Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Korytarz w lewym skrzydle
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz w lewym skrzydle
Do korytarza prowadzi jedno z rzadko uczęszczanych wejść do zamku, choć przez jego wnętrze na co dzień przetacza się chmara uczniów. Wysokie schody pozwalają dostać się na wyższe partie zamku, a odnogi korytarzy prowadzą prosto do sal, w których wykłada się numerologię, mugoloznastwo oraz starożytne runy. Ściany ozdabiają liczne portrety, przedstawiające głównie martwą naturę i zwierzęta, choć pośród nich ukrył się również rudy celtycki wojownik, przezwyciężający magią szarżującą na siebie kelpie.
:*
Zamek Hogwart nie wydawał mu się najlepszym miejscem na nowy Departament Tajemnic. Mawiano, że nie było miejsc lepiej strzeżonych niż to, bezpieczniejszych, że zamczysko jest niezdobytą dla wrogów twierdzą, która zapewni dzieciom wewnątrz bezpieczeństwo, stanie się przyjemną przystanią, do której nie tylko z obowiązku, ale i chęci będą powracać każdego roku. A jednak rok za rokiem, podejmowane decyzje potwierdzały, że to jedynie mit kształtowany w umysłach ludzi gloryfikujących dyrektorów i budujących wzniosłość tego miejsca. Oni sami wpuszczali w swe progi wrogów, przed którymi obiecywali chronić owe dzieci. Nie ważne, że nie mieli większego wyboru. Przyjęli Grindelwalda do siebie, przyjęli czarną magię, drżąc pod jego terrorem, a teraz przyjęli Niewymownych, ponieważ Ministerstwo Magii zostało zniszczone, podejmując kolejne ryzyko niesienia na swych barkach tajemnic, które nie mogły ujrzeć światła dziennego; tajemnic o których nie wiedzieli lordowie, dyrektorzy, a nawet ministrowie, tajemnic najpilniej strzeżonych — ich dzieci nie były bezpieczne, zamek nie był azylem. Teraz to w jego fundamentach rodziły się teorie, powstawały zaklęcia, które z biegiem lat uznają za zbrodnicze, powstają niebezpieczne artefakty; to w murach Hogwartu czarodzieje odkrywają tajemnice ludzkiego mózgu, istotę magii, miłości i śmierci. Nie było bardziej niebezpiecznego miejsca, niż Departament Tajemnic.
A oto ona, wkroczyła w jego progi dobrowolnie; niesiona dobrymi chęciami, pozytywną intencją, ciekawością. Przyglądał jej się uważnie, zestawiając widziany, niezbyt wyraźny w półcieniu obraz czarownicy z tym, który zapamiętał — z Rossandrą, której błyszczące oczy wpatrywały się w niego wpierw z zaciekawieniem, później fascynacją, a później obawą — początkowo podobną do tej, którą wyrażały jej oczy, oczy Eileen. Znał ją lepiej, niż mogła przypuszczać. Jej siostra mówiła o niej wiele, na początku, kiedy sądziła, że nic im nie grozi, gdy wierzyła jeszcze, że chwalenie się siostrą jest wyrazem dumy, a nie przejawem głupoty. Niewątpliwie ją kochała. Dźwięki jej głosu zmieniały się, gdy o niej wspominała, głoski były wyższe — czy tak właśnie ludzie zdradzali się ze swoją miłością? Dziś nie byłby w stanie tego wychwycić. Niezmiennie jednak był wrażliwy na zapachy — a ona pachniała podobnie.
Jej zduszony pisk, chwilowe przerażenie, drobne potknięcie, dały mu nieco czasu, by unieść różdżkę w jej kierunku i wycelować nią w kobietę. Jego wyraz twarzy nie zmienił się wcale, nawet wtedy, gdy ona w odpowiedzi wyjęła swoją. Nie spojrzał na nią nawet, patrzył jej prosto w oczy.
— Jest? — spytał miękko, z udawanym przejęciem; doskonale wiedział jakie obowiązują tutaj zasady i niekoniecznie czuł się w obowiązku do ich przestrzegania. Był tu gościem, a jednak panoszył się jak swój, jakby był u siebie, jakby miał prawo do zachowywania się w ten sposób w takim miejscu — arogancko, butnie. Wyrażał to jednak czynami, nie tym, co i jak mówił. — A może nie, jeżeli członek kadry Hogwartu złamał zasady rozporządzone przez samego dyrektora i znalazł się w miejscu przeznaczonym tylko dla upoważnionych? — Uniósł brwi, a wilczy uśmiech zatańczył na jego ustach. Gdzieś między wypowiedzianymi słowami zaczaiła się nuta groźby. Właśnie upoważnił się do podjęcia dowolnych działań, wszystko w imię nauki i strzeżenia najmroczniejszych tajemnic czarodziejskiego świata. Jak mógłby pozwolić, by jakaś podrzędna czarownica je odkryła i wyniosła?— Działam z ramienia Ministerstwa Magii, dopuszcza się mnie do wielu różnych...dziwnych rzeczy, działań— powiedział, nie zamierzając schować różdżki. Zacisnął palce na wężowym drewnie.— Wilde — dodał, znacznie ciszej, niż pozostałe słowa, jakby puścił to gdzieś bokiem, jakby odbiło się echem od ścian z boku, nie kierował tego wcale bezpośrednio do niej, prawie też nie poruszył ustami. Wypłynęło to z niego samoistnie, wybuchło jak napęczniały w ustach balon.
— Czegóż może brakować w... Departamencie Tajemnic? Poza obiektami doświadczalnymi, oczywiście — dodał ze śmiertelną powagą, by po chwili uśmiechnął się serdecznie, nieco pobłażliwie. Miała prawdo nie wiedzieć, dlatego łaskawie ją uświadomił.
— Nie. Nie, póki tu jesteś. Nie powinno cię tu być — przypomniał jej. — Mogłoby ci się tu coś stać, to niebezpieczne miejsce — dodał z troską, ściągając ku sobie i unosząc brwi. A gdyby coś jej się tu stało, nikt nawet by się pewnie o tym nie dowiedział. — Cóż za lekkomyślność.
Zamek Hogwart nie wydawał mu się najlepszym miejscem na nowy Departament Tajemnic. Mawiano, że nie było miejsc lepiej strzeżonych niż to, bezpieczniejszych, że zamczysko jest niezdobytą dla wrogów twierdzą, która zapewni dzieciom wewnątrz bezpieczeństwo, stanie się przyjemną przystanią, do której nie tylko z obowiązku, ale i chęci będą powracać każdego roku. A jednak rok za rokiem, podejmowane decyzje potwierdzały, że to jedynie mit kształtowany w umysłach ludzi gloryfikujących dyrektorów i budujących wzniosłość tego miejsca. Oni sami wpuszczali w swe progi wrogów, przed którymi obiecywali chronić owe dzieci. Nie ważne, że nie mieli większego wyboru. Przyjęli Grindelwalda do siebie, przyjęli czarną magię, drżąc pod jego terrorem, a teraz przyjęli Niewymownych, ponieważ Ministerstwo Magii zostało zniszczone, podejmując kolejne ryzyko niesienia na swych barkach tajemnic, które nie mogły ujrzeć światła dziennego; tajemnic o których nie wiedzieli lordowie, dyrektorzy, a nawet ministrowie, tajemnic najpilniej strzeżonych — ich dzieci nie były bezpieczne, zamek nie był azylem. Teraz to w jego fundamentach rodziły się teorie, powstawały zaklęcia, które z biegiem lat uznają za zbrodnicze, powstają niebezpieczne artefakty; to w murach Hogwartu czarodzieje odkrywają tajemnice ludzkiego mózgu, istotę magii, miłości i śmierci. Nie było bardziej niebezpiecznego miejsca, niż Departament Tajemnic.
A oto ona, wkroczyła w jego progi dobrowolnie; niesiona dobrymi chęciami, pozytywną intencją, ciekawością. Przyglądał jej się uważnie, zestawiając widziany, niezbyt wyraźny w półcieniu obraz czarownicy z tym, który zapamiętał — z Rossandrą, której błyszczące oczy wpatrywały się w niego wpierw z zaciekawieniem, później fascynacją, a później obawą — początkowo podobną do tej, którą wyrażały jej oczy, oczy Eileen. Znał ją lepiej, niż mogła przypuszczać. Jej siostra mówiła o niej wiele, na początku, kiedy sądziła, że nic im nie grozi, gdy wierzyła jeszcze, że chwalenie się siostrą jest wyrazem dumy, a nie przejawem głupoty. Niewątpliwie ją kochała. Dźwięki jej głosu zmieniały się, gdy o niej wspominała, głoski były wyższe — czy tak właśnie ludzie zdradzali się ze swoją miłością? Dziś nie byłby w stanie tego wychwycić. Niezmiennie jednak był wrażliwy na zapachy — a ona pachniała podobnie.
Jej zduszony pisk, chwilowe przerażenie, drobne potknięcie, dały mu nieco czasu, by unieść różdżkę w jej kierunku i wycelować nią w kobietę. Jego wyraz twarzy nie zmienił się wcale, nawet wtedy, gdy ona w odpowiedzi wyjęła swoją. Nie spojrzał na nią nawet, patrzył jej prosto w oczy.
— Jest? — spytał miękko, z udawanym przejęciem; doskonale wiedział jakie obowiązują tutaj zasady i niekoniecznie czuł się w obowiązku do ich przestrzegania. Był tu gościem, a jednak panoszył się jak swój, jakby był u siebie, jakby miał prawo do zachowywania się w ten sposób w takim miejscu — arogancko, butnie. Wyrażał to jednak czynami, nie tym, co i jak mówił. — A może nie, jeżeli członek kadry Hogwartu złamał zasady rozporządzone przez samego dyrektora i znalazł się w miejscu przeznaczonym tylko dla upoważnionych? — Uniósł brwi, a wilczy uśmiech zatańczył na jego ustach. Gdzieś między wypowiedzianymi słowami zaczaiła się nuta groźby. Właśnie upoważnił się do podjęcia dowolnych działań, wszystko w imię nauki i strzeżenia najmroczniejszych tajemnic czarodziejskiego świata. Jak mógłby pozwolić, by jakaś podrzędna czarownica je odkryła i wyniosła?— Działam z ramienia Ministerstwa Magii, dopuszcza się mnie do wielu różnych...dziwnych rzeczy, działań— powiedział, nie zamierzając schować różdżki. Zacisnął palce na wężowym drewnie.— Wilde — dodał, znacznie ciszej, niż pozostałe słowa, jakby puścił to gdzieś bokiem, jakby odbiło się echem od ścian z boku, nie kierował tego wcale bezpośrednio do niej, prawie też nie poruszył ustami. Wypłynęło to z niego samoistnie, wybuchło jak napęczniały w ustach balon.
— Czegóż może brakować w... Departamencie Tajemnic? Poza obiektami doświadczalnymi, oczywiście — dodał ze śmiertelną powagą, by po chwili uśmiechnął się serdecznie, nieco pobłażliwie. Miała prawdo nie wiedzieć, dlatego łaskawie ją uświadomił.
— Nie. Nie, póki tu jesteś. Nie powinno cię tu być — przypomniał jej. — Mogłoby ci się tu coś stać, to niebezpieczne miejsce — dodał z troską, ściągając ku sobie i unosząc brwi. A gdyby coś jej się tu stało, nikt nawet by się pewnie o tym nie dowiedział. — Cóż za lekkomyślność.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie podobał jej się sposób, w jaki na nią patrzył. Jak wygłodniały wilk, który wciąż jest w stanie pohamować swoje instynkty, żeby zamęczyć ofiarę strachem, nasycić się zapachem, który wywołuje. Czytała kiedyś o tym. O drapieżnikach i sposobach ich walki, polowania na stworzenie posiadające miejsce niżej w hierarchii łańcucha pokarmowego. Posługiwały się nosem, chłonęły zapachy i wyodrębniały spośród nich te, które najłatwiej naprowadzały je na ich pożywienie, a potem nie atakowały od razu. Pozwalały się dostrzec, dawały sobie dosłownie moment na to, by zyskać ostateczną przewagę; by ofiara zaczęła wydzielać zapach tak intensywny, by podążył dalej jej tropem, aż do ślepego zaułka, gdzie czekała ją tylko śmierć. Zapach strachu. Zapach skóry zroszonej słonymi, maleńkimi kroplami potu, zapach drewna różdżki rozgrzanego pod wpływem zbyt mocnego uścisku i tarcia o nie palców, zapach spiętego lękiem organizmu i krwi płynącej wartkim strumieniem we wszystkich jego najdrobniejszych kanalikach. Ponoć ofiary czuły go, kiedy sytuacja obracała się przeciwko im, a ucieczka nie odnosiła już skutków. Wydawało jej się, że potrafiła go teraz wyczuć. Obcą woń toczącą się między aromatem osiadającego na kamiennych powierzchniach kurzu, najgłębszych, duszących czeluściach lochów i ziół, świeżych i tych już ususzonych, których mieszanek używała do mycia włosów i ciała. Coś jak słony wiatr znad morza, ale w bardziej nieprzyjemnej formie.
Wyglądał okropnie i teraz, kiedy próbowała przypomnieć sobie dokładniej jego twarz z tamtego okresu, coś zaczynało się w niej zacierać, wizja przekształcała się, sygnalizując jej ostrzeżenie. Powinna się wycofać, zaraz, teraz, w tej chwili. To nagłe spotkanie wywołało w jej mięśniach dziwne spięcie i kiedy chciała zrobić kolejny krok do tyłu, jej noga ledwo się poruszyła, szurając po kamiennym stopniu schodów. Czemu schodziła tak nisko? Teraz nagle poczuła się, jakby sama była tu gościem. Nieproszonym, tak. Przełknęła ślinę.
– Członek kadry Hogwartu znajduje się obecnie na schodach, które nie są objęte zakazem i członek kadry Hogwartu doskonale zdaje sobie z tego sprawę – jej głos brzmiał dziwnie, nienaturalnie, choć próbowała nadać mu wiarygodność. Za wszelką cenę chciała mu pokazać, że to ona ma w tej chwili większe prawa w tym zamku. To ona jest gajową, a on tylko intruzem. To sztuczne poczucie wyższości zaczęło jednak powoli gasnąć. Obdzierał ją od przynależnej jej pewności siebie i zastępował ją coraz silniej kiełkującym przerażeniem. Jego głos wdzierał się niemal siłą do jej uszu. I nagle tak lekko wypowiedział jej nazwisko, które niedawno zmieniła, jakby wcale nie chciał, ale usta same go do tego zmusiły. Zastygła w pół kroku, patrząc na niego już nie ze świadomością praw, jakie jej nadano, a z postępującym obrzydzeniem pomieszanym z rodzącą się złością. To on. To naprawdę był on. Stała z nim twarzą w twarz. Była pewna. Tak pewna jak jeszcze nigdy. Nie potrzebowała już liścików swojej martwej siostry, które zdołała wysłać przed śmiercią, nie potrzebowała słów dziewczyny mugolskiego pochodzenia, z którą Rossa miała lepsze stosunki niż z samą Eileen, nie potrzebowała szkatułki z fiolkami wypełnionymi po brzegi krwią.
– Nie groź mi – podniosła różdżkę wyżej. Drżała jej dłoń, ale brnęła w zaparte. – To Hogwart, nie Ministerstwo Magii. Dostaliście kawałek naszej ziemi i wyjdziecie stąd, zanim zdążycie uczynić z niego gniazdo węży. Gości traktuje się dobrze, dopóki nie sprawiają kłopotów i nie grożą gospodarzom. – powiedziała na jednym wydechu, czując, że urasta w niej wściekłość. Nie na niego, na Rossandrę Wilde, która dała się sprowadzić na manowce przez to coś. Nie powinnaś, Eileen. Wycofaj się natychmiast. – Jej też mówiłeś, że jeśli nie posłuchać twoich poleceń, stanie się jednym z obiektów doświadczalnych? Była głupia, ale zobaczyła na koniec, jakim potworem się stałeś. – wysyczała przez zęby.
Była stanowczo zbyt blisko niego. Pół kroku zamieniło się w cały krok, który pozwolił jej znów odrobinę się cofnąć. Nie mogła odwrócić się do niego plecami. Była pewna, że gdyby teraz chciała uciec, rozszarpałby ją na strzępy. Jak Rossę.
Wyglądał okropnie i teraz, kiedy próbowała przypomnieć sobie dokładniej jego twarz z tamtego okresu, coś zaczynało się w niej zacierać, wizja przekształcała się, sygnalizując jej ostrzeżenie. Powinna się wycofać, zaraz, teraz, w tej chwili. To nagłe spotkanie wywołało w jej mięśniach dziwne spięcie i kiedy chciała zrobić kolejny krok do tyłu, jej noga ledwo się poruszyła, szurając po kamiennym stopniu schodów. Czemu schodziła tak nisko? Teraz nagle poczuła się, jakby sama była tu gościem. Nieproszonym, tak. Przełknęła ślinę.
– Członek kadry Hogwartu znajduje się obecnie na schodach, które nie są objęte zakazem i członek kadry Hogwartu doskonale zdaje sobie z tego sprawę – jej głos brzmiał dziwnie, nienaturalnie, choć próbowała nadać mu wiarygodność. Za wszelką cenę chciała mu pokazać, że to ona ma w tej chwili większe prawa w tym zamku. To ona jest gajową, a on tylko intruzem. To sztuczne poczucie wyższości zaczęło jednak powoli gasnąć. Obdzierał ją od przynależnej jej pewności siebie i zastępował ją coraz silniej kiełkującym przerażeniem. Jego głos wdzierał się niemal siłą do jej uszu. I nagle tak lekko wypowiedział jej nazwisko, które niedawno zmieniła, jakby wcale nie chciał, ale usta same go do tego zmusiły. Zastygła w pół kroku, patrząc na niego już nie ze świadomością praw, jakie jej nadano, a z postępującym obrzydzeniem pomieszanym z rodzącą się złością. To on. To naprawdę był on. Stała z nim twarzą w twarz. Była pewna. Tak pewna jak jeszcze nigdy. Nie potrzebowała już liścików swojej martwej siostry, które zdołała wysłać przed śmiercią, nie potrzebowała słów dziewczyny mugolskiego pochodzenia, z którą Rossa miała lepsze stosunki niż z samą Eileen, nie potrzebowała szkatułki z fiolkami wypełnionymi po brzegi krwią.
– Nie groź mi – podniosła różdżkę wyżej. Drżała jej dłoń, ale brnęła w zaparte. – To Hogwart, nie Ministerstwo Magii. Dostaliście kawałek naszej ziemi i wyjdziecie stąd, zanim zdążycie uczynić z niego gniazdo węży. Gości traktuje się dobrze, dopóki nie sprawiają kłopotów i nie grożą gospodarzom. – powiedziała na jednym wydechu, czując, że urasta w niej wściekłość. Nie na niego, na Rossandrę Wilde, która dała się sprowadzić na manowce przez to coś. Nie powinnaś, Eileen. Wycofaj się natychmiast. – Jej też mówiłeś, że jeśli nie posłuchać twoich poleceń, stanie się jednym z obiektów doświadczalnych? Była głupia, ale zobaczyła na koniec, jakim potworem się stałeś. – wysyczała przez zęby.
Była stanowczo zbyt blisko niego. Pół kroku zamieniło się w cały krok, który pozwolił jej znów odrobinę się cofnąć. Nie mogła odwrócić się do niego plecami. Była pewna, że gdyby teraz chciała uciec, rozszarpałby ją na strzępy. Jak Rossę.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Lubił obserwować ludzi i ich zachowania w sytuacjach zagrożenia. Kiedy czyli się niepewnie, gdy coś im zagrażało powracali do swych pierwotnych instynktów, które prawdziwie wyrażały ich sposób myślenia i reagowania na sytuacje wzmagające stres. Dlatego lubił je wywoływać, lubił być elementem stresogennym, lubił bawić się w prowokacje, przepychając granice coraz bardziej, nadając im całkiem nowego wymiaru. Tylko wtedy zachowywali się prawdziwie, nie uciekając do zawoalowanych fałszem poz i min. Byli prawdziwi. Tak, jak zostali stworzeni, zapisani przez los, w dniu narodzin. Chciał zobaczyć tę prawdę, nagą, odartą z doświadczeń i racjonalności, ich prawdę, sam przecież był tak długo w kłamstwie.
Nie zamierzał jej czynić krzywdy, nie tutaj, nie dziś i nie w ten bezsensowny sposób, ale jednocześnie wciąż miał się na baczności, utrzymując różdżkę uniesioną, i jasno dając jej do zrozumienia, że nie opuści jej pierwszy. Napawał się śmierdzącym strachem połączonym z aromatami przeróżnych ziół, które rozpoznawał z lecznicy Cassandry. Ta interesująca mieszanka określała właśnie ją, nadawała jej indywidualnego charakteru, jak perfumy, których u niej nie wyczuł; zamknął ją w swoim umyśle w maleńki flakon, który opisał jej imieniem i postawił go, tuż obok butelki z imieniem Rossandry. Kiedy ich sobie przedstawiła, zapamiętał ją inaczej — nic jednak dziwnego, była młodsza, bardziej niż teraz zlękniona i niepewna tego, co nadchodziło. Nie poświęcił jej wtedy zbyt wiele czasu, a może powinien — dziś ich drogi, zabawne, skrzyżowały się ze sobą raz jeszcze. Tyle czasu po jej śmierci, odejściu.
— Myślisz, że znaleźliby cię na schodach?— spytał, nie wdając się w wywody i dywagacje na ten temat. Spoważniał znacznie, nieprzerwanie wpatrując się w jej błękitne tęczówki. Teraz, kiedy im się przeglądach w ciemnościach przełamanych bladym płomieniem pochodni wiszących na ścianach wydawały mu się ciemne — podobnie musiało być z jego własnymi, w blasku dnia jasnymi jak świeżo wybite sykle.
Dla niego nie miało żadnego znaczenia, czy była członkiem kadry, czy nie. Była tutaj, bezmyślnie, całkiem sama, kierując się w stronę lochów, które pozostawały dla niej zamknięte. Może i próbowała uczynić z niego głupca, może. Ale nie zamierzał się podpuścić, nie próbował nawet z dnią dyskutować na ten temat. To było bezcelowe. Uczynił krok w jej stronę, nie opuszczając różdżki, a później drugi i trzeci, aż jej własna oparła się o jego pierś. Wtedy swoją cofnął, opuścił, choć wciąż zaciskał na nie palce lewej ręki.
Na jej słowa — gniewne i przepełnione pewnością, co do proroctwa, uśmiechnął się szeroko, zaśmiał głośno, patrząc na nią, a ostatecznie spuszczając wzrok gdzieś w przestrzeń pomiędzy nich, jakby rozbawiła go swoją słowną przepowiedni.
— Skoro jestem gościem, chciałbym, żebyś traktowała mnie odpowiednio - mruknął, unosząc na nią wzrok — łagodniejszy niż wcześniej; a uśmiech, który gościł na jego twarzy był przyjemniejszy w odbiorze. —Czym sobie na to zasłużyłem? — Uniósł brwi, przechylając głowę w bok. Robiło się coraz zabawniej. Gdy wspomniała o swojej martwe siostrze, spochmurniał. Nieszczerze. — Rossandra — wymówił jej imię z namaszczeniem, miękko osiadło na jego wargach, języku, wypłynęło z ust naturalnie, płynnie, z typowo londyńskim akcentem. — Ostrzegam cię, nie grożę — sprostował, wyraźnie podkreślając różnicę. Nie skomentował słów na temat Rossy. Pamiętał jej oczy, kiedy spotkali się po raz ostatni, jej gniewny, pełen głupiej odwagi wzrok — taki jak teraz jej siostry. Mówiła zbyt wiele, chciała uczynić zbyt wiele, a on nie mógł na to pozwolić. Wymknęła się spod kontroli. Źle trafiła. Ramsey bardzo cenił sobie kontrolę, musiał ją mieć i nie tolerował żadnych odstępstw.
Nadział się na jej różdżkę i uniósł brwi.
— Czym mnie poszczujesz? Patronusem?— szepnął prowokacyjnie, oczy mu błysnęły krótko.
Nie zamierzał jej czynić krzywdy, nie tutaj, nie dziś i nie w ten bezsensowny sposób, ale jednocześnie wciąż miał się na baczności, utrzymując różdżkę uniesioną, i jasno dając jej do zrozumienia, że nie opuści jej pierwszy. Napawał się śmierdzącym strachem połączonym z aromatami przeróżnych ziół, które rozpoznawał z lecznicy Cassandry. Ta interesująca mieszanka określała właśnie ją, nadawała jej indywidualnego charakteru, jak perfumy, których u niej nie wyczuł; zamknął ją w swoim umyśle w maleńki flakon, który opisał jej imieniem i postawił go, tuż obok butelki z imieniem Rossandry. Kiedy ich sobie przedstawiła, zapamiętał ją inaczej — nic jednak dziwnego, była młodsza, bardziej niż teraz zlękniona i niepewna tego, co nadchodziło. Nie poświęcił jej wtedy zbyt wiele czasu, a może powinien — dziś ich drogi, zabawne, skrzyżowały się ze sobą raz jeszcze. Tyle czasu po jej śmierci, odejściu.
— Myślisz, że znaleźliby cię na schodach?— spytał, nie wdając się w wywody i dywagacje na ten temat. Spoważniał znacznie, nieprzerwanie wpatrując się w jej błękitne tęczówki. Teraz, kiedy im się przeglądach w ciemnościach przełamanych bladym płomieniem pochodni wiszących na ścianach wydawały mu się ciemne — podobnie musiało być z jego własnymi, w blasku dnia jasnymi jak świeżo wybite sykle.
Dla niego nie miało żadnego znaczenia, czy była członkiem kadry, czy nie. Była tutaj, bezmyślnie, całkiem sama, kierując się w stronę lochów, które pozostawały dla niej zamknięte. Może i próbowała uczynić z niego głupca, może. Ale nie zamierzał się podpuścić, nie próbował nawet z dnią dyskutować na ten temat. To było bezcelowe. Uczynił krok w jej stronę, nie opuszczając różdżki, a później drugi i trzeci, aż jej własna oparła się o jego pierś. Wtedy swoją cofnął, opuścił, choć wciąż zaciskał na nie palce lewej ręki.
Na jej słowa — gniewne i przepełnione pewnością, co do proroctwa, uśmiechnął się szeroko, zaśmiał głośno, patrząc na nią, a ostatecznie spuszczając wzrok gdzieś w przestrzeń pomiędzy nich, jakby rozbawiła go swoją słowną przepowiedni.
— Skoro jestem gościem, chciałbym, żebyś traktowała mnie odpowiednio - mruknął, unosząc na nią wzrok — łagodniejszy niż wcześniej; a uśmiech, który gościł na jego twarzy był przyjemniejszy w odbiorze. —Czym sobie na to zasłużyłem? — Uniósł brwi, przechylając głowę w bok. Robiło się coraz zabawniej. Gdy wspomniała o swojej martwe siostrze, spochmurniał. Nieszczerze. — Rossandra — wymówił jej imię z namaszczeniem, miękko osiadło na jego wargach, języku, wypłynęło z ust naturalnie, płynnie, z typowo londyńskim akcentem. — Ostrzegam cię, nie grożę — sprostował, wyraźnie podkreślając różnicę. Nie skomentował słów na temat Rossy. Pamiętał jej oczy, kiedy spotkali się po raz ostatni, jej gniewny, pełen głupiej odwagi wzrok — taki jak teraz jej siostry. Mówiła zbyt wiele, chciała uczynić zbyt wiele, a on nie mógł na to pozwolić. Wymknęła się spod kontroli. Źle trafiła. Ramsey bardzo cenił sobie kontrolę, musiał ją mieć i nie tolerował żadnych odstępstw.
Nadział się na jej różdżkę i uniósł brwi.
— Czym mnie poszczujesz? Patronusem?— szepnął prowokacyjnie, oczy mu błysnęły krótko.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Powoli zaczynało jej się wydawać, że stoją tu już godziny, a nie chwile, i że kroki, które próbowała podejmować, oddalały ją od niego tylko na milimetry. Patrzyła na niego, bojąc się, że jeśli tylko spróbuje choć na chwilę odwrócić wzrok, przeoczy coś, co zaważy na jej życiu – przeoczy szansę, żeby wymknąć się z klatki, którą sama sobie stworzyła. Myśli kształtowały się tylko w ostre przestrogi, które wyraźnie mówiły, że nie powinno jej tu być. Nie po raz pierwszy głupia ciekawość stanowiła zanętę i nie po raz pierwszy ta zanęta podziałała w pierwotny dla siebie sposób. Połknęła tego robaka jak wyczerpana i wygłodniała ryba, celowo spychając na dno podświadomości fakt, że to nie do końca jest mądry pomysł. Że zapędzi ją to w kozi róg, z którego wyjątkowo ciężko będzie uciec.
Okazało się, że kolejną źle podjęta decyzją było wykonanie właśnie tego kroku.
Tego jednego, cholernego kroku.
Znała już jego twarz na pamięć – mogła przysiąc – wpatrywała się w jej każdy element, mimowolnie oceniała kolory i zagłębienia w miejscach, gdzie czas postawił już swoje piętno, określała rysy i coraz mocniej pogrubiała je w swoim umyśle. W nozdrzach poczuła zapach geranium. Cytrusowy aromat ziół, które zbierała dzisiaj rano w Zakazanym Lesie, żeby zanieść je później do chatki i ususzyć. Starł się z jej skórą tak intensywnie, że naprawdę mogła go poczuć. A może to organizm w przypływie paniki próbował wynaleźć uspokajające bodźce. Zaczynała się denerwować w sposób, którego wolała unikać – jeśli przestanie nad sobą panować, źle skończy.
– Jak śmiesz dawać mi takie insynuacje – syknęła w jego stronę, nie kryjąc przetkanych
Jego słowa wcale nie pomagały. Zgniatały jej pewność siebie z siłą tarana. Kiedy poruszył się w miejscu, zbliżając się do niej, poczuła, jak jej ciało ulega paraliżowi. Nie mogła się ruszyć, chociaż wszystkie tkanki miękkie w jej organizmie pchały ją w stronę korytarza głównego. Zbladła jak kartka papieru, oddech zamarł w płucach. Oparł ciężar swojego ciała na jej różdżce, a ona, tak sztywna, że wręcz można było posądzić ją o samopetryfikację, nie poruszyła się ani o milimetr. Jego głos, zamieniony w śmiech, wywołał uderzenie gorąca, które poczuła aż w uszach.
Skrzywiła się ni to z zamiarem płaczu, ni z błaganiem o wolność. Czuła, jak po kolana stoi już w bagnie. Za wszelką cenę chciała się z niego wydostać.
– Na dobre traktowanie trzeba sobie zapracować – skwitowała, przełykając na koniec ślinę. Obrzydzał ją, przerażał. Wzbudzał najgorsze ze wszystkich emocji. Nieznośnie dźgał ją wszystkimi dostępnymi sposobami niewerbalnej destrukcji, kawałek po kawałku oddzielając ją od trzeźwego myślenia. Skup się, Eileen, natychmiast się skup. Przełknęła ślinę jeszcze raz. W gardle jej zasychało. – Przestań – powiedziała na nierównym oddechu, słysząc, jak wypowiadał jej imię. Nienawidziła jej za to, co zrobiła, ale to nie znaczyło, że mógł tak bezcześcić pamięć o niej. – Znalazłeś w niej swoją ofiarę, nie wystarczy ci?
Nie miała się o co oprzeć, najbliższa ściana znajdowała się po jej prawej stronie, a przecież nie mogła opuścić dłoni zaciśniętej na różdżce. Choć ta powoli mdlała.
Struchlała, kiedy to powiedział. Skąd…? Celowo użył tego słowa? Czy może przypadkiem? Przecież nie mógł wiedzieć. Nie mógł wiedzieć, że należała do Zakonu Feniksa. Nie mógł wiedzieć, że moc pozwoliła im na stworzenie z patronusów tarcz. Nie, nie, to niemożliwe. Zmusiła stopę do uniesienia się na schodku i odnalezienia na nim oparcia. Jeszcze tylko kilka. Tylko kilka.
– Jeśli będę musiała, to oślepię cię choćby i jego światłem – powiedziała słabo.
Pragnęła stąd odejść. Pragnęła tego jak spragniony pragnie choćby i kropli wody.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Okazało się, że kolejną źle podjęta decyzją było wykonanie właśnie tego kroku.
Tego jednego, cholernego kroku.
Znała już jego twarz na pamięć – mogła przysiąc – wpatrywała się w jej każdy element, mimowolnie oceniała kolory i zagłębienia w miejscach, gdzie czas postawił już swoje piętno, określała rysy i coraz mocniej pogrubiała je w swoim umyśle. W nozdrzach poczuła zapach geranium. Cytrusowy aromat ziół, które zbierała dzisiaj rano w Zakazanym Lesie, żeby zanieść je później do chatki i ususzyć. Starł się z jej skórą tak intensywnie, że naprawdę mogła go poczuć. A może to organizm w przypływie paniki próbował wynaleźć uspokajające bodźce. Zaczynała się denerwować w sposób, którego wolała unikać – jeśli przestanie nad sobą panować, źle skończy.
– Jak śmiesz dawać mi takie insynuacje – syknęła w jego stronę, nie kryjąc przetkanych
Jego słowa wcale nie pomagały. Zgniatały jej pewność siebie z siłą tarana. Kiedy poruszył się w miejscu, zbliżając się do niej, poczuła, jak jej ciało ulega paraliżowi. Nie mogła się ruszyć, chociaż wszystkie tkanki miękkie w jej organizmie pchały ją w stronę korytarza głównego. Zbladła jak kartka papieru, oddech zamarł w płucach. Oparł ciężar swojego ciała na jej różdżce, a ona, tak sztywna, że wręcz można było posądzić ją o samopetryfikację, nie poruszyła się ani o milimetr. Jego głos, zamieniony w śmiech, wywołał uderzenie gorąca, które poczuła aż w uszach.
Skrzywiła się ni to z zamiarem płaczu, ni z błaganiem o wolność. Czuła, jak po kolana stoi już w bagnie. Za wszelką cenę chciała się z niego wydostać.
– Na dobre traktowanie trzeba sobie zapracować – skwitowała, przełykając na koniec ślinę. Obrzydzał ją, przerażał. Wzbudzał najgorsze ze wszystkich emocji. Nieznośnie dźgał ją wszystkimi dostępnymi sposobami niewerbalnej destrukcji, kawałek po kawałku oddzielając ją od trzeźwego myślenia. Skup się, Eileen, natychmiast się skup. Przełknęła ślinę jeszcze raz. W gardle jej zasychało. – Przestań – powiedziała na nierównym oddechu, słysząc, jak wypowiadał jej imię. Nienawidziła jej za to, co zrobiła, ale to nie znaczyło, że mógł tak bezcześcić pamięć o niej. – Znalazłeś w niej swoją ofiarę, nie wystarczy ci?
Nie miała się o co oprzeć, najbliższa ściana znajdowała się po jej prawej stronie, a przecież nie mogła opuścić dłoni zaciśniętej na różdżce. Choć ta powoli mdlała.
Struchlała, kiedy to powiedział. Skąd…? Celowo użył tego słowa? Czy może przypadkiem? Przecież nie mógł wiedzieć. Nie mógł wiedzieć, że należała do Zakonu Feniksa. Nie mógł wiedzieć, że moc pozwoliła im na stworzenie z patronusów tarcz. Nie, nie, to niemożliwe. Zmusiła stopę do uniesienia się na schodku i odnalezienia na nim oparcia. Jeszcze tylko kilka. Tylko kilka.
– Jeśli będę musiała, to oślepię cię choćby i jego światłem – powiedziała słabo.
Pragnęła stąd odejść. Pragnęła tego jak spragniony pragnie choćby i kropli wody.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Bartius dnia 25.10.18 19:42, w całości zmieniany 1 raz
Chłód bił od ścian. Choć po murach zamczyska tańczyły cienie, choć płomienie otulały je swoim przyjemnym, ciepłym światłem, bił od nich ziąb. A może toczył się powoli z lochów, z dołu piął się do góry, wylewał jak woda z zalanej piwnicy. Już podmywał im kostki, sięgał do połowy łydek. Czuł jak go stopniowo przenika, jak przyjemnie prześlizguje się po jego sylwetce, jak drobne niewidzialne dłonie podążające od bioder, przez lędźwie na plecy, łopatki i barki. Zimne palce muskały skórę, wnikały pod kołnierzyk koszuli. Ziąb dawał mu oparcie w czasie i przestrzeni, wydawał się znajomy, jakby swój. Patrząc na nią, kruchą i zamkniętą zastanawiał się, czy i ją przenikał. Czy zbliżał się niepostrzeżenie, dotykając jej palców, wsuwając się przez rękawy pod spód i po bladej skórze podążał w górę, w stronę serca. Czy przecinał ją w pół, czy osaczał, kurczył, wywołując gęsią skórkę i dreszcze przebiegające po plecach. Czy krople potu spływały strużką wzdłuż linii kręgosłupa, aż za pas. Nie czuł niepokoju, a podekscytowanie. Od śmierci Rossandry nie był tak blisko żadnej jej krewnej, a ona zdawała się nawet pachnieć w podobny, choć nieco bardziej urozmaicony sposób. Może to aromat potu, smród strachu czynił jej woń wyjątkową. Drapieżniki instynktownie wypatrywały ofiary, które się bały, uznając je za najbardziej atrakcyjne.
— Jakie insynuacje?— spytał, marszcząc brwi. — Wątpię, by jakiś inny członek kadry Hogwartu zmierzał w tę stronę, skoro wie, dokąd prowadzi.— Doskonale zdawał sobie sprawę, że portret Ollivandera nie przepuściłby żadnego nieproszonego gościa, że nie miałaby szans zbliżyć się do wąskich i krętych korytarzy, w których ukryto wydziały jego departamentu - najbardziej tajemniczego ze wszystkich, pełnego zjawisk niewyjaśnionych, wypełnionego magią po brzegi.
Nie umknęły mu spływające z jej twarzy kolory, jakby ktoś wylał wiadro gorącej wody na pokryte świeżą farbą płótno. Barwy zaczęły się ze sobą mieszać, ściekać po brzegach, wzdłuż pozłacanej ramy. Bladła z każdą chwilą, krew odchodziła jej od głowy. Wyglądała jakby widziała ducha, jakby lada moment miała zemdleć, paść mu nieprzytomnie w ramiona. Był blisko i czekał, obserwując ją z zainteresowaniem i ciekawością - zaintrygowany jej reakcją, rozbawiony ironią zaistniałej sytuacji.
— Myślę, że zapracowałem sobie na właściwe traktowanie — odparł z całym przekonaniem w głosie, kiwając głową powoli. — Ofiarę?— Udał zdziwienie, które odbiło się w jego głosie tak silnie, że sam był gotów uwierzyć w farsę, którą odgrywał. — Miałem z twoją siostrą bardzo poprawne stosunki. Dobrze nam się pracowało. Była bardzo pojętną i chętną do nauki uczennicą — tak, uczennicą. Tak wiele jeszcze chciała zobaczyć, poznać, tak wiele odkryć. Przez moment nawet wydawała mu się naprawdę żądna wiedzy, dopóki nie zaczęła kroczyć własnymi ścieżkami, zasypując drogi, którymi ją prowadził. — Ale była wyjątkowo niewdzięczną dziewuchą. Szkoda, że już nie żyje — zadumamał się na moment, a smutek wymalował się na jego twarzy. — Nie miałem okazji: moje kondolencje. — Dotknął jej ramienia w wyrazie współczucia i żalu, którego odgrywanie przychodziło mu z łatwością. Nie było to wcale trudne, ten wyraz dość dobrze osadzał się na jego wargach i brwiach, malował w jasnych, chłodnych oczach, które rzadko się śmiały. Maska zdawała się pasować jakby była stworzona wprost dla niego.
Odsunęła się. Odsuwała się powoli, sukcesywnie cofając w górę, schodek po schodku. Wsunął dłonie w kieszenie spodni, nie ruszając się z miejsca. Jeszcze dwa kroki i miała szansę znaleźć się na równi z nim, choć kilka schodów dalej. Kiedy zagroziła w odpowiedzi zmarszczki na jego twarzy momentalnie się wygładziły, szczególnie wokół oczu, choć w jego wyrazie niewiele się zmieniło. Tylko źrenice rozszerzyły się gwałtownie.
— Umiałabyś to zrobić?— spytał naukowym tonem, bez kpiny, zdziwienia. Był badaczem, rzadko wątpił w naukę i to co dało się uczynić z dobrze wykorzystanej magii. Nie podejrzewał, by patronusy mogły przydać się do czegokolwiek poza obroną przed dementorami. — Co jeszcze mógłby zrobić potężny patronus? — spytał, w końcu marszcząc brwi. — Pytałem dyrektora o jakiegoś członka kadry, który ma obszerną wiedzę z numerologii. Prócz oczywistego profesora tego przedmiotu padło nazwisko Bartius. Hereward Bartius. Wydaje się nieuchwytny, ale to chyba twój mąż. Cóż, gratuluję. Z przyjemnością bym się z nim spotkał. Moglibyśmy porozmawiać. O nauce.
— Jakie insynuacje?— spytał, marszcząc brwi. — Wątpię, by jakiś inny członek kadry Hogwartu zmierzał w tę stronę, skoro wie, dokąd prowadzi.— Doskonale zdawał sobie sprawę, że portret Ollivandera nie przepuściłby żadnego nieproszonego gościa, że nie miałaby szans zbliżyć się do wąskich i krętych korytarzy, w których ukryto wydziały jego departamentu - najbardziej tajemniczego ze wszystkich, pełnego zjawisk niewyjaśnionych, wypełnionego magią po brzegi.
Nie umknęły mu spływające z jej twarzy kolory, jakby ktoś wylał wiadro gorącej wody na pokryte świeżą farbą płótno. Barwy zaczęły się ze sobą mieszać, ściekać po brzegach, wzdłuż pozłacanej ramy. Bladła z każdą chwilą, krew odchodziła jej od głowy. Wyglądała jakby widziała ducha, jakby lada moment miała zemdleć, paść mu nieprzytomnie w ramiona. Był blisko i czekał, obserwując ją z zainteresowaniem i ciekawością - zaintrygowany jej reakcją, rozbawiony ironią zaistniałej sytuacji.
— Myślę, że zapracowałem sobie na właściwe traktowanie — odparł z całym przekonaniem w głosie, kiwając głową powoli. — Ofiarę?— Udał zdziwienie, które odbiło się w jego głosie tak silnie, że sam był gotów uwierzyć w farsę, którą odgrywał. — Miałem z twoją siostrą bardzo poprawne stosunki. Dobrze nam się pracowało. Była bardzo pojętną i chętną do nauki uczennicą — tak, uczennicą. Tak wiele jeszcze chciała zobaczyć, poznać, tak wiele odkryć. Przez moment nawet wydawała mu się naprawdę żądna wiedzy, dopóki nie zaczęła kroczyć własnymi ścieżkami, zasypując drogi, którymi ją prowadził. — Ale była wyjątkowo niewdzięczną dziewuchą. Szkoda, że już nie żyje — zadumamał się na moment, a smutek wymalował się na jego twarzy. — Nie miałem okazji: moje kondolencje. — Dotknął jej ramienia w wyrazie współczucia i żalu, którego odgrywanie przychodziło mu z łatwością. Nie było to wcale trudne, ten wyraz dość dobrze osadzał się na jego wargach i brwiach, malował w jasnych, chłodnych oczach, które rzadko się śmiały. Maska zdawała się pasować jakby była stworzona wprost dla niego.
Odsunęła się. Odsuwała się powoli, sukcesywnie cofając w górę, schodek po schodku. Wsunął dłonie w kieszenie spodni, nie ruszając się z miejsca. Jeszcze dwa kroki i miała szansę znaleźć się na równi z nim, choć kilka schodów dalej. Kiedy zagroziła w odpowiedzi zmarszczki na jego twarzy momentalnie się wygładziły, szczególnie wokół oczu, choć w jego wyrazie niewiele się zmieniło. Tylko źrenice rozszerzyły się gwałtownie.
— Umiałabyś to zrobić?— spytał naukowym tonem, bez kpiny, zdziwienia. Był badaczem, rzadko wątpił w naukę i to co dało się uczynić z dobrze wykorzystanej magii. Nie podejrzewał, by patronusy mogły przydać się do czegokolwiek poza obroną przed dementorami. — Co jeszcze mógłby zrobić potężny patronus? — spytał, w końcu marszcząc brwi. — Pytałem dyrektora o jakiegoś członka kadry, który ma obszerną wiedzę z numerologii. Prócz oczywistego profesora tego przedmiotu padło nazwisko Bartius. Hereward Bartius. Wydaje się nieuchwytny, ale to chyba twój mąż. Cóż, gratuluję. Z przyjemnością bym się z nim spotkał. Moglibyśmy porozmawiać. O nauce.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zawsze były dwie strony medalu – jedna mówiła jej, że nie powinna się niczego bać, przecież to jej terytorium, Hogwart, który tak dobrze zna, w którego zakątkach kryją się dobre dusze, ludzie znający ją na tyle dobrze i traktujący ją z taką lojalnością, że byliby w stanie stanąć w jej obronie, osłonić ją w razie czego przed atakiem. Ale z drugiej strony… byli tu sami – tu, na schodach, między głównym korytarzem holu a lochami niczym między młotem a kowadłem – całkiem sami. Instynkt podpowiadał jej, że nie zdążyłaby nawet pisnąć. Jego oczy to mówiły – ział z nich przeraźliwy spokój, pewność tego, że jego różdżka, jego refleks i siła poradziłyby sobie z nią w mgnieniu oka. Oczy, które mówiły, że powinna czuć przed nim respekt.
Jak zając, który wie, że z wilkiem się nie zadziera – przed wilkiem się ucieka.
Jego odpowiedzi, zimne jak lód, proste, poparte jego przygniatającą aurą, powodowały, że nie znajdowała słów, które mogły służyć jej za obronę. Nie szukała ciętych ripost, chciała tylko zaznaczyć jego pozycję w tej sytuacji i to, że to ona miała tutaj większe prawa. A tymczasem dominował nad nią, a im bardziej naciskał, tym bardziej kruszała niczym nieoszlifowany, słaby kamień.
Przełknęła ślinę. Serce pędziło w jej piersi, krew wrzała, zmuszając skórę do opłacania strachu słonymi kroplami potu. Była niemal pewna, że gdyby nie była w ciąży, reagowałaby zupełnie inaczej. Bardziej trzeźwo.
A jeśli nie…?
Obrzydzenie zakreślało na jej twarzy coraz mniejsze kręgi, oddawało miejsce lękowi, pospiechowi, zniecierpliwieniu. Sposób w jaki na nią patrzył sprawiał, że czuła się jak obiekt doświadczalny.
– Przestały ją interesować nauki, który jej przekazywałeś. I bardzo dobrze. Moja siostra popełniła błąd w swoim życiu i zdaje się, że już za niego zapłaciła dostatecznie wysoką cenę. – odparła w końcu głosem, którego do tej pory nie znała. Suchy, przywodzący na myśl dźwięk łamanych pod ciężkim butem gałęzi w samym środku lasu, gdzie echo niesie się jeszcze długo po zmiażdżeniu martwej tkanki drzewa. – Mówisz „szkoda”, chociaż wcale nie jest ci jej żal. Nie dziwię się. – zesztywniała, kiedy zobaczyła, jak jego dłoń unosi się w jej kierunku. W mimowolnym odruchu poderwała dłoń z różdżką, której czubek przycisnęła do jego klatki piersiowej. Drugą dłonią naparła od wewnętrznej strony na jego nadgarstek, żeby uwolnić się spod jego uścisku. – Proszę mnie nie dotykać. – wysyczała, siląc się ostatkami woli na to, żeby zachować pomiędzy nimi choć pozory zawodowego podłoża, chociaż reszta ich rozmowy dawno już te pozory przekroczyła.
Wbijał w jej ciało kolejne noże – wymierzone tak idealnie, tak dobrze godzące w słaby punkt, że nie była w stanie w pierwszej chwili nic powiedzieć. Dopiero, kiedy cisza stała się zbyt wielkim ciężarem, jakimś sposobem zwilżyła wargi końcem języka, żeby się odezwać. Otworzyła usta. Powiedziała za dużo, chociaż tak naprawdę nie powiedziała nic – chwytała się jak tonący brzytwy.
– Zaklęcie patronusa jest powszechnie znane, nie widzę więc powodu, żebyś pytał o niego kogokolwiek z kadry pedagogicznej Hogwartu. Poczytaj o nim. W „Księdze Czarów” Mirandy Goshawk na pewno sporo jest o nim napisane. – nie mogła już tak dłużej tu stać. Musiała stąd uciekać. I to jak najszybciej. Ustawiła się plecami do ściany, wciąż mierząc w niego różdżką, ale samej przyjmując taką pozycję, że teraz kroki robione do tyłu zdawały się nieco łatwiejsze. Wciąż pokonywała stopnie z trudnością, z zesztywniałymi ze strachu mięśniami, ale w tej chwili to był jedyny sposób. – A mój mąż nie zwykł dawać prywatnych lekcji czarodziejom powyżej siedemnastego roku życia. Zdaje się, że nie jesteś już uczniem. A teraz proszę mi wybaczyć, ale nie zamierzam tu dłużej marznąć.
Utrzymywała z nim kontakt wzrokowy, nie miała zamiaru dawać mu kolejnych okazji do tego, żeby ją zaskoczył w jakikolwiek sposób. Ostatni stopień, a tym samym twarda podłoga głównego korytarza, był dla niej jak ziemia obiecana, jak grunt, którego dotykają żeglarze po długim rejsie na morzu. Posłała mu ostatnie spojrzenie, niepewne, zamglone, i ruszyła prosto, w stronę komnat nauczycieli. Zbyt przerażona, żeby o tym myśleć – zaczęła biec. Zostawiając za sobą zapach potu i ziół.
Jak zając, który wie, że z wilkiem się nie zadziera – przed wilkiem się ucieka.
Jego odpowiedzi, zimne jak lód, proste, poparte jego przygniatającą aurą, powodowały, że nie znajdowała słów, które mogły służyć jej za obronę. Nie szukała ciętych ripost, chciała tylko zaznaczyć jego pozycję w tej sytuacji i to, że to ona miała tutaj większe prawa. A tymczasem dominował nad nią, a im bardziej naciskał, tym bardziej kruszała niczym nieoszlifowany, słaby kamień.
Przełknęła ślinę. Serce pędziło w jej piersi, krew wrzała, zmuszając skórę do opłacania strachu słonymi kroplami potu. Była niemal pewna, że gdyby nie była w ciąży, reagowałaby zupełnie inaczej. Bardziej trzeźwo.
A jeśli nie…?
Obrzydzenie zakreślało na jej twarzy coraz mniejsze kręgi, oddawało miejsce lękowi, pospiechowi, zniecierpliwieniu. Sposób w jaki na nią patrzył sprawiał, że czuła się jak obiekt doświadczalny.
– Przestały ją interesować nauki, który jej przekazywałeś. I bardzo dobrze. Moja siostra popełniła błąd w swoim życiu i zdaje się, że już za niego zapłaciła dostatecznie wysoką cenę. – odparła w końcu głosem, którego do tej pory nie znała. Suchy, przywodzący na myśl dźwięk łamanych pod ciężkim butem gałęzi w samym środku lasu, gdzie echo niesie się jeszcze długo po zmiażdżeniu martwej tkanki drzewa. – Mówisz „szkoda”, chociaż wcale nie jest ci jej żal. Nie dziwię się. – zesztywniała, kiedy zobaczyła, jak jego dłoń unosi się w jej kierunku. W mimowolnym odruchu poderwała dłoń z różdżką, której czubek przycisnęła do jego klatki piersiowej. Drugą dłonią naparła od wewnętrznej strony na jego nadgarstek, żeby uwolnić się spod jego uścisku. – Proszę mnie nie dotykać. – wysyczała, siląc się ostatkami woli na to, żeby zachować pomiędzy nimi choć pozory zawodowego podłoża, chociaż reszta ich rozmowy dawno już te pozory przekroczyła.
Wbijał w jej ciało kolejne noże – wymierzone tak idealnie, tak dobrze godzące w słaby punkt, że nie była w stanie w pierwszej chwili nic powiedzieć. Dopiero, kiedy cisza stała się zbyt wielkim ciężarem, jakimś sposobem zwilżyła wargi końcem języka, żeby się odezwać. Otworzyła usta. Powiedziała za dużo, chociaż tak naprawdę nie powiedziała nic – chwytała się jak tonący brzytwy.
– Zaklęcie patronusa jest powszechnie znane, nie widzę więc powodu, żebyś pytał o niego kogokolwiek z kadry pedagogicznej Hogwartu. Poczytaj o nim. W „Księdze Czarów” Mirandy Goshawk na pewno sporo jest o nim napisane. – nie mogła już tak dłużej tu stać. Musiała stąd uciekać. I to jak najszybciej. Ustawiła się plecami do ściany, wciąż mierząc w niego różdżką, ale samej przyjmując taką pozycję, że teraz kroki robione do tyłu zdawały się nieco łatwiejsze. Wciąż pokonywała stopnie z trudnością, z zesztywniałymi ze strachu mięśniami, ale w tej chwili to był jedyny sposób. – A mój mąż nie zwykł dawać prywatnych lekcji czarodziejom powyżej siedemnastego roku życia. Zdaje się, że nie jesteś już uczniem. A teraz proszę mi wybaczyć, ale nie zamierzam tu dłużej marznąć.
Utrzymywała z nim kontakt wzrokowy, nie miała zamiaru dawać mu kolejnych okazji do tego, żeby ją zaskoczył w jakikolwiek sposób. Ostatni stopień, a tym samym twarda podłoga głównego korytarza, był dla niej jak ziemia obiecana, jak grunt, którego dotykają żeglarze po długim rejsie na morzu. Posłała mu ostatnie spojrzenie, niepewne, zamglone, i ruszyła prosto, w stronę komnat nauczycieli. Zbyt przerażona, żeby o tym myśleć – zaczęła biec. Zostawiając za sobą zapach potu i ziół.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Te chłodne mury, te oziębłe, przytłaczające ściany, śliska podłoga i strzeliste łuki sklepienia. To było jej terytorium, jej świat. Kraina wypełniona zapachem pergaminów i atramentu, ziół, magicznych stworzeń, dymu i oparów eliksirów. Królestwo złożonych doznań, pasty Fleetwooda, drewna, kurzu osadzającego się na kotarach, spranych szat i dyniowego soku, podawanego w wielkiej sali. Choć teraz wciąż szkoła świeciła pustkami, pamiętał głosy, które rozbrzmiewały w tej szkole. Pamiętał dobrze pierwsze pojedynkowe zaklęcia, Milburgę Dołohov, którą potraktował dotkliwym urokiem w ciemnym korytarzu w lochach. A teraz już nie żyła. Była martwa, zimna, zjadana przez robactwo. Wyjadały białka jej oczu i tkanki w jej głowie, nie pozostawiając w czaszce niczego poza pustą, wyżartą kością. Pierwsze uniesienia, kolejne gniewy, żale, snute pomiędzy dniami plany przez Toma Riddla. Sięgał pamięcią do otwartej komnaty tajemnic, potwora, który się tam czaił, śmierci i wydalenia. To wszystko żyło gdzieś w tych murach, jak anonimowe wspomnienia. Był pewien, że gdyby przytknął ucho do ściany usłyszałby jak głos przeszłości do niego przemawia.
Ona należała do tego świata, choć już dawno z niego wyrosła. Czuła się tu jak w domu. On był tu zaledwie gościem - miała słuszność, był obcym. A jednak usiłował jej pokazać, że tu jest jak w domu. Zagości tu tak długo, jak będzie trzeba, póki Departament Tajemnic nie odnajdzie swojego miejsca. Będzie się przechadzał korytarzami pełnymi dzieci i nauczycieli, będzie częścią miejsca, które chciała, by opuścił. Powoli przywłaszczał sobie ten świat dla siebie, zagarniał kawałek po kawałku, podbijając szkolne korytarze tak, jakby miał do tego pełne prawo. Przegadywanie się z nią bawiło go okrutnie.
Nie odpowiedział na jej słowa — nie przyznał jej racji, nie przyznał się do winy, nie przytaknął jej ocenie, nie biorąc na siebie nic obciążającego, choć przecież oboje znali prawdę. Doskonale wiedziała, kto stał za śmiercią Rossy. Jej wzrok mówił mu, że się boi. Że jest przerażona, choć nie uczynił względem niej nic, co mógłby ją doprowadzić do takiego stanu.
Kiedy wbiła mu różdżkę w pierś i odsunęła od siebie dłoń, uniósł obie w geście bezbronności. Nie zamierzał jej czynić krzywdy. Schlebiało mu to, że się go obawiała. W tym miejscu i w tej chwili. Patrzyła na niego ofiarnym spojrzeniem, w którym czaiła się nadzieja na to, że uda jej się umknąć. Oczywiście, że się uda. Bezmyślnością by się wykazał, gdyby skierował przeciwko niej różdżkę i doprowadził do jakiegokolwiek budzącego wątpliwości przekazu. Dobrowolnie odsunął się, schodząc krok niżej. Powoli opuszczał dłonie, nie wykonując gwałtownych ruchów, aby jej nie przerazić i nie spłoszyć. Z jego oczu bił ten sam, niezmienny chłód, a na twarzy nie wymalowała się przez ten czas żadna emocja. Wysłuchał jej uważnie, utrzymując jej spojrzenie. Uznała, że się zdradziła, że nie wiedział. Ale wiedział o tym dobrze. Chciał wiedzieć, czy powinien ją podejrzewać. Nie mylił się. Jej wyraz twarzy, spojrzenie, przyłapanie samej siebie na zbyt długim języku było wyraźnym sygnałem, że doskonale wiedziała co jest prawdziwym tematem ich rozmowy. Być może wiedziała kim jest. Nie przeszkadzało mu to. Nadchodziły mroczne czasy. Rycerze Walpurgii nie będą już schowani pod płaszczem nocy. Wkrótce wszyscy ujrzą ich potęgę i możliwości, a wtedy nie będzie już odwrotu.
— Nie, dobrze znam potęgę patronusa — odpowiedział jej w końcu, przerywając ciszę. Głos miał łagodniejszy, lecz nie cichszy, nie mniej zdecydowany. — Nie mierz do mnie różdżką— nie ostrzegał jej, proponował, aby ją opuściła dla ich wspólnego dobra.— Miałem nadzieję, że uda mi się z Herewardem porozmawiać o innych kwestiach. Ale masz rację. Nie będę tego czynił przez pośrednika, odwiedzę go sam. Może będzie zainteresowany wspólnym projektem. Wtedy spotykalibyśmy się częściej— czy to nie byłoby zabawne?
Powstrzymał się przed pożegnaniem jej. Uśmiechnął się jedynie, obserwując jak wycofuje się po schodach, a w końcu rzuca szaleńczym biegiem w przeciwna stronę. Nie ruszył za nią od razu. Odczekał chwilę, wsłuchując się w echo jej szybkich kroków, aby ruszyć dopiero, gdy ucichną. Kiedy na korytarzu zapanuje zupełna cisza.
| zt
Ona należała do tego świata, choć już dawno z niego wyrosła. Czuła się tu jak w domu. On był tu zaledwie gościem - miała słuszność, był obcym. A jednak usiłował jej pokazać, że tu jest jak w domu. Zagości tu tak długo, jak będzie trzeba, póki Departament Tajemnic nie odnajdzie swojego miejsca. Będzie się przechadzał korytarzami pełnymi dzieci i nauczycieli, będzie częścią miejsca, które chciała, by opuścił. Powoli przywłaszczał sobie ten świat dla siebie, zagarniał kawałek po kawałku, podbijając szkolne korytarze tak, jakby miał do tego pełne prawo. Przegadywanie się z nią bawiło go okrutnie.
Nie odpowiedział na jej słowa — nie przyznał jej racji, nie przyznał się do winy, nie przytaknął jej ocenie, nie biorąc na siebie nic obciążającego, choć przecież oboje znali prawdę. Doskonale wiedziała, kto stał za śmiercią Rossy. Jej wzrok mówił mu, że się boi. Że jest przerażona, choć nie uczynił względem niej nic, co mógłby ją doprowadzić do takiego stanu.
Kiedy wbiła mu różdżkę w pierś i odsunęła od siebie dłoń, uniósł obie w geście bezbronności. Nie zamierzał jej czynić krzywdy. Schlebiało mu to, że się go obawiała. W tym miejscu i w tej chwili. Patrzyła na niego ofiarnym spojrzeniem, w którym czaiła się nadzieja na to, że uda jej się umknąć. Oczywiście, że się uda. Bezmyślnością by się wykazał, gdyby skierował przeciwko niej różdżkę i doprowadził do jakiegokolwiek budzącego wątpliwości przekazu. Dobrowolnie odsunął się, schodząc krok niżej. Powoli opuszczał dłonie, nie wykonując gwałtownych ruchów, aby jej nie przerazić i nie spłoszyć. Z jego oczu bił ten sam, niezmienny chłód, a na twarzy nie wymalowała się przez ten czas żadna emocja. Wysłuchał jej uważnie, utrzymując jej spojrzenie. Uznała, że się zdradziła, że nie wiedział. Ale wiedział o tym dobrze. Chciał wiedzieć, czy powinien ją podejrzewać. Nie mylił się. Jej wyraz twarzy, spojrzenie, przyłapanie samej siebie na zbyt długim języku było wyraźnym sygnałem, że doskonale wiedziała co jest prawdziwym tematem ich rozmowy. Być może wiedziała kim jest. Nie przeszkadzało mu to. Nadchodziły mroczne czasy. Rycerze Walpurgii nie będą już schowani pod płaszczem nocy. Wkrótce wszyscy ujrzą ich potęgę i możliwości, a wtedy nie będzie już odwrotu.
— Nie, dobrze znam potęgę patronusa — odpowiedział jej w końcu, przerywając ciszę. Głos miał łagodniejszy, lecz nie cichszy, nie mniej zdecydowany. — Nie mierz do mnie różdżką— nie ostrzegał jej, proponował, aby ją opuściła dla ich wspólnego dobra.— Miałem nadzieję, że uda mi się z Herewardem porozmawiać o innych kwestiach. Ale masz rację. Nie będę tego czynił przez pośrednika, odwiedzę go sam. Może będzie zainteresowany wspólnym projektem. Wtedy spotykalibyśmy się częściej— czy to nie byłoby zabawne?
Powstrzymał się przed pożegnaniem jej. Uśmiechnął się jedynie, obserwując jak wycofuje się po schodach, a w końcu rzuca szaleńczym biegiem w przeciwna stronę. Nie ruszył za nią od razu. Odczekał chwilę, wsłuchując się w echo jej szybkich kroków, aby ruszyć dopiero, gdy ucichną. Kiedy na korytarzu zapanuje zupełna cisza.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| 1 września
Patrzyła w niebo, czekając na stacji Hogsmeade na pociąg, który miał przywieźć ze sobą dzieci – te, które dopiero co dostały swoje listy; te, które odwiedziły Pokątną, żeby chwycić w niewielkie dłonie swoje pierwsze różdżki, pierwsze kociołki, klatki z pierwszymi, swoimi własnymi drobnymi zwierzętami; ale również czekały w wagonach te, które poznały już smak nauki – smak łączenia cyfr na lekcjach numerologii, sposób, w jaki mówiły do nich szklane kule i herbaciane fusy, blask gwiazd na nocnym niebie, dotyk wiatru na skórze poderwanej do lotu na miotle. Większość ze starszych uczniów pamiętała jeszcze rządy Grindelwalda, ból sprawiany na lekcjach czarnej magii. To był na szczęście rozdział zamknięty, ale ci, którzy go przeżyli, na zawsze zatrzymają w sobie te trudne, ciężkie wspomnienia.
Opuściła wzrok z gwiazd na horyzont przed sobą, kiedy usłyszała brzmiący w oddali turkot kół starego pociągu i parę jaśniejącą mlecznym pyłem na tle granatowego nieba. Lato dopiero się skończyło, ale wydawało jej się, że jesień stała tuż przed progiem, że spódnicą zakrywa powoli nieboskłon, dlatego coraz wcześniej robiło się ciemno. Zbiory będą słabe w tym roku – to jedno wiedziała na pewno.
Uniosła wyżej latarnię i podeszła kilka kroków bliżej, żeby przygotować się na przyjazd wielkiej maszyny zapakowanej po brzegi dziećmi, dla których Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie była do tej pory zaledwie legendą, bajką opowiadaną na dobranoc, żeby marzenia rozwinęły skrzydła w czasie snów. Waldie poderwał się, kiedy pociąg z piskiem wjechał na stację w Hogsmeade. Eileen przytrzymała spódnicę przy kolanach i osłoniła latarnię przed zawianiem, chowając ją nieco za bok.
Najpierw przy drzwiach słychać było szum, niespieszne zbieranie swoich rzeczy, szuranie butami po podłodze, zamiatanie szatami dziennymi, a za chwilę na wyłożony dużą kostką plac wylały się z machiny gromady dzieci w różnym wieku. Uśmiechnęła się na ich widok, rozpoznając niektóre z twarzy wyjątkowo dobrze, inne nieco mniej, wciąż jednak na tyle często widywane na korytarzach szkoły, że była w stanie rozpoznać je choćby i z widzenia. Poprawiła swoją zieloną tiarę na głowie, sprawdziła, czy liście olchy razem z orzeszkami dobrze trzymały się na rondzie.
– Pierwszoroczni tutaj! – pomachała do najniższych i najbardziej przestraszonych dzieciaków, którymi trzeba było się odpowiednio zająć.
– Eileen, zabieram resztę do powozów. Poradzisz sobie? – profesor Kettleburn, niewysoki czarodziej o wyjątkowo miłej aparycji, który objął pieczę nad opieką nad magicznymi stworzeniami, spojrzał na nią z troską.
– Profesorze, proszę się o mnie nie martwić, damy sobie radę. – Waldie szczeknął jak na zawołanie. Gajowa poklepała go po czarnym łbie, a potem po futrzanym karku, lekko pchając go w stronę Zakazanego Lasu, gdzie mógł prędko odnaleźć drogę do chatki. – Widzimy się na uczcie, profesorze.
Pokiwał jej głową, zagarniając ramieniem Puchonów, którzy zorganizowali się najszybciej.
Kiedy się obróciła, stała już przed nią gromada dzieci – niektóre z nich były wyraźnie blade i przestraszone, inne z ostrożnie dozowaną ciekawością rozglądały się po okolicy. Prócz stacji i rzadkiego lasku, który stanowił niejako bramę do Zakazanego Lasu, nie było tu nic szczególnie interesującego, ale ona doskonale to rozumiała – były w zupełnie nowym miejscu, każdy jego zakątek musiał być odkryty, by móc finalnie poczuć się tu jak w domu.
Uśmiechnęła się do nich, lekko schylając ku chłopcu, który stał najbliżej niej. Miał rozczochrane, kasztanowe włosy (pewnie spał w pociągu) i jasne, błękitne tęczówki.
– Witajcie w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie – pogładziła chłopca po ramieniu i rozejrzała się po pozostałych. – Nazywam się Eileen Bartius, jestem tutaj gajową i dzisiaj moim głównym zadaniem będzie doprowadzenie was do zamku, gdzie czeka już na was Tiara Przydziału.
Dziewczynka, której jasne włosy zaplecione były w gruby, dobierany warkocz, wystrzeliła ręką do góry, domagając się uwagi. Eileen uniosła brwi, zapraszając ja do zadania pytania.
– Proszę pani, a czy to prawda, że w Hogwarcie uczy się czarnej magii?
Dzieci spojrzały z przestrachem najpierw na swoją koleżankę, a potem na Eileen, oczekując od niej szybkiej odpowiedzi. Westchnęła ciężko i mimo poruszenia struny, która wciąż była bardzo delikatna, zatrzymała uśmiech na ustach.
– Nie. Wasi rodzice na pewno czytają gazety, ale nie wszystko, co jest w nich wypisane, to prawda. Tak więc – w Hogwarcie nie uczy się czarnej magii, to okropna, plugawa wiedza, której nikt z was nie powinien posiąść. Uczymy za to, jak obchodzić się ze stworzeniami, których nasz świat jest pełen, jakie również możemy spotkać w nim rośliny, jak obronić się przed boginem czy jaki eliksir uwarzyć, żeby uleczyć najpoważniejsze rany. – patrzyła na nich uważnie, z ulgą obserwując zmieniający się obrazek. Na blade twarze wstąpił połowiczny spokój, chwilowo okiełznany strach zszedł na dalszy plan. – Jesteście tu bezpieczni. Jak nigdzie indziej. A teraz pozwólcie, że zaprowadzę was do łódek, które zabiorą nas wprost do zamku. Wszyscy tam już pewnie czekają! Już, już, tędy proszę! - wskazała im odpowiedni kierunek – na pomost, przy którym zacumowane były magiczne łódki z przyczepionymi do dziobu lampionami. – Tylko proszę, po kolei, nie pchajcie się!
Załadowywanie całej zgrai dzieciaków trochę trwało – zdarzyli się w końcu Ślizgoni z krwi i kości, którzy zarzekali się, że nie popłyną w jednej łódce z tymi, którzy mieli na sobie widocznie szaty po swoim starszym rodzeństwie, a że ostre zwracanie uwagi nic nie dawało, musiała ulokować wszystkich tak, żeby nikomu nic nie przeszkadzało. Sama wsiadła do pierwszej łupiny jako ostatnia, tyłem do zamku, żeby płynących przed sobą uczniów móc cały czas obserwować. Nie wiadomo, co mogło im strzelić do głowy.
Ten krótki rejs przebiegł wyjątkowo spokojnie. Najmłodsi nie wychylali się niepotrzebnie, a jeśli już chcieli, zerkała na nich groźnie, machając ostrzegawczo różdżką. Odpowiadała na wszystkie zadawane pytania, orientacyjnie wskazywała umiejscowienie najważniejszych pomieszczeń zamkowych, a na koniec zakreśliła lokalizację dormitoriów, zastrzegając, że to wszystko dokładniej wytłumaczą im opiekunowie domów i prefekci. Na brzegu, w domku dla łodzi, czekał już profesor Kettleburn, gotów zabrać pierwszorocznych do Wielkiej Sali na ich pierwszy, wspólny poczęstunek, a co najważniejsze – na Ceremonię Przydziału. Pomógł jej wyjść z łodzi.
– Dotrę do was, Silwanusie, zajdę jeszcze na chwilę do pokoju nauczycielskiego. Zabierz dzieci – uścisnęła lekko jego ramię, jakby w tym geście przekazując mu pod opiekę najmłodszych.
Poczekała, aż pójdą w stronę schodów i dopiero wtedy sama ruszyła z miejsca, wzrokiem uciekając od zgaszonych okien w swojej chatce, którą najprawdopodobniej widziała dzisiaj po raz ostatni. Szybsze kroki skierowała w stronę pokoju nauczycielskiego, mając nadzieję, że Hereward zaszył się w nim na chwilę albo dwie, tuż przed ucztą powitalną. Kiedy dotarła do niego zziajana, czując cichy ból w podbrzuszu, i otworzyła drzwi, jej oczom ukazało się tylko puste pomieszczenie. Uśmiech, który starała się ze wszystkich sił utrzymywać przy dzieciach, zniknął. Wróciła do Wielkiej Sali, ale odnalazła boczne wejście – nie chciała przeszkadzać w Ceremonii. Zajęła swoje miejsce przy pustym krześle, jakimś cudem wykrzesała z siebie powitalny grymas w stronę znajomych twarzy siedzących przy stole, zwłaszcza do dyrektora Dippeta, który wyglądał na zmartwionego. Zapytana o to, czy profesor Bartius pojawi się niedługo, odpowiadała, że nie wie. Że niestety nie wie. I zdała sobie sprawę, że wybrała najgorszy z możliwych sposobów zaalarmowania całej kadry nauczycielskiej.
Z atakującym ją falami smutkiem przyglądała się kolejnym dzieciom, które nieco niepewnie siadały na taboreciku, by utonąć za chwilę pod szerokim rondem, dołączała się do oklasków za każdym razem, gdy Tiara zdecydowała – wydawało jej się, że Ślizgonów w tym roku było znacznie więcej niż w poprzednim, a Puchonów jak nieco mniej. Ale może tylko jej się wydawało, może utrzymujący się od dwóch tygodni stan wojenny wpływał już nawet na sposób postrzegania przez nią świata. Gdy na stołach pojawiły się smakowitości, a niemal cała Wielka Sala zatonęła w radosnych szmerach rozmów i podekscytowanych szeptach, wciąż nie potrafiła oddać się w ramiona sielskiej atmosfery nowego roku szkolnego i zastanawiała się, czy ktoś jeszcze podzielał jej stan. Uczniowie, najprawdopodobniej uspokojeni solidnymi murami Hogwartu, niemal w ogóle nie zwracali uwagi na to, co dzieje się poza jego murami, nauczyciele byli nieco bardziej stonowani, przygaszeni. A może ona chciała, żeby tak było?
Po kryjomu zawinęła kawałek tarty dyniowej w chusteczkę i pożegnała się krótkim uśmiechem z nauczycielami, podejmując kroki w stronę swojej chatki. Musiała zabrać stamtąd pozostałą dokumentację i zanieść ją Dippetowi, żeby nowy gajowy nie miał na początku tak dużo pracy, jak miała ona. Ogg nie zwykł dbać o papierową robotę, w przeciwieństwie do Eileen, która lubiła mieć porządek w swojej dziupli.
Na wzgórzu przystanęła po raz ostatni, pozwalając, by wieczorny wiatr musnął jej skórę zapachem kwitnącej lawendy i wrzosów, wplótł między kosmyki włosów ostatnią woń igliwia z Zakazanego Lasu. Obiecała, że wróci, ale na razie musiała pożegnać się z Hogwartem przynajmniej na kilka miesięcy.
| zt
Patrzyła w niebo, czekając na stacji Hogsmeade na pociąg, który miał przywieźć ze sobą dzieci – te, które dopiero co dostały swoje listy; te, które odwiedziły Pokątną, żeby chwycić w niewielkie dłonie swoje pierwsze różdżki, pierwsze kociołki, klatki z pierwszymi, swoimi własnymi drobnymi zwierzętami; ale również czekały w wagonach te, które poznały już smak nauki – smak łączenia cyfr na lekcjach numerologii, sposób, w jaki mówiły do nich szklane kule i herbaciane fusy, blask gwiazd na nocnym niebie, dotyk wiatru na skórze poderwanej do lotu na miotle. Większość ze starszych uczniów pamiętała jeszcze rządy Grindelwalda, ból sprawiany na lekcjach czarnej magii. To był na szczęście rozdział zamknięty, ale ci, którzy go przeżyli, na zawsze zatrzymają w sobie te trudne, ciężkie wspomnienia.
Opuściła wzrok z gwiazd na horyzont przed sobą, kiedy usłyszała brzmiący w oddali turkot kół starego pociągu i parę jaśniejącą mlecznym pyłem na tle granatowego nieba. Lato dopiero się skończyło, ale wydawało jej się, że jesień stała tuż przed progiem, że spódnicą zakrywa powoli nieboskłon, dlatego coraz wcześniej robiło się ciemno. Zbiory będą słabe w tym roku – to jedno wiedziała na pewno.
Uniosła wyżej latarnię i podeszła kilka kroków bliżej, żeby przygotować się na przyjazd wielkiej maszyny zapakowanej po brzegi dziećmi, dla których Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie była do tej pory zaledwie legendą, bajką opowiadaną na dobranoc, żeby marzenia rozwinęły skrzydła w czasie snów. Waldie poderwał się, kiedy pociąg z piskiem wjechał na stację w Hogsmeade. Eileen przytrzymała spódnicę przy kolanach i osłoniła latarnię przed zawianiem, chowając ją nieco za bok.
Najpierw przy drzwiach słychać było szum, niespieszne zbieranie swoich rzeczy, szuranie butami po podłodze, zamiatanie szatami dziennymi, a za chwilę na wyłożony dużą kostką plac wylały się z machiny gromady dzieci w różnym wieku. Uśmiechnęła się na ich widok, rozpoznając niektóre z twarzy wyjątkowo dobrze, inne nieco mniej, wciąż jednak na tyle często widywane na korytarzach szkoły, że była w stanie rozpoznać je choćby i z widzenia. Poprawiła swoją zieloną tiarę na głowie, sprawdziła, czy liście olchy razem z orzeszkami dobrze trzymały się na rondzie.
– Pierwszoroczni tutaj! – pomachała do najniższych i najbardziej przestraszonych dzieciaków, którymi trzeba było się odpowiednio zająć.
– Eileen, zabieram resztę do powozów. Poradzisz sobie? – profesor Kettleburn, niewysoki czarodziej o wyjątkowo miłej aparycji, który objął pieczę nad opieką nad magicznymi stworzeniami, spojrzał na nią z troską.
– Profesorze, proszę się o mnie nie martwić, damy sobie radę. – Waldie szczeknął jak na zawołanie. Gajowa poklepała go po czarnym łbie, a potem po futrzanym karku, lekko pchając go w stronę Zakazanego Lasu, gdzie mógł prędko odnaleźć drogę do chatki. – Widzimy się na uczcie, profesorze.
Pokiwał jej głową, zagarniając ramieniem Puchonów, którzy zorganizowali się najszybciej.
Kiedy się obróciła, stała już przed nią gromada dzieci – niektóre z nich były wyraźnie blade i przestraszone, inne z ostrożnie dozowaną ciekawością rozglądały się po okolicy. Prócz stacji i rzadkiego lasku, który stanowił niejako bramę do Zakazanego Lasu, nie było tu nic szczególnie interesującego, ale ona doskonale to rozumiała – były w zupełnie nowym miejscu, każdy jego zakątek musiał być odkryty, by móc finalnie poczuć się tu jak w domu.
Uśmiechnęła się do nich, lekko schylając ku chłopcu, który stał najbliżej niej. Miał rozczochrane, kasztanowe włosy (pewnie spał w pociągu) i jasne, błękitne tęczówki.
– Witajcie w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie – pogładziła chłopca po ramieniu i rozejrzała się po pozostałych. – Nazywam się Eileen Bartius, jestem tutaj gajową i dzisiaj moim głównym zadaniem będzie doprowadzenie was do zamku, gdzie czeka już na was Tiara Przydziału.
Dziewczynka, której jasne włosy zaplecione były w gruby, dobierany warkocz, wystrzeliła ręką do góry, domagając się uwagi. Eileen uniosła brwi, zapraszając ja do zadania pytania.
– Proszę pani, a czy to prawda, że w Hogwarcie uczy się czarnej magii?
Dzieci spojrzały z przestrachem najpierw na swoją koleżankę, a potem na Eileen, oczekując od niej szybkiej odpowiedzi. Westchnęła ciężko i mimo poruszenia struny, która wciąż była bardzo delikatna, zatrzymała uśmiech na ustach.
– Nie. Wasi rodzice na pewno czytają gazety, ale nie wszystko, co jest w nich wypisane, to prawda. Tak więc – w Hogwarcie nie uczy się czarnej magii, to okropna, plugawa wiedza, której nikt z was nie powinien posiąść. Uczymy za to, jak obchodzić się ze stworzeniami, których nasz świat jest pełen, jakie również możemy spotkać w nim rośliny, jak obronić się przed boginem czy jaki eliksir uwarzyć, żeby uleczyć najpoważniejsze rany. – patrzyła na nich uważnie, z ulgą obserwując zmieniający się obrazek. Na blade twarze wstąpił połowiczny spokój, chwilowo okiełznany strach zszedł na dalszy plan. – Jesteście tu bezpieczni. Jak nigdzie indziej. A teraz pozwólcie, że zaprowadzę was do łódek, które zabiorą nas wprost do zamku. Wszyscy tam już pewnie czekają! Już, już, tędy proszę! - wskazała im odpowiedni kierunek – na pomost, przy którym zacumowane były magiczne łódki z przyczepionymi do dziobu lampionami. – Tylko proszę, po kolei, nie pchajcie się!
Załadowywanie całej zgrai dzieciaków trochę trwało – zdarzyli się w końcu Ślizgoni z krwi i kości, którzy zarzekali się, że nie popłyną w jednej łódce z tymi, którzy mieli na sobie widocznie szaty po swoim starszym rodzeństwie, a że ostre zwracanie uwagi nic nie dawało, musiała ulokować wszystkich tak, żeby nikomu nic nie przeszkadzało. Sama wsiadła do pierwszej łupiny jako ostatnia, tyłem do zamku, żeby płynących przed sobą uczniów móc cały czas obserwować. Nie wiadomo, co mogło im strzelić do głowy.
Ten krótki rejs przebiegł wyjątkowo spokojnie. Najmłodsi nie wychylali się niepotrzebnie, a jeśli już chcieli, zerkała na nich groźnie, machając ostrzegawczo różdżką. Odpowiadała na wszystkie zadawane pytania, orientacyjnie wskazywała umiejscowienie najważniejszych pomieszczeń zamkowych, a na koniec zakreśliła lokalizację dormitoriów, zastrzegając, że to wszystko dokładniej wytłumaczą im opiekunowie domów i prefekci. Na brzegu, w domku dla łodzi, czekał już profesor Kettleburn, gotów zabrać pierwszorocznych do Wielkiej Sali na ich pierwszy, wspólny poczęstunek, a co najważniejsze – na Ceremonię Przydziału. Pomógł jej wyjść z łodzi.
– Dotrę do was, Silwanusie, zajdę jeszcze na chwilę do pokoju nauczycielskiego. Zabierz dzieci – uścisnęła lekko jego ramię, jakby w tym geście przekazując mu pod opiekę najmłodszych.
Poczekała, aż pójdą w stronę schodów i dopiero wtedy sama ruszyła z miejsca, wzrokiem uciekając od zgaszonych okien w swojej chatce, którą najprawdopodobniej widziała dzisiaj po raz ostatni. Szybsze kroki skierowała w stronę pokoju nauczycielskiego, mając nadzieję, że Hereward zaszył się w nim na chwilę albo dwie, tuż przed ucztą powitalną. Kiedy dotarła do niego zziajana, czując cichy ból w podbrzuszu, i otworzyła drzwi, jej oczom ukazało się tylko puste pomieszczenie. Uśmiech, który starała się ze wszystkich sił utrzymywać przy dzieciach, zniknął. Wróciła do Wielkiej Sali, ale odnalazła boczne wejście – nie chciała przeszkadzać w Ceremonii. Zajęła swoje miejsce przy pustym krześle, jakimś cudem wykrzesała z siebie powitalny grymas w stronę znajomych twarzy siedzących przy stole, zwłaszcza do dyrektora Dippeta, który wyglądał na zmartwionego. Zapytana o to, czy profesor Bartius pojawi się niedługo, odpowiadała, że nie wie. Że niestety nie wie. I zdała sobie sprawę, że wybrała najgorszy z możliwych sposobów zaalarmowania całej kadry nauczycielskiej.
Z atakującym ją falami smutkiem przyglądała się kolejnym dzieciom, które nieco niepewnie siadały na taboreciku, by utonąć za chwilę pod szerokim rondem, dołączała się do oklasków za każdym razem, gdy Tiara zdecydowała – wydawało jej się, że Ślizgonów w tym roku było znacznie więcej niż w poprzednim, a Puchonów jak nieco mniej. Ale może tylko jej się wydawało, może utrzymujący się od dwóch tygodni stan wojenny wpływał już nawet na sposób postrzegania przez nią świata. Gdy na stołach pojawiły się smakowitości, a niemal cała Wielka Sala zatonęła w radosnych szmerach rozmów i podekscytowanych szeptach, wciąż nie potrafiła oddać się w ramiona sielskiej atmosfery nowego roku szkolnego i zastanawiała się, czy ktoś jeszcze podzielał jej stan. Uczniowie, najprawdopodobniej uspokojeni solidnymi murami Hogwartu, niemal w ogóle nie zwracali uwagi na to, co dzieje się poza jego murami, nauczyciele byli nieco bardziej stonowani, przygaszeni. A może ona chciała, żeby tak było?
Po kryjomu zawinęła kawałek tarty dyniowej w chusteczkę i pożegnała się krótkim uśmiechem z nauczycielami, podejmując kroki w stronę swojej chatki. Musiała zabrać stamtąd pozostałą dokumentację i zanieść ją Dippetowi, żeby nowy gajowy nie miał na początku tak dużo pracy, jak miała ona. Ogg nie zwykł dbać o papierową robotę, w przeciwieństwie do Eileen, która lubiła mieć porządek w swojej dziupli.
Na wzgórzu przystanęła po raz ostatni, pozwalając, by wieczorny wiatr musnął jej skórę zapachem kwitnącej lawendy i wrzosów, wplótł między kosmyki włosów ostatnią woń igliwia z Zakazanego Lasu. Obiecała, że wróci, ale na razie musiała pożegnać się z Hogwartem przynajmniej na kilka miesięcy.
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Podróż do przeszłości niosła w sobie coś osobliwego, coś, co każdy odbierał na swój sposób, bowiem każdy z uczniów przeżywał ścieżkę edukacji w inny sposób. Dla jednych powrót w rejony zamku wydawałby się czymś niespecjalnie przyjemnym, dla innych byłoby to odrodzenie iskry rywalizacji, dla jeszcze innych – miłe sercu obrazy pierwszych miłostek i fascynacji uczuciami. Prócz rozbudzających się wspomnień i odczuć – tak różnych i odmiennych – każdemu z was towarzyszyło także niepojęte wrażenie zapomnienia. Znikały myśli należące do dorosłych, znikały także ich problemy, znikała świadomość świata i nabyte umiejętności, zastępowane tym, co ważne dla młodych ludzi. Nie istniała zatem świadomość wojny: nie trwał żaden konflikt poza tym rozgrywającym się na poziomie uczniowskim, nie wydarzyła się także żadna katastrofa – poza ostatnim wybuchem kociołka na lekcji eliksirów. Pojawiły się myśli o nadchodzącym egzaminie z uroków i zadany przez profesora esej na zielarstwo, w niektórych sercach odezwała się pamięć o rywalizacji w Quidditcha; za parę dni na boisku – w imię odwiecznego konfliktu – ponownie mieli się zetrzeć Ślizgoni z Gryfonami, a za tydzień czekała was wszystkich pierwsza wycieczka do Hogsmeade. Mimo oczywistej różnicy wieku – a w przypadku Melisande także innej szkoły – fakt, że nagle wszyscy znaleźliście się na jednym roku wydawał się – w jakiś niepojęty sposób – naturalny i właściwy. Zupełnie jakby tak było od zawsze. Jakby nie istniała inna rzeczywistość.
Korytarz w lewym skrzydle jak zwykle był pełen uczniów spieszących się do tylko sobie znanych spraw. Część z nich goniła na lekcje, część do sowiarni, jeszcze inni mieli zamiar korzystać z ostatków letniej pogody, a najświeższa plotka głosiła, że paru Gryfonów rzuciło wyzwanie całej szkole w gargulkowej bitwie. Nieco wyżej, w powietrzu, krążyło parę zaczarowanych papierowych ptaszków, w zasięgu waszych spojrzeń nie pojawił się jednak żaden z nauczycieli. Wysoko, pod łukowatym sklepieniem krążył natomiast Irytek, podśpiewując pod nosem piosenkę o latającej świni i jej marnym końcu w niedzielnej porze obiadowej. Tego ranka już wywinął psikusa z obrazami, a w Pokoju Wspólnym Ślizgonów mówiło się, że konieczna była interwencja samego Krwawego Barona; z całej zgrai obecnych w zamku duchów tylko on budził w poltergeiście strach na tyle duży, by ten natychmiast przestał rozrabiać.
Wasza grupa znajdowała się tuż pod ścianą obwieszoną obrazami. Prócz tych przedstawiających magiczne stworzenia z łatwością dało się dojrzeć parę pejzaży, dwie sceny bitwy i parę sielankowych widoków obejmujących tematykę baśni. Czarownica uwięziona w wieży raz po raz machała do uczniów ze swojego obrazu, stado maleńkich psidwaków na innym niemalże wyskakiwało z ram, chcąc podążyć za aktualnie najbliższym skrawkiem szaty najpewniej w celu ugryzienia materiału. Tańczące przy wielkim ognisku czarownice śmiały się i dokazywały wzajemnie, przy okazji drażniąc tym starszego numerologa w meloniku drzemiącego w fotelu. Grono anatomów dyskutowało nad wyjątkowo znudzonym szkieletem, a najbliżej was – w szerokiej, złotej ramie – znajdował się obraz przedstawiający łąkę pełną kwiatów przeciętą jedynie wstęgą dzikiej ścieżki, której końca nie sposób dojrzeć.
Prowadzona przez was rozmowa toczyła się swobodnie i bez większych przeszkód, dopóki parę rzeczy nie wydarzyło się niemalże jednocześnie. W pierwszej chwili Mitcha nawiedziła powódź myśli dotyczących rysunków, kominka i szczególnego towarzystwa, w drugie tempo seria niespodziewanych wydarzeń uderzyła w Kennetha, materializując w jego dłoniach pucharek z sorbetem cytrynowym, a Melisande – ubrana w ściągający spojrzenia mundurek uczennic Beauxbatons – poczuła nagłą chęć mordu. Źródło tej emocji pozostawało jednak nieznane, choć być może miał z tym coś wspólnego drzemiący w ramach swojego obrazu numerolog i zdobiący jego głowę melonik. Zanim ktokolwiek podjąłby się choćby próby wyjaśnienia nagłej obecności sorbetu, z ram najbliższego obrazu z polną łąką wyfrunął paw. Stworzenie nie przypominało swojej rzeczywistej wersji, wyglądał jak ożywiony obraz. Pióra mieniły się oleistym blaskiem farb, oko Mildred mogło dostrzec charakterystyczne warstwowe ułożenie kolorów by uzyskać odpowiednie odcienie. Malowany ptak wydał z siebie głośny odgłos, ściągając tym samym waszą uwagę. Pozostali uczniowie zdawali się nie widzieć tej sceny i nie słyszeć, kontynuowali swój pochód, kompletnie pochłonięci własnymi sprawami. Stojąca najbliżej złotej ramy Evandra mogła poczuć chłodny dotyk na ramieniu. Wystarczyło krótkie mrugnięcie, pół oddechu, a półwili nie było już wśród was.
Znajdowała się w obrazie.
Drogie Morsy
Mistrz gry serdecznie wita na właściwej części eventu z okazji Dnia Dziecka. Wszyscy znajdujecie się obecnie w formie dzieci, zatem na czas trwania wydarzenia Wasze statystyki wynoszą okrągłe zero, a biegłości i wiedza postaci powinna zostać dostosowana do poziomu uczniów trzeciego roku.
Wydarzenie w dalszym ciągu nie zagraża życiu i zdrowiu postaci.
W obecnej kolejce każdy z Was może wykonać rzut na spostrzegawczość, st. uzyskania dodatkowych informacji wynosi 50
Evandro, zostałaś wciągnięta w ramy obrazu. Mistrz gry udzielił Ci dodatkowych informacji drogą prywatnej wiadomości
Czas na odpis: 10 lipca
Adriana Tonks
Zmrużyła oczy, słuchając odpowiedzi Bartemiusa. Bynajmniej z irytacją - lubiła rwącą konwersację, subtelne ostrza przytyków muskające niudną powierzchnię uprzejmości. - Dotąd większość czarodziejów chwalących się odpowiednim pochodzeniem zaskarbiła sobie mój szacunek. Oczywiście nie mówimy tu o zdrajcach krwi i terrorystach - o nich nawet nie warto wspominać - nie musieli przecież brudzić sobie języka tymi zwierzętami; nie należeli nawet do gatunku chwastów, po prostu nie istnieli. Nie sądziła, że musi uwzględniać te godne pożałowania śmieci w swej wypowiedzi. - Wzrusza mnie jednak wrażliwość lorda na tę grupę magów. I jednocześnie niepokoi przekonanie, że pod naszą pieczą znajdują się owe...zbędne jednostki - uśmiechnęła się lekko, uroczo, oczy pozostały jednak chłodne. Skoro w ogóle uwzględniał istnienie w Londynie, przebywającym pod opieką Śmierciożerców, jakichkolwiek chwastów, kwalifikowało się to jako obraza nie tylko majestatu namiestniczki, ale i Czarnego Pana. Nie musiała mówić tego wprost, wyniosłe spojrzenie nieco skośnych oczu mówiło samo za siebie. Dawała mu szansę obrony, ale nie naciskała na to. Zwłaszcza, gdy do rozmowy dołączyła Evandra, łagodnie formułując ogrodniczą metaforę. Sama Deirdre kwituje ją pierwszym takim uśmiechem - szerszym i szczerszym. Później - powraca wzrokiem do Barty'ego. - Trzymam lorda za słowo - dodała, gdy obiecał zwrócić się do niej z najświeższymi informacjami dotyczącymi jego zagranicznych działań. Nie zamierzała o tym zapomnieć - wszak szlachcic był wart tyle, ile dana przez niego obietnica. A artystka - tyle, za ile można było sprzedać jej debiutanckie dzieła. - W obecnej sytuacji nie mam zbyt wiele wolnego czasu, ale proszę skontaktować się z moim asystentem, panno Crabbe. Skoro poleca pannę sama lady doyenne, z pewnością panny obrazy będą warte każdej minuty - odparła gładko, dając Mildred kredyt zaufania. Rekomendacja Corneliusa była równie ważna, o niej jednak - na razie - nie wspominała.
Pozwoliła rozmowom toczyć się dalej, przysłuchiwała się im uprzejmie, nie wtrącając się w każdą szybką wymianę zdań - nie musiała tego robić ani zaznaczać swej obecności, wolała półcień, ceniła też własną umiejętność słuchania. Przesiewania informacji, oceniania ich, zapamiętywania tego, co istotne. Szkolne problemy jej nie dotyczyły, były jednak ważne dla czarodziejskiego społeczeństwa. Śmiałe komentarze Kennetha dotyczące małpy i pary z uszu skwitowała tylko lekkim uniesieniem brwi. Ludzie morza rządzili się swoimi prawami. Kwestie Igora Macnaira - albo Karkaroffa? - również pominęła, skupiając się na widowisku. Nieświadoma, że stojąca obok Melisande planuje mord na biednym dziennikarzynie. Babeczka, kupiona przez przyjaciółkę, trafiła do niej na talerzyku, podziękowała skinieniem głowy, a potem skosztowała przysmaku. Dyskretnie, lekko; ledwie nadgryzła babeczkę, odkładając ją z powrotem na tacę jednego z kelnerów - faktycznie, była wybitna. Już niewielki kęs rozlał się na jej języku feerią doświadczeń; słono-rdzawych, nieco gorzkich, niezwykle dalekich od lawendy, której przywołanie wywołało krótki chichot u Evandry. Smak ten jednak szybko rozpłynął się w innym wrażeniu. Mętniejszym, dziwniejszym - jakby świat wokół niej tracił kontury i ramy, zmiękczał się, rozpływał. Wypaczając tory rzeczywistości na te niespotykane. Szkolne.
Przemiana nastąpiła gładko, niemal niezauważalnie; Deirdre nie zdążyła poczuć, że dzieje się coś niedobrego. Nie sięgnęła po różdżkę, nie rozglądała się zdezorientowana dookoła. W jednej chwili znajdowała się w cukierni, rozkoszując się zdecydowanie dorosłym posmakiem, wypełniającym jej usta, w drugiej zaś - stała wyprostowana, z książką do historii magii przy piersi, w gronie znajomych z roku w Hogwarcie. Skupiona na rozmowie, ale bardziej - na szalejącym po drugiej stronie korytarza, tuż nad tłumem uczniów, Irytku.
- Ignorujcie go. Jeśli się zbliży, przywołam go do porządku - poleciła rozmówcom, spokojnie i stanowczo, jakby posiadała władzę nad niesfornym poltergeistem. Sekundę później zreflektowała się; słowa brzmiały nieco zbyt butnie i arogancko jak na Deirdre. Z dumą nosiła na piersi odznakę- To znaczy, postraszę go Krwawym Baronem. Już dziś raz się z nim rozprawił - uściśliła, odrzucając na plecy dwa równe warkocze. Pojawienie się sorbetu nie zdziwiło panny Tsagairt, lecz materializacja pawia, zdającego się wyfrunąć z malowidła - już tak. Zmarszczyła brwi, niezbyt zadowolona, chociaż ptak był przepiękny. - Mam nadzieję, że to nie zniszczyło obrazu - zwróciła się nieco karcąco w stronę Mildred[/i] i [u]Mitchella, którzy stali najbliżej ramy. Przesadnie uznając ich za przyczynę zamieszania z magicznym ptakiem. Coś obok ramienia Deirdre mignęło, kosmyk jasnych włosów rozmył się i zniknął - ale nie potrafiła do końca zrozumieć, co właśnie się stało, zbyt zajęta była skanowaniem otoczenia i próbami dostrzeżenia, co działo się wokół niej. I myśleniem o nadchodzącym egzaminie i długim zadaniu domowym. - Przygotowaliście już wstępne notatki i bibliografię do eseju z zielarstwa? Wiem, że jeszcze ponad tydzień, napisałam już drugą wersję tekstu, ale mam wrażenie, że ciągle czegoś brakuje - podzieliła się rozterkami, dalej wpatrzona ponad głowami towarzyszy w rozrabiającego Irytka. Niezbyt zainteresowana obrazami, do których stała tyłem: tak było bezpieczniej, biorąc pod uwagę harmider na korytarzu.
Pozwoliła rozmowom toczyć się dalej, przysłuchiwała się im uprzejmie, nie wtrącając się w każdą szybką wymianę zdań - nie musiała tego robić ani zaznaczać swej obecności, wolała półcień, ceniła też własną umiejętność słuchania. Przesiewania informacji, oceniania ich, zapamiętywania tego, co istotne. Szkolne problemy jej nie dotyczyły, były jednak ważne dla czarodziejskiego społeczeństwa. Śmiałe komentarze Kennetha dotyczące małpy i pary z uszu skwitowała tylko lekkim uniesieniem brwi. Ludzie morza rządzili się swoimi prawami. Kwestie Igora Macnaira - albo Karkaroffa? - również pominęła, skupiając się na widowisku. Nieświadoma, że stojąca obok Melisande planuje mord na biednym dziennikarzynie. Babeczka, kupiona przez przyjaciółkę, trafiła do niej na talerzyku, podziękowała skinieniem głowy, a potem skosztowała przysmaku. Dyskretnie, lekko; ledwie nadgryzła babeczkę, odkładając ją z powrotem na tacę jednego z kelnerów - faktycznie, była wybitna. Już niewielki kęs rozlał się na jej języku feerią doświadczeń; słono-rdzawych, nieco gorzkich, niezwykle dalekich od lawendy, której przywołanie wywołało krótki chichot u Evandry. Smak ten jednak szybko rozpłynął się w innym wrażeniu. Mętniejszym, dziwniejszym - jakby świat wokół niej tracił kontury i ramy, zmiękczał się, rozpływał. Wypaczając tory rzeczywistości na te niespotykane. Szkolne.
Przemiana nastąpiła gładko, niemal niezauważalnie; Deirdre nie zdążyła poczuć, że dzieje się coś niedobrego. Nie sięgnęła po różdżkę, nie rozglądała się zdezorientowana dookoła. W jednej chwili znajdowała się w cukierni, rozkoszując się zdecydowanie dorosłym posmakiem, wypełniającym jej usta, w drugiej zaś - stała wyprostowana, z książką do historii magii przy piersi, w gronie znajomych z roku w Hogwarcie. Skupiona na rozmowie, ale bardziej - na szalejącym po drugiej stronie korytarza, tuż nad tłumem uczniów, Irytku.
- Ignorujcie go. Jeśli się zbliży, przywołam go do porządku - poleciła rozmówcom, spokojnie i stanowczo, jakby posiadała władzę nad niesfornym poltergeistem. Sekundę później zreflektowała się; słowa brzmiały nieco zbyt butnie i arogancko jak na Deirdre. Z dumą nosiła na piersi odznakę- To znaczy, postraszę go Krwawym Baronem. Już dziś raz się z nim rozprawił - uściśliła, odrzucając na plecy dwa równe warkocze. Pojawienie się sorbetu nie zdziwiło panny Tsagairt, lecz materializacja pawia, zdającego się wyfrunąć z malowidła - już tak. Zmarszczyła brwi, niezbyt zadowolona, chociaż ptak był przepiękny. - Mam nadzieję, że to nie zniszczyło obrazu - zwróciła się nieco karcąco w stronę Mildred[/i] i [u]Mitchella, którzy stali najbliżej ramy. Przesadnie uznając ich za przyczynę zamieszania z magicznym ptakiem. Coś obok ramienia Deirdre mignęło, kosmyk jasnych włosów rozmył się i zniknął - ale nie potrafiła do końca zrozumieć, co właśnie się stało, zbyt zajęta była skanowaniem otoczenia i próbami dostrzeżenia, co działo się wokół niej. I myśleniem o nadchodzącym egzaminie i długim zadaniu domowym. - Przygotowaliście już wstępne notatki i bibliografię do eseju z zielarstwa? Wiem, że jeszcze ponad tydzień, napisałam już drugą wersję tekstu, ale mam wrażenie, że ciągle czegoś brakuje - podzieliła się rozterkami, dalej wpatrzona ponad głowami towarzyszy w rozrabiającego Irytka. Niezbyt zainteresowana obrazami, do których stała tyłem: tak było bezpieczniej, biorąc pod uwagę harmider na korytarzu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
W miarę, jak w cukierni widowiskowe show nabiera coraz to mocniej zapierającego dech w piersi splendoru, Evandra zapomina, że jej głównym celem pobytu w Czekoladowej Rzece jest skosztowanie każdego możliwego cukierniczego tworu. Zafascynowana chłonie każdy efekt, pozwalając dać się zaskoczyć. Błękitne oczy skrzą się błyszczącymi iskrami pełnymi pasji i chęci dalszego doświadczania niesamowitego doświadczenia. Dzierżone w dłoni pióro przywołuje na myśl szkolne wspomnienia; zdecydowanie dominują w nich przyjemne chwile. Lady doyenne zawsze powraca do nich z nostalgią, wywołują uśmiech i tęsknotę - ileż by dała, aby na powrót znaleźć się w hogwarckich murach. Przymyka na moment oczy i pozwala, aby czar przeszłości całkowicie ją ogarnął.
Rozchylam powieki i zadzieram głowę, nasłuchując tekstu wyśpiewywanej przez Irytka piosenki. Zastanawiałam się kiedyś, kim był za życia i co sprawiło, że jest tak niesamowicie denerwujący. Jednym z uczniów, który zginął z powodu swojego nieudolnie wykonanego dowcipu? Niedoszłym wynalazcą magicznych gadżetów, niepotrafiącym zapanować nad eksperymentami? A może po prostu smutnym chłopcem, którego wszyscy obrali za kozła ofiarnego, który poprzysiągł zemstę na kolejnych pokoleniach hogwarckich uczniów? Tak, wiem, czasem zbyt wiele we mnie empatii, ale zawsze staram się odnaleźć w drugim człowieku choć odrobinę dobra. Przecież nie może być tak, że ktoś jest do cna zły, prawda?
- Widziałam cię wczoraj nad jeziorem - zwracam się do podążającego tuż obok Kennetha. Wczoraj, przedwczoraj, niemal przez całą drugą klasę też. - Byłbyś chętny wybrać się tam ze mną po zajęciach? Chętnie przedstawię cię trytonom - tylko odrobinę go czaruję; grzeczny, wcale-nie-(pozbawiony)-pełen-podtekstów uśmiech i przelotny gest, gdzie szczupłe palce muskają białą koszulę - ot, żeby się długo nie wahał. Może i jest łobuzem, który stale wdaje się w bójki i zbiera dla Slytherinu minusowe punkty, ale ze swoim urokiem i roztaczanym wokół ciepłem z całą pewnością sprowadzę go na dobrą drogę. Kto, jak nie ja?
I kiedy już mam wrażenie, że Fernsby odwraca się w moją stronę, żeby odpowiedzieć, czuję na swoim ramieniu chłodny dotyk. Nie ma okazji, żeby się rozejrzeć, czy oburzyć, bo oto z postawionym krokiem nagle znajduję się w zupełnie innym miejscu.
- Co do… - mruczę tylko pod nosem, mrugając pospiesznie w zdezorientowaniu i próbuję się wycofać, ale spotykam opór - zderzam się z chłodną ścianą. Odwracam się gwałtownie, a serce bije szybciej w klatce, kiedy orientuję się, że nie stoję już w szkolnym korytarzu. Ponownie zwracam się ku nowej przestrzeni i rozglądam wokół po kwietnej łące. Stoję na udeptanej ścieżce prowadzącej do jakieś położonej nieco dalej chaty, ale choć mrużę oczy, nie jestem w stanie dostrzec, czym dokładnie jest. Boczna ścieżka prowadzi na zachód, kończąc się stojącymi w polu samotnymi drzwiami. Widok łudząco przypomina namalowany na płótnie krajobraz, jaki dosłownie mijałam w korytarzu. - Co do…
Przesuwam rękoma po kieszeniach spódnicy, sprawdzając, czy wszystko ze sobą mam, a może coś zostało po drugiej stronie, w szkolnym korytarzu? Chusteczka, lusterko w srebrnej oprawie, podręczny tomik poezji z wsuniętymi między strony zasuszonymi kwiatami i schowane w haftowanym woreczku landrynki są na miejscu. Tak, to przedmioty pierwszej potrzeby i absolutnie nigdzie się bez nich nie ruszam.
- Halo? Pardon? Czy ktoś mnie słyszy? - pytam, ponownie zwracając się ku lustrzanej tafli. Macham dość nieśmiało, bo nie chcę wtrącać się w ich rozmowę, ale też tak zwyczajnie nie wypada. Panna Rogers, choć nie uczy mnie już od kilku lat, byłaby w takim wypadku szczerze rozczarowana, a jej nie zamierzam zawieźć. To wybitna czarownica o złotym sercu, acz zamkniętym w stalowej klatce, do którego klucz dawno gdzieś zaginął, popadając w zapomnienie. Próbowałam ją kiedyś rozruszać, zachęcić do zabawy, czy żartów, ale obdarzała mnie wyłącznie tym swoim niezadowolonym spojrzeniem. Zawsze podziwiałam jej niezwykłą umiejętność do wymierzania razów linijką, które nie pozostawiały śladów.
- Pięknie, ignoruj mnie dalej, Deirdre. Naprawdę esej z zielarstwa jest aż tak teraz istotny? - Przechylam lekko głowę i ściągam jasne brwi w powątpiewaniu - niedoczekanie! - Melisande? Mitch? Mildred? - Wszyscy na ‘M’? Ludziom w tych czasach naprawdę brakuje kreatywności.
Odwracam się na moment przez ramię, by ponownie sięgnąć ku chacie. Czy w takich namalowanych budynkach ktokolwiek mieszka? Czy istnieje wyłącznie ich fasada, a może można wejść do środka i obejrzeć wystrój? Mimo że ciekawość świerzbi, łaskocząc opuszki palców i zawiązując w brzuchu węzeł ekscytacji, potrząsam naprędce głową i wracam spojrzeniem do stojących w korytarzu uczniów. Ponownie do nich macham, nabierając z wolna irytacji.
- No błagam, przestańcie udawać - wspieram dłonie na biodrach, patrząc na nich wyczekująco, jednak wszystko wskazuje na to, że żadne z nich mnie nie słyszy. Baszd med.
| rzut na spostrzegawczość
Rozchylam powieki i zadzieram głowę, nasłuchując tekstu wyśpiewywanej przez Irytka piosenki. Zastanawiałam się kiedyś, kim był za życia i co sprawiło, że jest tak niesamowicie denerwujący. Jednym z uczniów, który zginął z powodu swojego nieudolnie wykonanego dowcipu? Niedoszłym wynalazcą magicznych gadżetów, niepotrafiącym zapanować nad eksperymentami? A może po prostu smutnym chłopcem, którego wszyscy obrali za kozła ofiarnego, który poprzysiągł zemstę na kolejnych pokoleniach hogwarckich uczniów? Tak, wiem, czasem zbyt wiele we mnie empatii, ale zawsze staram się odnaleźć w drugim człowieku choć odrobinę dobra. Przecież nie może być tak, że ktoś jest do cna zły, prawda?
- Widziałam cię wczoraj nad jeziorem - zwracam się do podążającego tuż obok Kennetha. Wczoraj, przedwczoraj, niemal przez całą drugą klasę też. - Byłbyś chętny wybrać się tam ze mną po zajęciach? Chętnie przedstawię cię trytonom - tylko odrobinę go czaruję; grzeczny, wcale-nie-(pozbawiony)-pełen-podtekstów uśmiech i przelotny gest, gdzie szczupłe palce muskają białą koszulę - ot, żeby się długo nie wahał. Może i jest łobuzem, który stale wdaje się w bójki i zbiera dla Slytherinu minusowe punkty, ale ze swoim urokiem i roztaczanym wokół ciepłem z całą pewnością sprowadzę go na dobrą drogę. Kto, jak nie ja?
I kiedy już mam wrażenie, że Fernsby odwraca się w moją stronę, żeby odpowiedzieć, czuję na swoim ramieniu chłodny dotyk. Nie ma okazji, żeby się rozejrzeć, czy oburzyć, bo oto z postawionym krokiem nagle znajduję się w zupełnie innym miejscu.
- Co do… - mruczę tylko pod nosem, mrugając pospiesznie w zdezorientowaniu i próbuję się wycofać, ale spotykam opór - zderzam się z chłodną ścianą. Odwracam się gwałtownie, a serce bije szybciej w klatce, kiedy orientuję się, że nie stoję już w szkolnym korytarzu. Ponownie zwracam się ku nowej przestrzeni i rozglądam wokół po kwietnej łące. Stoję na udeptanej ścieżce prowadzącej do jakieś położonej nieco dalej chaty, ale choć mrużę oczy, nie jestem w stanie dostrzec, czym dokładnie jest. Boczna ścieżka prowadzi na zachód, kończąc się stojącymi w polu samotnymi drzwiami. Widok łudząco przypomina namalowany na płótnie krajobraz, jaki dosłownie mijałam w korytarzu. - Co do…
Przesuwam rękoma po kieszeniach spódnicy, sprawdzając, czy wszystko ze sobą mam, a może coś zostało po drugiej stronie, w szkolnym korytarzu? Chusteczka, lusterko w srebrnej oprawie, podręczny tomik poezji z wsuniętymi między strony zasuszonymi kwiatami i schowane w haftowanym woreczku landrynki są na miejscu. Tak, to przedmioty pierwszej potrzeby i absolutnie nigdzie się bez nich nie ruszam.
- Halo? Pardon? Czy ktoś mnie słyszy? - pytam, ponownie zwracając się ku lustrzanej tafli. Macham dość nieśmiało, bo nie chcę wtrącać się w ich rozmowę, ale też tak zwyczajnie nie wypada. Panna Rogers, choć nie uczy mnie już od kilku lat, byłaby w takim wypadku szczerze rozczarowana, a jej nie zamierzam zawieźć. To wybitna czarownica o złotym sercu, acz zamkniętym w stalowej klatce, do którego klucz dawno gdzieś zaginął, popadając w zapomnienie. Próbowałam ją kiedyś rozruszać, zachęcić do zabawy, czy żartów, ale obdarzała mnie wyłącznie tym swoim niezadowolonym spojrzeniem. Zawsze podziwiałam jej niezwykłą umiejętność do wymierzania razów linijką, które nie pozostawiały śladów.
- Pięknie, ignoruj mnie dalej, Deirdre. Naprawdę esej z zielarstwa jest aż tak teraz istotny? - Przechylam lekko głowę i ściągam jasne brwi w powątpiewaniu - niedoczekanie! - Melisande? Mitch? Mildred? - Wszyscy na ‘M’? Ludziom w tych czasach naprawdę brakuje kreatywności.
Odwracam się na moment przez ramię, by ponownie sięgnąć ku chacie. Czy w takich namalowanych budynkach ktokolwiek mieszka? Czy istnieje wyłącznie ich fasada, a może można wejść do środka i obejrzeć wystrój? Mimo że ciekawość świerzbi, łaskocząc opuszki palców i zawiązując w brzuchu węzeł ekscytacji, potrząsam naprędce głową i wracam spojrzeniem do stojących w korytarzu uczniów. Ponownie do nich macham, nabierając z wolna irytacji.
- No błagam, przestańcie udawać - wspieram dłonie na biodrach, patrząc na nich wyczekująco, jednak wszystko wskazuje na to, że żadne z nich mnie nie słyszy. Baszd med.
| rzut na spostrzegawczość
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Evandra Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Dostrzegł to czuje spojrzenie Deirdre, więc nie tracąc czasu ukłonił się elegancko -Pani Namiestnik. - Posyłając tym samym jeden ze swoich czarujących uśmiechów. Kiedy chciał i miał humor potrafił być bardzo okrzesany i szarmancki. Tylko musiało mu się chcieć, a pani namiestnik do pięknych kobiet należała, więc nie musiał krzesać z siebie zbyt wiele entuzjazmu, aby się zmusić do takiego gestu.
Kosztując kolejny kawałek, nawet nie spostrzegł jak z ulic Londynu znalazł się znów w Hogwarcie i był szczylem o zbyt długich nogach, które pozwalały mu bardzo szybko biegać. Nie dziwiło go to, że wszyscy wokół również są na tym samym roku. Tak miało być, tak wyglądała rzeczywistość. Irytek, znów szalał w najlepsze korzystając z okazji, że nie było wokół niego Krwawego Barona.
-Takaś odważna?- Zapytał z uśmieszkiem czającym się w kąciku ust, gotów do przetestowania umiejętności prefekta w starciu z Irytkiem. Skrzyżował ramiona na piersi, a niesforne kosmyki opadały mu na czoło, jakże go drażniły. Matka pewnie zaraz mu każe ściąć te włosy, a on dla czystej satysfakcji stanięcia okoniem, tego nie zrobi. I tak wakacje spędzi z wujkiem na statku. Jak co roku. Miał zostać teraz starszym majtkiem. Normalnie awans!
Nie chwalił się tym jednak. Nikt by nie zrozumiał. Głos Evandry sprawił, że oderwał wzrok od poltergeista i skupił się na słowach dziewczyny. Ślicznej jak marzenie, połowa szkoły się do niej śliniła, on też nie był obojętny na jej urok. Poza tym, panna z dobrego domu na spacerze z nim? Korzystać, nie pytać!
Nim jednak zdążył odpowiedzieć w jego dłoni pojawił się pucharek sorbetów cytrynowych. Cóż, Hogwart, nie powinno nikogo dziwić. Pewnie Skrzaty znów coś pomieszały, albo jakis gagatek robi sobie właśnie z niego jaja. Mrużąc oczy potoczył wzrokiem po zebranych, ale reszta nie wydawała się podejrzana. -Jak będzie za dwa dni, zacznę się martwić. - Mruknął na przechwałki Dei, która puszyła się jak ten paw, który właśnie wyleciał z obrazu. -Kto ma ochotę na sorbet!? - Zawołał do reszty towarzystwa. -Może porzucamy nim w Irytka i zobaczymy co się stanie? - Szelmowski uśmiech roziskrzył się w ciemnych oczach slytherinowego łobuza.
|Rzut na spostrzegawczość
Kosztując kolejny kawałek, nawet nie spostrzegł jak z ulic Londynu znalazł się znów w Hogwarcie i był szczylem o zbyt długich nogach, które pozwalały mu bardzo szybko biegać. Nie dziwiło go to, że wszyscy wokół również są na tym samym roku. Tak miało być, tak wyglądała rzeczywistość. Irytek, znów szalał w najlepsze korzystając z okazji, że nie było wokół niego Krwawego Barona.
-Takaś odważna?- Zapytał z uśmieszkiem czającym się w kąciku ust, gotów do przetestowania umiejętności prefekta w starciu z Irytkiem. Skrzyżował ramiona na piersi, a niesforne kosmyki opadały mu na czoło, jakże go drażniły. Matka pewnie zaraz mu każe ściąć te włosy, a on dla czystej satysfakcji stanięcia okoniem, tego nie zrobi. I tak wakacje spędzi z wujkiem na statku. Jak co roku. Miał zostać teraz starszym majtkiem. Normalnie awans!
Nie chwalił się tym jednak. Nikt by nie zrozumiał. Głos Evandry sprawił, że oderwał wzrok od poltergeista i skupił się na słowach dziewczyny. Ślicznej jak marzenie, połowa szkoły się do niej śliniła, on też nie był obojętny na jej urok. Poza tym, panna z dobrego domu na spacerze z nim? Korzystać, nie pytać!
Nim jednak zdążył odpowiedzieć w jego dłoni pojawił się pucharek sorbetów cytrynowych. Cóż, Hogwart, nie powinno nikogo dziwić. Pewnie Skrzaty znów coś pomieszały, albo jakis gagatek robi sobie właśnie z niego jaja. Mrużąc oczy potoczył wzrokiem po zebranych, ale reszta nie wydawała się podejrzana. -Jak będzie za dwa dni, zacznę się martwić. - Mruknął na przechwałki Dei, która puszyła się jak ten paw, który właśnie wyleciał z obrazu. -Kto ma ochotę na sorbet!? - Zawołał do reszty towarzystwa. -Może porzucamy nim w Irytka i zobaczymy co się stanie? - Szelmowski uśmiech roziskrzył się w ciemnych oczach slytherinowego łobuza.
|Rzut na spostrzegawczość
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Kenneth Fernsby' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Korytarz w lewym skrzydle
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart