Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Korytarz w lewym skrzydle
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz w lewym skrzydle
Do korytarza prowadzi jedno z rzadko uczęszczanych wejść do zamku, choć przez jego wnętrze na co dzień przetacza się chmara uczniów. Wysokie schody pozwalają dostać się na wyższe partie zamku, a odnogi korytarzy prowadzą prosto do sal, w których wykłada się numerologię, mugoloznastwo oraz starożytne runy. Ściany ozdabiają liczne portrety, przedstawiające głównie martwą naturę i zwierzęta, choć pośród nich ukrył się również rudy celtycki wojownik, przezwyciężający magią szarżującą na siebie kelpie.
Sam, Garry
Zaklęcie Garretta skutecznie odebrało waszemu przeciwnikowi szansę na dalszą obronę - lub powrót do walki. Obcy czarodziej prawdopodobnie nawet nie zdążył zorientować się, co się właśnie wydarzyło, kiedy szesnastoletni Thomas Ogden, chudy uczeń Hogwartu, trzymał go za kołnierz i wygłaszał w jego stronę pogróżki. Nie odpowiedział jednak nic, wciąż blady, patrząc na aurora w przebraniu z mieszaniną wstrętu, strachu i gniewu. I pewnej dozy wstydu.
Inkantacje, które słyszeliście, wskazywały na to, że Hereward - póki co - powstrzymał nacierające posiłki.
Eileen
Wojownik spojrzał na ciebie ze zdziwieniem, słysząc prognozę spodziewanych się przez ciebie trudności. Pokręcił głową ze zmartwieniem.
- Nigdy ich nie widziałem - przyznał, choć pionowa bruzda na jego czole mogła wskazywać na to, że wciąż myślał - zastanawiając się nad możliwym rozwiązaniem. Chciał pomóc. - Ze ściany niełatwo przyjrzeć się szczegółom. A ja... nie mówiłem o dzieciach. - Założył ręce na piersi, przyglądając ci się podejrzliwie. - Jest pani pewna, że nie ma pani więcej informacji ode mnie? - Pokręcił głową - Wiem jednak, kto te informacje posiada, ale tutaj pojawia się kolejny problem, bo potraktowała go pani bardzo niegrzecznie. Irytek będzie wiedział więcej. Straszne przyszły czasy, pani Wilde, że nawet poltergeisty są bardziej uprzejme od dyrektora tej szkoły. My, duchy zamku, nie damy zniszczyć tego miejsca - oświadczył z mocą, zaciskając dłonie na rękojeści topora - który niestety nie mógł zasłużyć się w tej walce. - Z pewnością istnieje sposób, żeby go przywołać. Nieustannie kręci się w okolicy... odkąd to wszystko zaczęło się dziać. Dokucza tym ludziom, pani Wilde.
Pomona
Biegłaś korytarzem, krok za krokiem, co sił, widząc w oddali jego zakończenie; poznawałaś okolicę, wiedziałaś, że znajdowałaś się tuż przy zejściu do zachodniego skrzydła, ale to nie pomogło ci przypomnieć sobie waszego planu. Co gorsza - nie byłaś ostrożna, przebiegłaś kilkanaście metrów, kiedy przed tobą zapadła się podłoga; trafiłaś na pułapkę. Twoja stopa zachwiała się na krańcu przepaści, wewnątrz której czaiła się tylko ciemność - ciemność, przez którą w tym momencie nic nie mogłaś dostrzec. Wyrwa nie była szeroka, nie miała więcej niż półtorej metra. Traciłaś równowagę - musiałaś szybko zdecydować się na podjęcie akcji.
Na odpis macie 48h.
Zaklęcie Garretta skutecznie odebrało waszemu przeciwnikowi szansę na dalszą obronę - lub powrót do walki. Obcy czarodziej prawdopodobnie nawet nie zdążył zorientować się, co się właśnie wydarzyło, kiedy szesnastoletni Thomas Ogden, chudy uczeń Hogwartu, trzymał go za kołnierz i wygłaszał w jego stronę pogróżki. Nie odpowiedział jednak nic, wciąż blady, patrząc na aurora w przebraniu z mieszaniną wstrętu, strachu i gniewu. I pewnej dozy wstydu.
Inkantacje, które słyszeliście, wskazywały na to, że Hereward - póki co - powstrzymał nacierające posiłki.
Eileen
Wojownik spojrzał na ciebie ze zdziwieniem, słysząc prognozę spodziewanych się przez ciebie trudności. Pokręcił głową ze zmartwieniem.
- Nigdy ich nie widziałem - przyznał, choć pionowa bruzda na jego czole mogła wskazywać na to, że wciąż myślał - zastanawiając się nad możliwym rozwiązaniem. Chciał pomóc. - Ze ściany niełatwo przyjrzeć się szczegółom. A ja... nie mówiłem o dzieciach. - Założył ręce na piersi, przyglądając ci się podejrzliwie. - Jest pani pewna, że nie ma pani więcej informacji ode mnie? - Pokręcił głową - Wiem jednak, kto te informacje posiada, ale tutaj pojawia się kolejny problem, bo potraktowała go pani bardzo niegrzecznie. Irytek będzie wiedział więcej. Straszne przyszły czasy, pani Wilde, że nawet poltergeisty są bardziej uprzejme od dyrektora tej szkoły. My, duchy zamku, nie damy zniszczyć tego miejsca - oświadczył z mocą, zaciskając dłonie na rękojeści topora - który niestety nie mógł zasłużyć się w tej walce. - Z pewnością istnieje sposób, żeby go przywołać. Nieustannie kręci się w okolicy... odkąd to wszystko zaczęło się dziać. Dokucza tym ludziom, pani Wilde.
Pomona
Biegłaś korytarzem, krok za krokiem, co sił, widząc w oddali jego zakończenie; poznawałaś okolicę, wiedziałaś, że znajdowałaś się tuż przy zejściu do zachodniego skrzydła, ale to nie pomogło ci przypomnieć sobie waszego planu. Co gorsza - nie byłaś ostrożna, przebiegłaś kilkanaście metrów, kiedy przed tobą zapadła się podłoga; trafiłaś na pułapkę. Twoja stopa zachwiała się na krańcu przepaści, wewnątrz której czaiła się tylko ciemność - ciemność, przez którą w tym momencie nic nie mogłaś dostrzec. Wyrwa nie była szeroka, nie miała więcej niż półtorej metra. Traciłaś równowagę - musiałaś szybko zdecydować się na podjęcie akcji.
Na odpis macie 48h.
Zaklęcie Garretta powiodło się i wkrótce wokół nadgarstków przeciwnika zacisnęły się magiczne kajdany; planował ruszyć dalej, pozostawić nieznajomego daleko w tyle, ale w tym samym momencie Samuel w ciele nastolatka dorwał nieszczęśnika, by hardo zagrozić mu wyciągniętą różdżką. Może Garrett mimowolnie pokręcił nieznacznie głową, może nie zdążył tego zrobić - zbyt zajęty był wycofywaniem się o krok w stronę korytarza, którym biegła już Pomona. Rozejrzał się jeszcze; nie zatrzymując się, wbił spojrzenie w źródło dobiegających go dźwięków walki. Psia mać - zapewne spłynęło mu z ust, gdy krzywił się, ale nie zawracał: Barty będzie musiał poradzić sobie sam.
Ruszył więc szybkim krokiem dalej korytarzem, podążając śladem ich towarzyszki i ani na moment nie opuszczając różdżki. Uważnie rozglądał się wokół; śledził spojrzeniem zarówno wygląd korytarza, przez który biegł, jak i to, co czaiło się na jego końcu. Nie odwracał wzroku, wytężał zmysły, jednocześnie nie usypiając uwagi i baczności - jeżeli coś było nie tak, chciał dowiedzieć się o tym natychmiast, jeżeli w najbliższej okolicy znajdowało się coś, co mogłoby im pomóc, pragnął ujrzeć to jako pierwszy.
Ruszył więc szybkim krokiem dalej korytarzem, podążając śladem ich towarzyszki i ani na moment nie opuszczając różdżki. Uważnie rozglądał się wokół; śledził spojrzeniem zarówno wygląd korytarza, przez który biegł, jak i to, co czaiło się na jego końcu. Nie odwracał wzroku, wytężał zmysły, jednocześnie nie usypiając uwagi i baczności - jeżeli coś było nie tak, chciał dowiedzieć się o tym natychmiast, jeżeli w najbliższej okolicy znajdowało się coś, co mogłoby im pomóc, pragnął ujrzeć to jako pierwszy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Miała wrażenie, że serce wcale nie biło jej już tak szybko i z tak ogromną paniką, jak biło jeszcze kilka chwil wcześniej. Paskudnie się czuła herbatkując sobie z obrazem, kiedy za plecami czuła absolutnie realne i aż do kości bolesne odgłosy walki. Musiała się jednak skupić na tym, co było przed nią. Nieważne, co się tam działo, musiała otworzyć im przejście. Potem, jeśli w ogóle będzie jakieś potem, rozłoży koc piknikowy i może na nich poczeka.
Świetne żarty trzymały się jej rozregulowanej wyobraźni. Świetne.
Skup się, na Merlina.
- Podlotki – poprawiła się, jakby to miało jakiś sens. Wyrazy bliskoznaczne potrafiły jednak namieszać. – Mówiłeś o podlotkach, dzieciach z obrazu, z pejzażu. Tak to zrozumiałam. Sądziłam, że one coś widziały. Cokolwiek. – ciągnęła, rozglądając się po schodach. Zawisły kawałek nad ziemią, ale wejście na nie powinno stanowić dla niej problemu. Wyłapała ten dziwny, nieco zakręcony przez dialog temat dzieci. Nie chciała o to pytać, bo to już do reszty ją przeraziło. Jeśli Grindelwald zamknął tam najmłodszych i wykorzystywał je do dopełnienia swoich mrocznych, przepełnionych cierpieniem planów… niech sczeźnie. – Ogromnie panu dziękuję za podarowaną mi wiedzę i informacje. Dziękuję za okazaną pomoc. Nie zawiodę.
Wszystko zaczęłoby się układać w jej głowie, gdyby nie dalsza część opowieści. Irytek. Do tej pory był denerwującym wszystkich latającym holendrem, który nie znał słowa „umiar”, a żartami przesalał każdy eliksir, którego się dotknął. Ona miała go teraz przepraszać? Miała przepraszać poltergeista za to, że…
O, chwila, chwila, Eileen. To ty wyprowadziłaś pierwsza atak, nie on, zastanów się nad tym dobrze.
Przekonana o jego winie zaatakowałaś go, chociaż nie wyglądał, jakby miał zrobić ci coś złego.
Próbując się usprawiedliwić, wciskała sobie, że Irytek zbyt wiele narobił szkód, żartując sobie podle z każdego w ciągu całego roku szkolnego, żeby teraz zrzucała na siebie winę swojego zachowania. Wzięła jednak głęboki wdech, z zaciśniętymi powiekami kiwając głową na słowa wojownika. Wyrzuć z siebie dumę, ta misja warta jest zdecydowanie o wiele więcej. Odchrząknęła, odruchowo zerkając w stronę wypuszczonego przez ducha kawałka czerstwego chleba, który wciąż zerkał na nią potępieńczo z podłogi. Podeszła bliżej, biorąc go do ręki.
- Irytku? – zawołała niezbyt głośno, ale wciąż wyraźnie, mając choć niewielką nadzieję na to, że ją usłyszy. Może był gdzieś obok. – Nie chciałbyś odzyskać swojego zapasu pocisków wojennych? Irytku? Oh, wiem, jestem okropną kanią, paskudną kanią… przepraszam, że chciałam cię poż… że chciałam zabrać ci wcześniej kapelusz!
Powoli zasychało jej w gardło. Nie chciało jej się wierzyć, że tak długo udało jej się być samej w jednym pomieszczeniu. Swoje kroki zaczęła kierować w stronę schodów prowadzących do sali, na szczycie których miały na nich czekać zaklęte przez runy drzwi. Rozglądała się, może gdzieś go dojrzy, przyuważy skrawek jego wielkiego kapelusza, może nie zniknął tak zupełnie, tylko obserwował ich z ukrycia.
Świetne żarty trzymały się jej rozregulowanej wyobraźni. Świetne.
Skup się, na Merlina.
- Podlotki – poprawiła się, jakby to miało jakiś sens. Wyrazy bliskoznaczne potrafiły jednak namieszać. – Mówiłeś o podlotkach, dzieciach z obrazu, z pejzażu. Tak to zrozumiałam. Sądziłam, że one coś widziały. Cokolwiek. – ciągnęła, rozglądając się po schodach. Zawisły kawałek nad ziemią, ale wejście na nie powinno stanowić dla niej problemu. Wyłapała ten dziwny, nieco zakręcony przez dialog temat dzieci. Nie chciała o to pytać, bo to już do reszty ją przeraziło. Jeśli Grindelwald zamknął tam najmłodszych i wykorzystywał je do dopełnienia swoich mrocznych, przepełnionych cierpieniem planów… niech sczeźnie. – Ogromnie panu dziękuję za podarowaną mi wiedzę i informacje. Dziękuję za okazaną pomoc. Nie zawiodę.
Wszystko zaczęłoby się układać w jej głowie, gdyby nie dalsza część opowieści. Irytek. Do tej pory był denerwującym wszystkich latającym holendrem, który nie znał słowa „umiar”, a żartami przesalał każdy eliksir, którego się dotknął. Ona miała go teraz przepraszać? Miała przepraszać poltergeista za to, że…
O, chwila, chwila, Eileen. To ty wyprowadziłaś pierwsza atak, nie on, zastanów się nad tym dobrze.
Przekonana o jego winie zaatakowałaś go, chociaż nie wyglądał, jakby miał zrobić ci coś złego.
Próbując się usprawiedliwić, wciskała sobie, że Irytek zbyt wiele narobił szkód, żartując sobie podle z każdego w ciągu całego roku szkolnego, żeby teraz zrzucała na siebie winę swojego zachowania. Wzięła jednak głęboki wdech, z zaciśniętymi powiekami kiwając głową na słowa wojownika. Wyrzuć z siebie dumę, ta misja warta jest zdecydowanie o wiele więcej. Odchrząknęła, odruchowo zerkając w stronę wypuszczonego przez ducha kawałka czerstwego chleba, który wciąż zerkał na nią potępieńczo z podłogi. Podeszła bliżej, biorąc go do ręki.
- Irytku? – zawołała niezbyt głośno, ale wciąż wyraźnie, mając choć niewielką nadzieję na to, że ją usłyszy. Może był gdzieś obok. – Nie chciałbyś odzyskać swojego zapasu pocisków wojennych? Irytku? Oh, wiem, jestem okropną kanią, paskudną kanią… przepraszam, że chciałam cię poż… że chciałam zabrać ci wcześniej kapelusz!
Powoli zasychało jej w gardło. Nie chciało jej się wierzyć, że tak długo udało jej się być samej w jednym pomieszczeniu. Swoje kroki zaczęła kierować w stronę schodów prowadzących do sali, na szczycie których miały na nich czekać zaklęte przez runy drzwi. Rozglądała się, może gdzieś go dojrzy, przyuważy skrawek jego wielkiego kapelusza, może nie zniknął tak zupełnie, tylko obserwował ich z ukrycia.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Wilde' has done the following action : rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Wszystko zlewa się w jedną, nurtującą całość. Ściany, widok schodów przed oczami, okna oraz wiele innych szczegółów, których w tej chwili nie dostrzegam. Jestem całkowicie skoncentrowana na tym, żeby uciec, żeby jak najbardziej zbliżyć się do miejsca docelowego, chociaż nie wiem dokładnie jakie ono jest. W myślach świeci pustka nieskażona nawet nieuformowaną plamą. Jest mi smutno, serce boleśnie tłucze się w klatce piersiowej, a żołądek podchodzi do gardła. Które notabene zasupłane jest w ciasny guzełek uniemożliwiający wydanie dźwięków. Mam wyrzuty sumienia, piętrzące się na barkach coraz większym ciężarem, wzrastającym z każdym przyspieszonym krokiem. Odgłosy walki jawnie sugerują, że Hereward został w tyle starając się opóźnić gonitwę. Nie mogę przeżyć tego, że nie wracamy się tam przynajmniej próbując mu pomóc. Mrugam gwałtownie oczami starając się odgonić łzawiący dyskomfort psychiczny i prawdopodobnie to właśnie to okazuje się być moją zgubą.
Nie dostrzegam wyrwy pod nogami, nie przypuszczałabym nawet, że coś takiego ma miejsce w szkole. W Hogwarcie pełnym uczniów. Młodych ludzi, którzy mają w sobie wrażliwość, plany na dalsze życie. A tuż obok nich przetrzymuje się niczemu winnych czarodziejów, zastawia pułapki na nauczycieli. To nie do pomyślenia. Dudni mi w uszach, hałasy docierają z wyraźnym opóźnieniem, a klatka piersiowa unosi się w przyspieszonym rytmie. Noga zawisa nad półtorametrową otchłanią spowitą ciemnością.
- Ascendio - wypowiadam drżącym głosem, w przypływie nagłej, palącej umysł myśli. Wyciągam różdżkę przed siebie, na drugi koniec zdradzieckiej dziury, żeby bezpiecznie wylądować o jej drugiej stronie. Tak wygląda mój idealny plan schowany w marzeniach. Zaciskam mocniej palce na drewnie, naiwnie oczekując szarpnięcia do przodu. Chcę cię obrócić do tyłu, ale nie mogę. Zamiast tego modlę się, żeby nie runąć wprost w dół, którego dna w ogóle nie widać. Nie mam pojęcia czy i gdzie się kończy. Może spadałabym w nieskończoność. Najgorzej, że mam poważny balast, który może zaważyć o dosłownie wszystkim. Jednak modlitwy w myślach każą mi wierzyć, że się uda. W tym nieszczęsnym paśmie udręk oraz niepowodzeń musi znaleźć się coś, co na nowo napełni nadzieją. Musi.
Nie dostrzegam wyrwy pod nogami, nie przypuszczałabym nawet, że coś takiego ma miejsce w szkole. W Hogwarcie pełnym uczniów. Młodych ludzi, którzy mają w sobie wrażliwość, plany na dalsze życie. A tuż obok nich przetrzymuje się niczemu winnych czarodziejów, zastawia pułapki na nauczycieli. To nie do pomyślenia. Dudni mi w uszach, hałasy docierają z wyraźnym opóźnieniem, a klatka piersiowa unosi się w przyspieszonym rytmie. Noga zawisa nad półtorametrową otchłanią spowitą ciemnością.
- Ascendio - wypowiadam drżącym głosem, w przypływie nagłej, palącej umysł myśli. Wyciągam różdżkę przed siebie, na drugi koniec zdradzieckiej dziury, żeby bezpiecznie wylądować o jej drugiej stronie. Tak wygląda mój idealny plan schowany w marzeniach. Zaciskam mocniej palce na drewnie, naiwnie oczekując szarpnięcia do przodu. Chcę cię obrócić do tyłu, ale nie mogę. Zamiast tego modlę się, żeby nie runąć wprost w dół, którego dna w ogóle nie widać. Nie mam pojęcia czy i gdzie się kończy. Może spadałabym w nieskończoność. Najgorzej, że mam poważny balast, który może zaważyć o dosłownie wszystkim. Jednak modlitwy w myślach każą mi wierzyć, że się uda. W tym nieszczęsnym paśmie udręk oraz niepowodzeń musi znaleźć się coś, co na nowo napełni nadzieją. Musi.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Pomona Sprout' has done the following action : rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Z twarzy pochwyconego nie wyczytał, że jego młodzieńcze ciało w zestawie z ochrypłym głosem - nie wywołało efektu, jaki chciał osiągnąć. A gdyby spojrzał na siebie z boku, prawdopodobnie sam zaśmiałby się z parodii własnego zamierzenia. Przynajmniej próbując grozić komukolwiek, samemu będąc w ciele chuderlawego nastolatka. Śmiać się jednak nie miał zamiaru, a mieszanka emocji bijąca z oblicza czarodzieja, tylko utwierdzała go przekonaniu.
Rozbrojony i spętany magicznymi kajdanami - nie miał zbyt wiele szans na ucieczkę, ale Samuel nie chciał ryzykować dzikiej próby. Zaciskał jedną dłoń na kołnierzu ubrania mężczyzny, popychając go do przodu. Drugą wciąż przytykał pod gardło. I tą dziwną scenę zachowywał, gdy ruszył za drugim aurorem. Nie próbował mu odpowiadać na spojrzenie, w którym próżno szukać aprobaty. Skamander nie mógł odpuścić, a pochwyconym jegomościem posługiwał się jak nieprzyjemną tarczą. Szedł za nim wciąż szarpiąc go, by w ograniczonym chodzie - przyśpieszył, nadążając za Weasley'em. Pomona zniknęła już z zasięgu wzroku, ale wciąż trzymał się kurczowo niegasnącej nadziei, że w końcu uda im się dostrzec do celu. A przynajmniej jednemu z nich.
- Mam nadzieję, że bez przeszkód doprowadzisz nas do celu. A na razie gorąco wierz, że nikt więcej nas nie zaatakuje, bo zostaniesz żywą tarczą - wypluł kolejne słowa przez zaciskające się zęby, nie przejmując się, że czarodziej wciąż widział w nim źrebakowatego podrostka z absurdalny pobudzeniem do agresji.
Samuel musiał być podwójnie czujny, tak ze względu na swego więźnia, jak ciskane gdzieś za plecami zaklęcia i niknących w korytarzu przed nim towarzyszach. Nie wierzył już w pierwotny plan, ale nadal mieli zadanie, którego bez wykonania - nie miał zamiaru się wycofać.
Rozbrojony i spętany magicznymi kajdanami - nie miał zbyt wiele szans na ucieczkę, ale Samuel nie chciał ryzykować dzikiej próby. Zaciskał jedną dłoń na kołnierzu ubrania mężczyzny, popychając go do przodu. Drugą wciąż przytykał pod gardło. I tą dziwną scenę zachowywał, gdy ruszył za drugim aurorem. Nie próbował mu odpowiadać na spojrzenie, w którym próżno szukać aprobaty. Skamander nie mógł odpuścić, a pochwyconym jegomościem posługiwał się jak nieprzyjemną tarczą. Szedł za nim wciąż szarpiąc go, by w ograniczonym chodzie - przyśpieszył, nadążając za Weasley'em. Pomona zniknęła już z zasięgu wzroku, ale wciąż trzymał się kurczowo niegasnącej nadziei, że w końcu uda im się dostrzec do celu. A przynajmniej jednemu z nich.
- Mam nadzieję, że bez przeszkód doprowadzisz nas do celu. A na razie gorąco wierz, że nikt więcej nas nie zaatakuje, bo zostaniesz żywą tarczą - wypluł kolejne słowa przez zaciskające się zęby, nie przejmując się, że czarodziej wciąż widział w nim źrebakowatego podrostka z absurdalny pobudzeniem do agresji.
Samuel musiał być podwójnie czujny, tak ze względu na swego więźnia, jak ciskane gdzieś za plecami zaklęcia i niknących w korytarzu przed nim towarzyszach. Nie wierzył już w pierwotny plan, ale nadal mieli zadanie, którego bez wykonania - nie miał zamiaru się wycofać.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Eileen
Wojownik jedynie skinął głową, z szacunkiem, i chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz w tym momencie ze snu przebudziła się drzemiąca nad brzegiem jeziora kelpia; Celt uchwycił topór i pognał jej naprzeciw, wikłając się w niekończącą się walkę prowadzoną pewnie już od stuleci.
Próbowałaś przywołać Irytka. Kiedy skończyłaś mówić, w korytarzu - nie licząc odgłosów i głośnego huku dobiegającego cię z przejścia - wciąż panowała cisza. Już mogło się wydawać, że poltergeist pozostał głuchy na twoją prośbę, kiedy kątem oka dostrzegłaś, za tobą, zmaterializowanego Irytka. Zawisł w powietrzu z dłońmi krzyżem ułożonymi na piersi, z przekrzywionym, opadłym na jedno oko kapeluszem. Przyglądał ci się podejrzliwie w całkowitej ciszy, wydymając usta, z szeroko otwartymi jednym widocznym czarnym okiem.
Pom
Zdradziecka pułapka, na którą nieumyślnie przystąpiłaś, pozwalając się zapaść przed tobą kawałkom podłogi, zwyciężyła: nie zdążyłaś wypowiedzieć do końca inkantacji zaklęcia, kiedy zachwiałaś się na jej brzegu i upadłaś.
Rów miał wysokość trzech metrów, upadłaś na bok, szczęśliwie chroniąc przed uderzeniem głowę; w momencie uderzenia poczułaś dojmujący ból prawego ramienia, boku i biodra, ale mogłaś mieć nadzieję, że ponad potłuczenia nie stało ci się nic podejrzanego. Blask świec rozświetlających korytarz nad tobą tutaj nie sięgał, nie widziałaś, co znajdowało się wokół ciebie - nic poza ciemnością. Przy upadku z twojej dłoni wypadła różdżka, ale miałaś ją w zasięgu dłoni, podłoże było zimne, kamienne. Twój gruby sweter rozdarł się na ramieniu.
Garry
Korytarz był prosty, prowadził do przodu - widziałeś więc, co się wydarzyło - pod nogami Pomony otworzyła się zapadnia, a czarownica upadła w nią z łomotem. Byłeś niemal pewien, że droga do tego momentu była czysta, gdyby po drodze znajdowały się jeszcze jakieś wyzwalacze pułapek, zapewne zdołałbyś je dostrzec. Wyrwa, w którą wpadła twoja towarzyszka, była szeroka na półtorej metra; przeskoczenie jej nie byłoby dla ciebie większym wyzwaniem - obejście jej było niemożliwe, sięgała od jednej ściany do drugiej. Twoje czujne oko wypatrzyło - tuż obok ściennego świecznika zawieszonego pośrodku pułapki, w którą wpadła Pomona - niewielką pionową dźwignię; jeśli przyjrzysz się jej bliżej, zauważysz, że można było ją przesunąć zarówno w górę, jak i w dół - aktualnie rączka znajdowała się pośrodku szyny.
Sam
Byłeś chuderlawym siedemnastolatkiem; zrobić z nim coś fizyczną przemocą z człowiekiem spętanym kajdanami jest ci bardzo trudno. Choć skuty miał ograniczone pole manewru, to kajdany nie zmuszały go do chodu. Popchnąłeś go do przodu, a on wykonał dziwny gest; obrócił się w twoją stronę i najwyraźniej usiłował uderzyć cię z główki w twarz, ale zaplątał się nogami w obręczach kajdan i upadł na plecy; musiałeś puścić jego kołnierz - nie zdołałbyś go utrzymać - lub przewrócić się na niego. Również słyszałeś huk upadku Pomony.
Sam, Garry, odgłosy walki dobiegały z początku korytarza; milkły, coś się wydarzyło. Nic nie wskazywało na to, by kolejne straże miały znajdować się przed wami. Zdołaliście przemocą przedrzeć się przez ochronę.
Na odpis macie 48h.
Wojownik jedynie skinął głową, z szacunkiem, i chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz w tym momencie ze snu przebudziła się drzemiąca nad brzegiem jeziora kelpia; Celt uchwycił topór i pognał jej naprzeciw, wikłając się w niekończącą się walkę prowadzoną pewnie już od stuleci.
Próbowałaś przywołać Irytka. Kiedy skończyłaś mówić, w korytarzu - nie licząc odgłosów i głośnego huku dobiegającego cię z przejścia - wciąż panowała cisza. Już mogło się wydawać, że poltergeist pozostał głuchy na twoją prośbę, kiedy kątem oka dostrzegłaś, za tobą, zmaterializowanego Irytka. Zawisł w powietrzu z dłońmi krzyżem ułożonymi na piersi, z przekrzywionym, opadłym na jedno oko kapeluszem. Przyglądał ci się podejrzliwie w całkowitej ciszy, wydymając usta, z szeroko otwartymi jednym widocznym czarnym okiem.
Pom
Zdradziecka pułapka, na którą nieumyślnie przystąpiłaś, pozwalając się zapaść przed tobą kawałkom podłogi, zwyciężyła: nie zdążyłaś wypowiedzieć do końca inkantacji zaklęcia, kiedy zachwiałaś się na jej brzegu i upadłaś.
Rów miał wysokość trzech metrów, upadłaś na bok, szczęśliwie chroniąc przed uderzeniem głowę; w momencie uderzenia poczułaś dojmujący ból prawego ramienia, boku i biodra, ale mogłaś mieć nadzieję, że ponad potłuczenia nie stało ci się nic podejrzanego. Blask świec rozświetlających korytarz nad tobą tutaj nie sięgał, nie widziałaś, co znajdowało się wokół ciebie - nic poza ciemnością. Przy upadku z twojej dłoni wypadła różdżka, ale miałaś ją w zasięgu dłoni, podłoże było zimne, kamienne. Twój gruby sweter rozdarł się na ramieniu.
Garry
Korytarz był prosty, prowadził do przodu - widziałeś więc, co się wydarzyło - pod nogami Pomony otworzyła się zapadnia, a czarownica upadła w nią z łomotem. Byłeś niemal pewien, że droga do tego momentu była czysta, gdyby po drodze znajdowały się jeszcze jakieś wyzwalacze pułapek, zapewne zdołałbyś je dostrzec. Wyrwa, w którą wpadła twoja towarzyszka, była szeroka na półtorej metra; przeskoczenie jej nie byłoby dla ciebie większym wyzwaniem - obejście jej było niemożliwe, sięgała od jednej ściany do drugiej. Twoje czujne oko wypatrzyło - tuż obok ściennego świecznika zawieszonego pośrodku pułapki, w którą wpadła Pomona - niewielką pionową dźwignię; jeśli przyjrzysz się jej bliżej, zauważysz, że można było ją przesunąć zarówno w górę, jak i w dół - aktualnie rączka znajdowała się pośrodku szyny.
Sam
Byłeś chuderlawym siedemnastolatkiem; zrobić z nim coś fizyczną przemocą z człowiekiem spętanym kajdanami jest ci bardzo trudno. Choć skuty miał ograniczone pole manewru, to kajdany nie zmuszały go do chodu. Popchnąłeś go do przodu, a on wykonał dziwny gest; obrócił się w twoją stronę i najwyraźniej usiłował uderzyć cię z główki w twarz, ale zaplątał się nogami w obręczach kajdan i upadł na plecy; musiałeś puścić jego kołnierz - nie zdołałbyś go utrzymać - lub przewrócić się na niego. Również słyszałeś huk upadku Pomony.
Sam, Garry, odgłosy walki dobiegały z początku korytarza; milkły, coś się wydarzyło. Nic nie wskazywało na to, by kolejne straże miały znajdować się przed wami. Zdołaliście przemocą przedrzeć się przez ochronę.
Na odpis macie 48h.
- Dodatkowe:
• Garrett
• Samuel
• Pomona (190/205)• Hereward
Niestety i tym razem zanurzam się w prawdziwej beznadziei własnych działań oraz decyzji, które nie mają szans na powodzenie. Wszystko dzieję się szybko, ale ja widzę to w zwolnionym tempie. Serce nadal tłucze się w piersi niczym ptak usiłujący wydostać się z klatki, czuję nawet, jak powoli podchodzi mi do gardła. Najgorszy jest pierwszy moment, kiedy wiesz, że coś się stanie, ale nie potrafisz temu przeciwdziałać. Klatka piersiowa na krótki moment zamiera, a mnie pochłania ciemność. Resztkami sił, otumaniona zaskoczeniem, próbuję jakoś ochronić swoją głowę, ale tylko cud sprawił, że nie uderzyłam nią w zimny, twardy bruk. Niespodziewanie rozluźniam palce upuszczając tym samym różdżkę. I chociaż całość trwa ledwie chwilę, odnoszę wrażenie, jakobym spadała w nieskończoność. Bolesną, przykrą, gorzkim posmakiem osiadającym na powierzchni języka. Jest mi niedobrze. Nie mam pojęcia gdzie jestem, ale zakładam, że to nie jest żaden tajemniczy tunel, a zwykła, bezsensowna pułapka. Dopada mnie zwątpienie, rozdrażnienie oraz poczucie czystej beznadziei. Poziom pomonkowego optymizmu ociekającego lukrem pączków jest równy zero.
- Niech to szlag… - mruczę pod nosem, tuż po uderzeniu bokiem w ziemię. Bezlitosną, nieugiętą, twardą oraz powodującą stłuczenie. Oby tylko. Mija kilka sekund nim staram się unieść na rękach. W nieprzeniknionej ciemności wyciągam dłoń, opuszkami palców przesuwając po brudnym kamieniu, chcąc odnaleźć swoją zgubę. Dopiero dotyk gładkiego drewna pozwala mi się nieco uspokoić. Jest, a ja nie jestem zupełnie bezbronna. Pulsujący ból rozgrzewa skórę, zmęczone płuca starają się łapczywie zagarnąć ciężkie powietrze.
- Nic mi nie jest - krzyczę ostatkami sił, ale nie wiem, czy ktokolwiek jest mnie w stanie usłyszeć. Na wszelki wypadek chcę jakoś dać znać, że nie umarłam z roztrzaskaną o podłoże czaszką. Jeszcze, w końcu wszystko przede mną. Dobrze, że nie widzę swojego nosa, wtedy chyba uznałabym się za ofiarę tej akcji ratunkowej. Nie zdziwię się, jak zaraz to nas trzeba będzie ratować.
- Episkey - mówię nagle, kierując koniec różdżki na swoje obolałe ciało. W nadziei, że przynajmniej magia lecznicza mnie nie zawiedzie. Zaklęcie natomiast przyniesie ulgę, doda sił do walki. Do tego, żeby się stąd wydostać nie tracąc już więcej czasu. Staram się nie popadać w panikę oraz wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu. Wiary w powodzenie tej misji pomimo tego, że zawalam. Los nie chce się do mnie uśmiechnąć, muszę zatem zrobić to pierwsza. Rzeczywiście bezsensownie unoszę kąciki ust chcąc pokrzepić samą siebie. Udać, że nie pochłania mnie ciemność oraz zwątpienie wymieszane z powietrzem, które wdycham. Umiem liczyć, muszę więc liczyć na siebie.
- Niech to szlag… - mruczę pod nosem, tuż po uderzeniu bokiem w ziemię. Bezlitosną, nieugiętą, twardą oraz powodującą stłuczenie. Oby tylko. Mija kilka sekund nim staram się unieść na rękach. W nieprzeniknionej ciemności wyciągam dłoń, opuszkami palców przesuwając po brudnym kamieniu, chcąc odnaleźć swoją zgubę. Dopiero dotyk gładkiego drewna pozwala mi się nieco uspokoić. Jest, a ja nie jestem zupełnie bezbronna. Pulsujący ból rozgrzewa skórę, zmęczone płuca starają się łapczywie zagarnąć ciężkie powietrze.
- Nic mi nie jest - krzyczę ostatkami sił, ale nie wiem, czy ktokolwiek jest mnie w stanie usłyszeć. Na wszelki wypadek chcę jakoś dać znać, że nie umarłam z roztrzaskaną o podłoże czaszką. Jeszcze, w końcu wszystko przede mną. Dobrze, że nie widzę swojego nosa, wtedy chyba uznałabym się za ofiarę tej akcji ratunkowej. Nie zdziwię się, jak zaraz to nas trzeba będzie ratować.
- Episkey - mówię nagle, kierując koniec różdżki na swoje obolałe ciało. W nadziei, że przynajmniej magia lecznicza mnie nie zawiedzie. Zaklęcie natomiast przyniesie ulgę, doda sił do walki. Do tego, żeby się stąd wydostać nie tracąc już więcej czasu. Staram się nie popadać w panikę oraz wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu. Wiary w powodzenie tej misji pomimo tego, że zawalam. Los nie chce się do mnie uśmiechnąć, muszę zatem zrobić to pierwsza. Rzeczywiście bezsensownie unoszę kąciki ust chcąc pokrzepić samą siebie. Udać, że nie pochłania mnie ciemność oraz zwątpienie wymieszane z powietrzem, które wdycham. Umiem liczyć, muszę więc liczyć na siebie.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Pomona Sprout' has done the following action : rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Powodzenie misji raz łaskotało ich w nos, by zaraz czmychnąć gdzieś w bok i okazać się tylko igraszką - nie mieli zbyt dużo szczęścia. A może dopisywało im ono, ale przygnietli je skrajną głupotą: trudno stwierdzić i ciężko było się nad tym zastanawiać, gdy wszystko wkoło zdawało się walić. Piękna metafora osnuta woalem symboliki chwytała za serce do momentu, w którym okazała się żałosną grą słowną i... podłoga rzeczywiście runęła.
Chyba przeklął - nie był pewien, bo zbytnio skupił się na zbieraniu szczęki z podłogi.
Tym razem na szczęście niedosłownie.
Ich pożal-się-Merlinie eskapada ratunkowa sięgała poziomu krytycznego żałości i przypominała już bardziej korowód paralityków - tracili grunt pod nogami (dosłownie), tracili głowę (oby niedosłownie) i tracili czas (bardziej dosłownie się nie da). To wszystko tworzyło razem wstrząśnięty/niemieszany koktajl rozpaczliwej desperacji o smaku niesmacznej goryczy; Garrett wypuścił powietrze odrobinę głośniej niż zamierzał, ćwierć-westchnięciem dając upust kwitnącej frustracji - a potem szybkim, choć ostrożnym krokiem zbliżył się w kierunku zapadni, nie zauważając nawet, jak szybki, charakterystyczny rytm wystukuje jego serce. I zerknął do wnętrza rowu, ale na tyle przezornie, żeby nie zsunąć się do środka; napotkał spojrzeniem ciemność i zrobiło mu się trochę słabo.
- Pomona? - rzucił nieco rozpaczliwie i bardzo na wydechu, dopiero po wypowiedzeniu tego na głos uświadamiając sobie, że imię towarzyszki zagościło dzisiaj na jego ustach prawdopodobnie więcej razy niż w całym jego dotychczasowym życiu. Mówią prawdę - w tak paskudnych okolicznościach kiełkuje najszczersze zaufanie i rodzą się najtrwalsze przyjaźnie. - Wszystko w porządku? - dodał odruchowo, gdy dobiegły go jakieś dźwięki - w pierwszej chwili nie mógł jednak stwierdzić, czy było to wołanie o pomoc, trzask łamanego wpół kręgosłupa czy zaginione alter ego skryte w labiryncie zwojów mózgowych. - Szlag. - Bo czasu było mało, bo - chyba - powinien pędzić naprzód, bo Pomonie coś zapewne się stało, bo to dolna ścieżka mogła okazać się prawidłową. Bo nic, cholera jasna, nic, czego dzisiaj dotknęli, nie skończyło się powodzeniem. Czy to fatum?
- Czy na dole coś jest? - ciągnął, ale nie patrzył już tępo w mrok; zamiast tego dalej wędrował spojrzeniem, próbując zrozumieć, co właściwie się działo. I bardzo chcąc uniknąć wpadania do kolejnych pułapek co trzy kroki. Coś rzuciło mu się w oczy - dźwignia? Przechylił głowę i, z góry zakładając, że Sam znajduje się gdzieś niedaleko za nim, nie krępował się przed rozpoczęciem monologu - zwłaszcza że dźwięki walki w nieokreślonym tyle zdążyły ucichnąć. Barty musiał sobie poradzić. Na pewno sobie poradził. Prawda?
- Jest tu jakiś mechanizm - rzucił na głos, nieszczególnie kierując to do kogokolwiek znajdującego się w pobliżu. Zupełnie jakby mówienie do siebie miało mu pomóc w rozwiązaniu zagadki. Góra: zapadnia się otwiera. Dół: zamyka. Albo na odwrót. Mógł zaryzykować - przesunąć dźwignię w którąkolwiek stronę i potencjalnie zatrzasnąć Pomonę w pułapce na wieki. Lub wysadzić Hogwart. Przywołać alarmującym piskiem całe grono nieznajomych, wrogo nastawionych czarodziejów.
Opcji było wiele - jakie to kuszące, którą wybrać? Ale nie mieli czasu - Garrett nie miał pojęcia, o ile przesunęła się już wskazówka zegara i ile minut pozostało im do momentu, w którym eliksir wielosokowy przestanie działać.
Pokręcił głową - znów do samego siebie. Nie zostało mu nic innego.
- Carpiene - wypowiedział gładko inkantację, wystawiając różdżkę przed siebie - jeżeli wzdłuż korytarza czekało na nich więcej tego typu niespodzianek, wolał wiedzieć o tym jeszcze przed potencjalnym upadkiem.
Chyba przeklął - nie był pewien, bo zbytnio skupił się na zbieraniu szczęki z podłogi.
Tym razem na szczęście niedosłownie.
Ich pożal-się-Merlinie eskapada ratunkowa sięgała poziomu krytycznego żałości i przypominała już bardziej korowód paralityków - tracili grunt pod nogami (dosłownie), tracili głowę (oby niedosłownie) i tracili czas (bardziej dosłownie się nie da). To wszystko tworzyło razem wstrząśnięty/niemieszany koktajl rozpaczliwej desperacji o smaku niesmacznej goryczy; Garrett wypuścił powietrze odrobinę głośniej niż zamierzał, ćwierć-westchnięciem dając upust kwitnącej frustracji - a potem szybkim, choć ostrożnym krokiem zbliżył się w kierunku zapadni, nie zauważając nawet, jak szybki, charakterystyczny rytm wystukuje jego serce. I zerknął do wnętrza rowu, ale na tyle przezornie, żeby nie zsunąć się do środka; napotkał spojrzeniem ciemność i zrobiło mu się trochę słabo.
- Pomona? - rzucił nieco rozpaczliwie i bardzo na wydechu, dopiero po wypowiedzeniu tego na głos uświadamiając sobie, że imię towarzyszki zagościło dzisiaj na jego ustach prawdopodobnie więcej razy niż w całym jego dotychczasowym życiu. Mówią prawdę - w tak paskudnych okolicznościach kiełkuje najszczersze zaufanie i rodzą się najtrwalsze przyjaźnie. - Wszystko w porządku? - dodał odruchowo, gdy dobiegły go jakieś dźwięki - w pierwszej chwili nie mógł jednak stwierdzić, czy było to wołanie o pomoc, trzask łamanego wpół kręgosłupa czy zaginione alter ego skryte w labiryncie zwojów mózgowych. - Szlag. - Bo czasu było mało, bo - chyba - powinien pędzić naprzód, bo Pomonie coś zapewne się stało, bo to dolna ścieżka mogła okazać się prawidłową. Bo nic, cholera jasna, nic, czego dzisiaj dotknęli, nie skończyło się powodzeniem. Czy to fatum?
- Czy na dole coś jest? - ciągnął, ale nie patrzył już tępo w mrok; zamiast tego dalej wędrował spojrzeniem, próbując zrozumieć, co właściwie się działo. I bardzo chcąc uniknąć wpadania do kolejnych pułapek co trzy kroki. Coś rzuciło mu się w oczy - dźwignia? Przechylił głowę i, z góry zakładając, że Sam znajduje się gdzieś niedaleko za nim, nie krępował się przed rozpoczęciem monologu - zwłaszcza że dźwięki walki w nieokreślonym tyle zdążyły ucichnąć. Barty musiał sobie poradzić. Na pewno sobie poradził. Prawda?
- Jest tu jakiś mechanizm - rzucił na głos, nieszczególnie kierując to do kogokolwiek znajdującego się w pobliżu. Zupełnie jakby mówienie do siebie miało mu pomóc w rozwiązaniu zagadki. Góra: zapadnia się otwiera. Dół: zamyka. Albo na odwrót. Mógł zaryzykować - przesunąć dźwignię w którąkolwiek stronę i potencjalnie zatrzasnąć Pomonę w pułapce na wieki. Lub wysadzić Hogwart. Przywołać alarmującym piskiem całe grono nieznajomych, wrogo nastawionych czarodziejów.
Opcji było wiele - jakie to kuszące, którą wybrać? Ale nie mieli czasu - Garrett nie miał pojęcia, o ile przesunęła się już wskazówka zegara i ile minut pozostało im do momentu, w którym eliksir wielosokowy przestanie działać.
Pokręcił głową - znów do samego siebie. Nie zostało mu nic innego.
- Carpiene - wypowiedział gładko inkantację, wystawiając różdżkę przed siebie - jeżeli wzdłuż korytarza czekało na nich więcej tego typu niespodzianek, wolał wiedzieć o tym jeszcze przed potencjalnym upadkiem.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Toczyła wzrokiem po ścianach i zdobieniach, po rzeźbionej uzdolnioną dłonią balustradzie schodów, po łukach, które zdobiły korytarze między poszczególnymi piętrami i częściami tego ogromnego zamku, po kandelabrach i krawędziach, które mogły służyć za świetną kryjówkę, po kamiennych ramach okien. Przecież była w tym i w wielu podobnych miejscach tysiące razy, a jednak teraz czuła się, jakby była tu po raz pierwszy. Przyglądała się każdemu kantowi w tak gorączkowy sposób, że w końcu kształty przestały przypominać siebie. I w końcu drgnęła, zaalarmowana hukiem w przejściu. Wyciągnęła różdżkę przed siebie, wykonując jeden czy dwa kroki w jego stronę i wyglądając ostrożnie zza ściany, w głowie przekartkowując notesy w poszukiwaniu najlepszych zaklęć obronnych.
- Jest tam kto? Do tego skrzydła nie wolno wchodzić! - zawołała w iście nauczycielskim tonie, mając naiwną nadzieję (zabawna jesteś, Eileen), że tymi prostymi słowami odgoni nieproszonych gości... albo przyjaciołom da znak swoim głosem, że jednak są we właściwym miejscu.
Drgnęła po raz kolejny (zabawna i strachliwa to twoje dwie nadrzędne cechy), gdy kątem oka dostrzegła nieznany kształt. Obróciła się natychmiast, celując w Irytka różdżką, co od razu wydało jej się dość niemądre, biorąc pod uwagę fakt, że chciała wejść z nim w komitywę. Schowała narzędzie do kieszeni, żeby widział, że wcale nie ma złych zamiarów, ale nie czuła się dość pewnie z przeświadczeniem, że w przejściu, tak blisko niej, coś się działo. Uciekała oczami do skrajnych punktów pola widzenia, żeby choć tak dać sobie samej wrażenie kontroli nad sytuacją. Niemożliwym jednak było skupianie uwagi na przedzie i tyle w tym samym czasie. O losie przerwotny!
- Irytek! – nerwowy śmiech wyrwał się z jej warg w niekontrolowanym odruchu. – Jak dobrze cię widzieć, naprawdę! Posłuchaj, bardzo się myliłam co do ciebie, gdy cię atakowałam, dlatego przepraszam. Widzisz, myślałam, że współpracujesz ze strażnikami, a tu się okazało, że mężny z ciebie poltergeist i przeciwstawiasz się temu, co dzieje się w zamku. My też. To znaczy, ja i moi przyjaciele też. Chcemy uratować tych, których dyrektor zamknął w Złotej Wieży, ale żeby to zrobić, potrzebujemy przejść przez runiczne drzwi, które, cóż, mogą stanowić dla nas pewną zagadkę. Co ty na to, żebyśmy zostali wspólnikami? Nie chciałbyś, umm… nie chciałbyś podać nam może odpowiedzi, która pozwoliłaby nam przejść dalej?
Zabawne, że mówiła za „nich”, podczas gdy wokół niej nie było żadnych sojuszników. Doprawdy zabawne.
- Twój kapelusz jest bezpieczny, nie dam go nikomu skrzywdzić!
- Jest tam kto? Do tego skrzydła nie wolno wchodzić! - zawołała w iście nauczycielskim tonie, mając naiwną nadzieję (zabawna jesteś, Eileen), że tymi prostymi słowami odgoni nieproszonych gości... albo przyjaciołom da znak swoim głosem, że jednak są we właściwym miejscu.
Drgnęła po raz kolejny (zabawna i strachliwa to twoje dwie nadrzędne cechy), gdy kątem oka dostrzegła nieznany kształt. Obróciła się natychmiast, celując w Irytka różdżką, co od razu wydało jej się dość niemądre, biorąc pod uwagę fakt, że chciała wejść z nim w komitywę. Schowała narzędzie do kieszeni, żeby widział, że wcale nie ma złych zamiarów, ale nie czuła się dość pewnie z przeświadczeniem, że w przejściu, tak blisko niej, coś się działo. Uciekała oczami do skrajnych punktów pola widzenia, żeby choć tak dać sobie samej wrażenie kontroli nad sytuacją. Niemożliwym jednak było skupianie uwagi na przedzie i tyle w tym samym czasie. O losie przerwotny!
- Irytek! – nerwowy śmiech wyrwał się z jej warg w niekontrolowanym odruchu. – Jak dobrze cię widzieć, naprawdę! Posłuchaj, bardzo się myliłam co do ciebie, gdy cię atakowałam, dlatego przepraszam. Widzisz, myślałam, że współpracujesz ze strażnikami, a tu się okazało, że mężny z ciebie poltergeist i przeciwstawiasz się temu, co dzieje się w zamku. My też. To znaczy, ja i moi przyjaciele też. Chcemy uratować tych, których dyrektor zamknął w Złotej Wieży, ale żeby to zrobić, potrzebujemy przejść przez runiczne drzwi, które, cóż, mogą stanowić dla nas pewną zagadkę. Co ty na to, żebyśmy zostali wspólnikami? Nie chciałbyś, umm… nie chciałbyś podać nam może odpowiedzi, która pozwoliłaby nam przejść dalej?
Zabawne, że mówiła za „nich”, podczas gdy wokół niej nie było żadnych sojuszników. Doprawdy zabawne.
- Twój kapelusz jest bezpieczny, nie dam go nikomu skrzywdzić!
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Korytarz w lewym skrzydle
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart