandra Vablatsky dnia 17.09.20 0:45, w całości zmieniany 3 razy
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz, chodź, pocałuję cię w trzecie oko, chodź, pocałuję cię w czoło, w głowę, w stopę, w pępek, w kolano, w knykieć, w sutki, w duszę, chodź, pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. W samo serce.
Odważnie, głupio, naiwnie drażniła potwora, igrając ze śmiercią, z przeznaczeniem, przed którym tak desperacko próbowała uciec. Nieświadomie zmieniała jego bieg, lekkomyślnie przyspieszając nadchodzący koniec. Pociągała za głęboko ukryte, dawno nie ruszane struny. Mogły obie zginąć z jego ręki, wystarczył jeden błąd, nieostrożny krok, zbyt mocne, zbyt gwałtowne szarpnięcie zbyt mocno naprężonej żyłki, by z sojusznika zrobić sobie wroga. Prowokowała, drażniła, nęciła i kusiła; słodka Morgano, po co, było przecież dobrze, tyle lat wzajemnej pomocy, ścisłej symbiozy czarnoksiężnika i uzdrowicielki. Nie dałby jej skrzywdzić, zranić, nie dałby odebrać jej tego, co miała, była mu przecież potrzebna. Więc po co to wszystko; nęcące spojrzenie, prowokująco wygięte usta w złowrogim, tajemniczym uśmiechu, po co kłamstwa i zwodzenie; miała z jego strony co musiała, by przeżyć. Uczyniła z niego głupca przed sobą samym, szaleńca, który czynił rzeczy, których nie chciał, choć nikt mu tego nie kazał. Z upośledzonego emocjonalnie, wynaturzonego tworu wyszarpywała szponami pożądanie, które przyćmiewało wszystkie szepty zabraniające mu pójścia tą drogą. A jednak poddał się temu, przecząc sobie zupełnie, wpadając w szaleńczy wir niezrozumiałych odczuć. Odebrała mu panowanie nad samym sobą, odebrała mu kontrolę; zaczął nienawidzić za to siebie i z każdą chwilą jej coraz mocniej. I wciąż nie mógł przestać, czując jak krew w jego żyłach, zwykle zimna i gęsta, płynąca wolno i z trudem zaczęła buzować, parzyć, sprawiać ból od wewnątrz. Nie chciał odjąć ust od jej łabędziej szyi, z której wyrywał drobinki smaku z każdym zachłannym, dotkliwym pocałunkiem. Smakowała słodko i gorzko i kwaśno zarazem, schodząc coraz niżej odkrywał kolejne tereny, karmiąc się miękkim i delikatnym ciałem; chciał się nasycić, a z każdą upływającą sekundą robił się coraz bardziej wygłodniały, łaknący krwi, spełnienia. Dłońmi zwiedzał cały świat, który miał w swym zasięgu, odkrywał wypukłości wystających kręgów, wklęsłości pomiędzy cienkimi żebrami, nie zatrzymując się nigdzie na zbyt długo; wciąż tyle było do poznania. Piął się wciąż wyżej i wyżej, pokonując delikatny opór lepkiej i marszczącej się na nadgarstkach czarnej koszuli. Pokonanie drugiego guzika było ledwie kwestią czasu; nie spieszył się jednak, pogrążając coraz bardziej w otchłani niewyjawionych pragnień. I jej dłonie zaciskające się na jego ramionach sprawiły, że przygarnął ją mocniej do siebie, ciasno, krępo, mocno; tak mocno, jakby miał odebrać jej każdy oddech. Czuł bicie jej serca wyraźniej niż kiedykolwiek wcześciej, odbijało się rytmicznym echem w jego własnej piersi, do której przylgnęła za jego sprawą. Nie dbał o jej wahania, nie dbał o rozterki i dylematy. To ona wpędziła go w ten róg, zmusiła do tego, sprowokowała; chciał więc dostać to, co mu między słowami obiecała, chciał ją mieć, całą, od początku do końca, w tej chwili, minucie, sekundzie, która ciągnęła się niczym wieczność. Decydował za nią, nie oczekując niczego w zamian, nie spodziewając się pozwolenia, ani aprobaty, nie dbając o opór i cichą prośbę, która rozbrzmiała wraz z jego imieniem. Jej głos dźwięczał gdzieś za nim, cicho i niewyraźnie, choć z trudem wypowiadane słowa tworzyły się tuż gdzieś koło jego ucha. Nie słuchał, nie słyszał, nie reagował, choć doskonale wiedział o co go prosi. Nie był skupiony na niczym innym niż na niej, choć w chwili zagrożenia nie potrzebowałby czasu, by stanąć w gotowości. Nie obchodził go jej protest, ani odmowa. W tej chwili nie miała dla niego znaczenia, nawet jeśli z jej zdaniem liczył się jak z żadnej innej kobiety, którą znał. Był gotów przysiąc, że on się nie zjawi, nie dzisiaj, nie będzie zdekoncentrowany, lecz wciąż pochłonięty był czymś innym, instynktownie przeczuwając, że lada moment wszystko zniknie, pęknie jak bańka mydlana.
Nie pomylił się. Rozmyła się w powietrzu, które ścisnął, gdy jej brakło. Łapczywie nabrał powietrza w płuca, otworzył oczy z gniewem, zacisnął wściekle szczękę, napiął mięśnie. Było już po wszystkim. Słyszał tylko dramatyczny trzepot skrzydeł przedzierających się przez uchylone okno w poddaszu; poczuł promieniujący, rwący ból na ramieniu i ciepłą krew, która mieszała się z jego własną. Niechętnie spojrzał w tę stronę, nie przejmując się tym, co uczyniła. Jedno z niewielu draśnięć tego wieczora, od jej szponów miał ich na ciele wiele. Spojrzał wolno w ciemniejącą za oknem noc, w której zniknęła. Oddychał głęboko, nerwowo i nieregularnie; powoli próbują się uporać z mieszaną odczuć, które były mu tak obce. Nie zamierzał ich nazywać, rozkładać na czynniki pierwsze, a stłumić i gasić, nie roztrząsając ich tematu nawet z samym sobą. Sięgnął po papierosa, zaciągnął się nim mocno, przywołując potrzebny w tej chwili spokój. Zostawiła go samego w jej domu; świadoma, że ze złości bez żadnych oporów mógłby udusić jej małe dziecko we śnie. Nic by nie poczuła, nie zdążyłaby nawet otworzyć swych małych błyszczących oczu, pisnąć i jęknąć. Ale tego by przecież nie uczynił; nie dałby się porwać głupocie. Mała Vablatsky, mała Mulciber była bezpieczna pod jego czujnym, nawet jeśli wciąż nieco rozkojarzonym okiem. Mijające chwile przynosiły to, czego szukał. Dopił skrzacie wino do końca, gasząc palące pragnienie, kojąc spierzchnięte gardło; nieco otępiając wyostrzone zmysły. Z czasem i maść, której zapach szybko do niego wrócił wchłonęła się, choć mógłby przysiąc, że znaczną cześć wytarł o koszulę Cassandry. Założył więc swoją w drodze na dół, do lecznicy, w poszukiwaniu zajęcia, którym mógłby przetrwać nadchodzącą noc. Długo nie zmruży oka, a gdy się uda będzie spał lekko i czujnie, jak zwykle. Wrócił z pustymi rękami, by zająć się wertowaniem Demaskowania Przyszłości po raz niezliczony, póki świeca nie wypali się do końca, a jego oddech nie zrówna się z ciszą, ukrywając jego sylwetkę w cieniu i mroku, z którego był stworzony.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
21.05
Westchnęła. Jeszcze raz, od początku - tylko zamknij oczy.
To był pierwszy dzień maja, anomalia uderzyła, wyrwała ją z łóżka i w niekontrolowany sposób wyniosła na obrzeża Londynu; to właśnie tam spotkała rudowłosą mądralę, która w przyszłości chce zostać uzdrowicielką - i to właśnie przy niej, podczas próby podjęcia leczenia przy pomocy magii, po raz pierwszy odczuła atak sinicy. Pierwszy i ostatni, ale druga kwestia nie miała większego znaczenia, istotniejsze było to, co się wydarzyło aniżeli to, co wydarzyć się dopiero mogło. Przypomnij sobie: co pamiętasz? Zapach, smak, widok, nie pomiń niczego.
Krew najpierw pojawiła się w ustach, zapewne spod dziąseł, ale nie może być tego całkowicie pewna; po ataku anomalii krwotok zatrzymał się momentalnie i nie wrócił samoistnie, póki Cassandra nie sięgnęła po magię po raz drugi. Absolutnie oczywistym wydawał się w tym znaczeniu fakt, że anomalia nie tylko wyzwalała chorobę, ale też znacznie przyśpieszała jej rozwój - w naturalnych warunkach postępy nie szły tak szybko. Wiedziała o tym: miała przed sobą rozłożone notatki sporządzane na podstawie kilkunastu osób, które - na Nokturnie - zachorowały na sinicę drogą naturalną, na skutek przebytych obrażeń. Zeznań ofiar anomalii miała znacznie mniej, o ile tylko jej grupa kontrolna nie przekłamała sytuacji w żadnym aspekcie - nie mogła im całkowicie zaufać, nie byli to ludzie wybitni bystrzy. A szkoda, bo na błąd również pozwolić sobie nie mogła. Z notatek jasno wynikało, że nawet bardzo silne obrażenia nie wywołują stricte objawów choroby, objawy wydawały się następować już po głębokim rozkładzie wywołanym niszczącą czarną energią. Tymczasem, pamiętała doskonale własną sytuację - metaliczny posmak krwi był jedynie preludium do faktycznego ataku, który uderzył moment później - jej ręka posiniała, wybrzuszyły się czarne żyły, wypełnione gęstą posoką; faza, którą we wspominkach zakażonych naturalnie określiła mianem trzeciej, głębokiej i zaawansowanej. Wzdrygnęła się na samą myśl - nie miała zamiaru pozwolić doprowadzić do podobnego stanu własnego ciała na stałe.
Własnie - na stałe. Objawy zniknęły, więc odsunięcie mocy anomalii od ciała, odsączenie jej, a może rozproszenie, w jakiś sposób uruchamiało naturalne procesy regeneracyjne ludzkiego ciała, które w mig tuszowały otwarte blizny. Interesujące - winna porównać swoje wnioski z wynikami Dolohova, który zapewne rozpracował już tę kwestię. Póki co - skupić musiała się na objawach, skrupulatnie porównując objawy obydwóch przypadków. Poznała anomalię na własnej skórze, potrafiła rozpoznać każde odstępstwo od normy, które pomimo szoku wywołanego zaskakującym zdarzeniem odnotowała w pamięci; ręka pulsowała - zapomniała o tym - pulsowała zbyt gęstą krwią, która wkrótce rozlała się wzdłuż jej żył obrzydliwym siniakiem. Lekki zawrót głowy, słabość, nienachalne nudności, trudno stwierdzić, czy wywołała nerwami i ogólnym zmęczeniem, a może nawet strachem, czy chorobą, skrupulatnie szukała w notatkach cech, między którymi dałoby się postawić znak równości. Czytała wywiady, które udało jej się poczynić z czarodziejami, którzy padli ofiarami choćby i pojedynczych ataków. Nawet drobne odstępstwa od normy mogły kryć sobą klucz. Natura zawsze pisała szyfrem - trzeba było tylko potrafić go dokładnie odczytać.
Westchnęła. Jeszcze raz, od początku - tylko zamknij oczy.
To był pierwszy dzień maja, anomalia uderzyła, wyrwała ją z łóżka i w niekontrolowany sposób wyniosła na obrzeża Londynu; to właśnie tam spotkała rudowłosą mądralę, która w przyszłości chce zostać uzdrowicielką - i to właśnie przy niej, podczas próby podjęcia leczenia przy pomocy magii, po raz pierwszy odczuła atak sinicy. Pierwszy i ostatni, ale druga kwestia nie miała większego znaczenia, istotniejsze było to, co się wydarzyło aniżeli to, co wydarzyć się dopiero mogło. Przypomnij sobie: co pamiętasz? Zapach, smak, widok, nie pomiń niczego.
Krew najpierw pojawiła się w ustach, zapewne spod dziąseł, ale nie może być tego całkowicie pewna; po ataku anomalii krwotok zatrzymał się momentalnie i nie wrócił samoistnie, póki Cassandra nie sięgnęła po magię po raz drugi. Absolutnie oczywistym wydawał się w tym znaczeniu fakt, że anomalia nie tylko wyzwalała chorobę, ale też znacznie przyśpieszała jej rozwój - w naturalnych warunkach postępy nie szły tak szybko. Wiedziała o tym: miała przed sobą rozłożone notatki sporządzane na podstawie kilkunastu osób, które - na Nokturnie - zachorowały na sinicę drogą naturalną, na skutek przebytych obrażeń. Zeznań ofiar anomalii miała znacznie mniej, o ile tylko jej grupa kontrolna nie przekłamała sytuacji w żadnym aspekcie - nie mogła im całkowicie zaufać, nie byli to ludzie wybitni bystrzy. A szkoda, bo na błąd również pozwolić sobie nie mogła. Z notatek jasno wynikało, że nawet bardzo silne obrażenia nie wywołują stricte objawów choroby, objawy wydawały się następować już po głębokim rozkładzie wywołanym niszczącą czarną energią. Tymczasem, pamiętała doskonale własną sytuację - metaliczny posmak krwi był jedynie preludium do faktycznego ataku, który uderzył moment później - jej ręka posiniała, wybrzuszyły się czarne żyły, wypełnione gęstą posoką; faza, którą we wspominkach zakażonych naturalnie określiła mianem trzeciej, głębokiej i zaawansowanej. Wzdrygnęła się na samą myśl - nie miała zamiaru pozwolić doprowadzić do podobnego stanu własnego ciała na stałe.
Własnie - na stałe. Objawy zniknęły, więc odsunięcie mocy anomalii od ciała, odsączenie jej, a może rozproszenie, w jakiś sposób uruchamiało naturalne procesy regeneracyjne ludzkiego ciała, które w mig tuszowały otwarte blizny. Interesujące - winna porównać swoje wnioski z wynikami Dolohova, który zapewne rozpracował już tę kwestię. Póki co - skupić musiała się na objawach, skrupulatnie porównując objawy obydwóch przypadków. Poznała anomalię na własnej skórze, potrafiła rozpoznać każde odstępstwo od normy, które pomimo szoku wywołanego zaskakującym zdarzeniem odnotowała w pamięci; ręka pulsowała - zapomniała o tym - pulsowała zbyt gęstą krwią, która wkrótce rozlała się wzdłuż jej żył obrzydliwym siniakiem. Lekki zawrót głowy, słabość, nienachalne nudności, trudno stwierdzić, czy wywołała nerwami i ogólnym zmęczeniem, a może nawet strachem, czy chorobą, skrupulatnie szukała w notatkach cech, między którymi dałoby się postawić znak równości. Czytała wywiady, które udało jej się poczynić z czarodziejami, którzy padli ofiarami choćby i pojedynczych ataków. Nawet drobne odstępstwa od normy mogły kryć sobą klucz. Natura zawsze pisała szyfrem - trzeba było tylko potrafić go dokładnie odczytać.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
I wydawało się, że potrafiła odnaleźć te detale - skromne, a co gorsza zawiłe, ale składające się w logiczną całość, domniemywała, że jej nudności wynikały ze zmęczenia, ale lekki ból głowy oraz narastająca słabość powtarzały się w kolejnych opisach; towarzyszyły im objawy suchości w ustach - nie zanotowała tego, ale metaliczny posmak mógł ją wybić z rytmu, tę kwestię najlepiej opisywali czarodzieje, którzy nie zaznali krwotoku. Nie była pewna, co zrobić z odrętwieniem - przewinęło się o dwóch osób, jeśli dobrze się zastanowić, odczuwała lekkie mrowienie w ręce, ale trudno jest mowić o charakterystycznych objawach, kiedy anomalie wyrwały ją z łóżka - mrowienie mogło wynikać z nocnej niewygody lub niedoborów charakterystycznych dla kobiet w jej wieku. Westchnęła, zakreślając gęsim piórem najistotniejsze elementy, kreśliła eleganckie koła, żeby przy szybkim rzucie oka była w stanie przejrzeć notatki i wyciągnąć z nich sens; będą jej potrzebne, kiedy podejmie się wreszcie pełnej charakterystyki choroby, szczególnie uwzględniwszy jej cykl rozwojowy: gęsie pióro skrzypnęło, kiedy na kolejnym pergaminie rysowała koślawy wykres pozbawiony konkretnych zmiennych - przygryzając usta wizualizując sobie różnice. Powolny, miarodajny, systematyczny wzrost versus nagły skok zwieńczony równie nagłą regeneracją: była pewna, że ten proces dało się wykorzystać. Odwrócić. Wystarczyło cofnąć wszystkie skutki choroby, a wbrew pozorom to wcale nie było wiele - właśnie to robiła anomalia, dawała i odbierała.
Potrzebowała do tego badań przygotowanych przez Valerija, z którymi pergamin właśnie rozciągała przed sobą. Niewiele rozumiała z poczynionych przez niego wyliczeń, ale najbardziej interesowały ją wnioski: na tej podstawie dało się już pracować, ale wciąż potrzebowali więcej - więcej wszystkiego. Wiedzy, badań, doświadczenia i - niestety - również więcej chorych.
/zt
Potrzebowała do tego badań przygotowanych przez Valerija, z którymi pergamin właśnie rozciągała przed sobą. Niewiele rozumiała z poczynionych przez niego wyliczeń, ale najbardziej interesowały ją wnioski: na tej podstawie dało się już pracować, ale wciąż potrzebowali więcej - więcej wszystkiego. Wiedzy, badań, doświadczenia i - niestety - również więcej chorych.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ku jego zdziwieniu okna w jej mieszkaniu były pozamykane. Zmaterializował się w progu lecznicy, spoglądając z niepokojem w górę, wszak przypomniał sobie jej wymagania przedstawione podczas ostatniej wizyty. Wszedł do środka po cichu, powoli stawiając stopy na lekko skrzypiącej, drewnianej podłodze. Wewnątrz panowała całkowita cisza, nie przerywana o dziwo jękami i skomleniami pacjentów — uśpiła ich mocno. Nie patrzył jednak z zazdrością na śpiących, choć rannych klientów nokturnowej lecznicy. Jego wzrok spoczął na wielkim cieniu, który stał mu na drodze. Pomruk niezadowolonego trolla przerwał spokój — tym razem nie zamierzał czekać, jak ostatnio, od razu zmieniając się w czarnomagiczną chmurę. Przemknął tuż obok niego, po schodach w górę, gdzie wrócił do swojej właściwej formy. Przystanął w drzwiach jej sypialni, patrząc na jej sylwetkę z daleka. Jej czarne jak smoła włosy splecione w gruby warkocz opadały na poduszkę, nagie ramię.
Przeszedł dalej, docierając do pokoju Lysandry. Spała równie mocno, co matka, choć w przeciwieństwie do niej rozpostarta na łóżku szeroko, okryta kołdrą do połowy. Jego wzrok zatrzymał się na zasuszonym bukiecie kwiatów. Jego widok skłonił go, by przestąpił przez próg i wszedł do środka, zbliżył się do niego, upewniając, że jest to dokładnie to, o czym myślał. Nie odnalazł pocieszenia w tym widoku, niczego nie zmieniał w obecnej sytuacji, zupełnie niczego. Panujący wewnątrz zaduch był nie do zniesienia; Cassandra z jakiegoś powodu uczyniła ze swojego mieszkania na piętrze klitkę, w której trudno było wytrzymać. On nie mógł tu wytrzymać. Czując się swobodnie otworzył okno, aby wpadło do środka nieco słodkawego, zimnego powietrza, przymknął jednak wątłe, drewniane okiennice. Blask księżyca był tak intensywny, że przebijał się nawet przez dym duszący Aleję Śmiertelnego Nokturnu. Kiepsko osadzone w ramie szyby zadrżały, na szczęście żadna z nich nie pękła, nie wyleciała. Pogoda była kapryśna, upalne dni zastępowały mroźne noce, zimowe powietrze momentalnie wdarło się w jego płuca. Nie było nawet czuć smrodu okolicznych kominów. Odwrócił się za siebie, jego wzrok momentalnie utknął na drzwiach, ale nikogo w nich nie dostrzegł; cichy szmer z korytarza musiała wywołać przemykająca z pokoju do pokoju mysz. Spojrzał na Lysandrę leżącą tuż na wyciągnięcie ręki. Taka mała, taka bezbronna i krucha. Oddychała spokojnie, nieświadoma obecności kogoś obcego. Był obcy — związany z nią bratem, którego szaleństwo doprowadziło do nienawiści, słabość do upadku, a ten do zdrady, której ani on, ani Ignotus nie mogli zignorować. Nie miała w sobie nic z ojca, a jeśli cokolwiek po nim odziedziczyła nie dało się tego dojrzeć na pierwszy rzut oka. Kropka w kropkę, wierna kopia Cassandry. Nawet z charakteru tak samo butna.
Opuścił jej sypialnię udając się do ostatniego pokoju. I w nim otworzył okno, dla własnego komfortu. Czuł się tu jak u siebie i nie zamierzał rezygnować ze swoich latami utartych przyzwyczajeń i potrzeb. A w tej chwili potrzebował powietrza, które rozrzedzi gęste, wypełnione aromatem suszonych ziół powietrze, starego drewna i kurzu zalegającego pomiędzy drewnianymi deskami. Jednym ruchem różdżki rozniecił woskową świecę stojącą na stole, zdjęty gruby płaszcz przewiesił przez oparcie jednego z krzeseł przy nim stojących. Rozsiadł się wygodnie, jak panisko, przywołując do siebie kielich i skrzacie wino. Słyszał jak na dole zabrzęczały butelki. Stukały jedna o drugą, a po chwili wpatrywał się już w intensywny burgund nalewanego do kielicha trunku. Był przekonany, że troll z niezadowoleniem przebierał na dole nogami; ale jego humory i samopoczucie obchodziło go najmniej.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Lubiła budzić się powiewem chłodnego powietrza - nie inaczej było tym razem, rześki przyjemny wiatr otulił jej świeżym, pachnącym ulicą welonem, kiedy jak kotka przeciągnęła się wzdłuż poduszki w słodkim rozleniwieniu - w tym samym momencie poczuła na skórze twarzy ciepłe, miłe promienie słońca przebijającego się przez ledwie rozchylone okiennice. Z rozkoszą przewróciła się na drugi bok, miała za sobą ciężki dzień, dzień jak co dzień, pracy nad wymagającymi, ciężkimi i przede wszystkim upierdliwymi pacjentami, regeneracyjny sen był jednym z tych nielicznych momentów w trakcie dobry, podczas których jej myśli nie zaprzątały żadne rozterki. Potrzebowała tego, świeżości, która doda energii i odpręży, sprowadzi głębszy sen... ale - chwila - coś było nie tak.
Powietrza być nie powinno, rześkości być nie powinno i przyjemności też być nie powinno, pozamykała wszystkie okna, zatrzasnęła okiennice i nie zamierzała ich otwierać przez najbliższą dekadę - dopiero uświadomiwszy sobie ten fakt zamaszyście zerwała się do pozycji półleżącej. Okno było otwarte. Ściągnęła lekko brew, dobrze wiedziała, że Lysandra by tego nie zrobiła. Ktoś tu przyszedł - chyba nie potrafili jeszcze, do cholery, przebijać się przez okna powietrzem jak młotem?! Wysunęła się spod pierzyny, stawiając na posadzce bose stopy. Ubrana w śnieżną koszulę nocną - lekką, w tym ukropie nocą było naprawdę gorąco - opuściła sypialnię, po drodze chwytając różdżkę - i kierując się za źródłem hałasu. Ostrożnie, powoli... póki nie dostrzegła prawdopodobnego powodu tego zamieszania - rozpartego na krześle tak, jakby był u siebie. Popijając wino - czy ona śniła? Bezczelny drań. Czarne kosmyki włosów, które podczas snu wysunęły się z jej warkocza opadły na twarz w nieładzie, w oczach iskrzyła butna nuta złości, usta zdradzały niezadowolenie; płonął w niej ogień - bo już od dawna nikt nie wytrącił jej z równowagi aż tak. I tutaj też - okno było otwarte, doskoczyła o niego paroma susami, zatrzaskując je ze złością - zupełnie tak, jakby to w tym momencie miało jakiekolwiek znaczenie.
- Ty - oskarżycielsko wycelowała w jego pierś palec, wykorzystał ją, zdradził, oszukał, okłamał - fakt, że zrobiła to samo z jego ojcem nieszczególnie do niej przemawiał, a ostatnimi czasy, nie wiedziała czemu, bywała nieco bardziej nerwowa - Co ty wyprawiasz? Zachciało ci się romantycznej kolacji przy świecach? - Czy on sobie z niej kpił? - Co to za farsa, Ramsey? - Czy możesz mi to proszę wytłumaczyć? - Wpadasz tu jak do siebie, niezapowiedziany i nieproszony, rozgaszczasz się przy moim winie jak kiła, siedzisz jak panisko, kiedy śpię i, co najgorsze, otwierasz mi okna - Ostatnie przewinienie było zdecydowanie najgorsze, jej twierdza pozostanie jej twierdzą - wolną od na okrągło straszących ją śmierciożerców, jednego i drugiego. Słowa wypowiadała tak szybko, że ledwie dało się wyłapać z nich sens; na jej zwykle bladych policzkach zapłonęły rumieńce złości - poczuła ją aż w skroniach. Była na niego wściekła - nie tylko za to, co zrobił, ale również za to, że tutaj przyszedł, tutaj, teraz, w tym momencie - i zerwał ją z łóżka, była zła za to, jak wyglądał i za to, kim był, a nawet za to, w jaki sposób trzymał kielich. Wszystko było znajome - i bolesne.
Założyła ręce na piersi, nie poruszając się ani o krok - wwiercając ostry wzrok w jego zbyt aroganckie oczy. W ogóle nie widziała w nich skruchy. Jeszcze przed momentem jej oczy były zaspane, ale widok Mulcibera skutecznie ją przebudził.
- To nie jest trudne - dodała, nieco ciszej, uświadomiwszy sobie, że za ścianą śpi jej córka, wypuszczając z ust powietrze. - Musisz tylko wstać, zabrać płaszcz i wyjść. Możesz tędy - pchnęła okno z powrotem, schodząc z toru jego wyczekiwanego lotu - wyraźnie wyczekując jego ruchu, z ustami ściągniętymi w wąską niezadowoloną kreskę.
Powietrza być nie powinno, rześkości być nie powinno i przyjemności też być nie powinno, pozamykała wszystkie okna, zatrzasnęła okiennice i nie zamierzała ich otwierać przez najbliższą dekadę - dopiero uświadomiwszy sobie ten fakt zamaszyście zerwała się do pozycji półleżącej. Okno było otwarte. Ściągnęła lekko brew, dobrze wiedziała, że Lysandra by tego nie zrobiła. Ktoś tu przyszedł - chyba nie potrafili jeszcze, do cholery, przebijać się przez okna powietrzem jak młotem?! Wysunęła się spod pierzyny, stawiając na posadzce bose stopy. Ubrana w śnieżną koszulę nocną - lekką, w tym ukropie nocą było naprawdę gorąco - opuściła sypialnię, po drodze chwytając różdżkę - i kierując się za źródłem hałasu. Ostrożnie, powoli... póki nie dostrzegła prawdopodobnego powodu tego zamieszania - rozpartego na krześle tak, jakby był u siebie. Popijając wino - czy ona śniła? Bezczelny drań. Czarne kosmyki włosów, które podczas snu wysunęły się z jej warkocza opadły na twarz w nieładzie, w oczach iskrzyła butna nuta złości, usta zdradzały niezadowolenie; płonął w niej ogień - bo już od dawna nikt nie wytrącił jej z równowagi aż tak. I tutaj też - okno było otwarte, doskoczyła o niego paroma susami, zatrzaskując je ze złością - zupełnie tak, jakby to w tym momencie miało jakiekolwiek znaczenie.
- Ty - oskarżycielsko wycelowała w jego pierś palec, wykorzystał ją, zdradził, oszukał, okłamał - fakt, że zrobiła to samo z jego ojcem nieszczególnie do niej przemawiał, a ostatnimi czasy, nie wiedziała czemu, bywała nieco bardziej nerwowa - Co ty wyprawiasz? Zachciało ci się romantycznej kolacji przy świecach? - Czy on sobie z niej kpił? - Co to za farsa, Ramsey? - Czy możesz mi to proszę wytłumaczyć? - Wpadasz tu jak do siebie, niezapowiedziany i nieproszony, rozgaszczasz się przy moim winie jak kiła, siedzisz jak panisko, kiedy śpię i, co najgorsze, otwierasz mi okna - Ostatnie przewinienie było zdecydowanie najgorsze, jej twierdza pozostanie jej twierdzą - wolną od na okrągło straszących ją śmierciożerców, jednego i drugiego. Słowa wypowiadała tak szybko, że ledwie dało się wyłapać z nich sens; na jej zwykle bladych policzkach zapłonęły rumieńce złości - poczuła ją aż w skroniach. Była na niego wściekła - nie tylko za to, co zrobił, ale również za to, że tutaj przyszedł, tutaj, teraz, w tym momencie - i zerwał ją z łóżka, była zła za to, jak wyglądał i za to, kim był, a nawet za to, w jaki sposób trzymał kielich. Wszystko było znajome - i bolesne.
Założyła ręce na piersi, nie poruszając się ani o krok - wwiercając ostry wzrok w jego zbyt aroganckie oczy. W ogóle nie widziała w nich skruchy. Jeszcze przed momentem jej oczy były zaspane, ale widok Mulcibera skutecznie ją przebudził.
- To nie jest trudne - dodała, nieco ciszej, uświadomiwszy sobie, że za ścianą śpi jej córka, wypuszczając z ust powietrze. - Musisz tylko wstać, zabrać płaszcz i wyjść. Możesz tędy - pchnęła okno z powrotem, schodząc z toru jego wyczekiwanego lotu - wyraźnie wyczekując jego ruchu, z ustami ściągniętymi w wąską niezadowoloną kreskę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Mieszkanie zamknięte tak, jakby wnętrze było więzieniem, nie bezpieczną ostoją, a drewniane okiennice — bezbronne w starciu z realnym wrogiem — nie stanowiły tarczy, a barierę nie do przebycia od środka, sznur, który zaciskał się wokół szyi tak ciasno, że łapanie oddechu było katorgą. Panujący we wnętrzu zaduch odebrał jako coś nienaturalnego i męczącego — preferował rzeźkie powietrze, nawet zimne, mroźne, tnące skórę nocą, kiedy nagie ciało pozostawało nieruchome, ledwo skąpane w lekkiej pościeli, jakby trawiła go gorączka, każdego dnia, nieustannie, szukał ukojenia w chłodnym powiewie wiatru i jej zimnych dłoniach, które w zetknięciu z rozpaloną skórą stawały się ostoją. Powietrze wpływające przez otwarte okna do środka nokturnowej klitki nie było wcale świeże, chyba, że ktoś dzięki temu mógł złapać w końcu wyraźny głęboki oddech. Składowa dymu, popiołu, oparów z trucizn wypełniała chmury i gęste powietrze, przez które z trudem przedzierały się promienie słońca. Gdyby chciała — zabrałby ją tam, gdzie powietrze jest naprawdę rześkie i świeże, gdzie oddychanie pełną piersią aż boli, bo intensywność zapachów i chłodu przenika płuca na wskroś, ale jednocześnie pozwala poczuć prawdziwą wolność i życie w pełni okazałości. Ale nie chciała — wolała zamknąć okiennice, zamknąć siebie na wszystko, co ją otaczało, na zewnętrzny świat — na niego przede wszystkim — nawet jeśli nie znał powodu, zamierzał to zmienić. Wyrazem cichego protestu wobec nowych, ustanowionych przez nią zasad było otwarcie wszystkich okien. Zasługiwała na to, by oddychać pełną piersią; nie, to on zasługiwał na to, by przebywać wewnątrz domostw, które minimalnie spełniały jego poczucie komfortu.
Pierwsze trzaśnięcie okiennic, było jak alarm, który uaktywniał się, kiedy złodziej po raz pierwszy bez precedensu włamywał się do cudzego mieszkania. Zwrócił jego uwagę, wzrok mimowolnie powędrował w kierunku korytarza, choć dłoń jednocześnie unosiła kielich wypełniony winem, jak podczas spektaklu, którego był widzem, nie aktorem. Później weszła do pokoju niczym burza, niosąc ze sobą gradowe chmury, wiszący w powietrzu ulewny deszcz i ładunki elektryczne, które w każdej chwili mogły polecieć w jego stronę. Sam jej widok wzmagał napięcie, które spowodowało, że włosy na jego rękach lekko się uniosły. Mimo to wydawał się niewzruszony, leniwie siedząc na krześle, z wyciągniętymi przed się nogami splecionymi na kostkach w nonszalanckiej pozie.
Ty— ja; nie brzmiało zabawnie, w pewien sposób ironicznie? Zupełnie, jakby chciała zarzucić mu bezprawność wtargnięcia w to miejsce, podczas, gdy on czuł się tu jak we własnym mieszkaniu — to, czy tamto, nie stanowiło dla niego żadnej różnicy, nie było domem, azylem, jedynie zlepkiem murów, między którymi się pokładał, próbując zwalczyć chroniczną bezsenność.
Spojrzał na zegarek.
— Raczej wczesnego śniadania — zauważył; było przed piątą. Kiedy tu przybył księżyc jeszcze migotał nad ziemią, teraz na poddasze wdzierały się niechciane promienie słońca. — Nie mogłem spać — odpwiedział zgodnie z prawdą, choć nie było to nic zaskakującego; lecz skąd mogła o tym wiedzieć.— Uznałem, że ty pewnie też nie i dotrzymasz mi towarzystwa — odparł, upijając łyk skrzaciego wina. Butelka wyglądała na starą, być może trunek w środku był jedną z lepszych pozycji z jej piwnicy pełnej trucizn i lecznicych wywarów. — Obudzisz Lysandrę— westchnął; po co te nerwy, po cóż ta złość? W gruncie rzeczy powiedział to, zdając sobie sprawę, że ją to zirytuje. Nie widział żadnego sensu w irytuacji; odwiedził ją, powinna być zadowolona z tego spotkania, poświęcał jej cenny czas, wybudzał ją ze słodkiego snu. — Kisisz się tu jak w formalinie, zdążysz się pomarszczyć, powstrzymując przed przedwczesnym rozkładem. — Przewrócił oczami. Odjął kielich od ust i przesunął po blacie w jej kierunku. — Napij się — dobrze ci to zrobi, uspokoi cię, ukoi nerwy, uśpi niepotrzebną złość.
Oddając jej wino, sięgnął po papierosy. Ułożył je na stole, rozdzielił tak, by się ze sobą nie stykały, przez co przypominały klepsydrę, odmieżającą czas; gdyby tylko palił jeden za drugim. Sięgnął po pierwszego, odpalił go, zaciągnął się dymem, patrząc na nią przymrużonymi oczami, w których stalowoszare tęczówki błyszczały w blasku świec. Patrzył na nią, mając wrażenie, że jest częścią składową czegoś większego, bardziej istotnego i — o dziwo — nijak związanego z Rycerzami Walpugii. Nie przypominała kobiet, które wokół niego zacieśniały kręgi. I czuł spokój. Ciszę przed burzą.
Pierwsze trzaśnięcie okiennic, było jak alarm, który uaktywniał się, kiedy złodziej po raz pierwszy bez precedensu włamywał się do cudzego mieszkania. Zwrócił jego uwagę, wzrok mimowolnie powędrował w kierunku korytarza, choć dłoń jednocześnie unosiła kielich wypełniony winem, jak podczas spektaklu, którego był widzem, nie aktorem. Później weszła do pokoju niczym burza, niosąc ze sobą gradowe chmury, wiszący w powietrzu ulewny deszcz i ładunki elektryczne, które w każdej chwili mogły polecieć w jego stronę. Sam jej widok wzmagał napięcie, które spowodowało, że włosy na jego rękach lekko się uniosły. Mimo to wydawał się niewzruszony, leniwie siedząc na krześle, z wyciągniętymi przed się nogami splecionymi na kostkach w nonszalanckiej pozie.
Ty— ja; nie brzmiało zabawnie, w pewien sposób ironicznie? Zupełnie, jakby chciała zarzucić mu bezprawność wtargnięcia w to miejsce, podczas, gdy on czuł się tu jak we własnym mieszkaniu — to, czy tamto, nie stanowiło dla niego żadnej różnicy, nie było domem, azylem, jedynie zlepkiem murów, między którymi się pokładał, próbując zwalczyć chroniczną bezsenność.
Spojrzał na zegarek.
— Raczej wczesnego śniadania — zauważył; było przed piątą. Kiedy tu przybył księżyc jeszcze migotał nad ziemią, teraz na poddasze wdzierały się niechciane promienie słońca. — Nie mogłem spać — odpwiedział zgodnie z prawdą, choć nie było to nic zaskakującego; lecz skąd mogła o tym wiedzieć.— Uznałem, że ty pewnie też nie i dotrzymasz mi towarzystwa — odparł, upijając łyk skrzaciego wina. Butelka wyglądała na starą, być może trunek w środku był jedną z lepszych pozycji z jej piwnicy pełnej trucizn i lecznicych wywarów. — Obudzisz Lysandrę— westchnął; po co te nerwy, po cóż ta złość? W gruncie rzeczy powiedział to, zdając sobie sprawę, że ją to zirytuje. Nie widział żadnego sensu w irytuacji; odwiedził ją, powinna być zadowolona z tego spotkania, poświęcał jej cenny czas, wybudzał ją ze słodkiego snu. — Kisisz się tu jak w formalinie, zdążysz się pomarszczyć, powstrzymując przed przedwczesnym rozkładem. — Przewrócił oczami. Odjął kielich od ust i przesunął po blacie w jej kierunku. — Napij się — dobrze ci to zrobi, uspokoi cię, ukoi nerwy, uśpi niepotrzebną złość.
Oddając jej wino, sięgnął po papierosy. Ułożył je na stole, rozdzielił tak, by się ze sobą nie stykały, przez co przypominały klepsydrę, odmieżającą czas; gdyby tylko palił jeden za drugim. Sięgnął po pierwszego, odpalił go, zaciągnął się dymem, patrząc na nią przymrużonymi oczami, w których stalowoszare tęczówki błyszczały w blasku świec. Patrzył na nią, mając wrażenie, że jest częścią składową czegoś większego, bardziej istotnego i — o dziwo — nijak związanego z Rycerzami Walpugii. Nie przypominała kobiet, które wokół niego zacieśniały kręgi. I czuł spokój. Ciszę przed burzą.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ale on nie wyszedł.
Nie, żeby się tego nie spodziewała, poznała już Mulcibera na tyle, by wiedzieć, że jest przepełniony oślim uporem i całkowicie bzdurnym przekonaniem o swojej nieomylności. Nie był tutaj gościem, stał się intruzem, którego nie chciała widzieć na oczy, tymczasem zdawał się tego w ogóle nie pojmować. Uniosła lekko w górę brwi, spoglądając na niego zadzierając brodę, z rękoma wciąż skrzyżowanymi na piersi. Musiała przyznać, że bliskość otwartego okna przynosiła pewną ulgę świeżością powietrza, szczelne zamknięcia okien nie budziły jej radości, ale okazały się niezbędne. Nie zamierzała znosić w swoim domu ciągłych odwiedzin ludzi, którzy wchodzili do niej jak to siebie tylko po to, żeby siać ferment - niedawna wizyta Ignotusa utwierdziła ją w przekonaniu, że pokłada w ludziach zaufanie zbyt łatwo; mógł ją zabić, stwierdzając, że jest nielojalna wobec Czarnego Pana - i nie było dla niej istotne ani to, że tego nie zrobił, ani to, że tak naprawdę nie zamierzał, istotne dla niej było, że się tym odgrażał, sugerując, że zrobić to może - stawiając ją w pozycji wroga, owada, którego może zgnieść jednym ruchem ręki. Kim w tym wszystkim był Ramsey? Czy zaciągnął ją do rycerzy podstępem, tylko po to, by oddała swoje zdolności wyższym siłom? Jeśli tak było: proszę bardzo, potrafiła być ambitna i sprawnie wspiąć się na szczyt - już nie potrzebowała ich protekcji. Mógł ją ochronić ktoś, kto był od nich znacznie potężniejszy, musiała się tylko odpowiednio wykazać - tej myśli chwytała się jak tonący brzytwy.
- Cóż, myliłeś się - stwierdziła tak, jakby podobna myśl była wielkim odkryciem, nie była. Choć cała ta sytuacja wyraźnie ją ożywiła, a Cassandra przeważnie budziła się wczesnym świtem, by doglądnąć swoich pacjentów, teraz jeszcze spała - a on zerwał ją z łóżka. - To wszystko? - Gestem skinęła na otwarte okno - Przeważnie uwielbiacie - wy, nie ty - popisywać się swoimi zdolnościami i wlatywać mi przez okno jak muchy w najmniej odpowiednich momentach i nagle - akurat teraz - musiałeś się zawstydzić. Mam tego dosyć, mam dosyć was - wyartykułowała jasno, zamierzając zakomunikować swoje zdanie - choć nie przypuszczała, by ktoś taki jak on potrafił z tego zrozumieć cokolwiek. - Wynoś się, Mulciber - oświadczyła kategorycznie, znów podnosząc głos. Nie zamierzała znosić jego humorków i pozwalać mu tak po prostu zawłaszczać jej osobistą przestrzeń. Pozwalać na to im wszystkim - od wizyty Ignotusa czuła się obdarta nie tylko z prywatności, nie tylko z własnego domu, który nagle przestał być jej domem, ale przede wszystkim z samej siebie: z komunikatu Mulcibera jasno wynikało, że do siebie należeć przestała. Czuła się żałośnie mała i słaba. Nie chciała być niewolnicą usługującą im w każdej dziedzinie życia - i nie chciała też oddać za to życia, nie mając pewności, czy to pozwoli ochronić Lysandrę. Sprawa anomalii nie ruszyła przecież nawet o cal. - Odważne słowa od kogoś, kto nie odróżniłby formaliny od octu - prychnęła z niesmakiem, wpatrując się w Mulcibera z niekrytą złością - dobrze przechowywana skóra nigdy się nie marszczyła. A Cassandra - traciła cierpliwość do nich wszystkich. Przymrużyła oczy jak żmija, kiedy przysunął w jej stronę kielich z winem, dopiero teraz dostrzegając butelkę - jej najlepszego wina, które parę miesięcy temu dostała jeszcze od Rity. Traciła samą siebie, traciła swoją przestrzeń, straciła swoje życie. - Nigdy nie pouczaj mnie odnośnie mojego dziecka - nie mówiła tego po raz pierwszy. Nie mówiła tego też po raz ostatni, dobrze o tym wiedziała. Ale za każdym razem wypowiadała te słowa z równie mocno żrącym jadem. Sama najlepiej wiedziała, co było dobre dla jej córki - i jeśli nie był to hałas, to z całą pewnością był to brak zagrożenia w ich życiu. O który najwyraźniej Mulciber nie zabiegał - okłamał ją. A ona, jak głupia, uwierzyła.
Ostatecznie zerwała się z miejsca i jak burza przeszła bliżej niego, wciąż patrząc mu - wyzywająco - prosto w oczy, by pochwycić przysunięty ku niej kieliszek - ujęła go za nóżkę równie zamaszystym ruchem, w pierwszej chwili zamierzając wylać go prosto na twarz Mulcibera - prędko jednak doszła do wniosku, że byłoby to bezcelowe. Wylała je więc na szlak pedantycznie rozłożonych papierosów odmierzających jak klepsydra czas tego spotkania, skracając je do niezbędnego minimum.
- Nie utrudniaj tego. - Przemoczone nie powinny nadawać się do użytku - przynajmniej nie teraz. Nie odjęła od niego spojrzenia, ponownie krzyżując ręce na piersi - nie wypuszczając z dłoni pustego szkła.
Nie, żeby się tego nie spodziewała, poznała już Mulcibera na tyle, by wiedzieć, że jest przepełniony oślim uporem i całkowicie bzdurnym przekonaniem o swojej nieomylności. Nie był tutaj gościem, stał się intruzem, którego nie chciała widzieć na oczy, tymczasem zdawał się tego w ogóle nie pojmować. Uniosła lekko w górę brwi, spoglądając na niego zadzierając brodę, z rękoma wciąż skrzyżowanymi na piersi. Musiała przyznać, że bliskość otwartego okna przynosiła pewną ulgę świeżością powietrza, szczelne zamknięcia okien nie budziły jej radości, ale okazały się niezbędne. Nie zamierzała znosić w swoim domu ciągłych odwiedzin ludzi, którzy wchodzili do niej jak to siebie tylko po to, żeby siać ferment - niedawna wizyta Ignotusa utwierdziła ją w przekonaniu, że pokłada w ludziach zaufanie zbyt łatwo; mógł ją zabić, stwierdzając, że jest nielojalna wobec Czarnego Pana - i nie było dla niej istotne ani to, że tego nie zrobił, ani to, że tak naprawdę nie zamierzał, istotne dla niej było, że się tym odgrażał, sugerując, że zrobić to może - stawiając ją w pozycji wroga, owada, którego może zgnieść jednym ruchem ręki. Kim w tym wszystkim był Ramsey? Czy zaciągnął ją do rycerzy podstępem, tylko po to, by oddała swoje zdolności wyższym siłom? Jeśli tak było: proszę bardzo, potrafiła być ambitna i sprawnie wspiąć się na szczyt - już nie potrzebowała ich protekcji. Mógł ją ochronić ktoś, kto był od nich znacznie potężniejszy, musiała się tylko odpowiednio wykazać - tej myśli chwytała się jak tonący brzytwy.
- Cóż, myliłeś się - stwierdziła tak, jakby podobna myśl była wielkim odkryciem, nie była. Choć cała ta sytuacja wyraźnie ją ożywiła, a Cassandra przeważnie budziła się wczesnym świtem, by doglądnąć swoich pacjentów, teraz jeszcze spała - a on zerwał ją z łóżka. - To wszystko? - Gestem skinęła na otwarte okno - Przeważnie uwielbiacie - wy, nie ty - popisywać się swoimi zdolnościami i wlatywać mi przez okno jak muchy w najmniej odpowiednich momentach i nagle - akurat teraz - musiałeś się zawstydzić. Mam tego dosyć, mam dosyć was - wyartykułowała jasno, zamierzając zakomunikować swoje zdanie - choć nie przypuszczała, by ktoś taki jak on potrafił z tego zrozumieć cokolwiek. - Wynoś się, Mulciber - oświadczyła kategorycznie, znów podnosząc głos. Nie zamierzała znosić jego humorków i pozwalać mu tak po prostu zawłaszczać jej osobistą przestrzeń. Pozwalać na to im wszystkim - od wizyty Ignotusa czuła się obdarta nie tylko z prywatności, nie tylko z własnego domu, który nagle przestał być jej domem, ale przede wszystkim z samej siebie: z komunikatu Mulcibera jasno wynikało, że do siebie należeć przestała. Czuła się żałośnie mała i słaba. Nie chciała być niewolnicą usługującą im w każdej dziedzinie życia - i nie chciała też oddać za to życia, nie mając pewności, czy to pozwoli ochronić Lysandrę. Sprawa anomalii nie ruszyła przecież nawet o cal. - Odważne słowa od kogoś, kto nie odróżniłby formaliny od octu - prychnęła z niesmakiem, wpatrując się w Mulcibera z niekrytą złością - dobrze przechowywana skóra nigdy się nie marszczyła. A Cassandra - traciła cierpliwość do nich wszystkich. Przymrużyła oczy jak żmija, kiedy przysunął w jej stronę kielich z winem, dopiero teraz dostrzegając butelkę - jej najlepszego wina, które parę miesięcy temu dostała jeszcze od Rity. Traciła samą siebie, traciła swoją przestrzeń, straciła swoje życie. - Nigdy nie pouczaj mnie odnośnie mojego dziecka - nie mówiła tego po raz pierwszy. Nie mówiła tego też po raz ostatni, dobrze o tym wiedziała. Ale za każdym razem wypowiadała te słowa z równie mocno żrącym jadem. Sama najlepiej wiedziała, co było dobre dla jej córki - i jeśli nie był to hałas, to z całą pewnością był to brak zagrożenia w ich życiu. O który najwyraźniej Mulciber nie zabiegał - okłamał ją. A ona, jak głupia, uwierzyła.
Ostatecznie zerwała się z miejsca i jak burza przeszła bliżej niego, wciąż patrząc mu - wyzywająco - prosto w oczy, by pochwycić przysunięty ku niej kieliszek - ujęła go za nóżkę równie zamaszystym ruchem, w pierwszej chwili zamierzając wylać go prosto na twarz Mulcibera - prędko jednak doszła do wniosku, że byłoby to bezcelowe. Wylała je więc na szlak pedantycznie rozłożonych papierosów odmierzających jak klepsydra czas tego spotkania, skracając je do niezbędnego minimum.
- Nie utrudniaj tego. - Przemoczone nie powinny nadawać się do użytku - przynajmniej nie teraz. Nie odjęła od niego spojrzenia, ponownie krzyżując ręce na piersi - nie wypuszczając z dłoni pustego szkła.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie, nie mylił się nigdy, rzadko też popełniał błędy. Jeden z nich stał się senną marą, koszmarem dręczącym go na jawie, iluzją, ułudą, która mąciła mu w głowie. Kompozycja skóry w kolorze kości słoniowej, czarnych jak onyks piór, zialonych jak błyski śmiercionośnej klątwy oczu. Był go jednak świadom; nie miał ośmiu lat, by nie potrafić oddzielić ciekawość od pożądania, pragnienia od zainteresowania. Doskonale wiedział czego chciał, a cena nie grała roli — ani teraz ani nigdy wcześniej. Nie myślał o konsekwencjach. Podejmował decyzje lekką ręką, jakby to wszystko było zabawą. Nie zamierzał wyjść. Spacer dobrze mu zrobił, choć był krótki — rozprostował kości, pooddychał powietrzem innym niż to przesiąknięte papierosami, wodą kolońską i whisky, ale nie ta noc nie miała kończyć się spacerem, jakkolwiek zbawienny był dla jego samopoczucia.
Uniósł brwi w wyraźnym, nieukrywanym zdziwieniu.
— "My", powiadasz— mruknął pod nosem; generalizowanie nie było w żaden sposób dotkliwe, nawet jeśli oceniała go niesprawiedliwie — czyniła to z premedytacją, by złamać jego spokój, zburzyć harmonię, która go otaczała. Przywykł do tego. Ludzie lubili, gdy się im wszystko udowadniało, gdy walczyło się o honor, podnosiło głos w ramach protestu. Pozwalał na lekceważenie siebie i przedwczesną ocenę potencjału, kiedy miał pięć lat, a Rosier głośno i boleśnie wyrażał swój brak aprobaty wobec nieposłuchanego syna; pozwalał na to kiedy skończył lat dwanaście, a szkolni koledzy wyśmiewali jego niski wzrost i chuderlawą sylwetkę, kiedy stał się pełnoletni, wchodząc w życie z niczym. Przeznaczenie potrafi dać dotkliwą nauczkę, a zemsta jest najbardziej soczysta, kiedy jest wyczekana i starannie przemyślana. Czyny mowiły wiecej niż sterta bzdur, którymi wszystkich karmił — w tym i ją. Potrafiła spoglądać w przyszłość — wiedziała, wymagał od niej mądrości, której nie wykazywała.
— Jacy "my"? Któż jeszcze cię tak odwiedza?— Nie miał nic przeciwko porannej dekapitacji — gorzej, że miała na myśli konkretnie tę zdolność, która oznaczała goszczenie w swym mieszkaniu — nie lecznicy — innych śmierciożerców. Nie uśmiechała mu się akceptacja takiej samowoli. Pozostał jednak spokojny. Jedynie brwi; ściągnięte ku sobie w marsowym wyrazie, wyraziły zmianę nastroju.
— Nie — odpowiedział stanowczo, tonem twardym i ciętym. Jej fochy i humorki wyprowadzały go z równowagi, niezmiennie; jak horągiew targana wiatrem, raz na północ raz na południe. Potrzebował jej — skupionej, skoncentrowanej na działaniach, na swoich zdolnościach, na nim i na tym, co niebawem się wydarzy. Nie zamierzał stracić życia z powodu kobiecych nastrojów.
Ruszyła jak ptak, gwałtownie podrywający się z gałęzi — nie, z żerdżi. To miejsce było klatką. Ciasną, zamkniętą, ograniczającą; jego, ją, wszystkich wkoło. Klatką, którą każdy w każdej chwili mógł otworzyć i do niej wejść, czego niechlubnie stał się przykładem. Było mu jednak wolno, czuł się tu jak u siebie, ostentacyjnie domagał się miejsca pośród tych czterech ścian.
— W czym więc mam cię pouczać? Nie odpowiadaj, wiem. — Uniósł dłoń, płasko wyciągniętą przez siebie, jakby zamierzał ją powstrzymać, przed doskoczeniem do niego, przed wydrapaniem mu oczu, rozdziobaniem pustych oczodołów, z których jedynie sączyć się będzie osocze i pozostała krew. — Zaczniemy może od gościnności — zakpił, zadzierając brodę wyżej; nie tylko dlatego, że szybko się ku niemu zbliżała a on, siedząc, znajdował się w znacznie gorszej pozycji. Arogancko spoglądał na nią z dołu; nie bał się jej żądań, gróźb. — Przestań się tak zachowywać, jak dziecko, jak mała, rozkapryszona dziewczynka — nie jak odpowiedzialna, dojrzała kobieta, która powinna mądrze i rozsądnie dokonywac wyborów. Nieustannie popełniała błędy, on — łaskawie — jej wybaczał wszystko, co robiła.
Moment, w których pochwyciła kielich zdawał się być wiecznością; patrzył w nią cierpko, czekając aż zrobi to, co zamierzała, aż da upust swojej złości, rozleje wino, zniszczy mu koszulę, w upokarzający sposób zmusi go do reakcji, którą podejmie. No, dalej, zrób to wreszcie, mówiło jego bezczelne spojrzenie. Zrobiła.
Leniwie i niechętnie odwrócił od niej wzrok, by spojrzeć na rozlany na stole alkohol. Zalał cały blat, woskową świecę, której płomień pod wpływem gwałtownego ruchu zatańczył i zgasł, sprawiając, że wewnątrz pomieszczenia zapanowała większa ciemność, łagodzona wczesnymi promieniami słońca, wpadającymi na poddasze przez wąskie okno.
— Zmarnowane — wino i papierosy. — Co to dało? Ulżyło ci? Ulży ci jak wyjdę? Nie — odpowiedział sobie od razu sam i wstał; powoli, bez zbędnego pośpiechu. — Nie wyjdę — ostrzegł ją cierpko. — Ale ty możesz, okno jest otwarte — jak wtedy, gdy napawał się zapachem jej ciała, pożądliwie całował jej wargi, zaciskał palce na jej kruchym ciele; gdy jak bestia gotów był ją pożreć w kilku kęsach. Zrobił krok w przód, czekając aż ona zrobi kolejny w tył; zaczynając ten sam taniec, który odbywali oboje już wiele razy; tango amatorów, choć wciąż pełne nienawiści i pasji. Odjął papierosa od ust i sięgnął drugą ręką po różdżkę; szybko — w myślach zatrzasnął okiennice i drzwi, wtem spowiła ich całkowita ciemność.
— Wyjdź wreszcie z tej stodoły goryczy i poskacz na mokrej trawie — warknął, patrząc na nią, tym razem, z góry.
Uniósł brwi w wyraźnym, nieukrywanym zdziwieniu.
— "My", powiadasz— mruknął pod nosem; generalizowanie nie było w żaden sposób dotkliwe, nawet jeśli oceniała go niesprawiedliwie — czyniła to z premedytacją, by złamać jego spokój, zburzyć harmonię, która go otaczała. Przywykł do tego. Ludzie lubili, gdy się im wszystko udowadniało, gdy walczyło się o honor, podnosiło głos w ramach protestu. Pozwalał na lekceważenie siebie i przedwczesną ocenę potencjału, kiedy miał pięć lat, a Rosier głośno i boleśnie wyrażał swój brak aprobaty wobec nieposłuchanego syna; pozwalał na to kiedy skończył lat dwanaście, a szkolni koledzy wyśmiewali jego niski wzrost i chuderlawą sylwetkę, kiedy stał się pełnoletni, wchodząc w życie z niczym. Przeznaczenie potrafi dać dotkliwą nauczkę, a zemsta jest najbardziej soczysta, kiedy jest wyczekana i starannie przemyślana. Czyny mowiły wiecej niż sterta bzdur, którymi wszystkich karmił — w tym i ją. Potrafiła spoglądać w przyszłość — wiedziała, wymagał od niej mądrości, której nie wykazywała.
— Jacy "my"? Któż jeszcze cię tak odwiedza?— Nie miał nic przeciwko porannej dekapitacji — gorzej, że miała na myśli konkretnie tę zdolność, która oznaczała goszczenie w swym mieszkaniu — nie lecznicy — innych śmierciożerców. Nie uśmiechała mu się akceptacja takiej samowoli. Pozostał jednak spokojny. Jedynie brwi; ściągnięte ku sobie w marsowym wyrazie, wyraziły zmianę nastroju.
— Nie — odpowiedział stanowczo, tonem twardym i ciętym. Jej fochy i humorki wyprowadzały go z równowagi, niezmiennie; jak horągiew targana wiatrem, raz na północ raz na południe. Potrzebował jej — skupionej, skoncentrowanej na działaniach, na swoich zdolnościach, na nim i na tym, co niebawem się wydarzy. Nie zamierzał stracić życia z powodu kobiecych nastrojów.
Ruszyła jak ptak, gwałtownie podrywający się z gałęzi — nie, z żerdżi. To miejsce było klatką. Ciasną, zamkniętą, ograniczającą; jego, ją, wszystkich wkoło. Klatką, którą każdy w każdej chwili mógł otworzyć i do niej wejść, czego niechlubnie stał się przykładem. Było mu jednak wolno, czuł się tu jak u siebie, ostentacyjnie domagał się miejsca pośród tych czterech ścian.
— W czym więc mam cię pouczać? Nie odpowiadaj, wiem. — Uniósł dłoń, płasko wyciągniętą przez siebie, jakby zamierzał ją powstrzymać, przed doskoczeniem do niego, przed wydrapaniem mu oczu, rozdziobaniem pustych oczodołów, z których jedynie sączyć się będzie osocze i pozostała krew. — Zaczniemy może od gościnności — zakpił, zadzierając brodę wyżej; nie tylko dlatego, że szybko się ku niemu zbliżała a on, siedząc, znajdował się w znacznie gorszej pozycji. Arogancko spoglądał na nią z dołu; nie bał się jej żądań, gróźb. — Przestań się tak zachowywać, jak dziecko, jak mała, rozkapryszona dziewczynka — nie jak odpowiedzialna, dojrzała kobieta, która powinna mądrze i rozsądnie dokonywac wyborów. Nieustannie popełniała błędy, on — łaskawie — jej wybaczał wszystko, co robiła.
Moment, w których pochwyciła kielich zdawał się być wiecznością; patrzył w nią cierpko, czekając aż zrobi to, co zamierzała, aż da upust swojej złości, rozleje wino, zniszczy mu koszulę, w upokarzający sposób zmusi go do reakcji, którą podejmie. No, dalej, zrób to wreszcie, mówiło jego bezczelne spojrzenie. Zrobiła.
Leniwie i niechętnie odwrócił od niej wzrok, by spojrzeć na rozlany na stole alkohol. Zalał cały blat, woskową świecę, której płomień pod wpływem gwałtownego ruchu zatańczył i zgasł, sprawiając, że wewnątrz pomieszczenia zapanowała większa ciemność, łagodzona wczesnymi promieniami słońca, wpadającymi na poddasze przez wąskie okno.
— Zmarnowane — wino i papierosy. — Co to dało? Ulżyło ci? Ulży ci jak wyjdę? Nie — odpowiedział sobie od razu sam i wstał; powoli, bez zbędnego pośpiechu. — Nie wyjdę — ostrzegł ją cierpko. — Ale ty możesz, okno jest otwarte — jak wtedy, gdy napawał się zapachem jej ciała, pożądliwie całował jej wargi, zaciskał palce na jej kruchym ciele; gdy jak bestia gotów był ją pożreć w kilku kęsach. Zrobił krok w przód, czekając aż ona zrobi kolejny w tył; zaczynając ten sam taniec, który odbywali oboje już wiele razy; tango amatorów, choć wciąż pełne nienawiści i pasji. Odjął papierosa od ust i sięgnął drugą ręką po różdżkę; szybko — w myślach zatrzasnął okiennice i drzwi, wtem spowiła ich całkowita ciemność.
— Wyjdź wreszcie z tej stodoły goryczy i poskacz na mokrej trawie — warknął, patrząc na nią, tym razem, z góry.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
- Owszem, wy – zaakcentowała, wyraźnie, jak do dziecka, które nie rozumie, choć słyszy; dopuszczała do siebie myśl, że nie wiedział o wizycie starszego Mulcibera, ale nieszczególnie ją to interesowało – Ramsey, chciał tego czy nie, był częścią tej wizyty, stał się jej powodem, choć okłamał ją, że uczynił zgoła odwrotnie. Powinna być mądrzejsza, tamtego ranka dać mu w pysk zamiast zostać z nim w jednym łóżku – zdecydowanie zbyt wolno uczyła się na własnych błędach i przejeżdżała się na tym już kolejny raz. Nie odpowiedziała od razu, wpierw wysłuchując jego niedorzecznej tyrady. Nie, zostanę – zupełnie jakby miał prawo decydować o niej, o jej życiu, o tym miejscu. Być może tak właśnie było odkąd zaprzedała duszę diabłu, ale nie zamierzała się z tym godzić. Była wroną, była dzikim ptakiem, który nie znosi niewoli, który w klatce jedynie rozpaczliwie się szamocze, rozbijając głowę o stalowe pręty i gubiąc czarne jak noc pióra. Mulciber nie był nikim, kto miał prawo ją pouczać ani w kwestiach gościnności ani w kwestiach dojrzałości, nie popisywał się ani jednym ani drugim – a ona nie zamierzała być jego służką, niezależnie od tego, co właściwie zamierzali z nią zrobić. Na słowa Mulcibera jedynie uniosła lekko brew – w niedowierzaniu – z niesmakiem krzywiąc usta. Potrafiła stanąć na ziemi twardo – sprzeciwić się – pozbyła się Vasyla. I kolejnego zagrożenia też się pozbędzie, jeśli będzie trzeba. Nie z jego pomocą – z inną. Nie bała się żadnego z jego spojrzeń – po tym, co zaserwował jej Ignotus, nie miała powodów się bać; jeśli zarżnie ją jego ojciec, Ramsey nawet nie kiwnie palcem – dobrze o tym wiedziała. Ignotusa bała się bardziej niż jego syna, choć nie sądziła już, by miała na niego jakikolwiek wpływ.
- Ulży mi jak znikniesz – wycedziła lodowato, zadzierając brodę, samo wyjście to za mało; wbrew jego oczekiwaniom Cassandra nie wykonała kroku w tył. Nie będzie dzisiaj tanga, kochany, nie będzie nawet walczyka. Stanęła prosto, dumna, zadzierając brodę – pewna swojego jak nigdy wcześniej. – Może i jestem w tym wszystkim tylko pionkiem, ale jesteśmy nimi obydwoje – oświadczyła bez zająknięcia; nosił na ramieniu mroczny znak, co jednoznacznie stawiało go wyżej, ale jej talenty nie były przecież bez znaczenia. Czarny Pan osobiście zadecydował o jej przyjęciu w krąg badaczy. – Służymy temu samemu panu, a ja szybko utwierdzę go w przekonaniu, że jestem pożyteczna. Dość pożyteczna, byś nie mógł podnieść na mnie różdżki. – Przeniosła spojrzenie na jego dłoń; dzierżył broń, w jego ręku niebezpieczną, ale nie mogła wiecznie uciekać i kulić się pod spojrzeniami silniejszych od siebie. Miała tego dosyć. Zapadła ciemność, a ona machnęła własną różdżką – sprowadzając pod sufit światło; miał widzieć każdy ruch jej ust. Trzask okiennic nie był przyjemny – nie zamierzała jednak okazać strachu.
- Twój ojciec tu był – oświadczyła ostro, zadzierając spojrzenie i patrząc na niego z dołu, górował nad nią wszystkim, pozycją, siłą, umiejętnościami, ale ona była matką i jako matka potrafiła walczyć jak lwica; a czuła, że właśnie znalazła się w bezpośrednim zagrożeniu. – Przetłumaczył mi, jak niewiele w wszystkim znaczę, jak mała przy was jestem i jak wielkie prawo macie do wchodzenia mi z butami w moje życie i rozporządzania nim według swojego widzimisię. – Rozumiem – niech będzie. Siedź sobie na tym stołku i pal przemoczone papierosy, jeśli taka jest twoja wola – i jeśli faktycznie tego wymaga ode mnie większa sprawa. – Przyszedł tu, straszyć mnie jak dziecko bzdurną opowieścią na dobranoc – Przyszedł tu mnie ostrzec, ale to nie było sednem tej rozmowy. – Przyszedł tu zarzucić mi nielojalność, choć nie miał ku temu żadnego powodu. Przyszedł tu, straszyć mnie konsekwencjami nielojalności. Pojawiłeś się, żeby wykonać wyrok? Pośpiesz się, zaczynam się nudzić. – W jej oczach zapłonął ogień; miłosny taniec nienawiści miał się dobrze, wzbudzał w niej nie mniej emocji, co zwykle. – Potrafię grać na nowych zasadach, Ramsey. Potrafię się w tym odnaleźć. – Mieli ją za głupią? – Trudno jest wyjść ze stodoły, kiedy ta nagle postanawia sprowadzić się do ciebie – Jak inaczej mogła nazwać ich ciągłą, przepełnioną pogróżkami obecność? Pozbawioną taktu, odrobiny kultury i dobrego smaku, wpadali do jej mieszkania jak senne mary i podobnie straszyli, wyciągając ku niej macki wpływów i posiadanych mocy. Ale ona – wciąż należała przede wszystkim do siebie samej.
- Tamten poranek nie powinien był się nigdy zdarzyć – wyjaśniła mu wciąż lodowato, wbijając spojrzenie szmaragdowych oczu w jego obojętne, nieprzeniknione stalowe tęczówki; jego źrenice przypominały otchłań – potworną, straszną otchłań. – Nie winię cię za to, że mnie oszukałeś – Być może nie miała do tego prawa, okłamując jego ojca i naiwnie oczekując po Ramseyu, że obejmie jej córkę własną protekcją. Nie miał zamiaru tego robić – więc nie miała zamiaru prosić, choć obiecał jej to dawno temu. – Ale zapomnij o tym, co się wydarzyło – Wciąż przychodził tutaj jak do siebie, wciąż czuł się tutaj gościem, nie był nim, nie był proszony. A ona nie zamierzała robić ze swojego domu noclegowni dla bezdomnych śmierciożerców. – Czego nadal tutaj szukasz? – zapytała w końcu wprost, gniewnie, słowa cedząc przez zęby; nie miała nastroju na słowne przepychanki, była wściekła – za wszystko, co się wydarzyło, za pułapkę, w którą dała się wciągnąć.
- Ulży mi jak znikniesz – wycedziła lodowato, zadzierając brodę, samo wyjście to za mało; wbrew jego oczekiwaniom Cassandra nie wykonała kroku w tył. Nie będzie dzisiaj tanga, kochany, nie będzie nawet walczyka. Stanęła prosto, dumna, zadzierając brodę – pewna swojego jak nigdy wcześniej. – Może i jestem w tym wszystkim tylko pionkiem, ale jesteśmy nimi obydwoje – oświadczyła bez zająknięcia; nosił na ramieniu mroczny znak, co jednoznacznie stawiało go wyżej, ale jej talenty nie były przecież bez znaczenia. Czarny Pan osobiście zadecydował o jej przyjęciu w krąg badaczy. – Służymy temu samemu panu, a ja szybko utwierdzę go w przekonaniu, że jestem pożyteczna. Dość pożyteczna, byś nie mógł podnieść na mnie różdżki. – Przeniosła spojrzenie na jego dłoń; dzierżył broń, w jego ręku niebezpieczną, ale nie mogła wiecznie uciekać i kulić się pod spojrzeniami silniejszych od siebie. Miała tego dosyć. Zapadła ciemność, a ona machnęła własną różdżką – sprowadzając pod sufit światło; miał widzieć każdy ruch jej ust. Trzask okiennic nie był przyjemny – nie zamierzała jednak okazać strachu.
- Twój ojciec tu był – oświadczyła ostro, zadzierając spojrzenie i patrząc na niego z dołu, górował nad nią wszystkim, pozycją, siłą, umiejętnościami, ale ona była matką i jako matka potrafiła walczyć jak lwica; a czuła, że właśnie znalazła się w bezpośrednim zagrożeniu. – Przetłumaczył mi, jak niewiele w wszystkim znaczę, jak mała przy was jestem i jak wielkie prawo macie do wchodzenia mi z butami w moje życie i rozporządzania nim według swojego widzimisię. – Rozumiem – niech będzie. Siedź sobie na tym stołku i pal przemoczone papierosy, jeśli taka jest twoja wola – i jeśli faktycznie tego wymaga ode mnie większa sprawa. – Przyszedł tu, straszyć mnie jak dziecko bzdurną opowieścią na dobranoc – Przyszedł tu mnie ostrzec, ale to nie było sednem tej rozmowy. – Przyszedł tu zarzucić mi nielojalność, choć nie miał ku temu żadnego powodu. Przyszedł tu, straszyć mnie konsekwencjami nielojalności. Pojawiłeś się, żeby wykonać wyrok? Pośpiesz się, zaczynam się nudzić. – W jej oczach zapłonął ogień; miłosny taniec nienawiści miał się dobrze, wzbudzał w niej nie mniej emocji, co zwykle. – Potrafię grać na nowych zasadach, Ramsey. Potrafię się w tym odnaleźć. – Mieli ją za głupią? – Trudno jest wyjść ze stodoły, kiedy ta nagle postanawia sprowadzić się do ciebie – Jak inaczej mogła nazwać ich ciągłą, przepełnioną pogróżkami obecność? Pozbawioną taktu, odrobiny kultury i dobrego smaku, wpadali do jej mieszkania jak senne mary i podobnie straszyli, wyciągając ku niej macki wpływów i posiadanych mocy. Ale ona – wciąż należała przede wszystkim do siebie samej.
- Tamten poranek nie powinien był się nigdy zdarzyć – wyjaśniła mu wciąż lodowato, wbijając spojrzenie szmaragdowych oczu w jego obojętne, nieprzeniknione stalowe tęczówki; jego źrenice przypominały otchłań – potworną, straszną otchłań. – Nie winię cię za to, że mnie oszukałeś – Być może nie miała do tego prawa, okłamując jego ojca i naiwnie oczekując po Ramseyu, że obejmie jej córkę własną protekcją. Nie miał zamiaru tego robić – więc nie miała zamiaru prosić, choć obiecał jej to dawno temu. – Ale zapomnij o tym, co się wydarzyło – Wciąż przychodził tutaj jak do siebie, wciąż czuł się tutaj gościem, nie był nim, nie był proszony. A ona nie zamierzała robić ze swojego domu noclegowni dla bezdomnych śmierciożerców. – Czego nadal tutaj szukasz? – zapytała w końcu wprost, gniewnie, słowa cedząc przez zęby; nie miała nastroju na słowne przepychanki, była wściekła – za wszystko, co się wydarzyło, za pułapkę, w którą dała się wciągnąć.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
206/211
Nieszczególnie dziwiły go jej słowa; tego mógł się po niej spodziewać, nie chciał jednak dać po sobie poznać, że je analizował, przyswajał bardzo powoli, zamiast puścić mimo uszu, jak zwykle. Był przyzwyczajony — niechciany wszędzie gdzie się zjawiał, a więc jej życzenie — żądanie — nie było inne od tych, które do tej pory słyszał; by zostawić w spokoju, by odejść, by zniknąć. Nie miała na to żadnego wpływu, nie mogła nic zrobić i oboje dobrze to wiedzieli.
Jej talenty nie były bez znaczenia. Były bardzo cenne, z trudem powstrzymał się przed zachowaniem ich dla siebie, łapczywie, apodyktycznie. Czarny Pan potrzebował popleczników o takich zdolnościach, potrzebował czarownic takich jak ona, lecz nawet będąc największym z badaczy w jednostce nigdy nie stanie na równi ze śmierciożercą, nigdy nie będzie równa jemu. Nie przybył tu jednak uczyć ją hierarchii wśród Rycerzy, nie przybył by wymusić na niej ślepy, fałszywy szacunek. Nie potrzebował go.
— Nie wątpię, że jesteś— pożyteczna, choć on użyłby innego określenia do opisania tego, co robiła; dodał sucho, bez cienia emocji, unosząc brwi ze zdumienia — brzmiała jakby coś odkryła, a on przecież wiedział to już od dawna. Zrozumienie tego zajęło mu ledwie chwilę, ona zachowywała sie jakby dochodziła do tego latami i wreszcie była dumna ze swojego wielkiego odkrycia. —Dlaczego miałbym na ciebie podnosić różdżkę? — Wciąż miała go za głupca, nie podobało mu się to ani trochę. Zmarszczył brwi, pozwalając, by na jego twarzy wymalowała się konsternacja — nie niezadowolenie, czy gniew. Cień niechęci przemknął mu przez twarz, skupione oczy, prosty nos. Uspokój się, nie ma powodów by się tak gorączkować, pieklić.— Sądzisz, że gdybym zamierzał cię krzydzić, sprowadzałbym cię przed Jego oblicze? — By potem umrzeć; poddać się karze z jego różdżki? Zwariowała. — To ja przekonałem cię do tego, że otrzymacie Jego protekcję. Tak postępuje ktoś kto chce cię krzywdzić? — Bredziła; paliła opium? Piła stare, zepsute wino, czy może to on znalazł się w jakimś groteskowym śnie? To co mówiła, było bez sensu. Znał tysiące sposobów na zadawanie bólu i cierpienia i jeszcze więcej na zdobywanie satysfakcji, zaspokajania pragnienia i głodu. Nie znał żadnego racjonalnego powodu, by czynić to jej. Na razie.
— I co? Zrobił ci coś?— spytał z kpiną, powątpiewaniem. Widział, że nie. Patrzył na nią teraz, widział ją tez na pogrzebie Alisy, gdy już wtedy próbowała mu dać odczuć, jak bardzo go nienawidzi. Nie chciał, nie żądał od niej niczego więcej. Nienawiść mu odpowiadała, była intrygująca — była silna, namiętna, doskonała i nie ograniczała żadnego z nich, nie zamykała ich w zbyt ciasnym uścisku, który przyduszał i krępował za bardzo. Nie musiał się jej obawiać.
— Miał rację — odpowiedział po jej pełnym wyrzutu i złości wystąpieniu. Zaciągnął się papierosem, spuszczając na moment wzrok. Dym wpierw wyleciał nosem, a później ustami, gdy się odezwał:— Na tym budowana jest hieraechia i porządek w organizacji. A ty, nie jesteś wyjątkiem — odpowiedział cierpko. Nie chodziło o pokazanie, gdzie jej miejsce. Nie wyobrażał jej sobie tam, na dole, na podłodze, zbierającą ochłapy z obiadu. Chciał by siedziała, jak najwyżej, dumnie spoglądając na wszystkich innych z góry, jak Pani — wszystkich poza nim. Nie zamierzał jej tego jednak powiedzieć. — I ja też nie.— Choć jego przywilejem było znajdowanie się na samym szczycie wciąż odpowiadał przed Tristanem, którego darzył szacunkiem.— Nie przyszedłem cię zabawiać ani dostarczać ci rozrywki, nie obchodzi mnie, czy się nudzisz— odpowiedział jej monotonnym tonem, strzepując popiół z papierosa do kielicha, który trzymała wciąż w dłoni. Kiedy wspomniała o tamtym poranku, powstrzymał się, przed zmarszczeniem brwi.
— Tamten poranek był ważny? — Chciała, żeby czuł się podle, przygnieciony jej niezależnością i zimnem. Chciała, by to poczuł — odtrącenie.— Słyszałem to wiele razy — te słowa nie budziły w nim niczego, żadnego poczucia winy, czy smutku. Nikt go nigdy nie miał, on nie miał nikogo, nie pamiętał jaki smak miało odtrącenie.— Sądzisz, że tamten poranek cokolwiek zmienił?— Dla mnie? Dla ciebie? Nie rozumiał. To nie od tamtego poranka wszystko się zaczęło. Wiedział, że dla kobiet to było istotne, ale nie dla niej. Nie była ani skromna ani wstydliwa, była kobieta, która wiedziała, czego chciała i nie wstydziła się o to prosić. — Ludzie ze sobą sypiają, nie ma w tym nic przełomowego. — Wystarczyło zdjąć szaty, wziąć się w ramiona, pocałunkami, ugryzieniami naznaczyć obce ciało jako swoją własność, nakreślić ścieżki przynależności, tak jak on to zrobił wtedy; cal jej ciała za calem. Pamiętał jej smak w swoich ustach. Przygoda, przyjemność zaspokajająca największe żadze, pragnienia. Przełom pojawiał się, gdy prócz szat zedrze się z siebie skórę, obnaży z sekretów, zawartości, miękkiej i gąbczastej, ukrytej pod zbitkiem ścięgien, żył i twardych mięśni. Łatwo jest to wydrzeć, rozerwać, zniszczyć. On miał wrażenie, że zdzierała z niego skórę podczas każdej takiej rozmowy.
—Myślisz, że nas znasz?— spytał. Wątpił. — Niektórzy mężczyźni czołgają się przez życie z nosem przy ziemi i zadowalają jego resztkami. My kroczymy na dwóch nogach, podchodzimy do stołu i odnajdujemy należne miejsce. Nasz wybór sprawił, że musimy czasem być brutalni, a brutalność wymaga siły pozwalającej na oderwanie się od bycia zadowalającym twe kaprysy chłopcem.— Nie jestem nim, nie będę robił tego, czego żądasz. — Możesz mnie nienawidzić za odmowę wzięcia udziału w twoich gierkach, ale wiesz że nikt tak nie potrafi zadbać o siebie jak ja. I jeśli powiedziałem, że będziesz bezpieczna, to niezależnie od metod i środków jakich użyję - będziesz. Nie widzę, byś ucierpiała. Żebyś była ranna, skrzywdzona, bezbronna lub wystraszona. Nie, jesteś silna. Pełna gniewu, nienawiści. Dobrze, doskonale — podkreślił przez zaciśnięte zęby, To nie była jej zasługa, doprowadził do zmian, które popchnęły ją do tej siebie, którą się stała. Bezpieczniejszej, pewniejszej siebie, wierzącej w dar, nie przekleństwo, mającej władzę w swoich dłoniach. — Nie możesz mnie winić za to, że cię okłamałem. — Nie winisz- dobrze.— Uczyniłaś mi to samo. Zrobiłaś ze mnie głupca w oczach własnego ojca. A jakby ktoś zrobił z ciebie zdzirę w oczach córki? Nie jestem Vasylem — i nigdy nie będę. Powiedział jej to juz kiedyś, nie lubił się powtarzać.
Gdy okiennice się zatrzasnęły, jego rękę rozpalił ogień. Nagle i niespodziewanie. Wstrzymał powietrze — upuszczając papierosa do kielicha, w którym zalegały resztki wina, podciągnął gwałtownie rękaw do góry, nie puszczając różdżki. Wezbrała w nim chwilowa panika — co się z nim działo? Miał wrażenie, że w jego żyłach toczy się trucizna, rozprzestrzenia się od palców w górę, zmierza do serca. Przez chwilę przebiegła mu myśl — wino, po chwili zdał sobie sprawę, że to musiała być anomalia. Czarne żyły uwypukliły się pod skórą, stały się nadzwyczaj widoczne. Ujrzał je dopiero, kiedy nad ich głowami błysnęło światło wyczarowane z jej różdżki. Poczuł gwałtowną słabość, mdłości, resztki koloru spłynęły mu z twarzy, pozostawiając ją trupio bladą, zmęczoną, naznaczoną przeżyciami i czasem. Potrzebował chwili, by dojść do siebie. Milczał przez chwilę, aż w końcu opuścił różdżkę i podniósł na nią wzrok.
— Zabiorę cię do źródła anomalii.
Nieszczególnie dziwiły go jej słowa; tego mógł się po niej spodziewać, nie chciał jednak dać po sobie poznać, że je analizował, przyswajał bardzo powoli, zamiast puścić mimo uszu, jak zwykle. Był przyzwyczajony — niechciany wszędzie gdzie się zjawiał, a więc jej życzenie — żądanie — nie było inne od tych, które do tej pory słyszał; by zostawić w spokoju, by odejść, by zniknąć. Nie miała na to żadnego wpływu, nie mogła nic zrobić i oboje dobrze to wiedzieli.
Jej talenty nie były bez znaczenia. Były bardzo cenne, z trudem powstrzymał się przed zachowaniem ich dla siebie, łapczywie, apodyktycznie. Czarny Pan potrzebował popleczników o takich zdolnościach, potrzebował czarownic takich jak ona, lecz nawet będąc największym z badaczy w jednostce nigdy nie stanie na równi ze śmierciożercą, nigdy nie będzie równa jemu. Nie przybył tu jednak uczyć ją hierarchii wśród Rycerzy, nie przybył by wymusić na niej ślepy, fałszywy szacunek. Nie potrzebował go.
— Nie wątpię, że jesteś— pożyteczna, choć on użyłby innego określenia do opisania tego, co robiła; dodał sucho, bez cienia emocji, unosząc brwi ze zdumienia — brzmiała jakby coś odkryła, a on przecież wiedział to już od dawna. Zrozumienie tego zajęło mu ledwie chwilę, ona zachowywała sie jakby dochodziła do tego latami i wreszcie była dumna ze swojego wielkiego odkrycia. —Dlaczego miałbym na ciebie podnosić różdżkę? — Wciąż miała go za głupca, nie podobało mu się to ani trochę. Zmarszczył brwi, pozwalając, by na jego twarzy wymalowała się konsternacja — nie niezadowolenie, czy gniew. Cień niechęci przemknął mu przez twarz, skupione oczy, prosty nos. Uspokój się, nie ma powodów by się tak gorączkować, pieklić.— Sądzisz, że gdybym zamierzał cię krzydzić, sprowadzałbym cię przed Jego oblicze? — By potem umrzeć; poddać się karze z jego różdżki? Zwariowała. — To ja przekonałem cię do tego, że otrzymacie Jego protekcję. Tak postępuje ktoś kto chce cię krzywdzić? — Bredziła; paliła opium? Piła stare, zepsute wino, czy może to on znalazł się w jakimś groteskowym śnie? To co mówiła, było bez sensu. Znał tysiące sposobów na zadawanie bólu i cierpienia i jeszcze więcej na zdobywanie satysfakcji, zaspokajania pragnienia i głodu. Nie znał żadnego racjonalnego powodu, by czynić to jej. Na razie.
— I co? Zrobił ci coś?— spytał z kpiną, powątpiewaniem. Widział, że nie. Patrzył na nią teraz, widział ją tez na pogrzebie Alisy, gdy już wtedy próbowała mu dać odczuć, jak bardzo go nienawidzi. Nie chciał, nie żądał od niej niczego więcej. Nienawiść mu odpowiadała, była intrygująca — była silna, namiętna, doskonała i nie ograniczała żadnego z nich, nie zamykała ich w zbyt ciasnym uścisku, który przyduszał i krępował za bardzo. Nie musiał się jej obawiać.
— Miał rację — odpowiedział po jej pełnym wyrzutu i złości wystąpieniu. Zaciągnął się papierosem, spuszczając na moment wzrok. Dym wpierw wyleciał nosem, a później ustami, gdy się odezwał:— Na tym budowana jest hieraechia i porządek w organizacji. A ty, nie jesteś wyjątkiem — odpowiedział cierpko. Nie chodziło o pokazanie, gdzie jej miejsce. Nie wyobrażał jej sobie tam, na dole, na podłodze, zbierającą ochłapy z obiadu. Chciał by siedziała, jak najwyżej, dumnie spoglądając na wszystkich innych z góry, jak Pani — wszystkich poza nim. Nie zamierzał jej tego jednak powiedzieć. — I ja też nie.— Choć jego przywilejem było znajdowanie się na samym szczycie wciąż odpowiadał przed Tristanem, którego darzył szacunkiem.— Nie przyszedłem cię zabawiać ani dostarczać ci rozrywki, nie obchodzi mnie, czy się nudzisz— odpowiedział jej monotonnym tonem, strzepując popiół z papierosa do kielicha, który trzymała wciąż w dłoni. Kiedy wspomniała o tamtym poranku, powstrzymał się, przed zmarszczeniem brwi.
— Tamten poranek był ważny? — Chciała, żeby czuł się podle, przygnieciony jej niezależnością i zimnem. Chciała, by to poczuł — odtrącenie.— Słyszałem to wiele razy — te słowa nie budziły w nim niczego, żadnego poczucia winy, czy smutku. Nikt go nigdy nie miał, on nie miał nikogo, nie pamiętał jaki smak miało odtrącenie.— Sądzisz, że tamten poranek cokolwiek zmienił?— Dla mnie? Dla ciebie? Nie rozumiał. To nie od tamtego poranka wszystko się zaczęło. Wiedział, że dla kobiet to było istotne, ale nie dla niej. Nie była ani skromna ani wstydliwa, była kobieta, która wiedziała, czego chciała i nie wstydziła się o to prosić. — Ludzie ze sobą sypiają, nie ma w tym nic przełomowego. — Wystarczyło zdjąć szaty, wziąć się w ramiona, pocałunkami, ugryzieniami naznaczyć obce ciało jako swoją własność, nakreślić ścieżki przynależności, tak jak on to zrobił wtedy; cal jej ciała za calem. Pamiętał jej smak w swoich ustach. Przygoda, przyjemność zaspokajająca największe żadze, pragnienia. Przełom pojawiał się, gdy prócz szat zedrze się z siebie skórę, obnaży z sekretów, zawartości, miękkiej i gąbczastej, ukrytej pod zbitkiem ścięgien, żył i twardych mięśni. Łatwo jest to wydrzeć, rozerwać, zniszczyć. On miał wrażenie, że zdzierała z niego skórę podczas każdej takiej rozmowy.
—Myślisz, że nas znasz?— spytał. Wątpił. — Niektórzy mężczyźni czołgają się przez życie z nosem przy ziemi i zadowalają jego resztkami. My kroczymy na dwóch nogach, podchodzimy do stołu i odnajdujemy należne miejsce. Nasz wybór sprawił, że musimy czasem być brutalni, a brutalność wymaga siły pozwalającej na oderwanie się od bycia zadowalającym twe kaprysy chłopcem.— Nie jestem nim, nie będę robił tego, czego żądasz. — Możesz mnie nienawidzić za odmowę wzięcia udziału w twoich gierkach, ale wiesz że nikt tak nie potrafi zadbać o siebie jak ja. I jeśli powiedziałem, że będziesz bezpieczna, to niezależnie od metod i środków jakich użyję - będziesz. Nie widzę, byś ucierpiała. Żebyś była ranna, skrzywdzona, bezbronna lub wystraszona. Nie, jesteś silna. Pełna gniewu, nienawiści. Dobrze, doskonale — podkreślił przez zaciśnięte zęby, To nie była jej zasługa, doprowadził do zmian, które popchnęły ją do tej siebie, którą się stała. Bezpieczniejszej, pewniejszej siebie, wierzącej w dar, nie przekleństwo, mającej władzę w swoich dłoniach. — Nie możesz mnie winić za to, że cię okłamałem. — Nie winisz- dobrze.— Uczyniłaś mi to samo. Zrobiłaś ze mnie głupca w oczach własnego ojca. A jakby ktoś zrobił z ciebie zdzirę w oczach córki? Nie jestem Vasylem — i nigdy nie będę. Powiedział jej to juz kiedyś, nie lubił się powtarzać.
Gdy okiennice się zatrzasnęły, jego rękę rozpalił ogień. Nagle i niespodziewanie. Wstrzymał powietrze — upuszczając papierosa do kielicha, w którym zalegały resztki wina, podciągnął gwałtownie rękaw do góry, nie puszczając różdżki. Wezbrała w nim chwilowa panika — co się z nim działo? Miał wrażenie, że w jego żyłach toczy się trucizna, rozprzestrzenia się od palców w górę, zmierza do serca. Przez chwilę przebiegła mu myśl — wino, po chwili zdał sobie sprawę, że to musiała być anomalia. Czarne żyły uwypukliły się pod skórą, stały się nadzwyczaj widoczne. Ujrzał je dopiero, kiedy nad ich głowami błysnęło światło wyczarowane z jej różdżki. Poczuł gwałtowną słabość, mdłości, resztki koloru spłynęły mu z twarzy, pozostawiając ją trupio bladą, zmęczoną, naznaczoną przeżyciami i czasem. Potrzebował chwili, by dojść do siebie. Milczał przez chwilę, aż w końcu opuścił różdżkę i podniósł na nią wzrok.
— Zabiorę cię do źródła anomalii.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wciąż trzymała ręce założone na piersi, patrzyła na niego niechętnie, ze wstrętem i rosnącym zniecierpliwieniem, nie rozumiejąc, dlaczego jego osoba budzi w niej tyle emocji. Ponad wieloma sprawami potrafiła wszak przejść do porządku dziennego - czy dziś chodziło o niego, czy o jej prywatność? O buty obu Mulciberów, brutalnie wchodzących w jej świat tak, jakby do tego świata mieli prawo - a nie mieli. W emocjach prawie zapomniała, że stoi przed nim w koszuli nocnej - może to i lepiej, gdyby pamiętała, nieco trudniej byłoby jej utrzymać godną i dumną pozę.
Ignotus faktycznie jej nic nie zrobił, ale to nie umniejszało jej złości - zapędził ją w kozi róg z powodu prywatnych utarczek, odgrażając się nielojalnością wobec sprawy znacznie większej wagi. Jej złość nie miała wiele wspólnego z hierarchią, której sens w zasadzie nie bardzo ją obchodził - nigdy nie pragnęła władzy, pochodziła z rodziny, która od pokoleń służyła innym wiedzą, oddając moc sprawczą w cudze ręce - wierząc, że wskazówką jest wstanie poprowadzić te ręce tam, gdzie ich potrzebowała. Zamierzała się wykazać, żeby czuć się bezpiecznie, nie po to, by nimi rozporządzać - by móc rozporządzać samą sobią. Nie musieć się obawiać, że Ignotus lub kolejny śmierciożerca, który zacznie wlatywać jej przez okno, tak po prostu - bezkarnie - zarżnie ją dla zabawy. Ale Ramsey - nawet nie próbował zrozumieć.
Mulciber przyznał rację jej, nie Ignotusowi, wbrew temu, co powiedział, sparafrazował jej słowa, powtarzając ich sens, a jednak z jakiegoś powodu uznał, że musi jej je powtórzyć i na dodatek przypisać człowiekowi, który im przeczył - a w które wsłuchiwała się w uwagą, patrząc gdzieś w bok. Nie zastanawiała się nad sensem tych słów, bo przecież przed momentem sama je wypowiedziała - zastanawiała się nad samym faktem ich wypowiadania. Nie dowierzając, jak mogła być tak głupia. Powinna była zrozumieć to wcześniej, mężczyźni uwielbiali walki kogutów, stąd wystąpienie Ignotusa, stąd dzisiejszy spektakl Ramseya, stąd ich idiotyczny zwyczaj włażenia jej do domu na własnych zasadach - może nie chcieli się do tego przyznać, ale koniecznie odczuwali potrzebę wskazania jej należnego jej miejsca, nie dostrzegając, że w tym wszystkim popadali w karykaturalną przesadę. Tak, tak, Cassandro, jesteś pożyteczna - ale pamiętaj, że ja, wielki Mulciber, jestem ważniejszy. Przecież jej to nie obchodziło - czy bali się, że zagrozi ich pozycji? Naprawdę - mieli o sobie tak żenująco niskie mniemanie? Chciała tylko czuć się bezpiecznie, a Ignotus to poczucie bezpieczeństwa skutecznie zakłócił; nie czuła się dobrze z faktem, że wykorzystywał swoją pozycję, zarzucając jej nieuzasadnioną nielojalność, że dał jej do zrozumienia, że nie znaczy w tej układance nic - i że ot tak może ją stąd usunąć, jednocześnie wskazując na wielkość sojusznika, jakim był Czarny Pan. Nie sądziła, by ów Czarny Pan był idiotą - i wierzyła, że potrafi docenić czarodziejów, którzy przyniosą mu korzyści, otaczając ich ochroną przynajmniej przed własnymi ludźmi. W tym przed Mulciberami.
Ignotus najwyraźniej robił to w obronie męskiej dumy - czy nie powinna mu na to pozwolić? W mężczyznach było sporo z dzieci, do pewnych zwyczajów należało podejść z pobłażliwością. A jednak: wciąż ją to drażniło. Zmarszczyła nos do własnych myśli, odzywając się dopiero po chwili, puszczając mimo uszu głupie pytania.
- Więc jaki jest sens tej szopki Ramsey? - zapytała wprost, rozkładając ramiona - wskazując na otaczającą ich ciemność, jaka nagle nastała za sprawą jego zaklęcia. - Sądziłeś, że jak hukniesz okiennicami, to skulę się w sobie i ucieknę? Że zaimponujesz mi? Nakarmisz męskie ego? Po co to? Spodobało ci się to, co zrobił twój ojciec i też chcesz mnie postraszyć, goniąc jego autorytet? To jakaś próba męstwa - straszyć kobietę w oczywisty sposób słabszą? Syberyjska tradycja rodzinna? - Nie rozumiała go, nie rozumiała jego pobudek. Ruch różdżki w pierwszej chwili skojarzył jej się z metaforycznym strachem na wróble postawionym na jej terenie przez Ignotusa - jeśli miał zamiar iść w jego ślady, nie miała zamiaru dać mu satysfakcji i okazać lęku. Być może po części dlatego - że Ignotus ostatecznie nic jej nie zrobił. Wbrew temu, co im się wydawało, doskonale zdawała sobie sprawę z własnych możliwości. - A może - przeoczyłeś okres zalotów poprzez rzucanie na dziewczynę upiorogacka? - Ramsey próbował ją przestraszyć -dokładnie tak, jak robił to jego ojciec, choć zapewniał ją, że nie znajduje celu w jej krzywdzie - nie potrafiła go zrozumieć - zawsze sądziła, że mimo wszystko jest w pełni władz umysłowych.
- Zamierzasz mnie teraz pouczać o stosunkach damsko-męskich? - Uniosła lekko brew, zaczynało być zapewne: większości tych stosunków Mulciber zwyczajnie nie rozumiał - czego popis dał więcej niż jeden raz. Ale dalej, Ramsey, graj rolę mentora: naucz mnie wszystkiego o świecie, bo ja o nim nie wiem nic. - Gdybym sądziła, że był istotny, nie prosiłabym, byś o nim zapomniał - zauważyła, wciąż z lekko uniesioną lewą brwią, tym razem przenosząc spojrzenie ku jego twarzy. Owszem, ludzie ze sobą sypiali, owszem, była tego samego zdania - żadne z nich nie było podlotkiem, które do cielesności podchodziłoby z niewinnym wstydem i nie spodziewałaby się tego po nim. Z pantałyku zbijało ją jego zachowanie, wciąż pojawiającego się w tym miejscu, wciąż czerpiącego chorą satysfakcję z jej złości, dokuczliwie rozgaszczającego się jak u siebie: a przecież u siebie bynajmniej nie był. Zawłaszczał jej stół, jej wino, jej przestrzeń, ją samą. Tak, gdzieś w tym wszystkim gubiła samą siebie - nie chciała i nie miała zamiaru zostać ich posługaczką, a czuła się zepchnięta do tej roli - oprócz wykrzykiwania, jak bardzo są ważni i jak bardzo ona nie jest ważna, nie liczyli się z nią wcale. Być może taka miała być ich kara za jej przewiny - nieco dziecinna i nieco złośliwa, być może miała podejść do tego ze stoickim spokojem, czekając, aż dziecku po prostu znudzi się zabawa.
Tak, znała mężczyzn - radziła sobie z Vasylem. Nie był nim, ale nie był w stanie do końca wyprzeć pokrewieństwa.
- Naturalnie, że nie - odparła jednak na przekór, unosząc ku niemu spojrzenie, w zastałych ciemnościach nie dostrzegając jednak jego twarzy. - Skąd ta myśl? - Nie zająknęła się wszak o mężczyznach jako takich nawet słowem. - Tak, wiem, wiem - przytaknęła ze znudzeniem - musicie być silni, brutalni i groźni, straszni wielcy chłopcy, którzy zatrzęsą całym światem. Zawsze mi się wydawało, że tacy nie czują potrzeby podkreślania tego, kim są, otoczenie to po prostu wie. Co się zmieniło? -Ramsey przecież właśnie taki był: w przeciwieństwie do zmarłego brata nie potrzebowała zapewnień o jego silnym charakterze - znała go, znała go lepiej niż przypuszczał - jeśli Mulciberowie naprawdę sądzili, ze te przedstawienia były potrzebne, żeby szanowała ich jako czarodziejów - mylili się i puścili w niepamięć długie lata znajomości, zaślepieni męskim ego lub pragnieniem podziwu. A ona - nie spodziewała się po nich takiej pomyłki. Postąpiła w jego kierunku, wyginając szyję i zadzierając brodę tak, by zrównać się z nim na tyle, na ile pozwalał jej wzrost i na tyle, na ile w ciemnościach potrafiła wyczuć ciepło jego oddechu. Przesunęła dłoń na swoje biodro, wspierając się na nim, usiłując w ciemnościach wypatrzeć jego stalowe tęczówki - wyzywająco. - Powiedz, kiedy postanowiłeś zamienić się w psa, który dużo szczeka? - Kiedy oboje postanowiliście?
Kłamstwo, którym ich uraczyła, nie znaczyło dla niej wiele - ich reakcja wydawała jej się zwyczajnie przesadzona; nie zrobiła z niego głupca tylko ojca swojego dziecka, bo mu zaufała, powiedziałaby mu o tym przy najbliższej okazji - która się nie zdarzyła. Starszego Mulcibera okłamać musiała - jako matka nie wiedząc, do czego jest zdolny wobec własnego dziecka. Ale Ramsey nie mógł zrozumieć żadnej z tej myśli - nie rozumiał, jak to jest kochać. Nie rozumiał, jak to jest kochać bezgranicznie. I powtarzała to sobie jak mantę, słuchając jego zapewnień o jej bezpieczeństwie.
- Moja córka nigdy by w to nie uwierzyła - stwierdziła bez zawahania, na poparcie własnych myśli; bo jej córka wiedziała, jak to jest kochać - bezgranicznie. - Nie znam twojego ojca tak dobrze, jak znasz go ty, a zapewne i ty wiesz o nim niewiele. Nie mogłam wiedzieć, co zrobi. Nie mogłam ryzykować. - Nigdy nie ryzykowała, nie życiem Lysandry - wiedział o tym najlepiej, to przez niego weszła w promień cruciatusa, które rzucił w kierunku dziewczynki znajdującej się tuż przy Vasylu. Ignotus powinien był zrozumieć więcej - jako ojciec. - Po to tu przyszedłeś? - zapytała wprost, patrząc mu prosto w oczy, choć przez otaczające ich ciemności ich nie widziała. - Zadbać o mnie? Zamierzasz tu być, kiedy po raz kolejny ktoś wyrzuci mi w twarz nielojalność, bo poczuje się urażony krzywym spojrzeniem? Czy raczej - czujesz się zawiedziony, że nie kulę się w kącie jak trusia? - Przekrzywiła lekko głowę w drugą stronę - Jakie to będą środki i metody, m? Będziesz zastępował jedno nieszczęście kolejnym? Kontrolował, kiedy twoje gry wymkną się spod kontroli? Pilnował moich okien, żeby tylko twoja rodzina wlatywała przez nie zawsze wtedy, kiedy będzie miała na to ochotę? - Ignotus mógł się wymknąć, mógł ją zmiażdżyć jednym zaklęciem i być może zrobiłby to, gdyby go sprowokowała - a Ramsey nie kiwnąłby nawet palcem. I to wszystko - działo się przez niego, bo jej nie pomógł. Nie szkodzi - nie potrzebowała go. Dobrze się złożyło, że się wyparł - byłby beznadziejnym ojcem. Znajdzie dla siebie drogę - sama.
Krótkie machnięcie różdżką sprowadziło jasność mającą odgonić mroki, mającą pokazać mu, że stroszenie piór w ten sposób nie miało celu. Ale w momencie wypowiadania inkantacji wydarzyło się coś, co - cóż - coś, co wymknęło się spod kontroli.
Nie potrafiła zidentyfikować dziwnej wibracji - nigdy nie czuła nic podobnego. Wpierw subtelne, z czasem przybierające na sile, aż w końcu eksplodujące siłą podobną tej, którą czuła tamtego dnia; różdżka wypadła z jej dłoni z cichym stuknięciem i przeturlała się kilka cali, Cassandra momentalnie osunęła się na ziemię, upadając na bok - u jego stóp, w swoim położeniu nie będąc jednak w stanie dostrzec gorzkiej ironii losu - i choć ostatkiem sił wspierała się łokciem o drewnianą posadzkę, to widziała siebie zupełnie gdzie indziej, w pokoju Lysandry naznaczonym strachami i wypełnionym cieniami, z Vasylem czającym się za oknem, z jej krzykiem rozpaczliwie zakłócającym nocną ciszą, z eksplozją, która zostawiła tylko rozszarpane płaty skóry, niektóre naznaczone kępkami długich kruczych włosów, i nieduży worek mięsa zalany gęstą krwią. Anomalie. Lysandra. Zabiorę cię do anomalii. Nie widziała jego osłabienia, nie miała go kiedy dostrzec.
- Prosektorium - wychrypiała bezgłośnie, tracąc orientację w czasie i przestrzeni, z sercem bijącym jak dzwon i przerażeniem bijącym boleśnie od zagubionych oczu. Wróg był blisko, był i chciał dorwać Lysandrę, a one wciąż musiały przed nim uciekać jak miedziany jeździec; wróg tutaj był i infekował jej córkę okrutnymi anomaliami. Nic innego - nie miało już znaczenia, należało rozwiązać tę zagadkę.
Ignotus faktycznie jej nic nie zrobił, ale to nie umniejszało jej złości - zapędził ją w kozi róg z powodu prywatnych utarczek, odgrażając się nielojalnością wobec sprawy znacznie większej wagi. Jej złość nie miała wiele wspólnego z hierarchią, której sens w zasadzie nie bardzo ją obchodził - nigdy nie pragnęła władzy, pochodziła z rodziny, która od pokoleń służyła innym wiedzą, oddając moc sprawczą w cudze ręce - wierząc, że wskazówką jest wstanie poprowadzić te ręce tam, gdzie ich potrzebowała. Zamierzała się wykazać, żeby czuć się bezpiecznie, nie po to, by nimi rozporządzać - by móc rozporządzać samą sobią. Nie musieć się obawiać, że Ignotus lub kolejny śmierciożerca, który zacznie wlatywać jej przez okno, tak po prostu - bezkarnie - zarżnie ją dla zabawy. Ale Ramsey - nawet nie próbował zrozumieć.
Mulciber przyznał rację jej, nie Ignotusowi, wbrew temu, co powiedział, sparafrazował jej słowa, powtarzając ich sens, a jednak z jakiegoś powodu uznał, że musi jej je powtórzyć i na dodatek przypisać człowiekowi, który im przeczył - a w które wsłuchiwała się w uwagą, patrząc gdzieś w bok. Nie zastanawiała się nad sensem tych słów, bo przecież przed momentem sama je wypowiedziała - zastanawiała się nad samym faktem ich wypowiadania. Nie dowierzając, jak mogła być tak głupia. Powinna była zrozumieć to wcześniej, mężczyźni uwielbiali walki kogutów, stąd wystąpienie Ignotusa, stąd dzisiejszy spektakl Ramseya, stąd ich idiotyczny zwyczaj włażenia jej do domu na własnych zasadach - może nie chcieli się do tego przyznać, ale koniecznie odczuwali potrzebę wskazania jej należnego jej miejsca, nie dostrzegając, że w tym wszystkim popadali w karykaturalną przesadę. Tak, tak, Cassandro, jesteś pożyteczna - ale pamiętaj, że ja, wielki Mulciber, jestem ważniejszy. Przecież jej to nie obchodziło - czy bali się, że zagrozi ich pozycji? Naprawdę - mieli o sobie tak żenująco niskie mniemanie? Chciała tylko czuć się bezpiecznie, a Ignotus to poczucie bezpieczeństwa skutecznie zakłócił; nie czuła się dobrze z faktem, że wykorzystywał swoją pozycję, zarzucając jej nieuzasadnioną nielojalność, że dał jej do zrozumienia, że nie znaczy w tej układance nic - i że ot tak może ją stąd usunąć, jednocześnie wskazując na wielkość sojusznika, jakim był Czarny Pan. Nie sądziła, by ów Czarny Pan był idiotą - i wierzyła, że potrafi docenić czarodziejów, którzy przyniosą mu korzyści, otaczając ich ochroną przynajmniej przed własnymi ludźmi. W tym przed Mulciberami.
Ignotus najwyraźniej robił to w obronie męskiej dumy - czy nie powinna mu na to pozwolić? W mężczyznach było sporo z dzieci, do pewnych zwyczajów należało podejść z pobłażliwością. A jednak: wciąż ją to drażniło. Zmarszczyła nos do własnych myśli, odzywając się dopiero po chwili, puszczając mimo uszu głupie pytania.
- Więc jaki jest sens tej szopki Ramsey? - zapytała wprost, rozkładając ramiona - wskazując na otaczającą ich ciemność, jaka nagle nastała za sprawą jego zaklęcia. - Sądziłeś, że jak hukniesz okiennicami, to skulę się w sobie i ucieknę? Że zaimponujesz mi? Nakarmisz męskie ego? Po co to? Spodobało ci się to, co zrobił twój ojciec i też chcesz mnie postraszyć, goniąc jego autorytet? To jakaś próba męstwa - straszyć kobietę w oczywisty sposób słabszą? Syberyjska tradycja rodzinna? - Nie rozumiała go, nie rozumiała jego pobudek. Ruch różdżki w pierwszej chwili skojarzył jej się z metaforycznym strachem na wróble postawionym na jej terenie przez Ignotusa - jeśli miał zamiar iść w jego ślady, nie miała zamiaru dać mu satysfakcji i okazać lęku. Być może po części dlatego - że Ignotus ostatecznie nic jej nie zrobił. Wbrew temu, co im się wydawało, doskonale zdawała sobie sprawę z własnych możliwości. - A może - przeoczyłeś okres zalotów poprzez rzucanie na dziewczynę upiorogacka? - Ramsey próbował ją przestraszyć -dokładnie tak, jak robił to jego ojciec, choć zapewniał ją, że nie znajduje celu w jej krzywdzie - nie potrafiła go zrozumieć - zawsze sądziła, że mimo wszystko jest w pełni władz umysłowych.
- Zamierzasz mnie teraz pouczać o stosunkach damsko-męskich? - Uniosła lekko brew, zaczynało być zapewne: większości tych stosunków Mulciber zwyczajnie nie rozumiał - czego popis dał więcej niż jeden raz. Ale dalej, Ramsey, graj rolę mentora: naucz mnie wszystkiego o świecie, bo ja o nim nie wiem nic. - Gdybym sądziła, że był istotny, nie prosiłabym, byś o nim zapomniał - zauważyła, wciąż z lekko uniesioną lewą brwią, tym razem przenosząc spojrzenie ku jego twarzy. Owszem, ludzie ze sobą sypiali, owszem, była tego samego zdania - żadne z nich nie było podlotkiem, które do cielesności podchodziłoby z niewinnym wstydem i nie spodziewałaby się tego po nim. Z pantałyku zbijało ją jego zachowanie, wciąż pojawiającego się w tym miejscu, wciąż czerpiącego chorą satysfakcję z jej złości, dokuczliwie rozgaszczającego się jak u siebie: a przecież u siebie bynajmniej nie był. Zawłaszczał jej stół, jej wino, jej przestrzeń, ją samą. Tak, gdzieś w tym wszystkim gubiła samą siebie - nie chciała i nie miała zamiaru zostać ich posługaczką, a czuła się zepchnięta do tej roli - oprócz wykrzykiwania, jak bardzo są ważni i jak bardzo ona nie jest ważna, nie liczyli się z nią wcale. Być może taka miała być ich kara za jej przewiny - nieco dziecinna i nieco złośliwa, być może miała podejść do tego ze stoickim spokojem, czekając, aż dziecku po prostu znudzi się zabawa.
Tak, znała mężczyzn - radziła sobie z Vasylem. Nie był nim, ale nie był w stanie do końca wyprzeć pokrewieństwa.
- Naturalnie, że nie - odparła jednak na przekór, unosząc ku niemu spojrzenie, w zastałych ciemnościach nie dostrzegając jednak jego twarzy. - Skąd ta myśl? - Nie zająknęła się wszak o mężczyznach jako takich nawet słowem. - Tak, wiem, wiem - przytaknęła ze znudzeniem - musicie być silni, brutalni i groźni, straszni wielcy chłopcy, którzy zatrzęsą całym światem. Zawsze mi się wydawało, że tacy nie czują potrzeby podkreślania tego, kim są, otoczenie to po prostu wie. Co się zmieniło? -Ramsey przecież właśnie taki był: w przeciwieństwie do zmarłego brata nie potrzebowała zapewnień o jego silnym charakterze - znała go, znała go lepiej niż przypuszczał - jeśli Mulciberowie naprawdę sądzili, ze te przedstawienia były potrzebne, żeby szanowała ich jako czarodziejów - mylili się i puścili w niepamięć długie lata znajomości, zaślepieni męskim ego lub pragnieniem podziwu. A ona - nie spodziewała się po nich takiej pomyłki. Postąpiła w jego kierunku, wyginając szyję i zadzierając brodę tak, by zrównać się z nim na tyle, na ile pozwalał jej wzrost i na tyle, na ile w ciemnościach potrafiła wyczuć ciepło jego oddechu. Przesunęła dłoń na swoje biodro, wspierając się na nim, usiłując w ciemnościach wypatrzeć jego stalowe tęczówki - wyzywająco. - Powiedz, kiedy postanowiłeś zamienić się w psa, który dużo szczeka? - Kiedy oboje postanowiliście?
Kłamstwo, którym ich uraczyła, nie znaczyło dla niej wiele - ich reakcja wydawała jej się zwyczajnie przesadzona; nie zrobiła z niego głupca tylko ojca swojego dziecka, bo mu zaufała, powiedziałaby mu o tym przy najbliższej okazji - która się nie zdarzyła. Starszego Mulcibera okłamać musiała - jako matka nie wiedząc, do czego jest zdolny wobec własnego dziecka. Ale Ramsey nie mógł zrozumieć żadnej z tej myśli - nie rozumiał, jak to jest kochać. Nie rozumiał, jak to jest kochać bezgranicznie. I powtarzała to sobie jak mantę, słuchając jego zapewnień o jej bezpieczeństwie.
- Moja córka nigdy by w to nie uwierzyła - stwierdziła bez zawahania, na poparcie własnych myśli; bo jej córka wiedziała, jak to jest kochać - bezgranicznie. - Nie znam twojego ojca tak dobrze, jak znasz go ty, a zapewne i ty wiesz o nim niewiele. Nie mogłam wiedzieć, co zrobi. Nie mogłam ryzykować. - Nigdy nie ryzykowała, nie życiem Lysandry - wiedział o tym najlepiej, to przez niego weszła w promień cruciatusa, które rzucił w kierunku dziewczynki znajdującej się tuż przy Vasylu. Ignotus powinien był zrozumieć więcej - jako ojciec. - Po to tu przyszedłeś? - zapytała wprost, patrząc mu prosto w oczy, choć przez otaczające ich ciemności ich nie widziała. - Zadbać o mnie? Zamierzasz tu być, kiedy po raz kolejny ktoś wyrzuci mi w twarz nielojalność, bo poczuje się urażony krzywym spojrzeniem? Czy raczej - czujesz się zawiedziony, że nie kulę się w kącie jak trusia? - Przekrzywiła lekko głowę w drugą stronę - Jakie to będą środki i metody, m? Będziesz zastępował jedno nieszczęście kolejnym? Kontrolował, kiedy twoje gry wymkną się spod kontroli? Pilnował moich okien, żeby tylko twoja rodzina wlatywała przez nie zawsze wtedy, kiedy będzie miała na to ochotę? - Ignotus mógł się wymknąć, mógł ją zmiażdżyć jednym zaklęciem i być może zrobiłby to, gdyby go sprowokowała - a Ramsey nie kiwnąłby nawet palcem. I to wszystko - działo się przez niego, bo jej nie pomógł. Nie szkodzi - nie potrzebowała go. Dobrze się złożyło, że się wyparł - byłby beznadziejnym ojcem. Znajdzie dla siebie drogę - sama.
Krótkie machnięcie różdżką sprowadziło jasność mającą odgonić mroki, mającą pokazać mu, że stroszenie piór w ten sposób nie miało celu. Ale w momencie wypowiadania inkantacji wydarzyło się coś, co - cóż - coś, co wymknęło się spod kontroli.
Nie potrafiła zidentyfikować dziwnej wibracji - nigdy nie czuła nic podobnego. Wpierw subtelne, z czasem przybierające na sile, aż w końcu eksplodujące siłą podobną tej, którą czuła tamtego dnia; różdżka wypadła z jej dłoni z cichym stuknięciem i przeturlała się kilka cali, Cassandra momentalnie osunęła się na ziemię, upadając na bok - u jego stóp, w swoim położeniu nie będąc jednak w stanie dostrzec gorzkiej ironii losu - i choć ostatkiem sił wspierała się łokciem o drewnianą posadzkę, to widziała siebie zupełnie gdzie indziej, w pokoju Lysandry naznaczonym strachami i wypełnionym cieniami, z Vasylem czającym się za oknem, z jej krzykiem rozpaczliwie zakłócającym nocną ciszą, z eksplozją, która zostawiła tylko rozszarpane płaty skóry, niektóre naznaczone kępkami długich kruczych włosów, i nieduży worek mięsa zalany gęstą krwią. Anomalie. Lysandra. Zabiorę cię do anomalii. Nie widziała jego osłabienia, nie miała go kiedy dostrzec.
- Prosektorium - wychrypiała bezgłośnie, tracąc orientację w czasie i przestrzeni, z sercem bijącym jak dzwon i przerażeniem bijącym boleśnie od zagubionych oczu. Wróg był blisko, był i chciał dorwać Lysandrę, a one wciąż musiały przed nim uciekać jak miedziany jeździec; wróg tutaj był i infekował jej córkę okrutnymi anomaliami. Nic innego - nie miało już znaczenia, należało rozwiązać tę zagadkę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Poddasze
Szybka odpowiedź