Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Korytarz w lewym skrzydle
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz w lewym skrzydle
Do korytarza prowadzi jedno z rzadko uczęszczanych wejść do zamku, choć przez jego wnętrze na co dzień przetacza się chmara uczniów. Wysokie schody pozwalają dostać się na wyższe partie zamku, a odnogi korytarzy prowadzą prosto do sal, w których wykłada się numerologię, mugoloznastwo oraz starożytne runy. Ściany ozdabiają liczne portrety, przedstawiające głównie martwą naturę i zwierzęta, choć pośród nich ukrył się również rudy celtycki wojownik, przezwyciężający magią szarżującą na siebie kelpie.
Nie wiem czy to adrenalina buzująca w żyłach czy niespodziewane szczęście, że udaje mi się wreszcie dźwignąć na własnych rękach oraz wydostać z przeklętej pułapki. Kiedy usadawiam w końcu swój pulchny tyłeczek na ziemi, oddycham ciężko. I z ulgą jednocześnie. Przymykam oczy łapiąc powietrze, pozwalając sobie na kilka sekund odpoczynku. Wdech i wydech. Dobra, koniec mazgajstwa, zero litości. Podnoszę się wstając na równe nogi, sięgam do torebki po różdżkę trzymając ją teraz w dłoni. Mocno. Zanim jednak zrywam się jak głupia do biegu, rozglądam się po tych wszystkich schodach i uważnie stawiam kroki, wymijając potencjalne pułapki o których mówili aurorzy, ale na których się nie oglądam. Chyba bym ich nawet nie dostrzegła. Zresztą, to wszystko przestaje mieć znaczenie kiedy słyszę z góry ten rozdzierający krzyk. Zamieram na chwilę czując kolejne dreszcze przebiegające po plecach. Wzdrygam się na samą myśl, że może to być Eileen. W zasadzie nie wiem do kogo należy ten rozdzierający głos, ale wiem, że nie mogę go zignorować.
Dlatego rzucam się schodami w górę, starając się wyważyć potrzebę bycia szybką jak i uważną. To strasznie trudne zadanie i prawdopodobnie skaczę po stopniach nie jak jakaś rącza sarenka, a raczej dziwaczna kaczka. W każdym razie w końcu docieram na szczyt tej wędrówki, niemal wypluwając z siebie płuca. Nabieram w nie powietrza oddychając szybko oraz przysięgając sobie, że jeśli przeżyję to zadbam o swoją kondycję. Muszę.
Kiedy z pozycji zgiętej nabieram pionu, widzę naprawdę straszny widok. Zerkam to na Wilde, to na przejście i czuję jak oblewa mnie zimny pot. Oraz strach. Nie wiem co się do końca dzieje, ale na szczęście resztki rozumu podpowiadają mi, żebym była roztropna w działaniach. I na wszelki wypadek nie dotykała przyjaciółki. Natomiast podchodzę blisko, na moment ściągając torebkę, ale głównie to walcząc z grubym swetrem, który nieskładnie podkładam pod głowę gajowej. Myśl, Pomka.
- Paxo maxima - rzucam w jej kierunku, kreśląc w powietrzu kółko różdżką, ostatecznie kierującą się właśnie na nią. Nie wiem jak z tym walczyć, cokolwiek to jest, ale naiwnie wierzę, że ciało posłucha się leczniczej inkantacji i się uspokoi. Serce bije mi jak oszalałe, oczy wędrują dosłownie po wszystkim, a w międzyczasie ponownie zakładam torebkę przez ramiona. Powinnam dostać jakiś order nieprzemyślanych improwizacji czy po prostu głupoty, ale co zrobić.
Dlatego rzucam się schodami w górę, starając się wyważyć potrzebę bycia szybką jak i uważną. To strasznie trudne zadanie i prawdopodobnie skaczę po stopniach nie jak jakaś rącza sarenka, a raczej dziwaczna kaczka. W każdym razie w końcu docieram na szczyt tej wędrówki, niemal wypluwając z siebie płuca. Nabieram w nie powietrza oddychając szybko oraz przysięgając sobie, że jeśli przeżyję to zadbam o swoją kondycję. Muszę.
Kiedy z pozycji zgiętej nabieram pionu, widzę naprawdę straszny widok. Zerkam to na Wilde, to na przejście i czuję jak oblewa mnie zimny pot. Oraz strach. Nie wiem co się do końca dzieje, ale na szczęście resztki rozumu podpowiadają mi, żebym była roztropna w działaniach. I na wszelki wypadek nie dotykała przyjaciółki. Natomiast podchodzę blisko, na moment ściągając torebkę, ale głównie to walcząc z grubym swetrem, który nieskładnie podkładam pod głowę gajowej. Myśl, Pomka.
- Paxo maxima - rzucam w jej kierunku, kreśląc w powietrzu kółko różdżką, ostatecznie kierującą się właśnie na nią. Nie wiem jak z tym walczyć, cokolwiek to jest, ale naiwnie wierzę, że ciało posłucha się leczniczej inkantacji i się uspokoi. Serce bije mi jak oszalałe, oczy wędrują dosłownie po wszystkim, a w międzyczasie ponownie zakładam torebkę przez ramiona. Powinnam dostać jakiś order nieprzemyślanych improwizacji czy po prostu głupoty, ale co zrobić.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Pomona Sprout' has done the following action : rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
Rozmazana sylwetka Garrego zamajaczyła na horyzoncie jako pierwsza. Zaraz potem dostrzegł obcego czarodzieja z opuszczoną różdżką. Auror nie zatrzymywał się, wędrując wzdłuż ściany, przysłuchując się urywkom dziwnej wymiany zdań. Marszczył brwi w skupieniu, próbując zrozumieć, o czym właściwie mówił nieznajomy. Kim byli oni? Co rzeczywiście znajdowało się za runicznymi drzwiami?
W każdej chwili był gotowy do rzucenia zaklecia, ale Weasley radził sobie z...więźniem, prawdopodobnie zatrzymanym w miejscu zaklęciem. Cokolwiek robił drugi auror - nie mógł mu przeszkodzić - Jestem za Tobą - zaznaczył swoją obecność głosem, wiedząc (albo licząc), że tymczasowy klon rozpozna jego głos bezbłędnie.
A potem był huk. Właśnie. Ten sam, o którym mówił czarodziej? Cóż takiego przywoływał hałas, nie licząc oczywistego niebezpieczeństwa w biegnących posiłkach? Co za tajemnicę kryła wieża, która przerażała nieznajomego? I czym było nieprzyjemnie potęgujące się uczucie, zaciskające na klatce piersiowej? Z czym mieli się zmierzyć? Czy to wszystko było dziełem Grindewalda?
Adrenalina w jednej sekundzie uderzyła, gdy rzeczywistość przeszył przeraźliwy wrzask. Wibrujący dźwięk wbijał się w uszy i ciężko było zebrać myśli, nie licząc o próbie zdziałania czegoś więcej. Czy kiedykolwiek była mowa o konspiracji?...
Tak nagle jak wrzask się pojawił, tak go ucięło. I pośród milknącej kakofonii, tylko głos Irytka przeciął przestrzeń. Mój skarb, barany. Kapelusz.
- Do wieży z nim! - zanim jednak to miało nastąpić, zanim cała kawalkada wydarzeń miała sypnąć się im pod nogami - chwila czasu, odrobina, by zapewnić sobie wejście do kryjącej się za drzwiami tajemnicy i spowolnić? sunących przeciwników. Skoro wiedzieli o ich obecności, skoro wszystko z planem szlag trafił, trzeba było gnać. Za dużo pomyłek, zbyt wiele czasu poświęconego na...nic. I to wszystko ich wina - Casa Aranea - z zamachem zaznaczył powierzchnię i korytarz, z którego przed chwilą przybył czarodziej, którego przesłuchiwał Garry.
I teraz gnać do wieży. Już nawet nie w paszczęGrindewalda lwa, bo do tej weszli świadomie z chwilą przekroczenia murów Hogwartu. Teraz wchodzili w otchłań, na spotkanie nieznanego, które przerażało nawet popleczników zatrutej ciemności zwanej Gellertem.
W każdej chwili był gotowy do rzucenia zaklecia, ale Weasley radził sobie z...więźniem, prawdopodobnie zatrzymanym w miejscu zaklęciem. Cokolwiek robił drugi auror - nie mógł mu przeszkodzić - Jestem za Tobą - zaznaczył swoją obecność głosem, wiedząc (albo licząc), że tymczasowy klon rozpozna jego głos bezbłędnie.
A potem był huk. Właśnie. Ten sam, o którym mówił czarodziej? Cóż takiego przywoływał hałas, nie licząc oczywistego niebezpieczeństwa w biegnących posiłkach? Co za tajemnicę kryła wieża, która przerażała nieznajomego? I czym było nieprzyjemnie potęgujące się uczucie, zaciskające na klatce piersiowej? Z czym mieli się zmierzyć? Czy to wszystko było dziełem Grindewalda?
Adrenalina w jednej sekundzie uderzyła, gdy rzeczywistość przeszył przeraźliwy wrzask. Wibrujący dźwięk wbijał się w uszy i ciężko było zebrać myśli, nie licząc o próbie zdziałania czegoś więcej. Czy kiedykolwiek była mowa o konspiracji?...
Tak nagle jak wrzask się pojawił, tak go ucięło. I pośród milknącej kakofonii, tylko głos Irytka przeciął przestrzeń. Mój skarb, barany. Kapelusz.
- Do wieży z nim! - zanim jednak to miało nastąpić, zanim cała kawalkada wydarzeń miała sypnąć się im pod nogami - chwila czasu, odrobina, by zapewnić sobie wejście do kryjącej się za drzwiami tajemnicy i spowolnić? sunących przeciwników. Skoro wiedzieli o ich obecności, skoro wszystko z planem szlag trafił, trzeba było gnać. Za dużo pomyłek, zbyt wiele czasu poświęconego na...nic. I to wszystko ich wina - Casa Aranea - z zamachem zaznaczył powierzchnię i korytarz, z którego przed chwilą przybył czarodziej, którego przesłuchiwał Garry.
I teraz gnać do wieży. Już nawet nie w paszczę
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
Nie odwracał spojrzenia od swojego rozmówcy - zza pleców rączo czmychnęła Pomona i Garrett ledwie powstrzymał się od zrezygnowanego westchnięcia: Sprout mimo wszystko nie prezentowała się najgroźniej i jego nowy towarzysz niedoli mógł nabrać wątpliwości co do wagi ich posiłków. Było ich czworo - pięcioro z Bartym, który albo odparł przeciwników, albo zginął próbując - w tym dwie nauczycielki z Hogwartu średnio doświadczone w boju. Zgadywał, że nie tak wyobrażano sobie uczestników samobójczego szturmu.
Słysząc dobiegający go znikąd głos Samuela, starał się nie pokazywać po sobie zaskoczenia - skinął tylko ledwo dostrzegalnie głową, dając wyraz temu, że dobiegły go jego słowa. A potem na powrót skupił się wyłącznie na rozmówcy - czy raczej przesłuchiwanym - i uniósł nieznacznie różdżkę, ale nie wskazał nią na mężczyznę.
Nieznajomy zdawał się przerażony; jednocześnie działało to na ich szkodę i korzyść, bo opór to ostatnie, czego potrzebowali, ale umysł spętany strachem płatał figle - i tym razem objawiło się to brakiem konkretnych informacji. Odpowiedź na pytanie, kto ich zabije, była oczywista; zagrożenie czające się w wieży trochę mniej. W normalnych okolicznościach skrzywiłby się z obrzydzeniem na człowieka, który nie protestował, gdy kazano wyciągać mu zwłoki - najpewniej były to ciała niewinnych osób, więźniów? szlag, czy przybili za późno? - ale w chwili, gdy świat się walił, moralność osuwała się w cień. Gniew zostawał wyparty przez tętniącą adrenalinę i chęć przetrwania.
- Kto cię zmusił, kim są oni? Dla kogo pracujesz? - ciągnął, uważnie lustrując go spojrzeniem - choć wcześniej nie dostrzegł symptomów kłamstw, doszukiwał się ich na nowo, nie mogli pozwolić sobie na błędy. - Znasz te hasła? Lub kogoś, kto je zna? Jeżeli byłeś w środku, jeżeli wyciągałeś... - zwłoki - ale urwał, nigdy nie dodając tego słowa, które z jakiegoś powodu nie chciało przejść mu przez gardło: czy wśród nich była Justine? Michael? Cassian? Czy gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej, mogłaby to być też Margaux? Szlag, szlag, szlag. - Na pewno widziałeś, jaki znak to otwiera. Z obu stron. Cholera jasna, przypomnij sobie - warknął nieświadomie, zdziwiony własnym tonem - ale tracił już cierpliwość; nie mógł powiedzieć, że tracił też czas, bo tego nie mieli już od dawna. Wszystko się waliło. - Skoro wszyscy mamy i tak zginąć, zgińmy, czyniąc coś dobrego - powiedział w końcu, głosem nieco spokojniejszym niż przed chwilą, ale wciąż mocnym, wciąż ostrym, wciąż zdecydowanym. - Dotrzymuję obietnic. Ale jeżeli pójdziesz teraz ze mną, możesz odpokutować wszystko to, co zrobiłeś. Nie sprzeciwiłeś się, gdy dokonywano mordów - sprzeciw się teraz, pomóż mi położyć temu kres. - Przerwał, wpatrując się w mężczyznę - i słuchając tego, co mówił. Chciał jeszcze dodać, dalej go przekonywać: mówić, że i tak już zdradził tych, dla których pracował i że zginie, jeśli go dorwą; chciał zaoferować mu wsparcie i immunitet po tym, jak to wszystko się skończy - jak Ministerstwo wreszcie zrozumie, co miało tu miejsce. Mimo wszystko nie chciał wierzyć, że ta placówka wspierałaby takie działania - nawet oni musieli mieć jakieś granice.
Myślenie przerwał mu jednak huk - huk tak głośny, że Garrett przeklął najpaskudniej, jak tylko potrafił, ale brzmienie słowa i tak zatonęło we wrzasku rozrywającym umysł.
Nie kłamał - dotrzymywał obietnic.
- Ruchy - wrzasnął, znów podnosząc głos, a nieznajomy mógł zrozumieć to dwojako; jeżeli wciąż chciał się odwrócić, powrócić do innych, kto wie, może nawet powiedzieć im wszystko, co widział - niech to czyni; honor nie pozwalał Garrettowi na złamanie danego słowa. Strażnik nie widział jego twarzy, nie znał ich liczby, nie przekazał im nawet żadnych wartościowych informacji; ale ostrzegł, że powinni się wystrzegać. Może dojdzie do wniosku, że jego przełożeni (kimkolwiek byli?) uznają to za zdradę - a jeżeli nie, to do listy ich problemów dołączy kolejny. I tak Garry powoli przestawał wierzyć, że zdołają się ich wykaraskać.
Ruszył w stronę schodów prowadzących do wieży i uniósł różdżkę.
- Murusio - wypowiedział głośno inkantację, chcąc utrudnić potencjalnym przeciwnikom dojście do wieży (skromna wizualizacja); nie baczył na to, po której stronie muru znalazłby się jego rozmówca, choć wciąż wierzył, że po tej samej, co on - każda pomoc byłaby nieoceniona. A potem najszybciej jak tylko potrafił rzucił się w pogoń do góry: w kierunku źródła niepokojących dźwięków, w samo serce apokalipsy i żywił nadzieję, że wciąż zastaną żywych więźniów - a także że nie odnajdzie ciał swoich towarzyszy i że sam zdoła uratować kogokolwiek zanim marnie dokona żywota.
Słysząc dobiegający go znikąd głos Samuela, starał się nie pokazywać po sobie zaskoczenia - skinął tylko ledwo dostrzegalnie głową, dając wyraz temu, że dobiegły go jego słowa. A potem na powrót skupił się wyłącznie na rozmówcy - czy raczej przesłuchiwanym - i uniósł nieznacznie różdżkę, ale nie wskazał nią na mężczyznę.
Nieznajomy zdawał się przerażony; jednocześnie działało to na ich szkodę i korzyść, bo opór to ostatnie, czego potrzebowali, ale umysł spętany strachem płatał figle - i tym razem objawiło się to brakiem konkretnych informacji. Odpowiedź na pytanie, kto ich zabije, była oczywista; zagrożenie czające się w wieży trochę mniej. W normalnych okolicznościach skrzywiłby się z obrzydzeniem na człowieka, który nie protestował, gdy kazano wyciągać mu zwłoki - najpewniej były to ciała niewinnych osób, więźniów? szlag, czy przybili za późno? - ale w chwili, gdy świat się walił, moralność osuwała się w cień. Gniew zostawał wyparty przez tętniącą adrenalinę i chęć przetrwania.
- Kto cię zmusił, kim są oni? Dla kogo pracujesz? - ciągnął, uważnie lustrując go spojrzeniem - choć wcześniej nie dostrzegł symptomów kłamstw, doszukiwał się ich na nowo, nie mogli pozwolić sobie na błędy. - Znasz te hasła? Lub kogoś, kto je zna? Jeżeli byłeś w środku, jeżeli wyciągałeś... - zwłoki - ale urwał, nigdy nie dodając tego słowa, które z jakiegoś powodu nie chciało przejść mu przez gardło: czy wśród nich była Justine? Michael? Cassian? Czy gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej, mogłaby to być też Margaux? Szlag, szlag, szlag. - Na pewno widziałeś, jaki znak to otwiera. Z obu stron. Cholera jasna, przypomnij sobie - warknął nieświadomie, zdziwiony własnym tonem - ale tracił już cierpliwość; nie mógł powiedzieć, że tracił też czas, bo tego nie mieli już od dawna. Wszystko się waliło. - Skoro wszyscy mamy i tak zginąć, zgińmy, czyniąc coś dobrego - powiedział w końcu, głosem nieco spokojniejszym niż przed chwilą, ale wciąż mocnym, wciąż ostrym, wciąż zdecydowanym. - Dotrzymuję obietnic. Ale jeżeli pójdziesz teraz ze mną, możesz odpokutować wszystko to, co zrobiłeś. Nie sprzeciwiłeś się, gdy dokonywano mordów - sprzeciw się teraz, pomóż mi położyć temu kres. - Przerwał, wpatrując się w mężczyznę - i słuchając tego, co mówił. Chciał jeszcze dodać, dalej go przekonywać: mówić, że i tak już zdradził tych, dla których pracował i że zginie, jeśli go dorwą; chciał zaoferować mu wsparcie i immunitet po tym, jak to wszystko się skończy - jak Ministerstwo wreszcie zrozumie, co miało tu miejsce. Mimo wszystko nie chciał wierzyć, że ta placówka wspierałaby takie działania - nawet oni musieli mieć jakieś granice.
Myślenie przerwał mu jednak huk - huk tak głośny, że Garrett przeklął najpaskudniej, jak tylko potrafił, ale brzmienie słowa i tak zatonęło we wrzasku rozrywającym umysł.
Nie kłamał - dotrzymywał obietnic.
- Ruchy - wrzasnął, znów podnosząc głos, a nieznajomy mógł zrozumieć to dwojako; jeżeli wciąż chciał się odwrócić, powrócić do innych, kto wie, może nawet powiedzieć im wszystko, co widział - niech to czyni; honor nie pozwalał Garrettowi na złamanie danego słowa. Strażnik nie widział jego twarzy, nie znał ich liczby, nie przekazał im nawet żadnych wartościowych informacji; ale ostrzegł, że powinni się wystrzegać. Może dojdzie do wniosku, że jego przełożeni (kimkolwiek byli?) uznają to za zdradę - a jeżeli nie, to do listy ich problemów dołączy kolejny. I tak Garry powoli przestawał wierzyć, że zdołają się ich wykaraskać.
Ruszył w stronę schodów prowadzących do wieży i uniósł różdżkę.
- Murusio - wypowiedział głośno inkantację, chcąc utrudnić potencjalnym przeciwnikom dojście do wieży (skromna wizualizacja); nie baczył na to, po której stronie muru znalazłby się jego rozmówca, choć wciąż wierzył, że po tej samej, co on - każda pomoc byłaby nieoceniona. A potem najszybciej jak tylko potrafił rzucił się w pogoń do góry: w kierunku źródła niepokojących dźwięków, w samo serce apokalipsy i żywił nadzieję, że wciąż zastaną żywych więźniów - a także że nie odnajdzie ciał swoich towarzyszy i że sam zdoła uratować kogokolwiek zanim marnie dokona żywota.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Pomona dotarła do Eileen, czarownicą wciąż szarpały drgawki. Eileen nie rozumiała, co się z nią działo - nie mogła poruszyć żadnym fragmentem swojego ciała, choć w pewnym momencie otuliło ją dziwne ciepło, kojące, przyjemne - rozluźniające; jak nagle przyszło, równie nagle jednak odeszło. Zaklęcie Pomony sprowadziło krótkotrwałą ulgę, lecz napad nie ustał skutkiem zaklęcia - skończył się chwilę później. Eileen, z wolna odzyskiwałaś świadomość.
- Policja antymugolska - odparł, zaskoczony; prawdopodobnie sądził, że to wiecie. - I... Grindelwald. Nie, przysięgam, nie znam tych haseł - Strach w jego oczach wydawał się autentyczny. - Ja tylko pomagałem. Nie dopuszczano mnie tak wysoko. Drzwi się otwierały, przechodziłem, i... nie pozwalano nam patrzeć. Za runicznymi drzwiami znajdują się zwykłe, klucz do nich jest w środku. W szafce. Ja... - Nie odpowiedział na dalsze słowa Garretta, wpatrywał się w niego tępo, nie bez wahania, blady jak kreda, którą przed momentem uderzył go Irytek. Słysząc rozkaz, ruchy, pognał wzwyż schodów. Pchnął Pomonę - która pod wpływem pchnięcia przepadła przez runiczne drzwi, za którymi znajdowali się już obaj aurorzy. I szarpnął Eileen za ręce, brutalnie wciągając ją do środka: runiczne drzwi zatrzasnęły się z powrotem, więżąc w środku was wszystkich - obie nauczycielki dostały się do środka w dosłownie ostatniej chwili. Od wewnętrznej strony pasy runów na drzwiach były inne, a miejsca na rysunki - aż cztery. Zgodnie z podejrzeniem Eileen, otwierało je inne hasło, najwyraźniej bardziej skomplikowane. Ostatnim, co widzieliście, był mur wzniesiony zaklęciem Garretta. Samuel nie zdążył dostrzec skutków swojego zaklęcia, a jego obecności świadom był jedynie drugi auror.
Znajdowaliście się w niewielkim pokoju, który przypominać mógł przedsionek. Miał nie więcej, jak trzy metry na trzy. Zgodnie z zapowiedzią jego ściany zastawiono szafkami, lecz większość ściany po lewej stronie zajmowały ogromne drzwi wykonane z dziwnej, błyszczącej blachy.
- Na wprost - rzucił strażnik, rzeczywiście - w otwartej szafce na wprost znajdowały się klucze. - Zaraz tutaj będą! Ten mur spowolni tylko część, wciąż mogą wejść od tyłu.
Oprócz szafki z kluczami, w pomieszczeniu znajdowały się jeszcze trzy inne: niska komoda na lewo od wejścia, podobna po przeciwnej prawej stronie, a obok - wysoka jednodrzwiowa szafa. Jeśli któreś z was zdecyduje się sięgnąć po klucze, znajdzie ich cztery - i zauważy, że cierniowe ornamenty jednego z nich odpowiadają ornamentom zamka w owych drzwiach.
Piszecie już w Złotej Wieży.
- Policja antymugolska - odparł, zaskoczony; prawdopodobnie sądził, że to wiecie. - I... Grindelwald. Nie, przysięgam, nie znam tych haseł - Strach w jego oczach wydawał się autentyczny. - Ja tylko pomagałem. Nie dopuszczano mnie tak wysoko. Drzwi się otwierały, przechodziłem, i... nie pozwalano nam patrzeć. Za runicznymi drzwiami znajdują się zwykłe, klucz do nich jest w środku. W szafce. Ja... - Nie odpowiedział na dalsze słowa Garretta, wpatrywał się w niego tępo, nie bez wahania, blady jak kreda, którą przed momentem uderzył go Irytek. Słysząc rozkaz, ruchy, pognał wzwyż schodów. Pchnął Pomonę - która pod wpływem pchnięcia przepadła przez runiczne drzwi, za którymi znajdowali się już obaj aurorzy. I szarpnął Eileen za ręce, brutalnie wciągając ją do środka: runiczne drzwi zatrzasnęły się z powrotem, więżąc w środku was wszystkich - obie nauczycielki dostały się do środka w dosłownie ostatniej chwili. Od wewnętrznej strony pasy runów na drzwiach były inne, a miejsca na rysunki - aż cztery. Zgodnie z podejrzeniem Eileen, otwierało je inne hasło, najwyraźniej bardziej skomplikowane. Ostatnim, co widzieliście, był mur wzniesiony zaklęciem Garretta. Samuel nie zdążył dostrzec skutków swojego zaklęcia, a jego obecności świadom był jedynie drugi auror.
Znajdowaliście się w niewielkim pokoju, który przypominać mógł przedsionek. Miał nie więcej, jak trzy metry na trzy. Zgodnie z zapowiedzią jego ściany zastawiono szafkami, lecz większość ściany po lewej stronie zajmowały ogromne drzwi wykonane z dziwnej, błyszczącej blachy.
- Na wprost - rzucił strażnik, rzeczywiście - w otwartej szafce na wprost znajdowały się klucze. - Zaraz tutaj będą! Ten mur spowolni tylko część, wciąż mogą wejść od tyłu.
Oprócz szafki z kluczami, w pomieszczeniu znajdowały się jeszcze trzy inne: niska komoda na lewo od wejścia, podobna po przeciwnej prawej stronie, a obok - wysoka jednodrzwiowa szafa. Jeśli któreś z was zdecyduje się sięgnąć po klucze, znajdzie ich cztery - i zauważy, że cierniowe ornamenty jednego z nich odpowiadają ornamentom zamka w owych drzwiach.
Piszecie już w Złotej Wieży.
- Dodatkowe:
• Garrett
• Samuel (230/240; 10 tłuczone)
• Pomona (200/205; 5 tłuczone)
• Eileen (170/205; 5 tłuczone, 30 psychiczne, kara -5)• Hereward
Wszystko działo się szybko. Nieudane przerwanie zaklęcia, które trafiło Pomonę, skuteczna tarcza, która ochroniła Garretta przed zaklęciem i expelliarmus unieszkodliwiający przeciwnika. Hereward ledwo odnajdował się w sytuacji czując się jakby to jego trafił confundus, nie zaś profesor Sprout. Pozwolił drużynie się wyprzedzić i podążyć we właściwym kierunku sam zwalniając nieco i łapiąc oddech. Ciągle nie doszedł do siebie po szalonym (szczególnie jak na niego) sprincie na błoniach. Naprawdę musi popracować nad kondycją, jeśli ma zamiar przeżyć swoją przygodę z Gwardią. Zanim zdążył pójść za oddalającymi się członkami drużyny usłyszał zbliżające się kroki. Spojrzał jeszcze raz za nimi szybko kalkulując, po czym odwrócił się w stronę nadchodzących czarodziejów i uniósł różdżkę przygotowując się do starcia. Jeśli uda mu się ich chociaż odrobinę spowolnić i kupić reszcie czas, mają większe szanse na uratowanie więźniów. Poradzą sobie bez niego.
- Deserpes - skierował zaklęcie w podłogę licząc na to, że nawet jeśli go obezwładnią, ruchome piaski powstrzymają pościg. Nie silił się na tłumaczenia i wykręty, na to było stanowczo za późno. Prawdopodobnie już stracił pracę, teraz mógł na szalę dorzucić swoje życie, jak szaleć, to szaleć. Chyba nikt nie uwierzyłby mu w żadne tłumaczenia. Miał tylko nadzieję, że Eileen i Pomonie lepiej poszło zachowanie anonimowości. W razie czego weźmie całą winę na siebie. W końcu i tak jest już skończony. O ile oczywiście będzie miał okazję. Przez myśl przeszło mu, że w każdej chwili w korytarzu pojawić może się Grindelwald. Zadrżał nieco, gdy uzmysłowił sobie, że to wcale nie jest tak mało prawdopodobne. Jeśli dyrektor usłyszy, co tu się dzieje... Tym lepiej, że tu został. Może spowolni go chociaż odrobinę. Albo zdąży wysłać patronusa z ostrzeżeniem dla reszty. Z Grindelwaldem nie mieli bowiem zbyt dużych szans. Potrząsnął głową pozbywając się z niej rozpraszających myśli i skupił na pojedynku. Im dłużej ich powstrzyma, tym większe szanse na powodzenie miała reszta.
- Deserpes - skierował zaklęcie w podłogę licząc na to, że nawet jeśli go obezwładnią, ruchome piaski powstrzymają pościg. Nie silił się na tłumaczenia i wykręty, na to było stanowczo za późno. Prawdopodobnie już stracił pracę, teraz mógł na szalę dorzucić swoje życie, jak szaleć, to szaleć. Chyba nikt nie uwierzyłby mu w żadne tłumaczenia. Miał tylko nadzieję, że Eileen i Pomonie lepiej poszło zachowanie anonimowości. W razie czego weźmie całą winę na siebie. W końcu i tak jest już skończony. O ile oczywiście będzie miał okazję. Przez myśl przeszło mu, że w każdej chwili w korytarzu pojawić może się Grindelwald. Zadrżał nieco, gdy uzmysłowił sobie, że to wcale nie jest tak mało prawdopodobne. Jeśli dyrektor usłyszy, co tu się dzieje... Tym lepiej, że tu został. Może spowolni go chociaż odrobinę. Albo zdąży wysłać patronusa z ostrzeżeniem dla reszty. Z Grindelwaldem nie mieli bowiem zbyt dużych szans. Potrząsnął głową pozbywając się z niej rozpraszających myśli i skupił na pojedynku. Im dłużej ich powstrzyma, tym większe szanse na powodzenie miała reszta.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
20.04?
Mijał właśnie trzeci rok, odkąd została prefektem, można więc było śmiało stwierdzić, że niektóre korytarze Hogwartu znała niemalże jak własną kieszeń – na części z nich dyżurowała regularnie i nigdy nie unikała pełnienia swoich obowiązków. Nawet jeśli nie miała akurat ochoty sprawdzać, czy późnymi wieczorami po zamku nie włóczą się pierwszoklasiści, nie wymigiwała się ani nie przerzucała swoich obowiązków na innych… no dobrze, może to drugie zdarzyło jej się ze dwa razy, ale w ogólnym rozrachunku świetnie sprawdzała się w powierzonej roli. I lubiła wykorzystywać swoją pozycję.
Nie robiła tego nagminnie i po złośliwości, ale jeśli miała rozstrzygnąć jakąś sytuację, zawsze przechylała się ku ukaraniu osób z innych domów lub takich, w których żyłach nie płynęła nawet kropla szlacheckiej krwi. Podczas gdy za murami zamku świat dawał wszystkim w kość, jedyną bolączką Marine w tym momencie były dobrze zdane egzaminy i zdobycie Pucharu Domów przez Slytherin. Jej przyszłość po opuszczeniu szkoły była już praktycznie zaplanowana, wszystko zdawało się być dopięte na niemalże ostatni guzik, dlatego jeśli przez dwa nadchodzące miesiące mogła mieć jeszcze cokolwiek do powiedzenia na jakikolwiek temat, robiła to śmiało i działała otwarcie.
Po powtórzeniu materiału na egzaminy ze Starożytnych Run, Lestrange zdecydowała się na krótki spacer po zamku – zbliżała się pora kolacji, dlatego większość uczniów powinna znajdować się teraz w Wielkiej Sali, dokąd i ona zamierzała się udać tuż po sprawdzeniu kilku korytarzy. Kojarzyła miejsca, które w swoim czasie były wręcz zapełnione rzezimieszkami i uczniami pragnącymi wyrównać między sobą porachunki. Teraz, gdy Grindelwald sprawował tu już władzę całkowitą, nikt nie myślał o psotach. Przed dyrektorem odczuwano respekt, ale jako nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią po prostu się go bano… Nawet ona, tak zafascynowana przedmiotem, jaki wykładał, nie czuła się do końca swobodnie w obecności czarownika.
Korytarz w lewym skrzydle nie był wcale tak pusty, jak tego by oczekiwała. Zwróciła uwagę parze plotkujących między sobą uczennic, że oto zbliża się czas kolacji i poradziła im udać się na posiłek lub do dormitoriów. Może i w szkolnym mundurku nie wyglądała groźnie, jednak odznaka prefekta i odpowiednia mina zrobiły swoje – dziewczynki posłuchały się i czym prędzej ruszyły na dół.
Uśmiechając się pod nosem, Marine ruszyła w stronę chłopca, którego zauważyła chwilę później. Nie kojarzyła go, ale przecież nie miała wcale takiego obowiązku. Wyglądał na młodszego i to jej wystarczyło.
- Potrzebujesz pomocy w dotarciu na kolację? – zapytała pozornie obojętnym tonem, stając kilka kroków za jego plecami.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ten obraz był GENIALNY. Oscar nie był wielkim miłośnikiem malarstwa, miał swoją dziedzinę w sztukach pięknych i choć pozostałe potrafił docenić, mało kiedy faktycznie one do niego trafiały w jakikolwiek sposób. Nie był z resztą osobą rządną poetyckich uniesień i głębokich metafor. W jakiś sposób nauczył się je cenić w dużej mierze żyjąc w teatrze, nadal był jednak po prostu chłopcem, dzieciakiem, zaledwie trzynastoletnim podrostkiem, którego zdecydowanie bardziej interesowała walka na miecze, niż romantyczne pejzaże, rozdzieleni kochankowie i inne takie.
Teraz właśnie stał przed jednym z obrazów. Przedstawiał on walkę właśnie dwóch rycerzy, spierali się zapewne od niepamiętnych czasów, pokryci kurzem, zapomniani. On sam przyzwyczajony do pełnej podobnych dzieł szkoły zapewne nawet nie zwróciłby uwagi na kolejne malowidło, jednak przyciągnął go odgłos uderzania stali o stal.
Patrzył, jak jeden z rycerzy zamachuje się i wygląda na to, że nareszcie pokona przeciwnika, ten jednak broni się tarczą i odpycha go z okrzykiem na ustach i zawziętością na twarzy. Od chwili w której go zauważyli, zdawali się jakby bardziej dawać z siebie wszystko, najwidoczniej widownia działała na nich motywująco, lub może żaden nie chciał przegrać tego pojedynku - zapewne toczącego się już wiele lat - na oczach jakiegoś dzieciaka.
I, kiedy ponownie jeden z walczących, ten w ciemniejszej zbroi zaczął wygrywać, Oscar uśmiechnął się wrednie i złapał za ramę obrazu, który (zapewne właśnie dzięki ramie) okazał się dosyć ciężki - i pociągnął mocno ku górze, by nie bez rozbawienia patrzeć, jak walczący zsuwają się po pochylni, mając przy tym problem z wymierzeniem ciosu. Wyglądali przy tym całkiem pokracznie, zdenerwowani i wybici ze swojej rutyny zaczęli wyzywać na bezczelnego bachora - cóż jednak mogli, byli tylko postaciami w obrazie. W końcu więc Reid puścił ramę, która lekko zakołysała, zwalając ich z nóg, by zaraz usłyszeć za swoimi plecami głos.
- Nie trzeba, zaraz pójdę.
Odpowiedział obojętnie, zerkając jednak za siebie, by dostrzec srebrno zielony krawat oraz odznakę prefekta, dwa trybuty dziewczyny które sprawiły, że wiedział iż raczej nie zwiąże ich przyjemna dyskusja na temat sztuki, czy raczej dokuczania zabawnym żołnierzykom z płótna.
- Bezczelność! Jak można, potworność, smarkacz co miecza by nie uniósł śmie przeszkadzać w walce, która wreszcie się skończy, a to ja, JA, sir Duglas von Buglan ją zwyciężę! Niech no tylko szczeniak zejdzie z drogi.
Jedna z postaci zaczęła krzyczeć, a okazała się mieć niemal teatralnie niski, lekko zachrypnięty głos. Reid wzruszył lekko ramionami.
- Ja chętnie popatrzę.
Stwierdził, ponownie się uśmiechając i nieznacznie unosząc ręce.
Teraz właśnie stał przed jednym z obrazów. Przedstawiał on walkę właśnie dwóch rycerzy, spierali się zapewne od niepamiętnych czasów, pokryci kurzem, zapomniani. On sam przyzwyczajony do pełnej podobnych dzieł szkoły zapewne nawet nie zwróciłby uwagi na kolejne malowidło, jednak przyciągnął go odgłos uderzania stali o stal.
Patrzył, jak jeden z rycerzy zamachuje się i wygląda na to, że nareszcie pokona przeciwnika, ten jednak broni się tarczą i odpycha go z okrzykiem na ustach i zawziętością na twarzy. Od chwili w której go zauważyli, zdawali się jakby bardziej dawać z siebie wszystko, najwidoczniej widownia działała na nich motywująco, lub może żaden nie chciał przegrać tego pojedynku - zapewne toczącego się już wiele lat - na oczach jakiegoś dzieciaka.
I, kiedy ponownie jeden z walczących, ten w ciemniejszej zbroi zaczął wygrywać, Oscar uśmiechnął się wrednie i złapał za ramę obrazu, który (zapewne właśnie dzięki ramie) okazał się dosyć ciężki - i pociągnął mocno ku górze, by nie bez rozbawienia patrzeć, jak walczący zsuwają się po pochylni, mając przy tym problem z wymierzeniem ciosu. Wyglądali przy tym całkiem pokracznie, zdenerwowani i wybici ze swojej rutyny zaczęli wyzywać na bezczelnego bachora - cóż jednak mogli, byli tylko postaciami w obrazie. W końcu więc Reid puścił ramę, która lekko zakołysała, zwalając ich z nóg, by zaraz usłyszeć za swoimi plecami głos.
- Nie trzeba, zaraz pójdę.
Odpowiedział obojętnie, zerkając jednak za siebie, by dostrzec srebrno zielony krawat oraz odznakę prefekta, dwa trybuty dziewczyny które sprawiły, że wiedział iż raczej nie zwiąże ich przyjemna dyskusja na temat sztuki, czy raczej dokuczania zabawnym żołnierzykom z płótna.
- Bezczelność! Jak można, potworność, smarkacz co miecza by nie uniósł śmie przeszkadzać w walce, która wreszcie się skończy, a to ja, JA, sir Duglas von Buglan ją zwyciężę! Niech no tylko szczeniak zejdzie z drogi.
Jedna z postaci zaczęła krzyczeć, a okazała się mieć niemal teatralnie niski, lekko zachrypnięty głos. Reid wzruszył lekko ramionami.
- Ja chętnie popatrzę.
Stwierdził, ponownie się uśmiechając i nieznacznie unosząc ręce.
Dostrzegając kolor krawatu chłopaka, mogła spodziewać się niesubordynacji; nie wiedzieć czemu Gryfoni byli znani ze swej niewdzięczności i butności wobec uczniów Slytherinu, a tym bardziej ich prefektów. Nie były to groźne starcia, zwłaszcza teraz, gdy wojny domów zeszły na drugi plan ustępując miejsca reżimowi dyrektora, jednak mimo wszystko Marine podeszła do sprawy z odpowiednią dozą dystansu i cierpliwości. Nie zamierzała podnosić głosu, czy uciekać się do metod, które poniżyły by ją we własnych oczach; spokojnie i skutecznie zamierzała osiągnąć swój cel. Byłoby to znacznie łatwiejsze, gdyby dzieje rycerzy z obrazu nie zainteresowały ani trochę.
Starała się ukryć lekki uśmieszek, jaki wykwitł na jej twarzy, gdy sir Duglas zaczął wykrzykiwać swoje zapewnienia. Hogwarckie malowidła miały to do siebie, że ich bohaterowie nigdy nie byli tak naprawdę jednowymiarowi, tu i ówdzie czaiły się postaci tak bajecznie kolorowe i charyzmatycznie, że nie sposób było przejść obok nich obojętnie. Gryfon bez wątpienia uległ takiemu czarowi, tak więc Lestrange nie zamierzała odganiać go jeszcze w tej chwili, jednocześnie sama grając na czas, motywowana ciekawością odnośnie dalszych losów dwóch rycerzy.
- Ale nie dotykaj więcej ramy, obraz może zlecieć ci na głowę – ostrzegła go dla formalności, utrzymując między nimi atmosferę względnej powagi i dystansu.
Nie ruszyła się z miejsca, obserwując poczynania mężczyzn na płótnie. Piszczący jegomość rozpoczął szarżę na przeciwnika, znów rozległ się szczęk stali, lecz pojedynek na miecze był zbyt wyrównany, by mógł zapewnić rozrywkę tak wymagającej widowni, jaką była panna Lestrange. Oceniając szybko, że chłopak nie będzie śmiał na nią donieść, rozejrzała się dyskretnie, a gdy upewniła się, że nikogo poza nimi nie ma na korytarzu, zwróciła się niby do Gryfona, tak naprawdę dbając o to, by usłyszały ją postaci z obrazu.
- Założę się, że nie daliby sobie rady na innym polu walki – delikatnym ruchem głowy wskazała obraz wiszący nieopodal, przedstawiający nadmorski pejzaż i wylegujące się na kamieniach piękne syreny. Marine mogła się tylko spodziewać, że istoty te mogłyby prędzej czy później przyczynić się do malowniczego zwrotu akcji.
Rycerze usłyszeli ją bez wątpienia, jednak jeszcze przez moment nie przerywali walki, choć miecze ścierały się ze sobą w zdecydowanie mniejszej częstotliwości. Czyżby potrzebowali dodatkowej zachęty?
- Na pewno obawiają się syren – dodała złośliwie, wiedząc doskonale, że idealną metodą gry na męskim ego jest wspomnienie wyższości kobiet w jakimkolwiek aspekcie życia.
I miała rację! Von Buglan i jego towarzysz spojrzeli po sobie i po krótkim namyśle przeskoczyli na sąsiedni obraz, lądując na plaży i kontynuując walkę. Marine podążyła w ich kierunku, raz tylko zerkając przez ramię na nieznajomego Gryfona.
Starała się ukryć lekki uśmieszek, jaki wykwitł na jej twarzy, gdy sir Duglas zaczął wykrzykiwać swoje zapewnienia. Hogwarckie malowidła miały to do siebie, że ich bohaterowie nigdy nie byli tak naprawdę jednowymiarowi, tu i ówdzie czaiły się postaci tak bajecznie kolorowe i charyzmatycznie, że nie sposób było przejść obok nich obojętnie. Gryfon bez wątpienia uległ takiemu czarowi, tak więc Lestrange nie zamierzała odganiać go jeszcze w tej chwili, jednocześnie sama grając na czas, motywowana ciekawością odnośnie dalszych losów dwóch rycerzy.
- Ale nie dotykaj więcej ramy, obraz może zlecieć ci na głowę – ostrzegła go dla formalności, utrzymując między nimi atmosferę względnej powagi i dystansu.
Nie ruszyła się z miejsca, obserwując poczynania mężczyzn na płótnie. Piszczący jegomość rozpoczął szarżę na przeciwnika, znów rozległ się szczęk stali, lecz pojedynek na miecze był zbyt wyrównany, by mógł zapewnić rozrywkę tak wymagającej widowni, jaką była panna Lestrange. Oceniając szybko, że chłopak nie będzie śmiał na nią donieść, rozejrzała się dyskretnie, a gdy upewniła się, że nikogo poza nimi nie ma na korytarzu, zwróciła się niby do Gryfona, tak naprawdę dbając o to, by usłyszały ją postaci z obrazu.
- Założę się, że nie daliby sobie rady na innym polu walki – delikatnym ruchem głowy wskazała obraz wiszący nieopodal, przedstawiający nadmorski pejzaż i wylegujące się na kamieniach piękne syreny. Marine mogła się tylko spodziewać, że istoty te mogłyby prędzej czy później przyczynić się do malowniczego zwrotu akcji.
Rycerze usłyszeli ją bez wątpienia, jednak jeszcze przez moment nie przerywali walki, choć miecze ścierały się ze sobą w zdecydowanie mniejszej częstotliwości. Czyżby potrzebowali dodatkowej zachęty?
- Na pewno obawiają się syren – dodała złośliwie, wiedząc doskonale, że idealną metodą gry na męskim ego jest wspomnienie wyższości kobiet w jakimkolwiek aspekcie życia.
I miała rację! Von Buglan i jego towarzysz spojrzeli po sobie i po krótkim namyśle przeskoczyli na sąsiedni obraz, lądując na plaży i kontynuując walkę. Marine podążyła w ich kierunku, raz tylko zerkając przez ramię na nieznajomego Gryfona.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cóż, ideały jakie przewodziły Ślizgonom w dużej mierze godziły się z ideałami wiodącymi ostatnim czasy w Hogwarcie właśnie za sprawą dyrektora. Niektórzy odczuwali to silniej, inni słabiej, jednak dystans Gryfonów do tej grupy w naturalny sposób się pogłębił, jakby (a może nie jakby?) chodziło teraz o coś więcej. Nadal jednak byli w szkole. Wszyscy byli uczniami. I nawet młody Oscar wiedział, że nawet w tych czasach, a może szczególnie w tych nie można wszystkich wrzucać do jednego worka.
Dalsze słowa jednak go zdziwiły. Wbrew własnym myślom, nie spodziewał się ze strony Ślizgonów zwykłej uprzejmości, za to kiedy znów się odwrócił by na nią zerknąć, wydawała się podobnie zainteresowana kołyszącym się nadal obrazem, co on sam. Uśmiechnął się pod nosem widząc cień uśmiechu na twarzy dziewczyny, zapewne uśmiechu, którego jej nie wypada, czy jakiekolwiek inne bzdury.
- Nie są magicznie przytwierdzone do ściany?
Czasami miał wrażenie, że mocniej wierzy w magię od osób, które wychowały się ze świadomością jej istnienia. Tamci częściej znacznie dokładniej znali jej ograniczenia, dla niego do niedawna nie istniał problem, jakiego magia nie mogłaby rozwiązać. Więc i kiedy pomyślał o setkach, czy wręcz tysiącach obrazów jakie otaczają ich w zamku, prawie oczywistym było dla niego, że muszą wisieć za sprawą magii. Nie mógł tego jednak wiedzieć na pewno, a jednak szkoda mu było rezygnować z zabawy.
Obserwował jednak płótno jeszcze chwilę, słuchając dalszych pokrzykiwań, kiedy jego towarzyszka się odezwała. Zerknął na nią ponownie, chyba po raz pierwszy dostrzegając w przedstawicielu domu węża godne towarzystwo do podobnych głupot. A to niemałe wyróżnienie!
Powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem i widząc trytony uniósł lekko brwi. Trochę zdziwiło go, że nieznajoma użyła mugolskiej nazwy, nie zadawał jednak pytań, a zrobił kilka kroków w stronę wskazanego obrazu, kiedy pod wpływem namów Ślizgonki postaci zaczęły przeskakiwać.
- To będzie dobre.
Uśmiechnął się pod nosem. Widząc poruszenie pomiędzy szczególnie terytorialnymi istotami, na których malowidło wtargnęli nieznajomi, podszedł jeszcze bliżej. Dźwięk uderzania stali o stal, jednak tym razem jakby wolniej, rycerze jednak zerkali w ich stronę, jednak uważali by nie wejść w wodę, gdzie syreny faktycznie mogłyby ich dopaść.
No, przecież muszę to zrobić. Spojrzał na dziewczynę, zaraz jednak znów sięgnął do ramy, by przechylić obraz i pomóc rycerzom znaleźć się w morzu czy jeziorze. Zaraz znów puścił ramę, obraz lekko zakołysał, na równi rozpraszając wszystkie będące na nim istoty, jednak te wodnego pochodzenia natychmiast ruszyły w kierunku wojaków, którzy natomiast w jednej chwili rzucili się do ucieczki.
Dalsze słowa jednak go zdziwiły. Wbrew własnym myślom, nie spodziewał się ze strony Ślizgonów zwykłej uprzejmości, za to kiedy znów się odwrócił by na nią zerknąć, wydawała się podobnie zainteresowana kołyszącym się nadal obrazem, co on sam. Uśmiechnął się pod nosem widząc cień uśmiechu na twarzy dziewczyny, zapewne uśmiechu, którego jej nie wypada, czy jakiekolwiek inne bzdury.
- Nie są magicznie przytwierdzone do ściany?
Czasami miał wrażenie, że mocniej wierzy w magię od osób, które wychowały się ze świadomością jej istnienia. Tamci częściej znacznie dokładniej znali jej ograniczenia, dla niego do niedawna nie istniał problem, jakiego magia nie mogłaby rozwiązać. Więc i kiedy pomyślał o setkach, czy wręcz tysiącach obrazów jakie otaczają ich w zamku, prawie oczywistym było dla niego, że muszą wisieć za sprawą magii. Nie mógł tego jednak wiedzieć na pewno, a jednak szkoda mu było rezygnować z zabawy.
Obserwował jednak płótno jeszcze chwilę, słuchając dalszych pokrzykiwań, kiedy jego towarzyszka się odezwała. Zerknął na nią ponownie, chyba po raz pierwszy dostrzegając w przedstawicielu domu węża godne towarzystwo do podobnych głupot. A to niemałe wyróżnienie!
Powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem i widząc trytony uniósł lekko brwi. Trochę zdziwiło go, że nieznajoma użyła mugolskiej nazwy, nie zadawał jednak pytań, a zrobił kilka kroków w stronę wskazanego obrazu, kiedy pod wpływem namów Ślizgonki postaci zaczęły przeskakiwać.
- To będzie dobre.
Uśmiechnął się pod nosem. Widząc poruszenie pomiędzy szczególnie terytorialnymi istotami, na których malowidło wtargnęli nieznajomi, podszedł jeszcze bliżej. Dźwięk uderzania stali o stal, jednak tym razem jakby wolniej, rycerze jednak zerkali w ich stronę, jednak uważali by nie wejść w wodę, gdzie syreny faktycznie mogłyby ich dopaść.
No, przecież muszę to zrobić. Spojrzał na dziewczynę, zaraz jednak znów sięgnął do ramy, by przechylić obraz i pomóc rycerzom znaleźć się w morzu czy jeziorze. Zaraz znów puścił ramę, obraz lekko zakołysał, na równi rozpraszając wszystkie będące na nim istoty, jednak te wodnego pochodzenia natychmiast ruszyły w kierunku wojaków, którzy natomiast w jednej chwili rzucili się do ucieczki.
| 18 sierpnia
Przemierzanie pustych korytarzy Hogwartu latem było dla niej zawsze dziwnym doświadczeniem. Nie brakowało statecznych punktów, tak charakterystycznych dla szkolnego krajobrazu – obrazów, marmurowych kolumn wpiętych w ściany, wytartej posadzki – ale definitywnie brakowało mu tych ruchomych, żywych. Brakowało mu uczniów. Przez tę jedną stratę całe zamczysko wydawało się być tylko pustą skorupą pozbawioną najważniejszego wnętrza, wartości, dla której tak naprawdę istniało. Wciąż można było spotkać na każdym kroku duchy, ale nie posiadały znanej sobie energii, przepływały nad posadzką, błąkały się bez pamięci.
I po raz pierwszy Eileen potrafiła przyznać, że ta pustka w pełni jej odpowiadała, wręcz do siebie przyciągała. Odkąd Ministerstwo Magii postanowiło ulokować jeden ze swoich Departamentów przy jej Zakazanym Lesie, nawet on stracił ze swojej intymności, a gromadzący się petenci hałasowali tak bardzo, że płoszyli wszystkie zwierzęta przychodzące na żer w tamte rejony. Nie mówiła nic o na okrągło denerwujących się centaurach, obarczających ją winą za całe zło, które przywiał tutaj Dippet. Nie miała już nawet siły się przed nimi tłumaczyć. W tej chwili naprawianie czegokolwiek nie miało najmniejszego sensu – co z tego, że chciała przenosić i blokować ścieżki stworzeń, jak za chwile te odnajdywały inne przejścia i wracały na swoje stare terytoria, żeby po raz kolejny spotkać się z krzykiem czarodzieja, który uważał, że wcale nie musi kłonić się przed rosłym hipogryfem, bo to przecież mit i nikt poważny nie wierzy w takie bzdury. Pozostało jej teren sąsiadujący z drogą do Hogsmeade ogrodzić specjalną siatką wzmacnianą włóknami z ogona wywerny i liczyć na to, że wszyscy jej podopieczni szybko nauczą się, że nie są już bezpieczni we własnym domu. Nie chciała kłócić się z urzędnikami, więc kiedy tylko choć część obowiązków była wypełniona, uciekała do Hogwartu, do jego pustych ścian i ciszy. Wędrowała po nim powoli, zahaczając o znajome gabinety, pukając do nich, zagadując z ciekawości, pytając, czy czegoś nie potrzeba. Nauczyciele rzadko spędzali tutaj czas w czasie wakacji, głównie były to pojedyncze godziny spędzane na porządkowaniu dokumentacji albo odseparowywaniu się od świata z powodu prowadzonych badań.
Jednak prócz Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, władze ministerialne postanowiły poprosić dyrektora Dippeta o jeszcze jedną przysługę, która wstrząsnęła Eileen jeszcze bardziej niż wszystkie pozostałe ich pomysły – przeniesienie Departamentu Tajemnic wprost do szkolnych lochów. Sam fakt, że dyrektor zabronił kadrze nauczycielskiej zbliżać się do najniższej kondygnacji zamku, był przerażający, a to, że uczestniczył w całym dobijaniu targu, jeżył włosy. Nikt nie wiedział, co działo się w tamtych rejonach Ministerstwa Magii, osoby, które w ogóle dopuszczane były do jakichkolwiek informacji, można było policzyć na palcach jednej dłoni. Obie – zarówno Rossa, jak i Eileen – przez jakiś czas pracowały w Ministerstwie i co nieco o tym wiedziały, znały obowiązujące prawa i obowiązki, znały zasady.
Czarodziejski świat naprawdę oszalał, przemknęło jej przez myśl, kiedy zwalniała kroku tuż przed oświetlonym pochodniami zejściem do niższej kondygnacji, która prowadziła ostatecznie do lochów. W końcu całkiem się zatrzymała, pozwalając, by gęsta, nagła cisza otuliła swoim ciepłym kocem jej sylwetkę. Patrzyła uparcie na schody kuszące zejściem w dół, jakby zaraz stamtąd miał wyskoczyć najprawdziwszy demon. Co oni mogli tam trzymać? Może robili jakieś chore eksperymenty na zwierzętach i może z tego powodu Departament Kontroli nad Magicznymi Zwierzętami był tak blisko? A może na ludziach… może…
Nie, to przecież niemożliwe.
Grindelwald i Ministerstwo Magii powiązane ze sobą? Nie mogli przecież trzymać tam dzieci, prawda?
Ciąg myślowy, przejęty dziwną paniką i łaknieniem dowiedzenia się, po co to wszystko, płynął sam. Już od momentu wstąpienia do Zakonu Feniksa trudziła się z teoriami spiskowymi, które sama sobie tworzyła, na własne życzenie, chociaż większość z nich nie miała najmniejszego sensu. Doszukiwała się tragedii wszędzie tam, gdzie wcale nie musiało jej być. Ciągły strach o swoich bliskich, o Herewarda, Justine, Garretta, Brendana; o tych, których kochała, stał się dla niej jak cholerny pasożyt, którego za nic nie mogła się pozbyć. A to rodziło kolejne obawy, kolejne niestworzone historie w jej barwnej wyobraźni.
Przełknęła ślinę, w głowie zaznaczając, że powinna już stąd iść. Mięśnie jednak nie do końca chciały słuchać.
No na co czekasz?!
Przemierzanie pustych korytarzy Hogwartu latem było dla niej zawsze dziwnym doświadczeniem. Nie brakowało statecznych punktów, tak charakterystycznych dla szkolnego krajobrazu – obrazów, marmurowych kolumn wpiętych w ściany, wytartej posadzki – ale definitywnie brakowało mu tych ruchomych, żywych. Brakowało mu uczniów. Przez tę jedną stratę całe zamczysko wydawało się być tylko pustą skorupą pozbawioną najważniejszego wnętrza, wartości, dla której tak naprawdę istniało. Wciąż można było spotkać na każdym kroku duchy, ale nie posiadały znanej sobie energii, przepływały nad posadzką, błąkały się bez pamięci.
I po raz pierwszy Eileen potrafiła przyznać, że ta pustka w pełni jej odpowiadała, wręcz do siebie przyciągała. Odkąd Ministerstwo Magii postanowiło ulokować jeden ze swoich Departamentów przy jej Zakazanym Lesie, nawet on stracił ze swojej intymności, a gromadzący się petenci hałasowali tak bardzo, że płoszyli wszystkie zwierzęta przychodzące na żer w tamte rejony. Nie mówiła nic o na okrągło denerwujących się centaurach, obarczających ją winą za całe zło, które przywiał tutaj Dippet. Nie miała już nawet siły się przed nimi tłumaczyć. W tej chwili naprawianie czegokolwiek nie miało najmniejszego sensu – co z tego, że chciała przenosić i blokować ścieżki stworzeń, jak za chwile te odnajdywały inne przejścia i wracały na swoje stare terytoria, żeby po raz kolejny spotkać się z krzykiem czarodzieja, który uważał, że wcale nie musi kłonić się przed rosłym hipogryfem, bo to przecież mit i nikt poważny nie wierzy w takie bzdury. Pozostało jej teren sąsiadujący z drogą do Hogsmeade ogrodzić specjalną siatką wzmacnianą włóknami z ogona wywerny i liczyć na to, że wszyscy jej podopieczni szybko nauczą się, że nie są już bezpieczni we własnym domu. Nie chciała kłócić się z urzędnikami, więc kiedy tylko choć część obowiązków była wypełniona, uciekała do Hogwartu, do jego pustych ścian i ciszy. Wędrowała po nim powoli, zahaczając o znajome gabinety, pukając do nich, zagadując z ciekawości, pytając, czy czegoś nie potrzeba. Nauczyciele rzadko spędzali tutaj czas w czasie wakacji, głównie były to pojedyncze godziny spędzane na porządkowaniu dokumentacji albo odseparowywaniu się od świata z powodu prowadzonych badań.
Jednak prócz Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, władze ministerialne postanowiły poprosić dyrektora Dippeta o jeszcze jedną przysługę, która wstrząsnęła Eileen jeszcze bardziej niż wszystkie pozostałe ich pomysły – przeniesienie Departamentu Tajemnic wprost do szkolnych lochów. Sam fakt, że dyrektor zabronił kadrze nauczycielskiej zbliżać się do najniższej kondygnacji zamku, był przerażający, a to, że uczestniczył w całym dobijaniu targu, jeżył włosy. Nikt nie wiedział, co działo się w tamtych rejonach Ministerstwa Magii, osoby, które w ogóle dopuszczane były do jakichkolwiek informacji, można było policzyć na palcach jednej dłoni. Obie – zarówno Rossa, jak i Eileen – przez jakiś czas pracowały w Ministerstwie i co nieco o tym wiedziały, znały obowiązujące prawa i obowiązki, znały zasady.
Czarodziejski świat naprawdę oszalał, przemknęło jej przez myśl, kiedy zwalniała kroku tuż przed oświetlonym pochodniami zejściem do niższej kondygnacji, która prowadziła ostatecznie do lochów. W końcu całkiem się zatrzymała, pozwalając, by gęsta, nagła cisza otuliła swoim ciepłym kocem jej sylwetkę. Patrzyła uparcie na schody kuszące zejściem w dół, jakby zaraz stamtąd miał wyskoczyć najprawdziwszy demon. Co oni mogli tam trzymać? Może robili jakieś chore eksperymenty na zwierzętach i może z tego powodu Departament Kontroli nad Magicznymi Zwierzętami był tak blisko? A może na ludziach… może…
Nie, to przecież niemożliwe.
Grindelwald i Ministerstwo Magii powiązane ze sobą? Nie mogli przecież trzymać tam dzieci, prawda?
Ciąg myślowy, przejęty dziwną paniką i łaknieniem dowiedzenia się, po co to wszystko, płynął sam. Już od momentu wstąpienia do Zakonu Feniksa trudziła się z teoriami spiskowymi, które sama sobie tworzyła, na własne życzenie, chociaż większość z nich nie miała najmniejszego sensu. Doszukiwała się tragedii wszędzie tam, gdzie wcale nie musiało jej być. Ciągły strach o swoich bliskich, o Herewarda, Justine, Garretta, Brendana; o tych, których kochała, stał się dla niej jak cholerny pasożyt, którego za nic nie mogła się pozbyć. A to rodziło kolejne obawy, kolejne niestworzone historie w jej barwnej wyobraźni.
Przełknęła ślinę, w głowie zaznaczając, że powinna już stąd iść. Mięśnie jednak nie do końca chciały słuchać.
No na co czekasz?!
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Bartius dnia 22.07.18 15:00, w całości zmieniany 1 raz
Ministerstwo Magii zostało zniszczone. Minister był już martwy. Czarodziejski świat wkroczył w stan wojny; wielu wciąż wypierało to ze świadomości, zaprzeczało oczywistości, ale nikt nie był bezpieczny. Spalenie gmachu instytucji było tego najlepszym dowodem. Na tamte wydarzenia spoglądał przez ramię z rezerwą. Przechodząc obok zgliszcz ministerstwa, aleją nieustanie składanych kwiatów na chodniku ku pamięci i czci zamordowanych, uśmiechał się kpiąco. Pomnik zabitych przywoływał przyjemniejsze ze wspomnień, nawet jeśli na karku wciąż czuł oddech pożogi, która dwukrotnie pozostawiła na jego ciele pamiątki. Nie czuł tego samego względem Azkabanu. Jego myśli niejednokrotnie, samoistnie spływały na ten nieprzyjemny, zakazany tor. Wspomnienia budziły w nim nieuzasadniony lęk i obawę, sprawiały, że był nieobecny, pogrążał się w plątaninie spostrzeżeń i mrocznych cieni, które wyciągały po niego szpony, oplatały je wokół krtani, blokowały dopływ powietrza. Dusił się wewnętrznie, dusił się w sobie, zapadał. Szukał sprawdzonych rozrywek, uciekał w alkohol, nadużywał eliksiru słodkiego snu, jedynie wtedy mając pewność, że demony nie schwytają go w trakcie spokojnej nocy.
Departament Tajemnic zniknął pod gruzami, został doszczętnie zniszczony. Część cennych zbiorów z archiwów udało się wydostać spod sterty kamieni, wiele badań zostało pogrzebanych razem z Niewymownymi, którzy tamtego wieczoru pracowali nad swoimi odkryciami. Nie żałował nikogo, nawet ich — byli przypadkowymi ofiarami, błędem w pracy, dostali rykoszetem. Wybitne umysły zostały zrównane z ziemią — jakaż to strata dla czarodziejskiego świata. Ich nową siedzibą stał się Hogwart, szkolne zamczysko. Sądził, że nie wróci tam już nigdy, nie miał po co, sentyment nie ciągnął go w tamte rejony. Cóż to była za ironia losu, kiedy postawił stopę na kamiennych schodach po raz pierwszy po trzynastu latach. Szkoła była pusta. Dzieci opuściły ją w czerwcu, nim to wszystko miało miejsce w Londynie. Żałował, że korytarze zionęły pustką, a ciemność wdzierała się do większości sal lekcyjnych. Błądzące po lochach trafiałyby w sam środek obcego świata. Wciąż miał w głowie słowa Valkova, opowieści o nim, historie o eksperymentowaniu na dzieciach. Gdyby tylko rozpoczął się rok szkolny, gdyby Departament Tajemnic wciąż gościł w podziemiach ponurego zamku, mieliby mnóstwo pracy — i obiektów badań. Być może niektóre z nich, szczególnie pierwszorocznych, nadałoby się na gości Gwiezdnego Proroka. Słyszał, że dzieci lepiej rozwijały się w stadzie. Nie przeszkadzało mu to, mógł mieć w piwnicach nokturnowego lokalu całą gromadę dzieci, jeśli miało to zwiększyć szansę na powodzenie w stworzeniu obskurusa.
Lekkim podmuchem powietrza zgasił ostatnią świecę zapaloną przez niego samego w jednej z zimnych sal. Na chwilę pogrążył się w ciemności; oczy jednak szybko do niej przywykły i błyskawicznie odnalazły drogę do drzwi. Zdążył już zapamiętać konieczną do pokonania ścieżkę. Drzwi dobrze zabezpieczono, nie obawiał się, że ktokolwiek pod jego nieobecność wejdzie do tymczasowej sali śmierci, w której znajdowało się wiele zapisków, manuskryptów i zniszczonych tomiszczy. Część z nich należało odtworzyć, część spisać od nowa. Mieli obowiązek zadbać o to wszystko; jako nośniki informacji musieli spisać wszystko, co wiedzieli, tworząc nowe kroniki i raporty. Krok miał jeszcze cichszy niż dawniej, lekko stawiał stopy, nie robiąc wokół siebie zbędnego szumu. Jedynie jego płaszcz szeleścił lekko, kiedy zapinał go pod szyję, stójkę aż po ostatni guzik. Ciężki materiał opadał mu na ramiona, a kiedy opuścił dłonie zakrył i część piersi, spływając wzdłuż ciała. Po schodach wspinał się w górę. Zamierzał wrócić do Londynu jak najszybciej. Był zmęczony, podkrążone oczy dawały wyraz osłabieniu i przeżyciom, o których wiedziało niewielu. Blada skóra odznaczała się w ciemności, tęczówki zaś zdawały się jeszcze jaśniejsze, jak oczy topielca, pozbawione wyrazu i życia.
Nie spodziewał się widoku, który zastał u szczytu pierwszych schodów. Zatrzymał się na ostatnim stopniu, szeroko rozwartymi oczami wpatrując się w kobiecą postać. Momentalnie powróciły do niego wspomnienia z Azkabanu, szepty Cornelii i innych ofiar, które zginęły z jego różdżki. I ona. To niemożliwe, pomyślał. Po chwili rzeczywiście dostrzegł różnice, a z każdą chwilą, jak jej się przyglądał było ich coraz więcej, by ostatecznie okazało się, że jest do niej podobna. Wyjątkowo, jak siostra. Siostra Rossy, cóż za niezwykły zbieg okoliczności. Chwilowe zdziwienie ustąpiło, gdy wkroczył na ostatni stopień, nie spuszczając z oczu dziewczyny. Uśmiechnął się — kiedyś byłby to czarujący uśmiech, teraz wypadał blado, przy nieco zapadniętych policzkach, pustych oczach.
— Zgubiłaś się?— Na to wyglądało. Nikt nie miał prawa schodzić do lochów; jej obecność w tym miejscu była niepokojąca. Bez oporów się do niej zbliżył, nie pozwalając sobie na ani jedno mrugnięcie. Pod długim płaszczem okrywającym jego sylwetkę, sięgnął po różdżkę. — Odprowadzić cię?
Departament Tajemnic zniknął pod gruzami, został doszczętnie zniszczony. Część cennych zbiorów z archiwów udało się wydostać spod sterty kamieni, wiele badań zostało pogrzebanych razem z Niewymownymi, którzy tamtego wieczoru pracowali nad swoimi odkryciami. Nie żałował nikogo, nawet ich — byli przypadkowymi ofiarami, błędem w pracy, dostali rykoszetem. Wybitne umysły zostały zrównane z ziemią — jakaż to strata dla czarodziejskiego świata. Ich nową siedzibą stał się Hogwart, szkolne zamczysko. Sądził, że nie wróci tam już nigdy, nie miał po co, sentyment nie ciągnął go w tamte rejony. Cóż to była za ironia losu, kiedy postawił stopę na kamiennych schodach po raz pierwszy po trzynastu latach. Szkoła była pusta. Dzieci opuściły ją w czerwcu, nim to wszystko miało miejsce w Londynie. Żałował, że korytarze zionęły pustką, a ciemność wdzierała się do większości sal lekcyjnych. Błądzące po lochach trafiałyby w sam środek obcego świata. Wciąż miał w głowie słowa Valkova, opowieści o nim, historie o eksperymentowaniu na dzieciach. Gdyby tylko rozpoczął się rok szkolny, gdyby Departament Tajemnic wciąż gościł w podziemiach ponurego zamku, mieliby mnóstwo pracy — i obiektów badań. Być może niektóre z nich, szczególnie pierwszorocznych, nadałoby się na gości Gwiezdnego Proroka. Słyszał, że dzieci lepiej rozwijały się w stadzie. Nie przeszkadzało mu to, mógł mieć w piwnicach nokturnowego lokalu całą gromadę dzieci, jeśli miało to zwiększyć szansę na powodzenie w stworzeniu obskurusa.
Lekkim podmuchem powietrza zgasił ostatnią świecę zapaloną przez niego samego w jednej z zimnych sal. Na chwilę pogrążył się w ciemności; oczy jednak szybko do niej przywykły i błyskawicznie odnalazły drogę do drzwi. Zdążył już zapamiętać konieczną do pokonania ścieżkę. Drzwi dobrze zabezpieczono, nie obawiał się, że ktokolwiek pod jego nieobecność wejdzie do tymczasowej sali śmierci, w której znajdowało się wiele zapisków, manuskryptów i zniszczonych tomiszczy. Część z nich należało odtworzyć, część spisać od nowa. Mieli obowiązek zadbać o to wszystko; jako nośniki informacji musieli spisać wszystko, co wiedzieli, tworząc nowe kroniki i raporty. Krok miał jeszcze cichszy niż dawniej, lekko stawiał stopy, nie robiąc wokół siebie zbędnego szumu. Jedynie jego płaszcz szeleścił lekko, kiedy zapinał go pod szyję, stójkę aż po ostatni guzik. Ciężki materiał opadał mu na ramiona, a kiedy opuścił dłonie zakrył i część piersi, spływając wzdłuż ciała. Po schodach wspinał się w górę. Zamierzał wrócić do Londynu jak najszybciej. Był zmęczony, podkrążone oczy dawały wyraz osłabieniu i przeżyciom, o których wiedziało niewielu. Blada skóra odznaczała się w ciemności, tęczówki zaś zdawały się jeszcze jaśniejsze, jak oczy topielca, pozbawione wyrazu i życia.
Nie spodziewał się widoku, który zastał u szczytu pierwszych schodów. Zatrzymał się na ostatnim stopniu, szeroko rozwartymi oczami wpatrując się w kobiecą postać. Momentalnie powróciły do niego wspomnienia z Azkabanu, szepty Cornelii i innych ofiar, które zginęły z jego różdżki. I ona. To niemożliwe, pomyślał. Po chwili rzeczywiście dostrzegł różnice, a z każdą chwilą, jak jej się przyglądał było ich coraz więcej, by ostatecznie okazało się, że jest do niej podobna. Wyjątkowo, jak siostra. Siostra Rossy, cóż za niezwykły zbieg okoliczności. Chwilowe zdziwienie ustąpiło, gdy wkroczył na ostatni stopień, nie spuszczając z oczu dziewczyny. Uśmiechnął się — kiedyś byłby to czarujący uśmiech, teraz wypadał blado, przy nieco zapadniętych policzkach, pustych oczach.
— Zgubiłaś się?— Na to wyglądało. Nikt nie miał prawa schodzić do lochów; jej obecność w tym miejscu była niepokojąca. Bez oporów się do niej zbliżył, nie pozwalając sobie na ani jedno mrugnięcie. Pod długim płaszczem okrywającym jego sylwetkę, sięgnął po różdżkę. — Odprowadzić cię?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kroki odbijały się od kamiennych, starych podłóg z echem; echo ginęło między ścianami, tym razem nie będąc zagłuszonym przez gromady przemykających po korytarzu uczniowskich szat. Było pusto. Pusto, smętnie i jakoś… nieludzko. Hogwart od początku swojego stworzeniach miał jeden cel – nieść wiedzę wszystkim młodym czarodziejom, stanowić dla nich swoisty dom i azyl. Kiedy dzieci z niego wyjeżdżały, a dormitoria w każdym skrzydle przeznaczonym dla odpowiedniego domu pustoszały, zamek stawał się wydmuszką, pustą skorupką jajka. Eileen chciałaby powiedzieć, że w tym roku wakacje były dla dzieciaków dobrym odpoczynkiem, zasłużonym po tym, co się stało – po terrorze Grindelwalda, po czarnej magii nauczanej za progiem Szkoły Magii i Czarodziejstwa, po sasabonsamie hodowanym w Złotej Wieży.
Tegoroczne wakacje były również doskonałą formą umknięcia przed zamieszaniem, jaki się teraz wytworzył. W lochach odbywały się lekcje eliksirów – jeśli Departament Tajemnic rozłożyłby się w czasie roku szkolnego, uczniowie cały czas kręciliby się pod nosem urzędników, którzy jako jedni z wąskiego grona byli owiani największą tajemnicą. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jaki jest zakres ich obowiązków, nikt nie wiedział, co tak naprawdę działo się na dziewiątym piętrze Ministerstwa Magii. Można było tkać tysiące teorii, jednych bardziej prawdopodobnych, innych mniej, ale wszystkie były zaledwie nieskrępowanym potokiem myśli, skoro nikt nie mógł potwierdzić żadnej z nich.
Wyobraźnia pędziła sama, kiedy stała na szczycie schodów prowadzących do lochów, tworzyła kolejne teorie, coraz bardziej męczące. Co tam się znajdowało? Dlaczego dyrektor zabronił się tam zbliżać nawet kadrze pedagogicznej? To nie miało sensu.
Serce, zaciekawione i żądne poznania tajemnic, przejęło chwilową kontrolę nad ciałem, przytłumiło głośne nawoływania rozumu o rozsądek i wycofanie się z tego miejsca. Była w ciąży – to powinien być priorytet w aktualnej sytuacji. Rozejrzała się dookoła – nikogo nie było, ani na korytarzu za jej plecami, ani w tym przed nim, choć ten pogrążony był w nieprzyjemnym półmroku. Ujęła w dłonie różdżkę, ale za chwilę znów schowała ją do kieszeni. Przynajmniej z anomaliami powinna dać sobie spokój. Zaufała więc pochodniom płonącym na ścianach i zeszła nieco na dół, żeby tylko rozejrzeć się po holu, odnaleźć może jakieś ślady bytowania tych, których wcale nie powinno tu być. Sama nie wiedziała, czego tak naprawdę szukała. Może odcisków łap większych stworzeń na zasypanej kurzem podłodze, kropel krwi, złamanej różdżki, błyszczących w ciemności kłów?
Zeszła do połowy schodów, kiedy dobiegł ją dziwny głos z góry. Obróciła głowę w kierunku jego źródła, ale za chwilę odpowiadała jej tylko cisza. Chciała się już wrócić, odeszła jej chęć na przygody, ale kiedy po raz ostatni zerkała w dół, stanęła przed nią blada, zmęczona twarz przypominająca prędzej ducha niż prawdziwego człowieka. Wydała z siebie coś na kształt zduszonego pisku i natychmiast wycofała się pod ścianę. Straciła równowagę, następując stopą na krawędź schodka, ale w porę przytrzymała się poręczy i udało jej się utrzymać pionową pozycję. Gdy wyciągnął różdżkę, ona zrobiła to samo.
– Podnoszenie różdżki na członka kadry Hogwartu jest niedopuszczalne – wypowiedziała na wydechu, twardym, choć nieco drgającym głosem.
Rossandra nigdy nie opowiadała Eileen, czym zajmował się przedstawiony jej tamtego dnia mężczyzna. Młodsza Wilde była jeszcze wtedy dopiero urzędowym pisklęciem, wchodzącym na ścieżkę kariery, która notabene zakończyła się wyjątkowo szybko i nie wiązała z nią większych nadziei. Poznała jego imię, oceniła na szybko twarz, a w swojej upartej wtedy naiwności twierdziła, że był tak niemoralnie zwyczajny, a jego spojrzenie przypominało barwą to należące do niej. Szare, ciemne, charakterystyczne. Z tamtego spotkania niewiele pamiętała, a po latach obraz zdawał się zacierać, mieszać, ale swojej opinii o nim była cały czas tak samo pewna. Zmieniła się, kiedy na spotkaniach Zakonu Feniksa zaczęto spisywać nazwiska tych, którzy uczynili dla całej społeczności czarodziejów tak wiele złego. Zmieniła się, kiedy wszystko wskazywało na to, że zabił Rossę.
To była jej pierwsza myśl, kiedy zobaczyła go przed sobą – przerażającego w swoim widocznym wyczerpaniu zaakcentowanym mocno podkrążonymi oczami, w osłabieniu, który zdawał się być tylko pozorem, w powiekach, które zdawały się być zaczarowane, dlatego nie mrugały.
Szukała potwora? Znalazła go.
– Chciałam sprawdzić, czy niczego tam nie brakuje – ciągnęła dalej, próbując nadać swojej obecności tutaj troskliwego charakteru, z którego była tak znana. – Mógłby pan opuścić różdżkę?
Była na swoim terytorium. Nie miał prawa jej tknąć.
Tegoroczne wakacje były również doskonałą formą umknięcia przed zamieszaniem, jaki się teraz wytworzył. W lochach odbywały się lekcje eliksirów – jeśli Departament Tajemnic rozłożyłby się w czasie roku szkolnego, uczniowie cały czas kręciliby się pod nosem urzędników, którzy jako jedni z wąskiego grona byli owiani największą tajemnicą. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jaki jest zakres ich obowiązków, nikt nie wiedział, co tak naprawdę działo się na dziewiątym piętrze Ministerstwa Magii. Można było tkać tysiące teorii, jednych bardziej prawdopodobnych, innych mniej, ale wszystkie były zaledwie nieskrępowanym potokiem myśli, skoro nikt nie mógł potwierdzić żadnej z nich.
Wyobraźnia pędziła sama, kiedy stała na szczycie schodów prowadzących do lochów, tworzyła kolejne teorie, coraz bardziej męczące. Co tam się znajdowało? Dlaczego dyrektor zabronił się tam zbliżać nawet kadrze pedagogicznej? To nie miało sensu.
Serce, zaciekawione i żądne poznania tajemnic, przejęło chwilową kontrolę nad ciałem, przytłumiło głośne nawoływania rozumu o rozsądek i wycofanie się z tego miejsca. Była w ciąży – to powinien być priorytet w aktualnej sytuacji. Rozejrzała się dookoła – nikogo nie było, ani na korytarzu za jej plecami, ani w tym przed nim, choć ten pogrążony był w nieprzyjemnym półmroku. Ujęła w dłonie różdżkę, ale za chwilę znów schowała ją do kieszeni. Przynajmniej z anomaliami powinna dać sobie spokój. Zaufała więc pochodniom płonącym na ścianach i zeszła nieco na dół, żeby tylko rozejrzeć się po holu, odnaleźć może jakieś ślady bytowania tych, których wcale nie powinno tu być. Sama nie wiedziała, czego tak naprawdę szukała. Może odcisków łap większych stworzeń na zasypanej kurzem podłodze, kropel krwi, złamanej różdżki, błyszczących w ciemności kłów?
Zeszła do połowy schodów, kiedy dobiegł ją dziwny głos z góry. Obróciła głowę w kierunku jego źródła, ale za chwilę odpowiadała jej tylko cisza. Chciała się już wrócić, odeszła jej chęć na przygody, ale kiedy po raz ostatni zerkała w dół, stanęła przed nią blada, zmęczona twarz przypominająca prędzej ducha niż prawdziwego człowieka. Wydała z siebie coś na kształt zduszonego pisku i natychmiast wycofała się pod ścianę. Straciła równowagę, następując stopą na krawędź schodka, ale w porę przytrzymała się poręczy i udało jej się utrzymać pionową pozycję. Gdy wyciągnął różdżkę, ona zrobiła to samo.
– Podnoszenie różdżki na członka kadry Hogwartu jest niedopuszczalne – wypowiedziała na wydechu, twardym, choć nieco drgającym głosem.
Rossandra nigdy nie opowiadała Eileen, czym zajmował się przedstawiony jej tamtego dnia mężczyzna. Młodsza Wilde była jeszcze wtedy dopiero urzędowym pisklęciem, wchodzącym na ścieżkę kariery, która notabene zakończyła się wyjątkowo szybko i nie wiązała z nią większych nadziei. Poznała jego imię, oceniła na szybko twarz, a w swojej upartej wtedy naiwności twierdziła, że był tak niemoralnie zwyczajny, a jego spojrzenie przypominało barwą to należące do niej. Szare, ciemne, charakterystyczne. Z tamtego spotkania niewiele pamiętała, a po latach obraz zdawał się zacierać, mieszać, ale swojej opinii o nim była cały czas tak samo pewna. Zmieniła się, kiedy na spotkaniach Zakonu Feniksa zaczęto spisywać nazwiska tych, którzy uczynili dla całej społeczności czarodziejów tak wiele złego. Zmieniła się, kiedy wszystko wskazywało na to, że zabił Rossę.
To była jej pierwsza myśl, kiedy zobaczyła go przed sobą – przerażającego w swoim widocznym wyczerpaniu zaakcentowanym mocno podkrążonymi oczami, w osłabieniu, który zdawał się być tylko pozorem, w powiekach, które zdawały się być zaczarowane, dlatego nie mrugały.
Szukała potwora? Znalazła go.
– Chciałam sprawdzić, czy niczego tam nie brakuje – ciągnęła dalej, próbując nadać swojej obecności tutaj troskliwego charakteru, z którego była tak znana. – Mógłby pan opuścić różdżkę?
Była na swoim terytorium. Nie miał prawa jej tknąć.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Korytarz w lewym skrzydle
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart