Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Złota Wieża
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Złota Wieża
Nieużywana, duża, opuszczona wieża w Hogwarcie; kiedyś odbywały się w niej zajęcia z astronomii, lecz trzy dekady temu przeniesiono je w inne miejsce, po odremontowaniu drugiej strony zamku - ze względu na widoczność księżyca. Swoją nazwę zawdzięcza wyglądowi zewnętrznemu, jej ścianki są żółtawej barwy, a w oknach mienią się złotawe witraże, doskonale widoczne, kiedy zapewne jakiś duch, Irytek, zabawia się w jej wnętrzu. Wieża nie zawsze jest widoczna: uczniowie mówią, że znika sama z siebie, nauczyciele podejrzewają, że jest ukrywana.
Wszystkie nadzieje związane z pomyślnym uwolnieniem mugolaków rozpierzchły się jak wystraszone okrucieństwem dzieci. Brendan mówił, że sobie poradzimy. Że sobie poradzę. Jestem tego coraz mniej pewna, za to umacniam się w przekonaniu, że po prostu chciał mi dodać otuchy, ale za tymi słowami nie szło nic rzeczywistego. Ściskam dłoń Lewisa nie wiedząc nawet czy przyrzeczenie, które przed chwilą złożyłam własnym uczniom, ma rację bytu. Naturalnie, że zrobimy wszystko, byleby tylko nic im się nie stało, ale nie mogę mieć żadnej pewności, że obietnica zostanie spełniona. Martwię się w środku, na zewnątrz uśmiechając się pusto. Jakby sprawy dorosłych znaczyły więcej niż dziecinne mrzonki o lepszym jutrze. Jutro jest bardziej nieznane niż przeklęta wieża, w której się znajdowaliśmy. Jutro może wcale nie nadejść. Zrobiło się poważnie, zbyt poważnie, żeby móc cokolwiek lekceważyć. Jestem przytłoczona, ale walczę. Zginę w walce, nawet jeśli będzie to polegać na okłamywaniu wszystkich wokół, włącznie ze sobą, że będzie dobrze. Nie ma Irytka, czyli moje obawy się spełniają. Nie daję jednak tego po sobie poznać, przynajmniej pozornie.
- Nie szkodzi. I tak sobie poradzimy. Z taką ekipą gryfońsko-puchońską nic nam niestraszne - mówię całkiem wesoło, chociaż w myślach mam ochotę się rozpłakać. Wszystko jest dobrze, Pom. Nawet zamek trzasnął otwierając przejście i nie zabijając nas w pierwszych kilku sekundach, a to bezapelacyjny sukces. Pozwalam iść Samowi na początku tego dziwnego pochodu, a sama ciągnę chłopców za nim.
- Nie bójcie się. Musimy teraz iść do przodu poszukać innych, ale w razie czego mamy świstoklik. Wrócimy do domu - rzucam w stronę chłopców. Lub raczej wy wrócicie. - Z Samem i Just jesteśmy bezpieczni - dodaję szybko. - Mój tata zawsze mówił, że przezwyciężanie własnego strachu jest jedną z największych cnót. Myślę, że można mu wierzyć. Kiedyś uratował swojego przyjaciela przed zgnieceniem przez Wierzbę Bijącą. Podobno ze strachu aż pogubił buty, tak szybko biegł, ale żadnemu nic się nie stało - opowiadam, sądząc, że w ten sposób zajmę ich myślami o czymś innym niż morderstwa chorego psychicznie dyrektora. Nie ma to żadnego innego, większego celu, żadne słowa teraz w niczym nie pomogą. Musimy koncentrować się na krokach oraz przejściu w górę, razem z innymi.
- Lapifors - wypowiadam inkantację celując różdżką w królika znajdującego się w torebce. W Lily. Mam nadzieję, że uda nam się ją w takim stanie utrzymać. W człowieczej formie byłoby trudno nią nieść. Z drugiej strony magia coś u mnie zaczyna szwankować, ale może w transmutacji pójdzie mi lepiej niż w magii leczniczej. Oglądam się przepraszająco na Tonks za zaklęcie, które nie wyszło, a które miało jej dodać sił witalnych. Pozostaje mieć nadzieję, że dożyje naszej ucieczki z przeklętego miejsca. Jak na złość potrzebne jest całe mnóstwo wiary, akurat wtedy, kiedy jest jej tak mocny niedobór.
- Nie szkodzi. I tak sobie poradzimy. Z taką ekipą gryfońsko-puchońską nic nam niestraszne - mówię całkiem wesoło, chociaż w myślach mam ochotę się rozpłakać. Wszystko jest dobrze, Pom. Nawet zamek trzasnął otwierając przejście i nie zabijając nas w pierwszych kilku sekundach, a to bezapelacyjny sukces. Pozwalam iść Samowi na początku tego dziwnego pochodu, a sama ciągnę chłopców za nim.
- Nie bójcie się. Musimy teraz iść do przodu poszukać innych, ale w razie czego mamy świstoklik. Wrócimy do domu - rzucam w stronę chłopców. Lub raczej wy wrócicie. - Z Samem i Just jesteśmy bezpieczni - dodaję szybko. - Mój tata zawsze mówił, że przezwyciężanie własnego strachu jest jedną z największych cnót. Myślę, że można mu wierzyć. Kiedyś uratował swojego przyjaciela przed zgnieceniem przez Wierzbę Bijącą. Podobno ze strachu aż pogubił buty, tak szybko biegł, ale żadnemu nic się nie stało - opowiadam, sądząc, że w ten sposób zajmę ich myślami o czymś innym niż morderstwa chorego psychicznie dyrektora. Nie ma to żadnego innego, większego celu, żadne słowa teraz w niczym nie pomogą. Musimy koncentrować się na krokach oraz przejściu w górę, razem z innymi.
- Lapifors - wypowiadam inkantację celując różdżką w królika znajdującego się w torebce. W Lily. Mam nadzieję, że uda nam się ją w takim stanie utrzymać. W człowieczej formie byłoby trudno nią nieść. Z drugiej strony magia coś u mnie zaczyna szwankować, ale może w transmutacji pójdzie mi lepiej niż w magii leczniczej. Oglądam się przepraszająco na Tonks za zaklęcie, które nie wyszło, a które miało jej dodać sił witalnych. Pozostaje mieć nadzieję, że dożyje naszej ucieczki z przeklętego miejsca. Jak na złość potrzebne jest całe mnóstwo wiary, akurat wtedy, kiedy jest jej tak mocny niedobór.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Pomona Sprout' has done the following action : rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Po tym, jak wyczulił zmysły, zdziwił się, gdy nie nastąpił żaden atak - przynajmniej póki co. Wycofał się o krok, wbijając spojrzenie najpierw w skrytą w ciemności ścianę pnącą się ku górze (poluzowane cegłówki nie umknęły jego uwadze; próba wspinaczki byłaby idiotyzmem, ale nie miał lepszych pomysłów), a potem w Klapę - słuchał go w uwadze, wstrzymując się od ciężkiego westchnięcia. Nie miał już pewności, czy bardziej tłamsi go strach, czy kiełkująca złość na policjanta; Klapa nie był głupi, musiał wiedzieć, że koniec końców zatajanie jakichkolwiek informacji działa na jego niekorzyść. Na niekorzyść ich wszystkich.
Równanie było proste - jeżeli oni zginą, Klapa polegnie razem z nimi.
- Jakie konkretnie jest zagrożenie? Czego mamy się, do cholery jasnej, bać? - rzucił, w trakcie jednej ze zgłosek tracąc cierpliwość; w jego głosie rozbrzmiało na chwilę warknięcie, które szybko uciszył. Wdech, wydech. - Klapa, skup się, proszę cię. - Wiedział, że wymagał wiele - ale zdawał sobie też sprawę z tego, że nie mieli zbyt wielu opcji. - Powiedz mi wszystko, co muszę wiedzieć, od tego zależy nie tylko moje życie, ale też twoje i dzieci. Psia mać, Klapa, niewinnych dzieci. - Oderwał od niego spojrzenie, ale tylko na chwilę, by wbić je w potencjalną ścianę wspinaczkową. Potrzebowali szybkiego planu i musiał stworzyć go sam; znów przytłaczała go odpowiedzialność. - Słuchaj mnie uważnie - powiedział w końcu, szybkim krokiem zbliżając się do Klapy; wolną dłonią uchwycił jego ramię, by zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, a potem spojrzał mu prosto w oczy. - Będę wspinać się na górę, ale nie ma sensu, żebyś poszedł tam za mną. - Oczyma wyobraźni widział go, jak spada na dół i skręca zupełnie niepotrzebnie kark. Jednocześnie Garrett nie mógł po prostu tej ściany zostawić; skoro mógł wspiąć się wyżej, zaklęcie wykazujące obecność nad jego głową nabrało nagle sensu. Ktoś tam był. I mógł potrzebować jego pomocy. - Użyj Ignis Fatuus, żeby oświetlić mi drogę. A jeżeli wespnę się na górę, postaraj się podać mi tę książkę. Wingardium Leviosa powinno starczyć - ciągnął, sprawdzając badawczym spojrzeniem, czy Klapa na pewno go słucha i rejestruje jego polecenia. - Po tym jak najszybciej udaj się w kierunku pozostałych - mówili, że ruszają prosto, sam słyszałeś - i koniecznie przekaż im wszystko co wiesz o zagrożeniu związanym z dziećmi. - Nawet jeśli to tylko fałszywa propaganda; nietrudno było się domyślić, że wmawianie policjantom, jak okropne i niebezpieczne mogą być te dzieci, mogło łatwo przekonać ich do czynienia krzywdy najmłodszym, bezbronnym. Przełamać ich opory. - Zabezpieczyliśmy wejście, zdążysz to zrobić, zanim przybędą posiłki. Pamiętaj - światło, książka, powrót do reszty. I jeszcze jedno - dodał pospiesznie, jakby mimochodem. - Nie wiem, dlaczego przylgnął do ciebie ten przydomek. Nie jesteś klapą. Jesteś silny. Jesteś odważny. I, co najważniejsze, jesteś przyzwoitym człowiekiem. - Przynajmniej jak na antymugolskiego policjanta - ale tego nie powiedział już na głos. - To, co robimy, jest słuszne. Jestem pewien, że to widzisz. Dasz radę. Naprawdę. Dasz sobie radę - powtórzył mu jeszcze na odchodne - zupełnie jakby cokolwiek miało to zmienić - po czym wepchnął mu w ręce czarnomagiczną księgę. Swoją różdżkę schował do kieszeni (ale w taki sposób, aby móc ją prędko wyciągnąć) i szybko poszedł w kierunku prowizorycznej wspinaczkowej ścianki. Spojrzał w górę, mając nadzieję, że jego aurorska kondycja w połączeniu z działaniem zaklęcia wspomagającego wystarczą, żeby pokonać tę drogę. Bo, mimo wszystko, wolałby zginąć trochę bardziej bohatersko niż z powodu żałośnie nieudolnej wspinaczki.
Starając się za bardzo nie myśleć o swoim rychłym końcu i upokarzającej śmierci, podszedł bliżej, by wbić palce w wystającą cegłówkę; podciągnął się wyżej, by na kolejnej postawić najpierw jedną, a potem drugą stopę. Teraz wydawało się to łatwe - za kilka (kilkanaście? kilkadziesiąt? kilkaset?) metrów pewnie przestanie.
Równanie było proste - jeżeli oni zginą, Klapa polegnie razem z nimi.
- Jakie konkretnie jest zagrożenie? Czego mamy się, do cholery jasnej, bać? - rzucił, w trakcie jednej ze zgłosek tracąc cierpliwość; w jego głosie rozbrzmiało na chwilę warknięcie, które szybko uciszył. Wdech, wydech. - Klapa, skup się, proszę cię. - Wiedział, że wymagał wiele - ale zdawał sobie też sprawę z tego, że nie mieli zbyt wielu opcji. - Powiedz mi wszystko, co muszę wiedzieć, od tego zależy nie tylko moje życie, ale też twoje i dzieci. Psia mać, Klapa, niewinnych dzieci. - Oderwał od niego spojrzenie, ale tylko na chwilę, by wbić je w potencjalną ścianę wspinaczkową. Potrzebowali szybkiego planu i musiał stworzyć go sam; znów przytłaczała go odpowiedzialność. - Słuchaj mnie uważnie - powiedział w końcu, szybkim krokiem zbliżając się do Klapy; wolną dłonią uchwycił jego ramię, by zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, a potem spojrzał mu prosto w oczy. - Będę wspinać się na górę, ale nie ma sensu, żebyś poszedł tam za mną. - Oczyma wyobraźni widział go, jak spada na dół i skręca zupełnie niepotrzebnie kark. Jednocześnie Garrett nie mógł po prostu tej ściany zostawić; skoro mógł wspiąć się wyżej, zaklęcie wykazujące obecność nad jego głową nabrało nagle sensu. Ktoś tam był. I mógł potrzebować jego pomocy. - Użyj Ignis Fatuus, żeby oświetlić mi drogę. A jeżeli wespnę się na górę, postaraj się podać mi tę książkę. Wingardium Leviosa powinno starczyć - ciągnął, sprawdzając badawczym spojrzeniem, czy Klapa na pewno go słucha i rejestruje jego polecenia. - Po tym jak najszybciej udaj się w kierunku pozostałych - mówili, że ruszają prosto, sam słyszałeś - i koniecznie przekaż im wszystko co wiesz o zagrożeniu związanym z dziećmi. - Nawet jeśli to tylko fałszywa propaganda; nietrudno było się domyślić, że wmawianie policjantom, jak okropne i niebezpieczne mogą być te dzieci, mogło łatwo przekonać ich do czynienia krzywdy najmłodszym, bezbronnym. Przełamać ich opory. - Zabezpieczyliśmy wejście, zdążysz to zrobić, zanim przybędą posiłki. Pamiętaj - światło, książka, powrót do reszty. I jeszcze jedno - dodał pospiesznie, jakby mimochodem. - Nie wiem, dlaczego przylgnął do ciebie ten przydomek. Nie jesteś klapą. Jesteś silny. Jesteś odważny. I, co najważniejsze, jesteś przyzwoitym człowiekiem. - Przynajmniej jak na antymugolskiego policjanta - ale tego nie powiedział już na głos. - To, co robimy, jest słuszne. Jestem pewien, że to widzisz. Dasz radę. Naprawdę. Dasz sobie radę - powtórzył mu jeszcze na odchodne - zupełnie jakby cokolwiek miało to zmienić - po czym wepchnął mu w ręce czarnomagiczną księgę. Swoją różdżkę schował do kieszeni (ale w taki sposób, aby móc ją prędko wyciągnąć) i szybko poszedł w kierunku prowizorycznej wspinaczkowej ścianki. Spojrzał w górę, mając nadzieję, że jego aurorska kondycja w połączeniu z działaniem zaklęcia wspomagającego wystarczą, żeby pokonać tę drogę. Bo, mimo wszystko, wolałby zginąć trochę bardziej bohatersko niż z powodu żałośnie nieudolnej wspinaczki.
Starając się za bardzo nie myśleć o swoim rychłym końcu i upokarzającej śmierci, podszedł bliżej, by wbić palce w wystającą cegłówkę; podciągnął się wyżej, by na kolejnej postawić najpierw jedną, a potem drugą stopę. Teraz wydawało się to łatwe - za kilka (kilkanaście? kilkadziesiąt? kilkaset?) metrów pewnie przestanie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Przeszłam, udało się. W takich momentach byłam wdzięczna za umiejętność, którą obdarował mnie los. Cos zgrzytnęło obok i choć rozsądek podpowiadał że to drzwi otwierają się po podaniu poprawnej odpowiedzi, serce stanęło na kilka długich sekund. Do momentu, gdy wielkie wrota nie otworzyły się całkowicie.
Dzieci. Dzieci były odpowiedzią. Zmarszczyłam lekko brwi zastanawiając się nad tym. Musiały być w jakiś sposób istotne, skoro wybrano ich ułożenie na odpowiedź. Na razie nie zmieniałam się na powrót, nie było czasu. Wzrokiem zlustrowałam pomieszczenie dostrzegając w jednym z zamurowanych okien? szkatułkę. Spojrzałam w kierunku z którego dobywał się głos sama. Skinęłam lekko głową. To rozsądny układ. Dzieci i Pomona byli najważniejsi. Ona dzierżyła drogę powrotu, a te niewinne istoty powinny być pierwszymi, którym dane będzie powrócić do domu. Ruszyli, tak jak uzgodniliśmy. Ja za nimi, jednak zanim postawiłam stopę na pierwszym stopniu sięgnęłam po szkatułkę. Była zamknięta, ale miałam nadzieję, że później w kwaterze uda nam się ją otworzyć. Znaleźć w niej coś, co przyniesie więcej odpowiedzi. Weszłam na pierwszy ze stopni zamykając nasz pochód, jednocześnie odnosząc dziwnie, nieprzyjemnie wrażenie bycia obserwowanym. Zerknęłam ku górze napotykając spojrzenie Pomony. Ciemność spowijała górną cześć. Przycisnęłam do ciała lewą ręką szkatułkę, unosząc różdżkę zaciśniętą w prawej. – Lumos maxima. – zadecydowałam, mając nadzieję że nie moja różdżka postanowi mnie posłuchać.
Dzieci. Dzieci były odpowiedzią. Zmarszczyłam lekko brwi zastanawiając się nad tym. Musiały być w jakiś sposób istotne, skoro wybrano ich ułożenie na odpowiedź. Na razie nie zmieniałam się na powrót, nie było czasu. Wzrokiem zlustrowałam pomieszczenie dostrzegając w jednym z zamurowanych okien? szkatułkę. Spojrzałam w kierunku z którego dobywał się głos sama. Skinęłam lekko głową. To rozsądny układ. Dzieci i Pomona byli najważniejsi. Ona dzierżyła drogę powrotu, a te niewinne istoty powinny być pierwszymi, którym dane będzie powrócić do domu. Ruszyli, tak jak uzgodniliśmy. Ja za nimi, jednak zanim postawiłam stopę na pierwszym stopniu sięgnęłam po szkatułkę. Była zamknięta, ale miałam nadzieję, że później w kwaterze uda nam się ją otworzyć. Znaleźć w niej coś, co przyniesie więcej odpowiedzi. Weszłam na pierwszy ze stopni zamykając nasz pochód, jednocześnie odnosząc dziwnie, nieprzyjemnie wrażenie bycia obserwowanym. Zerknęłam ku górze napotykając spojrzenie Pomony. Ciemność spowijała górną cześć. Przycisnęłam do ciała lewą ręką szkatułkę, unosząc różdżkę zaciśniętą w prawej. – Lumos maxima. – zadecydowałam, mając nadzieję że nie moja różdżka postanowi mnie posłuchać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
Eileen, zdążyłaś czmychnąć przez klapę, nim ta opadła: znalazłaś się w czymś, co przypominało bibliotekę. Szybko przekonałaś się, że pozostanie w ptasiej formie było dobrą decyzją - co więcej, najprawdopodobniej byłaś najbardziej odpowiednią osobą, która mogła trafić do tego pomieszczenia. Co prawda tytuły wygrawerowane na grzbietach ksiąg zupełnie nic ci nie mówiły - nigdy nie czytałaś za wiele - nie miałaś też żadnej wskazówki odnośnie kierunku, który mógłby obrać chłopiec, ale mogłaś wzlecieć ponad regały i odnaleźć się w tym pomieszczeniu bez błądzenia. Pośrodku regałów, tuż pod sufitem, lewitowała patera okryta szklaną osłonką, a na niej leżało kilka różdżek. Tuż przy niej udało ci się odnaleźć wzrokiem chłopca, który właśnie rozpoczynał wspinaczkę wzdłuż półek - wzwyż, spozierając na przedmiot. Był w wieku, w którym z pewnością nie miał jeszcze swojej różdżki, miał na sobie mugolskie ubrania, a ty nie znałaś go z Hogwartu.
Niewiele bliżej siebie odnalazłaś spojrzeniem pnącza - to one musiały wydawać ów specyficzny zapach. Bez trudu rozpoznałaś w nich trupie paszczki; rośliny o liściach kształtem podobnych czaszce, która wydzielała wyziewy o specyficznym zapachu unoszącym się w powietrzu. Był trujący: na ptaka i dziecko z pewnością zadziała szybciej, niż na dorosłego człowieka, ale chłopiec spędził w tym miejscu więcej czasu niż ty - nie zostało mu dużo czasu, nim omdleje. Wiedziałaś też, że wyziewy reagują z czarną magią - nawet użytą tylko w okolicy - wywołując eksplozję, a ciało pozostawione w zasięgu ich zapachu gnije pięciokrotnie szybciej - choć fakty te mogły ci się wydać bez znaczenia. Wiedziałaś też, że jeżeli otworzycie drzwi wieży - stąd nie dostrzegałaś, czy przy zamku znajdują się ornamenty - wyziewy rozprzestrzenią się dalej.
Garrett:
- Nie wiem, przysięgam, nie wiem - powtarzał przerażony Klapa, pytany o zagrożenie czyhające w wieży. - Eksperymentowali na nich, na dzieciach. Szukali czegoś. Kogoś, kogoś wyjątkowego - Przerażenie widoczne na jego twarzy nie było wywołane kłamstwem, a szczerą paniką - bał się. Może Garretta, może samej wieży, a może Grindelwalda - prawdopodobnie wszystkiego równocześnie. - Sprawdzali ich potencjał. W najgorszy sposób. To już nie są dzieci, a na pewno nie są niewinne. Robili im straszne rzeczy. Nie wiem, co jest wyżej, nigdy tam nie byłem, wyciągałem tylko ciała, ale oni mnie zmusili, oni...
Umilkł i spojrzał na aurora, gdy ten chwycił go za ramię - przytaknął krótko głową, przyjmując rozkazy i przejmując księgę; przemowa na temat jak przydomku wywołała na jego twarzy bliżej niedookreślony grymas - ale mógłbyś przysiąc, że był podobny do tego, jaki widywałeś na twarzach rekrutów tuż przed tym, jak dokonali czegoś wielkiego.
Garrett ruszył wzwyż ściany, a za jego plecami błysnęła świetlista kula - Ignis fatuus - która sunęła w górę wraz z nim, ułatwiając wspinaczkę. Lata aurorskiego doświadczenia sprawiły, że nie była ona dla niego trudna - stawiał stopy na stabilnych skałach i odnajdywał dłońmi wypustki, na których mógł się skutecznie podciągnąć. I choć na czole pojawiał się pot, a mięśnie odczuwały zmęczenie, zdołał przebrnąć metr za metrem, może cztery, może pięć - ewentualny upadek z tej wysokości z pewnością będzie odczuwalny. Twoją uwagę w pewnym momencie przykuł dźwięk upadającego kamienia -kątem oka dostrzegłeś, jak po tej samej stronie błysk wielobarwnej kuli oświetlił majtającą w powietrzu odzianą w białą rajstopkę nogę małej dziewczynki. Małej - w wieku przedhogwarckim, będzie lekka i miałeś ją na wyciągnięcie ręki, ale nie wiedziałeś, jak zareaguje na chęć pomocy - nie wydała z siebie ani piśnięcia - i wędrówka z nią z pewnością będzie trudniejsza. Drugi błysk światła rozświetlił jej sylwetkę wyraźniej: wisiała, trzymając się tylko rękoma i mogła spaść w każdej chwili. Rozpaczliwie poszukiwała nogami podparcia, ale to musiało się ułamać - widziałeś, że żadnego tam nie miała. Jeśli spojrzysz w górę, nie dalej jak metr nad tobą, dostrzeżesz bladą świetlaną poświatę wysuwającą się znad ściany - coś się tam znajdowało, być może przynajmniej miejsce na odpoczynek. Miałeś stabilne oparcie stóp i utrzymasz się, zaciskając tylko jedną z rąk na wysuniętych cyplach kamieni.
Pozostali ruszyli schodami. Samuel otworzył pochód, po drodze zabezpieczając się zaklęciem rozmazującym iluzje - wiedział, że wszystko to, co zobaczy, zadzieje się naprawdę. Dzieci słuchały Pomony z uwagą, niepewnie rozglądając się po pozostałych; nauczycielka, jej starania, ciepłe słowa otuchy, jak i wcześniejsze światło patronusa wzbudzały u nich ufność i z pewnością tylko to przekonało ich, by ruszyły z wami. Nie chciały iść na górę. Zaklęcie Pomony przedłużyło działanie wcześniej rzuconego lapiforsa. Zaklęcie Justine oświetliło wam drogę, dzięki czemu mogliście dostrzec sunące się wzdłuż schodów krwiste smugi, na które zarówno Finnick, jak i Lewis, spoglądali z zadziwiającą obojętnością. Schody prowadziły wysoko - i były strome - ale w końcu przedostaliście się na wyższe piętro, skąd otulało was coraz chłodniejsze powietrze.
Samuel idący na przedzie, spostrzegawczy i bystry auror, ledwie spojrzał w przejście prowadzące wgłąb wysokiego kamiennego korytarza o fantazyjnym sklepieniu, a dostrzegł cień, który mignął na samym jego krańcu: ktoś tamtędy biegł. Prosto w otwarte wrota, które - jak dostrzegaliście - prowadziły na otwarte powietrze, prawdopodobnie balkon. Wzdłuż korytarza znajdowały się cztery pary drzwi, dwie po lewej, dwie po prawej, stąd nie widzieliście ich jeszcze dokładnie. Krwiste smugi ciągnące się wzdłuż schodów niewątpliwie pochodziły stąd - lub z sąsiednich pomieszczeń - kamienne posadzki zdradzały więcej śladów. Pośrodku korytarza leżała kobieta o twarzy zakrytej włosami - lecz Justine musiała zdać sobie sprawę z tego, że była ubrana jak jej matka i była tej samej budowy. Pomieszczenie było surowe, puste, pod salą wysuniętą najdalej do przodu po prawej stronie znajdował się gargulec - brzydki, kamienny, ale mimo wszystko przypominający poprzednie.
Finnick wyszarpnął dłoń z uścisku Pomony i cofnął się o krok, Lewis razem z nim.
Straże z pewnością już były we wieży, ale nic nie słyszeliście.
Niewiele bliżej siebie odnalazłaś spojrzeniem pnącza - to one musiały wydawać ów specyficzny zapach. Bez trudu rozpoznałaś w nich trupie paszczki; rośliny o liściach kształtem podobnych czaszce, która wydzielała wyziewy o specyficznym zapachu unoszącym się w powietrzu. Był trujący: na ptaka i dziecko z pewnością zadziała szybciej, niż na dorosłego człowieka, ale chłopiec spędził w tym miejscu więcej czasu niż ty - nie zostało mu dużo czasu, nim omdleje. Wiedziałaś też, że wyziewy reagują z czarną magią - nawet użytą tylko w okolicy - wywołując eksplozję, a ciało pozostawione w zasięgu ich zapachu gnije pięciokrotnie szybciej - choć fakty te mogły ci się wydać bez znaczenia. Wiedziałaś też, że jeżeli otworzycie drzwi wieży - stąd nie dostrzegałaś, czy przy zamku znajdują się ornamenty - wyziewy rozprzestrzenią się dalej.
- Mapa dla Eileen:
Garrett:
- Nie wiem, przysięgam, nie wiem - powtarzał przerażony Klapa, pytany o zagrożenie czyhające w wieży. - Eksperymentowali na nich, na dzieciach. Szukali czegoś. Kogoś, kogoś wyjątkowego - Przerażenie widoczne na jego twarzy nie było wywołane kłamstwem, a szczerą paniką - bał się. Może Garretta, może samej wieży, a może Grindelwalda - prawdopodobnie wszystkiego równocześnie. - Sprawdzali ich potencjał. W najgorszy sposób. To już nie są dzieci, a na pewno nie są niewinne. Robili im straszne rzeczy. Nie wiem, co jest wyżej, nigdy tam nie byłem, wyciągałem tylko ciała, ale oni mnie zmusili, oni...
Umilkł i spojrzał na aurora, gdy ten chwycił go za ramię - przytaknął krótko głową, przyjmując rozkazy i przejmując księgę; przemowa na temat jak przydomku wywołała na jego twarzy bliżej niedookreślony grymas - ale mógłbyś przysiąc, że był podobny do tego, jaki widywałeś na twarzach rekrutów tuż przed tym, jak dokonali czegoś wielkiego.
Garrett ruszył wzwyż ściany, a za jego plecami błysnęła świetlista kula - Ignis fatuus - która sunęła w górę wraz z nim, ułatwiając wspinaczkę. Lata aurorskiego doświadczenia sprawiły, że nie była ona dla niego trudna - stawiał stopy na stabilnych skałach i odnajdywał dłońmi wypustki, na których mógł się skutecznie podciągnąć. I choć na czole pojawiał się pot, a mięśnie odczuwały zmęczenie, zdołał przebrnąć metr za metrem, może cztery, może pięć - ewentualny upadek z tej wysokości z pewnością będzie odczuwalny. Twoją uwagę w pewnym momencie przykuł dźwięk upadającego kamienia -kątem oka dostrzegłeś, jak po tej samej stronie błysk wielobarwnej kuli oświetlił majtającą w powietrzu odzianą w białą rajstopkę nogę małej dziewczynki. Małej - w wieku przedhogwarckim, będzie lekka i miałeś ją na wyciągnięcie ręki, ale nie wiedziałeś, jak zareaguje na chęć pomocy - nie wydała z siebie ani piśnięcia - i wędrówka z nią z pewnością będzie trudniejsza. Drugi błysk światła rozświetlił jej sylwetkę wyraźniej: wisiała, trzymając się tylko rękoma i mogła spaść w każdej chwili. Rozpaczliwie poszukiwała nogami podparcia, ale to musiało się ułamać - widziałeś, że żadnego tam nie miała. Jeśli spojrzysz w górę, nie dalej jak metr nad tobą, dostrzeżesz bladą świetlaną poświatę wysuwającą się znad ściany - coś się tam znajdowało, być może przynajmniej miejsce na odpoczynek. Miałeś stabilne oparcie stóp i utrzymasz się, zaciskając tylko jedną z rąk na wysuniętych cyplach kamieni.
- Mapa dla Garretta:
Pozostali ruszyli schodami. Samuel otworzył pochód, po drodze zabezpieczając się zaklęciem rozmazującym iluzje - wiedział, że wszystko to, co zobaczy, zadzieje się naprawdę. Dzieci słuchały Pomony z uwagą, niepewnie rozglądając się po pozostałych; nauczycielka, jej starania, ciepłe słowa otuchy, jak i wcześniejsze światło patronusa wzbudzały u nich ufność i z pewnością tylko to przekonało ich, by ruszyły z wami. Nie chciały iść na górę. Zaklęcie Pomony przedłużyło działanie wcześniej rzuconego lapiforsa. Zaklęcie Justine oświetliło wam drogę, dzięki czemu mogliście dostrzec sunące się wzdłuż schodów krwiste smugi, na które zarówno Finnick, jak i Lewis, spoglądali z zadziwiającą obojętnością. Schody prowadziły wysoko - i były strome - ale w końcu przedostaliście się na wyższe piętro, skąd otulało was coraz chłodniejsze powietrze.
Samuel idący na przedzie, spostrzegawczy i bystry auror, ledwie spojrzał w przejście prowadzące wgłąb wysokiego kamiennego korytarza o fantazyjnym sklepieniu, a dostrzegł cień, który mignął na samym jego krańcu: ktoś tamtędy biegł. Prosto w otwarte wrota, które - jak dostrzegaliście - prowadziły na otwarte powietrze, prawdopodobnie balkon. Wzdłuż korytarza znajdowały się cztery pary drzwi, dwie po lewej, dwie po prawej, stąd nie widzieliście ich jeszcze dokładnie. Krwiste smugi ciągnące się wzdłuż schodów niewątpliwie pochodziły stąd - lub z sąsiednich pomieszczeń - kamienne posadzki zdradzały więcej śladów. Pośrodku korytarza leżała kobieta o twarzy zakrytej włosami - lecz Justine musiała zdać sobie sprawę z tego, że była ubrana jak jej matka i była tej samej budowy. Pomieszczenie było surowe, puste, pod salą wysuniętą najdalej do przodu po prawej stronie znajdował się gargulec - brzydki, kamienny, ale mimo wszystko przypominający poprzednie.
Finnick wyszarpnął dłoń z uścisku Pomony i cofnął się o krok, Lewis razem z nim.
- Mapa dla pozostałych:
Żółte linie zakreślają pola, które można pokonać w obrębie jednej tury.
Straże z pewnością już były we wieży, ale nic nie słyszeliście.
- Dodatkowe:
ZAKLĘCIA:
Lapifors (Lily) - 3 tury
Magicus extremos (wszyscy) - 1 tura
Liberta (Samuel) - 3 tury
Zaklęcie kameleona (Samuel) - trwa
Nebula omnia (przedsionek) - 1 tura
Salvio Hexia (przedsionek) - trwa
Adiposio (przedsionek - trwa
Veritas Claro (Samuel) - 5 tur
• Garrett
• Samuel (230/240; 10 tłuczone)
• Pomona (200/205; 5 tłuczone)
• Eileen (170/205; 5 tłuczone, 30 psychiczne, kara -5)
• Just 201/222 (15 psychicznych obrażeń, 6 ciętych; kara do rzutów 0/-15)
• Klapa (?)• Lily-20/210 (185 psychicznych obrażeń, 45 tłuczonych; nieprzytomna)• Hereward
Ekwipunek:
Garrett - książką, klucz z liściem
Pomona - klucz z kwiatem
Justine - klucz z owocami
Eileen - klucz z cierniem
ŚWISTOKLIK (WASZA JEDYNA DROGA WYJŚCIA) JEST W RĘKACH POMONY
Wiedzieliście, że straż znajdowała się już w środku i gnała przez wieżę, lecz nie mogliście wiedzieć, gdzie dokładnie jest w tym momencie.
Ciemność umknęła przed jaśniejącą kulą światła, którą wyczarowała Just. To jednak co odsłoniło się ich oczom, nie niosło nadziei. U szczytu schodów przejście i pomieszczenie, przez które ciągnęły się rozmazane, chociaż doskonale widoczne smugi. Krew. Kolejna porcja kumulacyjnych emocji wlała się w serce Samuela na myśl o tym co lub kto był przyczyną szkarłatnych zabrudzeń. Sala przypominała miejsce tortur, kaźni, której kolejne fragmenty mrocznej opowieści odnajdowali w wieży. Co tak naprawdę działo się w tym przeklętym miejscu? I czemu idące za nim dzieci nie reagowały w sposób, który wydawał się najbardziej naturalny w takim miejscu? Nawet Samuel, nawykły przecież w pracy do trafiania na krwawe miejsca zbrodni i makabryczne użycia czarnej magii - miał wrażenie, że wciąż wyczuwa niebezpiecznie sunące wzdłuż karku ciarki.
Mimowolnie zerknął pod nogi, jakby w nienaturalnym przeczuciu, że szkaradna, wampirza bestia rzuci mu się do gardła. Próba umocniła go, stał się skałą, to prawda. W równym jednak stopniu poszarpała serce i duszę, raniąc wspomnienia i odrzucając to, co ciągnęło go ku słabości. Musiał być silny. Dla nich. I za nich. W końcu przysięgał.
Rozproszona ciemność pozwoliła dostrzec umykającą sylwetkę. Chłopiec, który tu wbiegł, czy też ktoś, kogo nie mogli się spodziewać? Śmierć - Ktoś tu z nami jest, pobiegł w stronę wylotu - odezwał się wiedząc, że wskazywanie dłonią nie miało sensu. A gdy światło wystarczająco rozjaśniło przestrzeń wokół, mógł zobaczyć leżące bezwładnie, kobiece ciało. Serce wybiło o kilka fałszywie przyspieszonych tonów więcej. I tylko przeczuciem (przypuszczeniem?) mógł podejrzewać kim była nieprzytomna, a może nieżyjąca postać? - Wyciągnął rękę zapobiegawczo, gdyby którekolwiek za nim próbowało podejść do ciała - Zaczekajcie, proszę - odezwał się dziwnie cicho, ale wyraźnie. Chłód atakował jego kark, ale nie odnalazł jego źródła. Pułapka? kto jeszcze tutaj był? - Homenum Revelio - już raz magia wskazała mu kierunek i obecność dzieci, które rozpierzchły się, gdy weszli do wieży. Wiedział nie tylko podskórnie, że pościg znajdował się już za nimi i liczył minuty?, gdy pierwsze sylwetki stanął u wylotu schodów. Gdzieś tam był Garrett i Eileen. O Herewardzie nie wspominając. Musieli wyprowadzić dzieci. A była z nim zaledwie dwójka.
Reakcja dwóch chłopców w końcu naznaczyła się strachem który już dawno powinien się objawić - Wiecie, co znajduje się za drzwiami? to ważne - zapytał nie odwracając się. Starał się mówić spokojnie. Musiały coś wiedzieć, ale wciąż milczały, czy to blokowane strachem, czy aurą, której wciąż nie rozumieli.
Zaciskając w ręku różdżkę ruszył w kierunku leżącej sylwetki, czujnie rozglądając się - Sprawdzę, czy żyje, idźcie za mną i jeśli nic się nie stanie...do przodu. Tam powinien być balkon - nie mogli się wycofać, nie mogli się zatrzymywać na dłużej, a to co ziało przed nimi w równym stopniu groziło.
Mimowolnie zerknął pod nogi, jakby w nienaturalnym przeczuciu, że szkaradna, wampirza bestia rzuci mu się do gardła. Próba umocniła go, stał się skałą, to prawda. W równym jednak stopniu poszarpała serce i duszę, raniąc wspomnienia i odrzucając to, co ciągnęło go ku słabości. Musiał być silny. Dla nich. I za nich. W końcu przysięgał.
Rozproszona ciemność pozwoliła dostrzec umykającą sylwetkę. Chłopiec, który tu wbiegł, czy też ktoś, kogo nie mogli się spodziewać? Śmierć - Ktoś tu z nami jest, pobiegł w stronę wylotu - odezwał się wiedząc, że wskazywanie dłonią nie miało sensu. A gdy światło wystarczająco rozjaśniło przestrzeń wokół, mógł zobaczyć leżące bezwładnie, kobiece ciało. Serce wybiło o kilka fałszywie przyspieszonych tonów więcej. I tylko przeczuciem (przypuszczeniem?) mógł podejrzewać kim była nieprzytomna, a może nieżyjąca postać? - Wyciągnął rękę zapobiegawczo, gdyby którekolwiek za nim próbowało podejść do ciała - Zaczekajcie, proszę - odezwał się dziwnie cicho, ale wyraźnie. Chłód atakował jego kark, ale nie odnalazł jego źródła. Pułapka? kto jeszcze tutaj był? - Homenum Revelio - już raz magia wskazała mu kierunek i obecność dzieci, które rozpierzchły się, gdy weszli do wieży. Wiedział nie tylko podskórnie, że pościg znajdował się już za nimi i liczył minuty?, gdy pierwsze sylwetki stanął u wylotu schodów. Gdzieś tam był Garrett i Eileen. O Herewardzie nie wspominając. Musieli wyprowadzić dzieci. A była z nim zaledwie dwójka.
Reakcja dwóch chłopców w końcu naznaczyła się strachem który już dawno powinien się objawić - Wiecie, co znajduje się za drzwiami? to ważne - zapytał nie odwracając się. Starał się mówić spokojnie. Musiały coś wiedzieć, ale wciąż milczały, czy to blokowane strachem, czy aurą, której wciąż nie rozumieli.
Zaciskając w ręku różdżkę ruszył w kierunku leżącej sylwetki, czujnie rozglądając się - Sprawdzę, czy żyje, idźcie za mną i jeśli nic się nie stanie...do przodu. Tam powinien być balkon - nie mogli się wycofać, nie mogli się zatrzymywać na dłużej, a to co ziało przed nimi w równym stopniu groziło.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Szłam ostatnia, ale nie zmieniało to faktu, że widziałam dokładnie tyle samo co inni. Krwiste ślady wyglądały okropnie, sprawiały, że wzdłuż kręgosłupa przebiegał mroźny dreszcz. Widziałam już wcześniej krew, oczywiście że tak, nie jedna akcja w terenie opiewała w ratunek ludzi - połamane ręce, rozbite głowy, rozszczepienia – nic z tego jednak nie było tak okrutnie ciężkie, nasuwające na głowę posępne myśli, czy raczej przypuszczenia w związku z tym, co działo się w tej wierzy napływały do mojej głowy z każdym stopniem. Było mi niedobrze, nie ze względu na krew, ze względu na wizje, które jawiły się w mojej głowie. Ktoś musiał całkowicie postradać rozum, by zabijać… w imię czego? Tego nie wiedziałam. Nie byłam też pewna, czy chcę wiedzieć.
Schody były strome, jednak pokonaliśmy je sprawnie. W okrągłym przedsionku poczułam, jak serce podchodzi mi go gardła. Mój wzrok przykuła postać na podłodze, słowa Samuela przemknęły gdzieś obok, nie zauważyłam znikającego na balkonie cienia, nie zauważyłam nawet balkonu. Ruszyłam do przodu chcąc jak najszybciej znaleźć się przy kobiecie. Wiedziałam – uścisk w brzuchu informował mnie o tym – że to moja rodzicielka.
Zatrzymałam się po paru krokach, gdy kolejne słowa Samuela dotarły do mnie. Zacisnęłam dłoń na różdżce, mocno z całej siły. Czując jak grunt pali mi się pod nogami. Powinnam podejść, powinnam pomóc… jeśli jeszcze byłam w stanie. A jednak zdanie aurora otrzeźwiło mnie, wstrzymało na chwilę w czasie której rzucił zaklęcie.
Powoli, Tonks. Nakazałam sobie, biorąc wdech, czując jak drżą mi dłonie. Nie mogłam zachowywać się lekkomyślnie. Miałam być pomocą, nie kulą u nogi, którą za chwilę będzie trzeba ratować. Rozejrzałam się po pomieszczeniu ze swojego miejsca, niechętnie odrywając wzrok od matki. Cztery pary zamkniętych drzwi. Co mogły skrywać? Spojrzeniem prześlizgnęłam też wyjście na powietrze szybko dochodząc co wniosku, ze może być ono alternatywą do opuszczenia wieży. Powinniśmy się tam przenieść. W tej chwili staliśmy w najgorszym z możliwych miejsc. Skinęłam głową, próbując obserwować Samuela – bezskutecznie, nadal przecież był niewidoczny. Musiałam dać mu chwilę, pozwolić, by poszedł przodem, zaufać – tak jak prosił. Ale nie mogłam tylko stać czekając na dalsze instrukcje. Odwróciłam się w kierunku schodów przelotnie spoglądając na Pomonę. – Róbcie jak mówi, spróbujmy dostać się do balkonu. – dodałam, chcąc nadać mocy rozkazom Samuela. Paradoksalnie najcięższe z zadań miała Pomona, dwóch młodych chłopców, zastraszonych, ciężkich jeśli chodziło w współprace i komunikacje, ale od zawsze miała rękę do dzieci, uczniowie ją kochali – zresztą nie tylko oni, zarażała ich swoją dobrocią, którą chętnie dzieliła się z resztą. Posłałam jej krótki uśmiech, starając się ja pokrzepić, jakoś dodać sił. Uniosłam nieswoją różdżkę, jeśli mieliśmy mieć pościg należało się go jak najszybciej pozbyć. – Glisseo. – westchnęłam lekko, może nie tyle co pozbyć, ale opóźnić. Nie patrząc już w kierunku schodów ruszyłam w głąb pomieszczenia z zamkniętymi drzwiami, biegiem, wstrzymując oddech. Padłam na kolana w kilku pewnych ruchach, które miałam już we krwi, umiejscowiłam różdżkę w odpowiednim miejscu na klatce piersiowej. - Diagno Coro. – wypowiedziałam pewnie, i choć czekałam, by usłyszeć bycie serca drogiej mi istoty, to kuriozalnie moje właśnie stanęło w bolesnym oczekiwaniu.
Schody były strome, jednak pokonaliśmy je sprawnie. W okrągłym przedsionku poczułam, jak serce podchodzi mi go gardła. Mój wzrok przykuła postać na podłodze, słowa Samuela przemknęły gdzieś obok, nie zauważyłam znikającego na balkonie cienia, nie zauważyłam nawet balkonu. Ruszyłam do przodu chcąc jak najszybciej znaleźć się przy kobiecie. Wiedziałam – uścisk w brzuchu informował mnie o tym – że to moja rodzicielka.
Zatrzymałam się po paru krokach, gdy kolejne słowa Samuela dotarły do mnie. Zacisnęłam dłoń na różdżce, mocno z całej siły. Czując jak grunt pali mi się pod nogami. Powinnam podejść, powinnam pomóc… jeśli jeszcze byłam w stanie. A jednak zdanie aurora otrzeźwiło mnie, wstrzymało na chwilę w czasie której rzucił zaklęcie.
Powoli, Tonks. Nakazałam sobie, biorąc wdech, czując jak drżą mi dłonie. Nie mogłam zachowywać się lekkomyślnie. Miałam być pomocą, nie kulą u nogi, którą za chwilę będzie trzeba ratować. Rozejrzałam się po pomieszczeniu ze swojego miejsca, niechętnie odrywając wzrok od matki. Cztery pary zamkniętych drzwi. Co mogły skrywać? Spojrzeniem prześlizgnęłam też wyjście na powietrze szybko dochodząc co wniosku, ze może być ono alternatywą do opuszczenia wieży. Powinniśmy się tam przenieść. W tej chwili staliśmy w najgorszym z możliwych miejsc. Skinęłam głową, próbując obserwować Samuela – bezskutecznie, nadal przecież był niewidoczny. Musiałam dać mu chwilę, pozwolić, by poszedł przodem, zaufać – tak jak prosił. Ale nie mogłam tylko stać czekając na dalsze instrukcje. Odwróciłam się w kierunku schodów przelotnie spoglądając na Pomonę. – Róbcie jak mówi, spróbujmy dostać się do balkonu. – dodałam, chcąc nadać mocy rozkazom Samuela. Paradoksalnie najcięższe z zadań miała Pomona, dwóch młodych chłopców, zastraszonych, ciężkich jeśli chodziło w współprace i komunikacje, ale od zawsze miała rękę do dzieci, uczniowie ją kochali – zresztą nie tylko oni, zarażała ich swoją dobrocią, którą chętnie dzieliła się z resztą. Posłałam jej krótki uśmiech, starając się ja pokrzepić, jakoś dodać sił. Uniosłam nieswoją różdżkę, jeśli mieliśmy mieć pościg należało się go jak najszybciej pozbyć. – Glisseo. – westchnęłam lekko, może nie tyle co pozbyć, ale opóźnić. Nie patrząc już w kierunku schodów ruszyłam w głąb pomieszczenia z zamkniętymi drzwiami, biegiem, wstrzymując oddech. Padłam na kolana w kilku pewnych ruchach, które miałam już we krwi, umiejscowiłam różdżkę w odpowiednim miejscu na klatce piersiowej. - Diagno Coro. – wypowiedziałam pewnie, i choć czekałam, by usłyszeć bycie serca drogiej mi istoty, to kuriozalnie moje właśnie stanęło w bolesnym oczekiwaniu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Gdy jej niewielkie, opierzone ciało wyleciało przez klapę, nim ta zdążyła się ostatecznie zamknąć, poczuła napływ nieoczekiwanej ulgi. Nie spoczęła jednak na laurach i rozpięła znów skrzydła, by wzlecieć wyżej, skąd będzie mogła mieć lepszy widok na rozpościerające się pomieszczenie.
Furkot piór towarzyszył każdemu pociągnięciu skrzydeł w dół, gdy kania zawisła nad regałami, bystro kręcąc łebkiem i zagarniając swoim wzrokiem jak najwięcej szczegółów. Ptasi zmysł pozwolił jej dojrzeć nieznane tytuły ksiąg, a intuicja, nie zawsze działająca poprawnie, uzupełniła wizję pierwszą myślą – czarna magia. Potem zobaczyła, że regały tworzą labirynt – uchwycenie wejść zajęło jej krótką chwilę, pamięć przetrawiła ich rozmieszczenie. Zachód, wschód, północ, południe - od najbardziej zewnętrznej ściany. Drzwi na samym końcu, również na północy. W następnej kolejności dojrzała paterę z różdżkami, a zaraz obok niej, wspinającego się po półkach chłopca. Nie wyglądał jak uczeń. Był na niego za mały. Niebezpiecznie często spoglądał na magiczne drewienka, a gdyby dopadł któryś z nich w swoje dłonie, mogłoby stać się coś złego. Nie mogła na to pozwolić. Ktoś go zmusił, żeby po nie przyszedł? Sam Merlin raczył wiedzieć. Na samym końcu doszedł do jej nozdrzy charakterystyczny zapach. Spojrzała w dół, na zasłonięte przez korytarz zielone bluszcze. Charakterystyczne kwiaty i liście dały jej sporo do myślenia, chociaż zapach w pierwszej chwili skojarzył jej się ze straszykami szkockimi. Nieszkodliwe, chociaż upodabniające się do trupich paszczek i wykorzystujące ich złą renomę jako swój mechanizm obronny. Musiała działać szybko.
Zleciała na podłogę tuż przy regale, po którym wspinał się chłopiec i od razu przybrała swoją ludzką postać, wystawiając ramiona ku górze, chcąc go chwycić, gdyby się przestraszył i nagle puścił półki.
- Hej, mały, nie wchodź, to bardzo niebezpieczne! – zawołała do niego niezbyt głośno, z troską w głosie. – Zejdź do mnie, proszę! Tam nie ma nic fajnego, a ja bym się z tobą z chęcią pobawiła! Może w chowanego? Złapię cię, obiecuję!
Zejdź, póki masz jeszcze szansę przeżyć przy tej zdradliwej roślinie.
Z chęcią by ją ususzyła, ale wszystkich srok za ogon nie chwyci, a dzieci miały bezwzględne pierwszeństwo.
Furkot piór towarzyszył każdemu pociągnięciu skrzydeł w dół, gdy kania zawisła nad regałami, bystro kręcąc łebkiem i zagarniając swoim wzrokiem jak najwięcej szczegółów. Ptasi zmysł pozwolił jej dojrzeć nieznane tytuły ksiąg, a intuicja, nie zawsze działająca poprawnie, uzupełniła wizję pierwszą myślą – czarna magia. Potem zobaczyła, że regały tworzą labirynt – uchwycenie wejść zajęło jej krótką chwilę, pamięć przetrawiła ich rozmieszczenie. Zachód, wschód, północ, południe - od najbardziej zewnętrznej ściany. Drzwi na samym końcu, również na północy. W następnej kolejności dojrzała paterę z różdżkami, a zaraz obok niej, wspinającego się po półkach chłopca. Nie wyglądał jak uczeń. Był na niego za mały. Niebezpiecznie często spoglądał na magiczne drewienka, a gdyby dopadł któryś z nich w swoje dłonie, mogłoby stać się coś złego. Nie mogła na to pozwolić. Ktoś go zmusił, żeby po nie przyszedł? Sam Merlin raczył wiedzieć. Na samym końcu doszedł do jej nozdrzy charakterystyczny zapach. Spojrzała w dół, na zasłonięte przez korytarz zielone bluszcze. Charakterystyczne kwiaty i liście dały jej sporo do myślenia, chociaż zapach w pierwszej chwili skojarzył jej się ze straszykami szkockimi. Nieszkodliwe, chociaż upodabniające się do trupich paszczek i wykorzystujące ich złą renomę jako swój mechanizm obronny. Musiała działać szybko.
Zleciała na podłogę tuż przy regale, po którym wspinał się chłopiec i od razu przybrała swoją ludzką postać, wystawiając ramiona ku górze, chcąc go chwycić, gdyby się przestraszył i nagle puścił półki.
- Hej, mały, nie wchodź, to bardzo niebezpieczne! – zawołała do niego niezbyt głośno, z troską w głosie. – Zejdź do mnie, proszę! Tam nie ma nic fajnego, a ja bym się z tobą z chęcią pobawiła! Może w chowanego? Złapię cię, obiecuję!
Zejdź, póki masz jeszcze szansę przeżyć przy tej zdradliwej roślinie.
Z chęcią by ją ususzyła, ale wszystkich srok za ogon nie chwyci, a dzieci miały bezwzględne pierwszeństwo.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Gdyby tylko mógł, wielokrotnie przekląłby na głos, wspinając się po tej nieszczęsnej ścianie - nie chciał marnować jednak oddechu i próbował wędrować w górę stosunkowo bezszelestnie. Z pewnością z miernym skutkiem. Mimochodem podziękował sobie w duchu za nawrócenie Klapy - bez jego pomocy w postaci oświetlającego zaklęcia z pewnością wielokrotnie zdążyłby już roztrzaskać się o podłogę.
Dostrzeżenie dziecka sprawiło, że oblał go zimny pot - wisząc tak wysoko nad ziemią, nie było bezpieczne - a zimny post ewoluował w mocniejsze bicie serca, gdy zauważył, że dziewczynka zawisła na krawędzi, rozpaczliwie majtając nogami. Zląkł się; nie słów Klapy i tego, że dziecko mogło być zagrożeniem, a faktu, że jeśli nie zdoła pomóc małej czarownicy (czy na pewno nią była?), nie wybaczy sobie tego do końca życia.
Mógłby ją chwycić - była na wyciągnięcie ręki - ale bał się jej reakcji; w naturalnym odruchu zaczęłaby się szamotać, utrudniając wspinaczkę im obojgu. Musiał działać szybko, miliony myśli przemknęły mu przez głowę w ulotnych sekundach - a potem, stojąc stabilnie obiema nogami na dwóch wypustkach i prawą ręką chwytając się kolejnej, użył lewej dłoni i całego zasobu swoich sił, by stworzyć sztuczne podparcie dla dyndającej stópki dziewczynki.
- Trzymaj się mocno, pomogę ci - powiedział cicho i łagodnie, lecz tak, żeby mogła to usłyszeć - następnie z użyciem dłoni służącej jej za podpórkę popchnął ją mocno do góry, by mogła się odbić i kontynuować wędrówkę. - Wespnij się trochę wyżej i będziesz mogła tam odpocząć - dodał półszeptem, by zaraz po tym na krótki moment irracjonalnie spojrzeć w dół - na szczęście w panującym mroku nie był w stanie dobrze dostrzec dzielącej go od ziemi odległości. Nie miał lęku wysokości, ale i tak wolałby nie spaść. Znów uniósł wzrok, wbił go w małą, wciąż będąc jej - nie tylko dosłownie - podporą; a gdyby osunęła jej się stopa, szykował się do asekuracji. Gdy będzie już bezpieczna, zastanowi się nad tym, jak sam wespnie się do góry. Krzyknąłby do Klapy - który być może wciąż tam stał, chcąc podać mu książkę (tego nie wiedział) - żeby dać mu znać, że nie ma to sensu: że wspinaczka zajmie jeszcze trochę czasu, którego nie mieli, że powinien natychmiast pójść ostrzec resztę. Obawiał się jednak, że dziewczynkę przestraszy fakt, że miała jeszcze większe towarzystwo - lub przerazi ją imię Klapy, bo jeżeli go znała, to najpewniej nie kojarzył jej się najlepiej.
Dostrzeżenie dziecka sprawiło, że oblał go zimny pot - wisząc tak wysoko nad ziemią, nie było bezpieczne - a zimny post ewoluował w mocniejsze bicie serca, gdy zauważył, że dziewczynka zawisła na krawędzi, rozpaczliwie majtając nogami. Zląkł się; nie słów Klapy i tego, że dziecko mogło być zagrożeniem, a faktu, że jeśli nie zdoła pomóc małej czarownicy (czy na pewno nią była?), nie wybaczy sobie tego do końca życia.
Mógłby ją chwycić - była na wyciągnięcie ręki - ale bał się jej reakcji; w naturalnym odruchu zaczęłaby się szamotać, utrudniając wspinaczkę im obojgu. Musiał działać szybko, miliony myśli przemknęły mu przez głowę w ulotnych sekundach - a potem, stojąc stabilnie obiema nogami na dwóch wypustkach i prawą ręką chwytając się kolejnej, użył lewej dłoni i całego zasobu swoich sił, by stworzyć sztuczne podparcie dla dyndającej stópki dziewczynki.
- Trzymaj się mocno, pomogę ci - powiedział cicho i łagodnie, lecz tak, żeby mogła to usłyszeć - następnie z użyciem dłoni służącej jej za podpórkę popchnął ją mocno do góry, by mogła się odbić i kontynuować wędrówkę. - Wespnij się trochę wyżej i będziesz mogła tam odpocząć - dodał półszeptem, by zaraz po tym na krótki moment irracjonalnie spojrzeć w dół - na szczęście w panującym mroku nie był w stanie dobrze dostrzec dzielącej go od ziemi odległości. Nie miał lęku wysokości, ale i tak wolałby nie spaść. Znów uniósł wzrok, wbił go w małą, wciąż będąc jej - nie tylko dosłownie - podporą; a gdyby osunęła jej się stopa, szykował się do asekuracji. Gdy będzie już bezpieczna, zastanowi się nad tym, jak sam wespnie się do góry. Krzyknąłby do Klapy - który być może wciąż tam stał, chcąc podać mu książkę (tego nie wiedział) - żeby dać mu znać, że nie ma to sensu: że wspinaczka zajmie jeszcze trochę czasu, którego nie mieli, że powinien natychmiast pójść ostrzec resztę. Obawiał się jednak, że dziewczynkę przestraszy fakt, że miała jeszcze większe towarzystwo - lub przerazi ją imię Klapy, bo jeżeli go znała, to najpewniej nie kojarzył jej się najlepiej.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Sprawa wygląda naprawdę źle. Wspinamy się do góry nie wiedząc nawet co, lub kogo zastaniemy. Widok krwi momentalnie wywołuje dreszcze, chociaż nie w chłopcach, co wzbudza moje największe emocje w tej całej katastrofie. Rzadko odczuwam względem kogokolwiek tak silnie negatywne uczucie jak nienawiść, ale w stosunku do Grindelwalda nie mogę czuć niczego innego. Oprócz pogardy oraz obrzydzenia. Zaciskam usta w wąską linię, w jednej dłoni trzymam rękę ucznia, w drugiej różdżkę. Staram się iść ostrożnie, żeby nie zrobić krzywdy Lily i żeby nie narazić na nic chłopców. Serce dudni w piersi w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia tej straconej ucieczki, a widok nieprzytomnej kobiety sprawia, że żołądek podchodzi mi do gardła. Od razu oglądam się przez ramię na Just w obawie, że ta nas zaraz wyminie pozbawiając straży na tyłach. Wtedy musiałabym kazać podopiecznym iść samym przede mną, byleby zapewnić im opiekę, a to mogłoby wprowadzić utrudnienia. Na przykład z powodu strachu prędko mogliby się rozpierzchnąć w nieznanym nam kierunku, a ich kolejne odnalezienie mogłoby sprawić mnóstwo problemów.
- Incarcerare - wypowiadam zaraz po zaklęciu Tonks, rzucając je na pomieszczenie za schodami, które miały stać się gładką taflą. Być może się uda i pozwoli ono zatrzymać nadciągających ludzi tam na dole, chociaż nie jestem pewna czy nadmiar emocji nie przysłania mi aby na pewno zdrowego rozsądku. Ta decyzja pociąga za sobą szereg następstw, a jednym z nich jest cofnięcie się chłopców oraz stracenie kontroli. Kucam więc między nimi, subtelnie układając ręce za ich plecami, byleby tylko nie myśleli o cofaniu się, które teraz było po prostu niemożliwe.
- Słuchajcie - zaczynam. - Wiem, że się boicie. To naturalne. Jednak teraz nie możemy się już cofnąć, musimy iść do przodu. Obiecałam, że zrobimy wszystko, byleby nic wam się nie stało i tej obietnicy dotrzymam - dodaję, starając się mówić ciepłym, ale pewnym siebie głosem. Uśmiecham się, pomimo tego, że kosztuje mnie to naprawdę wiele. - Jesteśmy super drużyną puchońsko-gryfońską, nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. I nie ma miękkiej gry, musimy być silni. Zdeterminowani. Na Merlina, jesteśmy wychowankami Godryka Gryffindora i Helgi Hufflepuff, a w dodatku mamy wsparcie Roweny ze strony Just, dlatego przetrwamy wszystko. Tylko musimy trzymać się razem. I pokonać strach. On nie może nami rządzić, bo wtedy twierdzi, że nam się nie uda. Właśnie, że się uda. Bo mamy siebie nawzajem. I odwagę, którą przekujemy w zwycięstwo. Tylko musimy się pospieszyć. Chodźcie - proszę, wstając. - Jeżeli coś wiecie, to powiedzcie Samowi, żeby mógł nas ochronić - dodaję już ciszej, ale zachęcająco. Nakłanianie wystraszonych dzieci do czegokolwiek jest trudne, ale nie niemożliwe. Nadal jednak pozostaje sprawą delikatną oraz niekoniecznie przewidywalną. Trochę się boję, że moja motywacja okaże się niewystarczająca, ale musimy działać. Szczególnie, że ktoś tu ponoć jest. Ktoś oprócz nas. I jeszcze na dokładkę kobieta potrzebująca pomocy. Robi się coraz trudniej, czas ucieka jeszcze szybciej niż do tej pory. Muszę jednak próbować opanować nie tylko siebie, ale też tę sytuację. Zmotywować nas do dalszego działania. Bezczynność nas zabije.
- Incarcerare - wypowiadam zaraz po zaklęciu Tonks, rzucając je na pomieszczenie za schodami, które miały stać się gładką taflą. Być może się uda i pozwoli ono zatrzymać nadciągających ludzi tam na dole, chociaż nie jestem pewna czy nadmiar emocji nie przysłania mi aby na pewno zdrowego rozsądku. Ta decyzja pociąga za sobą szereg następstw, a jednym z nich jest cofnięcie się chłopców oraz stracenie kontroli. Kucam więc między nimi, subtelnie układając ręce za ich plecami, byleby tylko nie myśleli o cofaniu się, które teraz było po prostu niemożliwe.
- Słuchajcie - zaczynam. - Wiem, że się boicie. To naturalne. Jednak teraz nie możemy się już cofnąć, musimy iść do przodu. Obiecałam, że zrobimy wszystko, byleby nic wam się nie stało i tej obietnicy dotrzymam - dodaję, starając się mówić ciepłym, ale pewnym siebie głosem. Uśmiecham się, pomimo tego, że kosztuje mnie to naprawdę wiele. - Jesteśmy super drużyną puchońsko-gryfońską, nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. I nie ma miękkiej gry, musimy być silni. Zdeterminowani. Na Merlina, jesteśmy wychowankami Godryka Gryffindora i Helgi Hufflepuff, a w dodatku mamy wsparcie Roweny ze strony Just, dlatego przetrwamy wszystko. Tylko musimy trzymać się razem. I pokonać strach. On nie może nami rządzić, bo wtedy twierdzi, że nam się nie uda. Właśnie, że się uda. Bo mamy siebie nawzajem. I odwagę, którą przekujemy w zwycięstwo. Tylko musimy się pospieszyć. Chodźcie - proszę, wstając. - Jeżeli coś wiecie, to powiedzcie Samowi, żeby mógł nas ochronić - dodaję już ciszej, ale zachęcająco. Nakłanianie wystraszonych dzieci do czegokolwiek jest trudne, ale nie niemożliwe. Nadal jednak pozostaje sprawą delikatną oraz niekoniecznie przewidywalną. Trochę się boję, że moja motywacja okaże się niewystarczająca, ale musimy działać. Szczególnie, że ktoś tu ponoć jest. Ktoś oprócz nas. I jeszcze na dokładkę kobieta potrzebująca pomocy. Robi się coraz trudniej, czas ucieka jeszcze szybciej niż do tej pory. Muszę jednak próbować opanować nie tylko siebie, ale też tę sytuację. Zmotywować nas do dalszego działania. Bezczynność nas zabije.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Złota Wieża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart