Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Korytarz w lewym skrzydle
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz w lewym skrzydle
Do korytarza prowadzi jedno z rzadko uczęszczanych wejść do zamku, choć przez jego wnętrze na co dzień przetacza się chmara uczniów. Wysokie schody pozwalają dostać się na wyższe partie zamku, a odnogi korytarzy prowadzą prosto do sal, w których wykłada się numerologię, mugoloznastwo oraz starożytne runy. Ściany ozdabiają liczne portrety, przedstawiające głównie martwą naturę i zwierzęta, choć pośród nich ukrył się również rudy celtycki wojownik, przezwyciężający magią szarżującą na siebie kelpie.
Mgnienie oka i jeden krótki oddech; tyle było trzeba, aby świat panny Crabbe się zmienił, zostawiając w tyle cukiernię ze słodkościami i niezręczność prowadzonej rozmowy. Zamiast tego głowę zalały myśli o pracach domowych, ćwiczeniu zaklęć, zbliżającym się Hogsmeade oraz Ianie Firstonie, który znów ukradł jej ulubione pióro i zamienił je w miotełkę do kurzu. Potarła ubrudzonymi od ołówka palcami po brodzie, wpatrując się w dokazującego Irytka, gdy z obrazu tuż obok wychynął paw, pusząc się oleistymi barwami. W pierwszej chwili uznała to za omam wzrokowy, ale kolejne mrugnięcia powiekami uświadomiły jej, że paw faktycznie wylazł z obrazu, a do tego darł dzioba, jakby od tygodnia nic nie jadł.
Mildred wbiła zaskoczone spojrzenie najpierw w Mitcha, potem przenosząc je nieco w bok i próbując sobie przypomnieć, gdzie posiała esej z zielarstwa, o którym wspomniała Deirdre – bo że napisała go pierwszej nocy po lekcji, było aż nazbyt oczywiste, jako że takie nieprzyjemności chciała mieć jak najszybciej za sobą. Szafka nocna przy łóżku? Nie, tam mogła go znaleźć Arabella i po raz kolejny nieuczciwie go przepisać, więc może ukryła go w bibliotece między książkami, których nikt nie czyta? Rozważania przerwał kolejny skrzek ptaka i Mildred zadarła wyżej głowę. Irytek na chwilę zszedł na drugi plan.
- To nie jest normalne – zauważyła rozsądnie jak na Krukonkę przystało, wskazując dłonią na mieniącego się kolorami ptaka. - To znaczy nie jest normalne jak na standardy magiczne – uściśliła, przypatrując się zwierzęciu, które przekrzywiło głowę, jakby doskonale ją rozumiało. Mildred skrzywiła się z irytacją na samą siebie, bo przecież zwierzęta na pewno nie rozumieją, co się do nich mówi.
- Widziałeś kiedyś coś takiego? - zapytała i stuknęła Mitcha w ramię, widząc, że reszta jest bardziej zainteresowana poltergeistem, niż obrazowym fenomenem nad ich głowami. Dziwacy, niebezpieczeństwo narobienia im na głowę przez wielgachnego ptaka jest chyba nieco większe niż psikusy Irytka, którego wystarczyło postraszyć duchem Slytherinu.
Przelotnie rzuciła okiem na obraz łąki, z którego – jak jej się zdawało – wyłonił się paw i podeszła krok bliżej, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Ot, na wszelki wypadek, jakby za chwilę miała się z niego wydostać cała magiczna menażeria.
- Powiem ci, co się stanie, jak rzucisz w niego sorbetem – powiedziała w powietrze, nawet nie odwracając się w stronę Kennetha. I bez tego mogła sobie wyobrazić jego zawadiacki uśmieszek. - Przy dobrych wiatrach skończysz z resztką tego sorbetu na głowie, a przy mniejszym szczęściu z czymś o wiele nieprzyjemniejszym. Ale proszę bardzo, droga wolna – parsknęła, dotykając ostrożnie brzegu ramy. - Deirdre ma rację, zostawmy go Baronowi. - Machnęła ręką w stronę Ślizgonki i wróciła do przyglądania się obrazowi. Był do bólu zwyczajny, wręcz nudny jak na Hogwart, gdzie obrazów było zatrzęsienie, ale każdy z nich intrygował na swój własny sposób. Uwielbiała wieczorne przechadzki korytarzami, gdy mogła je podziwiać we względnej ciszy i z dala od tłumu.
| Rzut na spostrzegawczość
Mildred wbiła zaskoczone spojrzenie najpierw w Mitcha, potem przenosząc je nieco w bok i próbując sobie przypomnieć, gdzie posiała esej z zielarstwa, o którym wspomniała Deirdre – bo że napisała go pierwszej nocy po lekcji, było aż nazbyt oczywiste, jako że takie nieprzyjemności chciała mieć jak najszybciej za sobą. Szafka nocna przy łóżku? Nie, tam mogła go znaleźć Arabella i po raz kolejny nieuczciwie go przepisać, więc może ukryła go w bibliotece między książkami, których nikt nie czyta? Rozważania przerwał kolejny skrzek ptaka i Mildred zadarła wyżej głowę. Irytek na chwilę zszedł na drugi plan.
- To nie jest normalne – zauważyła rozsądnie jak na Krukonkę przystało, wskazując dłonią na mieniącego się kolorami ptaka. - To znaczy nie jest normalne jak na standardy magiczne – uściśliła, przypatrując się zwierzęciu, które przekrzywiło głowę, jakby doskonale ją rozumiało. Mildred skrzywiła się z irytacją na samą siebie, bo przecież zwierzęta na pewno nie rozumieją, co się do nich mówi.
- Widziałeś kiedyś coś takiego? - zapytała i stuknęła Mitcha w ramię, widząc, że reszta jest bardziej zainteresowana poltergeistem, niż obrazowym fenomenem nad ich głowami. Dziwacy, niebezpieczeństwo narobienia im na głowę przez wielgachnego ptaka jest chyba nieco większe niż psikusy Irytka, którego wystarczyło postraszyć duchem Slytherinu.
Przelotnie rzuciła okiem na obraz łąki, z którego – jak jej się zdawało – wyłonił się paw i podeszła krok bliżej, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Ot, na wszelki wypadek, jakby za chwilę miała się z niego wydostać cała magiczna menażeria.
- Powiem ci, co się stanie, jak rzucisz w niego sorbetem – powiedziała w powietrze, nawet nie odwracając się w stronę Kennetha. I bez tego mogła sobie wyobrazić jego zawadiacki uśmieszek. - Przy dobrych wiatrach skończysz z resztką tego sorbetu na głowie, a przy mniejszym szczęściu z czymś o wiele nieprzyjemniejszym. Ale proszę bardzo, droga wolna – parsknęła, dotykając ostrożnie brzegu ramy. - Deirdre ma rację, zostawmy go Baronowi. - Machnęła ręką w stronę Ślizgonki i wróciła do przyglądania się obrazowi. Był do bólu zwyczajny, wręcz nudny jak na Hogwart, gdzie obrazów było zatrzęsienie, ale każdy z nich intrygował na swój własny sposób. Uwielbiała wieczorne przechadzki korytarzami, gdy mogła je podziwiać we względnej ciszy i z dala od tłumu.
| Rzut na spostrzegawczość
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Mildred Crabbe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Ignorujcie go - padło obok z ust Deirdre, ale Melisande nie robiła właściwie nic innego. Irytek nie skupiał jej uwagi właściwie wcale. Zamiast tego wpatrywała się z niechęcią i trudą do opisania chęcią zakończenia żwotwa wcale już nie żywego obrazu. Wpatrywała się więc w obraz numerologa który wisiał na ścianie, na jego irytujący melonik (a może to wyraz twarzy) czując rozchodzące się po ciele uczucia. Niewiele robiąc sobie z przyciąganych ku sobie spojrzeń, do tych mimo niewielu lat zdążyła już w jakiś sposób nawyknąć.
- Mogę je przeczytać jeśli szukasz opinii. - zaoferowała Deirdre nie dzieląc się z nią jednak tym czy przygotowała już cokolwiek wcześniej, czy nie zaczęła jeszcze nawet pisać własnych wypracowań. Nie miało to znaczenia, a utrzymanie znajomości z kimś rzetelnym i zawsze gotowym zdecydowanie było korzyścią, której należało się trzymać.
- Bartemiusie, byłbyś tak miły i powiesił ten obraz farbą do ściany? - zapytała uprzejmie choć na głoskach mocniej grało polecenie niźli prośba. Ruch za nią, wylatujące z obrazów ptaki w ogóle nie przyciągnęły jej uwagi, mocniej zaaferowana własnym problemem który znajdował się zaraz przed nią. Odwróciła się dopiero, kiedy Kennet zaproponował by rzucać sorbetem w Irytka. Naprawdę, Kennethcie? Zdawała się pytać jej mina. Nie mieli przecież po pięć lat. Westchnęła. Chociaż nie powiedziała wiele, bo zrobiła to Mildred. Podeszła bliżej wyciągając rękę po sorbet. - Ja mam. - przyznała bez ogródek. Lubiła słodkie, a słodko kwaśne też było dobre. - Pomożesz Bartemiusowi? Z tym obrazem. Dobrze? - zapytała uprzejmie też i jego choć bardziej brzmiało to jak polecenie niż faktyczna prośba. - Obawiam się, że jeśli dalej będzie znajdował się w takiej formie, mogę zdecydować się go spalić na popiół. - przyznała wprost przy i przed wszystkimi odbierając od Kennetha sorbet. Wsunęła łyżeczkę do ust marszcząc brwi trochę. - Evandra nie powinna być z nami? - zapytała rozglądając się wokół. Była niemal pewna że młoda wila jeszcze chwilę temu razem z nimi szła. Pomyślała o niej tylko dlatego, że że jeśli jednak zdecyduje się na spalenie obrazu, poprosi by ona tym się zajęła w końcu słyszała plotkę o tym, że potrafiła strzelać ogniem. Poprosi to chyba dużo powiedziane, zgodnie z informacjami które miała musiała ją najpierw rozzłościć. No cóż, da radę. Trochę jej zazdrościła, tego jak na nią spoglądali, ale nie było plusów znajdowania się obok niej, które skrzętnie zamierzała wykorzystywać wraz ze zmieniającą się sytuacją.
| rzucam na spostrzegawczość
- Mogę je przeczytać jeśli szukasz opinii. - zaoferowała Deirdre nie dzieląc się z nią jednak tym czy przygotowała już cokolwiek wcześniej, czy nie zaczęła jeszcze nawet pisać własnych wypracowań. Nie miało to znaczenia, a utrzymanie znajomości z kimś rzetelnym i zawsze gotowym zdecydowanie było korzyścią, której należało się trzymać.
- Bartemiusie, byłbyś tak miły i powiesił ten obraz farbą do ściany? - zapytała uprzejmie choć na głoskach mocniej grało polecenie niźli prośba. Ruch za nią, wylatujące z obrazów ptaki w ogóle nie przyciągnęły jej uwagi, mocniej zaaferowana własnym problemem który znajdował się zaraz przed nią. Odwróciła się dopiero, kiedy Kennet zaproponował by rzucać sorbetem w Irytka. Naprawdę, Kennethcie? Zdawała się pytać jej mina. Nie mieli przecież po pięć lat. Westchnęła. Chociaż nie powiedziała wiele, bo zrobiła to Mildred. Podeszła bliżej wyciągając rękę po sorbet. - Ja mam. - przyznała bez ogródek. Lubiła słodkie, a słodko kwaśne też było dobre. - Pomożesz Bartemiusowi? Z tym obrazem. Dobrze? - zapytała uprzejmie też i jego choć bardziej brzmiało to jak polecenie niż faktyczna prośba. - Obawiam się, że jeśli dalej będzie znajdował się w takiej formie, mogę zdecydować się go spalić na popiół. - przyznała wprost przy i przed wszystkimi odbierając od Kennetha sorbet. Wsunęła łyżeczkę do ust marszcząc brwi trochę. - Evandra nie powinna być z nami? - zapytała rozglądając się wokół. Była niemal pewna że młoda wila jeszcze chwilę temu razem z nimi szła. Pomyślała o niej tylko dlatego, że że jeśli jednak zdecyduje się na spalenie obrazu, poprosi by ona tym się zajęła w końcu słyszała plotkę o tym, że potrafiła strzelać ogniem. Poprosi to chyba dużo powiedziane, zgodnie z informacjami które miała musiała ją najpierw rozzłościć. No cóż, da radę. Trochę jej zazdrościła, tego jak na nią spoglądali, ale nie było plusów znajdowania się obok niej, które skrzętnie zamierzała wykorzystywać wraz ze zmieniającą się sytuacją.
| rzucam na spostrzegawczość
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Pozwoliłem sobie na lekki uśmiech kiedy lady Travers nachyliła się moim kierunku, jednak na nic więcej.
- Jest to wielce prawdopodobne. - pokiwałem głową z lekkim rozbawieniem – Oczywiście, że uważam swoje obowiązki za normalność. - dodałem po chwili, nie za bardzo jednocześnie rozumiejąc co lady miała na myśli przez to pytanie, jednak nie chciałem się w to teraz zagłębiać – Igor Karkaroff. - pozwoliłem sobie napomknąć jako, że kuzyn nie palił się raczej do zmiany nazwiska, postanawiając pozostać przy tym, które pozostało mu po nieżyjącym ojcu.
Wizyta na podeście jednak sprawiła, że zapomniałem o wcześniej toczonych rozmowach. Nie spodziewałem się dzisiaj zostać czymś na wzór atrakcji wieczoru poprzez bycie królikiem doświadczalnym dla cukiernika i jego nowego dzieła.
Tak naprawdę w ogóle nie zdałem sobie sprawy z tego, że otoczenie nagle się zmieniło. Irytował mnie ten krawat przy mundurku, więc starałem się go rozluźnić, jednocześnie zerkając w kierunku Irytka.
- Ten to się naprawdę nie nudzi. - mruknąłem pod nosem kręcąc głową z politowaniem.
Ile razy jego głupie i totalnie nie śmieszne żarty przerwały mi naukę w bibliotece? Ile to razy musiałem przed nim uciekać kiedy chciałem w nocy pozwiedzać zamek, a ten dziad jeden musiał wejść mi drogę?
- Esej z zielarstwa? - uniosłem brew ku górze zerkając w kierunku Deirdre, po czym skrzywiłem się sam do siebie – Jaaasne….- mruknąłem.
Zielarstwo nie było moją mocną stroną. Jeszcze nawet nie usiadłem do tego eseju, a wiedziałem, że będę musiał mu poświecić sporo pracy. Może uda mi się trochę polać wodę? Może profesor stwierdzi, że jak na mnie to i tak całkiem nieźle. Trochę mi to leżało na sercu, że nie szło mi z tym przedmiotem, chciałem być najlepszy we wszystkim. Jednak najbardziej zależało mi na rozwijaniu swoich umiejętności. Uśmiechnąłem się kiedy pomyślałem nagle o wieczorach, które spędzaliśmy przed kominkiem w Pokoju Wspólnym Kurkonów. Doskonalenie umiejętności rysowania, dodawanie za każdym razem czegoś nowego, rywalizacja między nami była zacięta, ale dawała nam sporo frajdy. I to właśnie jej głos wyrwał mnie z silnego zamyślenia i dopiero wtedy zauważyłem pawia, który postanowił opuścić ramy obrazu.
- Nie… - pokręciłem głową z zafascynowaniem obserwując ptaka, który fruwał nad naszymi głowami – Niesamowite zjawisko...ciekawa magia...chyba coś z dziedziny transmutacji...dość zaawansowanej. - odparłem mrużąc oczy jakbym chciał coś dostrzec, nie do końca samemu wiedząc czego szukać.
Trudno było mi oderwać wzrok od pawia, jednak uwaga Kennetha na temat rzucania sorbetem w Irytka, skutecznie odwróciła na chwilę moją uwagę.
- Powodzenia… ale myślę, że po tym akcie odwagi sorbet na głowie będzie twoim najmniejszym zmartwieniem. - odparłem mimowolnie uśmiechając się pod nosem z lekkim rozbawieniem wymalowanym na twarzy, po czym skierowałem się za Mildred do obrazu – Czego szukasz? - spytałem spokojnie stając obok niej ze wzrokiem utkwionym w obrazie.
rzut na spostrzegawczość
- Jest to wielce prawdopodobne. - pokiwałem głową z lekkim rozbawieniem – Oczywiście, że uważam swoje obowiązki za normalność. - dodałem po chwili, nie za bardzo jednocześnie rozumiejąc co lady miała na myśli przez to pytanie, jednak nie chciałem się w to teraz zagłębiać – Igor Karkaroff. - pozwoliłem sobie napomknąć jako, że kuzyn nie palił się raczej do zmiany nazwiska, postanawiając pozostać przy tym, które pozostało mu po nieżyjącym ojcu.
Wizyta na podeście jednak sprawiła, że zapomniałem o wcześniej toczonych rozmowach. Nie spodziewałem się dzisiaj zostać czymś na wzór atrakcji wieczoru poprzez bycie królikiem doświadczalnym dla cukiernika i jego nowego dzieła.
Tak naprawdę w ogóle nie zdałem sobie sprawy z tego, że otoczenie nagle się zmieniło. Irytował mnie ten krawat przy mundurku, więc starałem się go rozluźnić, jednocześnie zerkając w kierunku Irytka.
- Ten to się naprawdę nie nudzi. - mruknąłem pod nosem kręcąc głową z politowaniem.
Ile razy jego głupie i totalnie nie śmieszne żarty przerwały mi naukę w bibliotece? Ile to razy musiałem przed nim uciekać kiedy chciałem w nocy pozwiedzać zamek, a ten dziad jeden musiał wejść mi drogę?
- Esej z zielarstwa? - uniosłem brew ku górze zerkając w kierunku Deirdre, po czym skrzywiłem się sam do siebie – Jaaasne….- mruknąłem.
Zielarstwo nie było moją mocną stroną. Jeszcze nawet nie usiadłem do tego eseju, a wiedziałem, że będę musiał mu poświecić sporo pracy. Może uda mi się trochę polać wodę? Może profesor stwierdzi, że jak na mnie to i tak całkiem nieźle. Trochę mi to leżało na sercu, że nie szło mi z tym przedmiotem, chciałem być najlepszy we wszystkim. Jednak najbardziej zależało mi na rozwijaniu swoich umiejętności. Uśmiechnąłem się kiedy pomyślałem nagle o wieczorach, które spędzaliśmy przed kominkiem w Pokoju Wspólnym Kurkonów. Doskonalenie umiejętności rysowania, dodawanie za każdym razem czegoś nowego, rywalizacja między nami była zacięta, ale dawała nam sporo frajdy. I to właśnie jej głos wyrwał mnie z silnego zamyślenia i dopiero wtedy zauważyłem pawia, który postanowił opuścić ramy obrazu.
- Nie… - pokręciłem głową z zafascynowaniem obserwując ptaka, który fruwał nad naszymi głowami – Niesamowite zjawisko...ciekawa magia...chyba coś z dziedziny transmutacji...dość zaawansowanej. - odparłem mrużąc oczy jakbym chciał coś dostrzec, nie do końca samemu wiedząc czego szukać.
Trudno było mi oderwać wzrok od pawia, jednak uwaga Kennetha na temat rzucania sorbetem w Irytka, skutecznie odwróciła na chwilę moją uwagę.
- Powodzenia… ale myślę, że po tym akcie odwagi sorbet na głowie będzie twoim najmniejszym zmartwieniem. - odparłem mimowolnie uśmiechając się pod nosem z lekkim rozbawieniem wymalowanym na twarzy, po czym skierowałem się za Mildred do obrazu – Czego szukasz? - spytałem spokojnie stając obok niej ze wzrokiem utkwionym w obrazie.
rzut na spostrzegawczość
Ostatnio zmieniony przez Mitch Macnair dnia 08.07.24 20:40, w całości zmieniany 1 raz
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Mitch Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Słowo za słowem tworzyło wspólne zdanie; litera za literą echo przekazu odnotowywała. Lubił dyskutować, czasem wręcz się kłócic – doszczętnie prowokować do myślenia, stymulacji kory mózgowej. Czasem wręcz ogłaszał tezy, z którymi się nie zgadzał, lecz które osiągały swój cel. Sprzeciwiał się dla piękna niezgody, czystej aprobaty konlfiktu. Czasem był jednak całkowicie szczery, nawet jeśli sięgał po ociekające metaforą opowiednie. Był zwolennikiem kontroli, nadżędnej roli racji stanu i negatywnym spojrzeniu na oblicze duszy ludzkiej. Można było mieć najczytszą krew i nadal stanowić zagrożenie dla utraty harmoni społecznej.
– Chwasty zawsze będą rosnąć – skomentował ponuro, melancholia wkroczyła w jego tchnienie. Usłyszał i zrozumiał cichą grożbę, zaostrzenie przekazu, lecz głównie wywołała w nim zawód. Z przebiegu dyskusji, z szybkiego użycia pozycji i z faktu, co może poświadczać o tym zachowaniu. Pycha i wiara w swą władzę absolutną i informacje o wszystkim? Zakaz jakkolwiek krytyki? Naiwność, że po wyeliminowaniu pewnej grupy osób, zapanuje ład społeczny i perfekcja magicznego świata? Ludzie nie byli z naturzy dobrzy, byli tylko ograniczeni siłą i dyktatem. Zarazem ten sam oręż wywoływał bunt, powodując wieczny konflikt. Zawiłość i krnąbność jego myśli zaczęła się jednak oddalać. Usłyszał różane słowa Evandry, lecz równie szybko uleciały z jego myśli.
Poprawił zielono-srebny krawat, zawsze dbał o jego doskonałą prezencje. Westchnął widząc korek rozprzestrzeniający się po korytarzu. Powinien udać się do biblioteki, eseje z eliksirów stanowiły dla niego coraz większe wyzwanie. Chciał właśnie pożalić się Melisande i Hypatii, lecz ponowne pojawienie się Irytka zatrzymała jego kroki.
– Nie rozumiem czemu prefekci nie posłali na niego jeszcze Krwawego Barona, po tym co zrobił rano – rzucił z duzą dozą irytacji, głupi poltergeist kolejny raz marnował jego czas i plany. Słysząc słowa Kannetha przewrócił początkowo oczami, kolejny raz uświadamiając sobie prawdziwość słów dziadka na temat chołoty i obniżenia poziomu nauczenia w Hogwarcie. Po chwili jednak zatrzymał się, przemyślał zaintrygowany i nieimpulsywnie rzekł.
– Ja z mojej strony chętnie chciałbym zobaczyć, co by się stało – nie było to kłamstwo, w wieku trzynastu lat nadal bliska było mu empiryczna droga poznania – Do czegoś jednak się przydaje gryfońska odwaga.
Zwana głupotą, lecz to już zostawił dla siebie. Mildred mogła uznawać ten pomysł za absurdalny (słusznie), lecz była krukonką, która ledwo co opuszczała siedlisko książek. Melisande również nie zgadzała się z jego wizją. Dodatkowo zaczęła mieć bardzo niepokojące prośby, nie był pewien czy czuła się najlepiej.
– Coś niepokoi cię z tym obrazem? – zapytał ją, podchodząc do niego powoli. Dla niego wydawał się całkowicie normalnym dziełem, stosunkowo nudnym i nieinspirującym, lecz na pewno nie zagrażającym życiu. Po jej kolejnych słowach również zaczął rozglądać się za Evandrą, lecz nie odnajdywał jej wśród innych uczniów. Sięgnął następnie po obraz, nadal zdumiony jej niecodzienną prośbą.
– Chwasty zawsze będą rosnąć – skomentował ponuro, melancholia wkroczyła w jego tchnienie. Usłyszał i zrozumiał cichą grożbę, zaostrzenie przekazu, lecz głównie wywołała w nim zawód. Z przebiegu dyskusji, z szybkiego użycia pozycji i z faktu, co może poświadczać o tym zachowaniu. Pycha i wiara w swą władzę absolutną i informacje o wszystkim? Zakaz jakkolwiek krytyki? Naiwność, że po wyeliminowaniu pewnej grupy osób, zapanuje ład społeczny i perfekcja magicznego świata? Ludzie nie byli z naturzy dobrzy, byli tylko ograniczeni siłą i dyktatem. Zarazem ten sam oręż wywoływał bunt, powodując wieczny konflikt. Zawiłość i krnąbność jego myśli zaczęła się jednak oddalać. Usłyszał różane słowa Evandry, lecz równie szybko uleciały z jego myśli.
Poprawił zielono-srebny krawat, zawsze dbał o jego doskonałą prezencje. Westchnął widząc korek rozprzestrzeniający się po korytarzu. Powinien udać się do biblioteki, eseje z eliksirów stanowiły dla niego coraz większe wyzwanie. Chciał właśnie pożalić się Melisande i Hypatii, lecz ponowne pojawienie się Irytka zatrzymała jego kroki.
– Nie rozumiem czemu prefekci nie posłali na niego jeszcze Krwawego Barona, po tym co zrobił rano – rzucił z duzą dozą irytacji, głupi poltergeist kolejny raz marnował jego czas i plany. Słysząc słowa Kannetha przewrócił początkowo oczami, kolejny raz uświadamiając sobie prawdziwość słów dziadka na temat chołoty i obniżenia poziomu nauczenia w Hogwarcie. Po chwili jednak zatrzymał się, przemyślał zaintrygowany i nieimpulsywnie rzekł.
– Ja z mojej strony chętnie chciałbym zobaczyć, co by się stało – nie było to kłamstwo, w wieku trzynastu lat nadal bliska było mu empiryczna droga poznania – Do czegoś jednak się przydaje gryfońska odwaga.
Zwana głupotą, lecz to już zostawił dla siebie. Mildred mogła uznawać ten pomysł za absurdalny (słusznie), lecz była krukonką, która ledwo co opuszczała siedlisko książek. Melisande również nie zgadzała się z jego wizją. Dodatkowo zaczęła mieć bardzo niepokojące prośby, nie był pewien czy czuła się najlepiej.
– Coś niepokoi cię z tym obrazem? – zapytał ją, podchodząc do niego powoli. Dla niego wydawał się całkowicie normalnym dziełem, stosunkowo nudnym i nieinspirującym, lecz na pewno nie zagrażającym życiu. Po jej kolejnych słowach również zaczął rozglądać się za Evandrą, lecz nie odnajdywał jej wśród innych uczniów. Sięgnął następnie po obraz, nadal zdumiony jej niecodzienną prośbą.
Rzut na spostrzegawczość
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Bartemius Crouch' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Chude, jasne dłonie przyglnęły na moment do materiału mundurka, starannie prostując kamizelkę i poprawiając zawiązanie srebrzysto-zielonej kokardy. Spojrzenie przemknęło miękko, niemal odruchowo, w kierunku równie wyprostowanej, dumnej sylwetki brata — brata bliźniaka, bowiem na trzecim roku byli z Bartemiusem razem, prawie nierozłączni, gdyby nie różnica płci. Brat robił właściwie to samo, co ona, dając wyraz łączącej ich więzi. Odebranie wychowania skutecznie ograniczało możliwości wpadnięcia na głupi pomysł, wymagano od nich więcej i egzekwowano to często siłą, która w odpowiedzi budzić mogła albo akceptację tegoż stanu rzeczy lub głęboką irytację.
W przypadku Hypatii było to zarówno jedno, jak i drugie.
Słowa Deirdre puściła mimo uszu, brzmiały jak czcze przechwałki, co zresztą zostało potwierdzone konieczną poprawką. To nie ona poradzi sobie z duchem, będzie to oczywiście działanie Krwawego Barona. Mała Hypatia przewróciła oczami, prędko przesuwając swoją uwagę na Kennetha wcinającego sorbet. Wydawało jej się, że widziała też pawia, ale bardziej interesowały ją lody. Te przynajmniej mogła jeść, babcia pozwoliła.
Dopiero następne słowa Deirdre, te o wypracowaniu, zwróciły jej uwagę ponownie w kierunku Azjatki. Dużo silnej woli wymagało od panny Crouch powstrzymanie się od parsknięcia na wcale—nie—próbujące—pokazać—jej—wyższości pytania. Kogo obchodziło to, jak uczył się kto inny, czy cokolwiek pisał? Chyba tylko tego, kto nie czerpał pewności siebie ze środka, kto musiał posiłkować się potknięciami innych, nie wierząc, że może odnieść sukces tylko przez wzgląd na swoją wybitność. Zamiast parsknięcia, zmusiła się zatem do odwrócenia się na pięcie ponownie w kierunku panienki Tsagairt, aby wszystkowiedzącym tonem odpowiedzieć — Nie potrzebuję dwóch wersji, bo uczę się regularnie i tekst jest perfe... — słowa urwały się, gdy zauważyła połyskującą odznakę na piersi dziewczynki. — Ukradłaś odznakę prefektom! — zauważyła na głos, nie kryjąc swojego oburzenia. Nabrała powietrza w usta, te wypełniło dziecięce policzki, gdy zielone oczy, gdyby mogły, poczęłyby ciskać gromami. Każdy wiedział, że prefektem było się od roku piątego, a oni wszyscy byli przecież trzecioroczniakami. Nie czekała nawet chwili, podeszła (uważając, aby nie tupać pantofelkami za głośno) do Deirdre i nachylając się do jej ucha, szepnęła: — Poczekaj tylko, aż dowie się o tym nasz opiekun.
Groźba była jadowita podobnie jak jadowity był heraldyczny wąż Slytherinu. Ambicja objawiała się we wszystkich na różne sposoby, w łagodnym impulsie myśli Hypatia doszła nawet do wniosku, że może Tsagairt tak marzyła o byciu prefektem, że chciała spróbować się w tej roli już, teraz, zaraz. Nie umniejszało to w żaden sposób dostrzeżonej przez młodą damę winie, ale wystarczyło, aby Hypatia cofnęła się, w kierunku zajętego obrazem brata.
Miała nadzieję, że szept przekazywany mu w tej chwili nie przeszkadzał mu zanadto w manualnej pracy z obrazem.
— Widziałeś? Tsagairt nosi się z odznaką — mruknęła, spoglądając w twarz brata, on najlepiej wiedział, jak wykorzystać tę informację do tylko sobie wiadomych celów. Dopiero słowa Melisande zupełnie odwróciły uwagę Hypatii od rodzącego się konfliktu (nawet, jeżeli miał być jednostronny, brała go bardzo na poważnie).
— Och, Evandra — faktycznie, wydawało się, że o czymś o kimś zapomnieli. Do tego stopnia, że istotniejszym od wytknięcia ubioru z Beauxbatons, który nosiła Melisande, było odnalezienie pięknej zguby. Stanęła na palcach, licząc, że może dostrzeże półwilę nad głowami uczniów, ale opadła na pełne stopy, gdy plan spełznął na niczym. — Nie była z tobą? — spytała Melisande, ręce krzyżując na piersi i przekrzywiając głowę w bok. — Czarodziej nie znika bez śladu, nawet na korytarzu...
| też rzucę na spostrzegawczość
W przypadku Hypatii było to zarówno jedno, jak i drugie.
Słowa Deirdre puściła mimo uszu, brzmiały jak czcze przechwałki, co zresztą zostało potwierdzone konieczną poprawką. To nie ona poradzi sobie z duchem, będzie to oczywiście działanie Krwawego Barona. Mała Hypatia przewróciła oczami, prędko przesuwając swoją uwagę na Kennetha wcinającego sorbet. Wydawało jej się, że widziała też pawia, ale bardziej interesowały ją lody. Te przynajmniej mogła jeść, babcia pozwoliła.
Dopiero następne słowa Deirdre, te o wypracowaniu, zwróciły jej uwagę ponownie w kierunku Azjatki. Dużo silnej woli wymagało od panny Crouch powstrzymanie się od parsknięcia na wcale—nie—próbujące—pokazać—jej—wyższości pytania. Kogo obchodziło to, jak uczył się kto inny, czy cokolwiek pisał? Chyba tylko tego, kto nie czerpał pewności siebie ze środka, kto musiał posiłkować się potknięciami innych, nie wierząc, że może odnieść sukces tylko przez wzgląd na swoją wybitność. Zamiast parsknięcia, zmusiła się zatem do odwrócenia się na pięcie ponownie w kierunku panienki Tsagairt, aby wszystkowiedzącym tonem odpowiedzieć — Nie potrzebuję dwóch wersji, bo uczę się regularnie i tekst jest perfe... — słowa urwały się, gdy zauważyła połyskującą odznakę na piersi dziewczynki. — Ukradłaś odznakę prefektom! — zauważyła na głos, nie kryjąc swojego oburzenia. Nabrała powietrza w usta, te wypełniło dziecięce policzki, gdy zielone oczy, gdyby mogły, poczęłyby ciskać gromami. Każdy wiedział, że prefektem było się od roku piątego, a oni wszyscy byli przecież trzecioroczniakami. Nie czekała nawet chwili, podeszła (uważając, aby nie tupać pantofelkami za głośno) do Deirdre i nachylając się do jej ucha, szepnęła: — Poczekaj tylko, aż dowie się o tym nasz opiekun.
Groźba była jadowita podobnie jak jadowity był heraldyczny wąż Slytherinu. Ambicja objawiała się we wszystkich na różne sposoby, w łagodnym impulsie myśli Hypatia doszła nawet do wniosku, że może Tsagairt tak marzyła o byciu prefektem, że chciała spróbować się w tej roli już, teraz, zaraz. Nie umniejszało to w żaden sposób dostrzeżonej przez młodą damę winie, ale wystarczyło, aby Hypatia cofnęła się, w kierunku zajętego obrazem brata.
Miała nadzieję, że szept przekazywany mu w tej chwili nie przeszkadzał mu zanadto w manualnej pracy z obrazem.
— Widziałeś? Tsagairt nosi się z odznaką — mruknęła, spoglądając w twarz brata, on najlepiej wiedział, jak wykorzystać tę informację do tylko sobie wiadomych celów. Dopiero słowa Melisande zupełnie odwróciły uwagę Hypatii od rodzącego się konfliktu (nawet, jeżeli miał być jednostronny, brała go bardzo na poważnie).
— Och, Evandra — faktycznie, wydawało się, że o czymś o kimś zapomnieli. Do tego stopnia, że istotniejszym od wytknięcia ubioru z Beauxbatons, który nosiła Melisande, było odnalezienie pięknej zguby. Stanęła na palcach, licząc, że może dostrzeże półwilę nad głowami uczniów, ale opadła na pełne stopy, gdy plan spełznął na niczym. — Nie była z tobą? — spytała Melisande, ręce krzyżując na piersi i przekrzywiając głowę w bok. — Czarodziej nie znika bez śladu, nawet na korytarzu...
| też rzucę na spostrzegawczość
These things that you're after, they can't be controlled.
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
Hypatia Crouch
Zawód : debiutantka
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
divinity will stain your fingers and mouth like a pomegranate. it will swallow you whole and spit you out,
wine-dark and wanting.
wine-dark and wanting.
OPCM : 5 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 2 +3
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Hypatia Crouch' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Irytek niespiesznie przepłynął pod kamiennym łukiem, wciąż nucąc dość nieprzyzwoitą piosenkę. Teraz wśród wersów zaczęły pojawiać się wspomnienia świńskich łbów i innych nieprzyjemności, ale poltergeist wydawał się niezainteresowany kłębiącą się w dole masą uczniów. Spłatał już dziś sporo figli: podmienił podręczniki, uszkodził nauszniki przez co paru uczniów tymczasowo ogłuchło od krzyków mandragor, podrzucił tej niemiłej Ślizgonce odznakę prefekta, wybuchł Puchonce kociołek na eliksirach, zdemolował zamkową kuchnię, nastraszył pracujące w niej skrzaty i zamknął jednego z Krukonów w lochach, zanosząc się przy tym drażniącym śmiechem. Tak, dzień miał udany. Ale gdyby tak… uświetnić go? Narozrabiać coś jeszcze?
Duch spojrzał w dół, a jego uwagę przyciągnęła grupka uczniów stojąca przy obrazie łąki. Nudnym obrazie nudnej łąki w nudnej ramie na nudnym korytarzu. Spojrzenie Irytka spotkało się z tym należącym do Deirdre; bez trudu mogła spostrzec, że poltergeist obrał ich na cel. Znała go już za dobrze, potrafiła rozpoznać gdy ten coś kombinuje; intuicja podpowiadała, że był to ostatni moment na uchronienie się przed katastrofą. Zwłaszcza, że zdawał się usłyszeć o czym mówił Kenneth.
Pozornie nudny obraz łąki przyciągnął spojrzenie Mildred i Mitcha w pierwszej kolejności, a gdy tylko przyjrzeli mu się uważniej, bez trudu odnaleźli w pejzażu Evandrę. Czarownica poruszała ustami, zdawała się coś mówić, ale nic nie było słychać. Za plecami Evandry znajdowała się niepozorna chatka, wokół niej kołysała się łąka, a po niebie przesuwał się klucz gęsi, który z każdą kolejną chwilą zdawał się być coraz bliżej i bliżej, zupełnie jakby i on miał lada moment opuścić ramy obrazu. W dole obrazu, na warstwach brązu imitującego ziemię, Mildred i Mitch dostrzegli przetarcia, zdawało się, że ktoś uszkodził pejzaż. Białawe smugi aż prosiły się o renowację.
Bartemius (i Kenneth, jeśli zdecydował się mu pomóc) ułożył dłonie na ramach portretu numerologa, tym samym rozbudzając go z krótkiej drzemki. Czarodziej łypnął na niego wrogo, nieprzychylnie.
– Łapy precz! – wydarł się ze swojego siedziska i pogroził uczniom pięścią. – Wiesz ile ja mam lat?! Wiesz od ilu tu wiszę?! – Spojrzenie numerologa przepłynęło w stronę Melisande; mętne, zmęczone oczy na moment przecięła iskra żywotnej złości. – A panienka co się tak gapi, za przeproszeniem? I kto to widział, kraść sorbet z kuchni!
Teraz, gdy numerolog się poruszył, wstał ze swojego fotela, Melisande mogła dostrzec, że za meblem czai się paw, a za nim – drewniane drzwi. Ptak był identyczny jak ten, który właśnie opuścił ramy pejzażu łąki, równie zainteresowany tym, co działo się na korytarzu jak jego kołujący w powietrzu sobowtór. Ptak w obrazie rozdarł dziób, krzyknął, jeszcze bardziej irytując tym numerologa i zwracając uwagę Bartemiusa, z kolei paw znajdujący się po realnej stronie wylądował z niewymuszoną, nonszalancką gracją stworzenia lepszego niż wszystkie inne.
Stojąca tuż obok brata Hypatia nie dostrzegła Evandry wśród uczniów na korytarzu, ale bez trudu dostrzegła obniżającego lot Irytka, nie umknął jej uwadze również fakt, że poltergeist podejrzanie schował ręce za plecami. Gdy duch minął jeden z wyżej położonych obrazów – ten przedstawiał skupionych nad szkieletem anatomów – mogła zauważyć kolejnego pawia ukrytego pod warstwą farb olejnych. Kolorowy ptak przechadzał się z boku na bok, zajmując pierwszy plan i nieco zasłaniając badaczy; ci jednak byli zbyt zaaferowani szkieletem by odnieść się do ptaka w jakikolwiek sposób.
Jasne włosy Evandry rozwiał podmuch wiatru, a z gęsiego klucza odłączył się jeden osobnik; gładko sfrunął na łąkę, wylądował i przyjrzał się czarownicy z uwagą godną naukowca, o którą trudno byłoby podejrzewać przedstawiciela ptasiego gatunku.
– Nie jesteś stąd – stwierdziła gęś ostrożnie i przechyliła głowę na bok. – A on nie jest stamtąd – dodała, spoglądając w kierunku paradującego po korytarzu pawia. – Zamieniliście się, gę.
– Gę-gę-gę – zawtórowały gęsi w powietrzu.
– Obraz się psuje. – Gęś wskazała łebkiem ziemię. Teraz wydawała się bledsza niż jeszcze chwilę temu, w pasmach brązu prześwitywała szarość szkolnego korytarza i krukońska lamówka szaty należąca do Mildred. Równocześnie Evandra mogła zauważyć, jak schowane poza ramą drzwi uchylają się nieznacznie – jakby w odpowiedzi na ruch ramą Bartemiusa – a zza nich wypływa bardzo niemiły i pełen pretensji głos numerologa.
W tej turze możecie wykonać dowolną - choć mieszczącą się w granicach logiki i rozsądku - ilość akcji.
Czas na odpis: do 21 lipca włącznie
Duch spojrzał w dół, a jego uwagę przyciągnęła grupka uczniów stojąca przy obrazie łąki. Nudnym obrazie nudnej łąki w nudnej ramie na nudnym korytarzu. Spojrzenie Irytka spotkało się z tym należącym do Deirdre; bez trudu mogła spostrzec, że poltergeist obrał ich na cel. Znała go już za dobrze, potrafiła rozpoznać gdy ten coś kombinuje; intuicja podpowiadała, że był to ostatni moment na uchronienie się przed katastrofą. Zwłaszcza, że zdawał się usłyszeć o czym mówił Kenneth.
Pozornie nudny obraz łąki przyciągnął spojrzenie Mildred i Mitcha w pierwszej kolejności, a gdy tylko przyjrzeli mu się uważniej, bez trudu odnaleźli w pejzażu Evandrę. Czarownica poruszała ustami, zdawała się coś mówić, ale nic nie było słychać. Za plecami Evandry znajdowała się niepozorna chatka, wokół niej kołysała się łąka, a po niebie przesuwał się klucz gęsi, który z każdą kolejną chwilą zdawał się być coraz bliżej i bliżej, zupełnie jakby i on miał lada moment opuścić ramy obrazu. W dole obrazu, na warstwach brązu imitującego ziemię, Mildred i Mitch dostrzegli przetarcia, zdawało się, że ktoś uszkodził pejzaż. Białawe smugi aż prosiły się o renowację.
Bartemius (i Kenneth, jeśli zdecydował się mu pomóc) ułożył dłonie na ramach portretu numerologa, tym samym rozbudzając go z krótkiej drzemki. Czarodziej łypnął na niego wrogo, nieprzychylnie.
– Łapy precz! – wydarł się ze swojego siedziska i pogroził uczniom pięścią. – Wiesz ile ja mam lat?! Wiesz od ilu tu wiszę?! – Spojrzenie numerologa przepłynęło w stronę Melisande; mętne, zmęczone oczy na moment przecięła iskra żywotnej złości. – A panienka co się tak gapi, za przeproszeniem? I kto to widział, kraść sorbet z kuchni!
Teraz, gdy numerolog się poruszył, wstał ze swojego fotela, Melisande mogła dostrzec, że za meblem czai się paw, a za nim – drewniane drzwi. Ptak był identyczny jak ten, który właśnie opuścił ramy pejzażu łąki, równie zainteresowany tym, co działo się na korytarzu jak jego kołujący w powietrzu sobowtór. Ptak w obrazie rozdarł dziób, krzyknął, jeszcze bardziej irytując tym numerologa i zwracając uwagę Bartemiusa, z kolei paw znajdujący się po realnej stronie wylądował z niewymuszoną, nonszalancką gracją stworzenia lepszego niż wszystkie inne.
Stojąca tuż obok brata Hypatia nie dostrzegła Evandry wśród uczniów na korytarzu, ale bez trudu dostrzegła obniżającego lot Irytka, nie umknął jej uwadze również fakt, że poltergeist podejrzanie schował ręce za plecami. Gdy duch minął jeden z wyżej położonych obrazów – ten przedstawiał skupionych nad szkieletem anatomów – mogła zauważyć kolejnego pawia ukrytego pod warstwą farb olejnych. Kolorowy ptak przechadzał się z boku na bok, zajmując pierwszy plan i nieco zasłaniając badaczy; ci jednak byli zbyt zaaferowani szkieletem by odnieść się do ptaka w jakikolwiek sposób.
Jasne włosy Evandry rozwiał podmuch wiatru, a z gęsiego klucza odłączył się jeden osobnik; gładko sfrunął na łąkę, wylądował i przyjrzał się czarownicy z uwagą godną naukowca, o którą trudno byłoby podejrzewać przedstawiciela ptasiego gatunku.
– Nie jesteś stąd – stwierdziła gęś ostrożnie i przechyliła głowę na bok. – A on nie jest stamtąd – dodała, spoglądając w kierunku paradującego po korytarzu pawia. – Zamieniliście się, gę.
– Gę-gę-gę – zawtórowały gęsi w powietrzu.
– Obraz się psuje. – Gęś wskazała łebkiem ziemię. Teraz wydawała się bledsza niż jeszcze chwilę temu, w pasmach brązu prześwitywała szarość szkolnego korytarza i krukońska lamówka szaty należąca do Mildred. Równocześnie Evandra mogła zauważyć, jak schowane poza ramą drzwi uchylają się nieznacznie – jakby w odpowiedzi na ruch ramą Bartemiusa – a zza nich wypływa bardzo niemiły i pełen pretensji głos numerologa.
Czas na odpis: do 21 lipca włącznie
Adriana Tonks
Słysząc, że Kenneth, jeden z największych łobuzów na roku, planuje atak sorbetowy na Irytka, aż pobladła. To miała być zwykła przerwa pomiędzy zajęciami, a wszystko szło nie po jej myśli. Świat zdawał się wypaczać i wykręcać, a wyderzenia przybierały przedziwny obrót. Spiorunowała bruneta wzrokiem, kiwając głową na słowa Mildred. Cieszyła się, że uzyskała wsparcie u tej dość artystycznej duszy. I u rozsądniejszej, choć równie przystojnej wersji, postawnego kolegi. Mitchella lubiła zdecydowanie bardziej, miał swoje szalone pomysły, ale jeszcze nie przyłapała go na naginaniu regulaminu.
Zwróciła się ku stojącej obok brunetce, która jako jedyna wzięła na poważnie śmiertelnie istotny temat przygotowania pracy domowej.
- Byłabym wdzięczna - doprawdy, nie wiem, który z nich lepiej punktuje wpływ magicznej syntezy na koloryt... - odpowiedziała z entuzjamem Melisande, zadowolona, że czarownica którą uważała za bystrą - zwłaszcza biorąc pod uwagę jej obcoszkolne pochodzenie; niezbyt lubiła Beauxbatons, choć nie wiedziała dokładnie dlaczego. Nie dokończyła komentarza dotyczącego eseju, bo w jej słowo wdarła się nieuprzejmie arogancka blondynka. Zmroziła Hypatię niezadowolonym spojrzeniem; dziewczę to, choć urocze i cieszące się - niezrozumiałą dla samej Dei - popularnością, nie miało jak widać w sobie za grosz manier. Jaka odznaka? Jaka kradzież? - Wypiłaś za dużo soku dyniowego, moja droga? Stąd te przywidzenia? - zwróciła się do niej z matczyną łagodnością, doprawdy, nie pojmowała, dlaczego ta kapryśna szlachcianka wcinała się w ich rozmowę tak złośliwie, a potem wprost oskarżała o kradzież. Sama nie zdając sobie sprawy z podrzuconej przez Irytka odznaki, teraz ginącej gdzieś wśród wepchniętych do torby książek To znad niej Zerknęła z ukosa na lepszą, męską wersję Croucha - do którego w tej baśniowej wersji dzieciństwa nie miała żadnych uprzedzeń, był pilny, uprzejmy i błyszczał na wielu przedmiotach - bynajmniej po to, by uspokoił swą krnąbrną siostrę.
- Już się nim zajął - przypomniała Bartemiusowi, rano zapobiegł dewastacji Pokoju Wspólnego Ślizgonów, ale najwidoczniej lekcja udzielona nie przyniosła długotrwałej poprawy jego zachowania. - Ale obawiam się, że zaraz do nas podleci - poinformowała opanowanym tonem, dostrzegła zainteresowanie Irytka ich grupą, a to nigdy nie wróżyło niczego dobrego.
- I o co chodzi z tym obrazem? - obróciła się w końcu i do centrum tego całego zamieszania: westchnieniem, niechętnie; niezbyt podobał się jej ten cały latający ptak oraz zamieszanie związane ze zniknięciem Evandry. I pawie przechadzające się wśród obrazów. I denerwujący się anatomowie. - Tak, powinna tu być - ale przecież nie mogła zniknąć - odparła na wspomnienie półwili, jeszcze nie wiedząc, że ta znajduje się gdzieś pomiędzy ramami, rozmawiając z gęsiami. - Aczkolwiek może lepiej, że jej tu nie ma - zaraz Irytek obrzuci nas czymś gorszym od sorbetu - dodała straceńczym, śmiertelnie poważnym tonem, kątem oka dostrzegając pikującego coraz niżej ducha, wyśpiewującego obrazoburcze wersety. Raz jeszcze Deirdre próbowała rozeznać się w sytuacji, mocniej zaciskając pas torby na ramieniu, by być gotową do ewakuacji. Lub - w ostateczności - do przytoczenia poltergeistowi piątego punktu regulaminu Hogwartu, który zabraniał niszczenia cudzej własności oraz naruszania nietykalności cielesnej uczniów, o ile ważniejsze przesłanki nie wskazują inaczej.
Zwróciła się ku stojącej obok brunetce, która jako jedyna wzięła na poważnie śmiertelnie istotny temat przygotowania pracy domowej.
- Byłabym wdzięczna - doprawdy, nie wiem, który z nich lepiej punktuje wpływ magicznej syntezy na koloryt... - odpowiedziała z entuzjamem Melisande, zadowolona, że czarownica którą uważała za bystrą - zwłaszcza biorąc pod uwagę jej obcoszkolne pochodzenie; niezbyt lubiła Beauxbatons, choć nie wiedziała dokładnie dlaczego. Nie dokończyła komentarza dotyczącego eseju, bo w jej słowo wdarła się nieuprzejmie arogancka blondynka. Zmroziła Hypatię niezadowolonym spojrzeniem; dziewczę to, choć urocze i cieszące się - niezrozumiałą dla samej Dei - popularnością, nie miało jak widać w sobie za grosz manier. Jaka odznaka? Jaka kradzież? - Wypiłaś za dużo soku dyniowego, moja droga? Stąd te przywidzenia? - zwróciła się do niej z matczyną łagodnością, doprawdy, nie pojmowała, dlaczego ta kapryśna szlachcianka wcinała się w ich rozmowę tak złośliwie, a potem wprost oskarżała o kradzież. Sama nie zdając sobie sprawy z podrzuconej przez Irytka odznaki, teraz ginącej gdzieś wśród wepchniętych do torby książek To znad niej Zerknęła z ukosa na lepszą, męską wersję Croucha - do którego w tej baśniowej wersji dzieciństwa nie miała żadnych uprzedzeń, był pilny, uprzejmy i błyszczał na wielu przedmiotach - bynajmniej po to, by uspokoił swą krnąbrną siostrę.
- Już się nim zajął - przypomniała Bartemiusowi, rano zapobiegł dewastacji Pokoju Wspólnego Ślizgonów, ale najwidoczniej lekcja udzielona nie przyniosła długotrwałej poprawy jego zachowania. - Ale obawiam się, że zaraz do nas podleci - poinformowała opanowanym tonem, dostrzegła zainteresowanie Irytka ich grupą, a to nigdy nie wróżyło niczego dobrego.
- I o co chodzi z tym obrazem? - obróciła się w końcu i do centrum tego całego zamieszania: westchnieniem, niechętnie; niezbyt podobał się jej ten cały latający ptak oraz zamieszanie związane ze zniknięciem Evandry. I pawie przechadzające się wśród obrazów. I denerwujący się anatomowie. - Tak, powinna tu być - ale przecież nie mogła zniknąć - odparła na wspomnienie półwili, jeszcze nie wiedząc, że ta znajduje się gdzieś pomiędzy ramami, rozmawiając z gęsiami. - Aczkolwiek może lepiej, że jej tu nie ma - zaraz Irytek obrzuci nas czymś gorszym od sorbetu - dodała straceńczym, śmiertelnie poważnym tonem, kątem oka dostrzegając pikującego coraz niżej ducha, wyśpiewującego obrazoburcze wersety. Raz jeszcze Deirdre próbowała rozeznać się w sytuacji, mocniej zaciskając pas torby na ramieniu, by być gotową do ewakuacji. Lub - w ostateczności - do przytoczenia poltergeistowi piątego punktu regulaminu Hogwartu, który zabraniał niszczenia cudzej własności oraz naruszania nietykalności cielesnej uczniów, o ile ważniejsze przesłanki nie wskazują inaczej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Życie w Hogwarcie toczyło się swoim rytmem - zajęcia, przerwy, Irytek, biblioteka, znów zajęcia, błonia i ponownie Irytek. Dzień jak codzień, nic nowego. Dei jak zwykle zadzierała nosa, bogacze jeszcze bardziej, ale nic to, co mogłoby go wyprowadzić z równowagi, chyba, że zabiera mu się narzędzie zbrodni.
-Ej! - Zakrzyknął do Mildred, która upatrzyła sobie miseczkę lodów. -Znajdź swoje własne! - Wyciągnął dłoń w stronę dziewczyny celem odebrania zabranych sorbetów. Trafiły do niego i chciał ten fakt wykorzystać, ale wtedy jego uwagę przykuło działanie Bartemiusa więc niewiele się namyślając wraz z nim pchnął ramy obrazu. Numerolog otworzył usta i zaczął się wydzierać.
-Chyba tyle, że powinien się przyzwyczaić, że ramy się ruszają na tym korytarzu. - Odpowiedział bezczelnie w stronę malowidła i wyszczerzył się szeroko. -I tu się zgodzę. Nie ładnie tak kraść sorbet. Podzieliłabyś się, a nie zabierała. - Okazja aż sama się nadarzyła, aby odwrócić całą sytuację na swoją korzyść. Ta sama uwaga tyczyła się Melisande dziewczyny z Francji, która wydawało się, że już zdążyła się zaaklimatyzować. Na pewno zadzieraniem nosa dorównywała dziewczynom z Anglii.
Kątem oka dostrzegł jak Irytek nadlatuje w ich stronę.
-Nadal uważasz, że brak amunicji przeciwko niemu to taki zły pomysł? - Zapytał półgębkiem Dei, bo jednak posiadanie sorbetu, aby móc nim rzucać w ducha wydawało się teraz realną możliwością, która mogła kupić im czas. Zabrały sorbet i pozbawiły go możliwości walki. Zaraz wszyscy będą uciekać przed poltergeistem, a jego ryk zadowolenia zagłuszy wszystkie inne dźwięki na korytarzu.
Nie skupiał swojej uwagi na obrazie łąki, zbytnio zainteresowany potencjalną walką z Irytkiem, który zdecydowanie do tego starcia właśnie się szykował.
-Irytku! - Zawołał do ducha. -Jak zagonić ptaka znów do obrazu? - Zapytał wskazując na pawia, który znajdował się po ich stronie, a potem na tego co się rozdarł na innym obrazie prawie zagłuszając odbywające się właśnie rozmowy. Może to i lepiej, jakoś nie miał ochoty słuchać o wypracowaniach w trakcie przerwy.
-Ej! - Zakrzyknął do Mildred, która upatrzyła sobie miseczkę lodów. -Znajdź swoje własne! - Wyciągnął dłoń w stronę dziewczyny celem odebrania zabranych sorbetów. Trafiły do niego i chciał ten fakt wykorzystać, ale wtedy jego uwagę przykuło działanie Bartemiusa więc niewiele się namyślając wraz z nim pchnął ramy obrazu. Numerolog otworzył usta i zaczął się wydzierać.
-Chyba tyle, że powinien się przyzwyczaić, że ramy się ruszają na tym korytarzu. - Odpowiedział bezczelnie w stronę malowidła i wyszczerzył się szeroko. -I tu się zgodzę. Nie ładnie tak kraść sorbet. Podzieliłabyś się, a nie zabierała. - Okazja aż sama się nadarzyła, aby odwrócić całą sytuację na swoją korzyść. Ta sama uwaga tyczyła się Melisande dziewczyny z Francji, która wydawało się, że już zdążyła się zaaklimatyzować. Na pewno zadzieraniem nosa dorównywała dziewczynom z Anglii.
Kątem oka dostrzegł jak Irytek nadlatuje w ich stronę.
-Nadal uważasz, że brak amunicji przeciwko niemu to taki zły pomysł? - Zapytał półgębkiem Dei, bo jednak posiadanie sorbetu, aby móc nim rzucać w ducha wydawało się teraz realną możliwością, która mogła kupić im czas. Zabrały sorbet i pozbawiły go możliwości walki. Zaraz wszyscy będą uciekać przed poltergeistem, a jego ryk zadowolenia zagłuszy wszystkie inne dźwięki na korytarzu.
Nie skupiał swojej uwagi na obrazie łąki, zbytnio zainteresowany potencjalną walką z Irytkiem, który zdecydowanie do tego starcia właśnie się szykował.
-Irytku! - Zawołał do ducha. -Jak zagonić ptaka znów do obrazu? - Zapytał wskazując na pawia, który znajdował się po ich stronie, a potem na tego co się rozdarł na innym obrazie prawie zagłuszając odbywające się właśnie rozmowy. Może to i lepiej, jakoś nie miał ochoty słuchać o wypracowaniach w trakcie przerwy.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Jeżeli coś było piętą Achillesową panny Crabbe, to bez wątpienia obrazy, dlatego zapewne nikogo nie zdziwiło, że z taką werwą zabrała się do obserwacji jednego z nich. Zwłaszcza że tym razem miała za kompana kogoś, kto tak jak on potrafił dostrzec artystyczny wymiar płótna, ale i jego elementy techniczne. Mildred wyłączyła się na moment z toczących się dookoła dyskusji, pominęła wzrokiem inne obrazy wiszące na ścianie, zignorowała brutalne próby Bartemiusa, aby jeden z nich bluźnierczo odwrócić, czy cokolwiek chciał z nim zrobić. Zamiast tego niemal zaryła nosem o obraz łąki, ustępując jedynie o kilka centymetrów, aby nie zasłaniać widoku Mitchowi.
Dotknęła ramy, badając ją powoli palcami, ale nie zauważyła w niej nic zaskakującego, poza tym, że chyba od stuleci nie była odkurzana. Dopiero później skupiła się na dokładniejszym analizowaniu samego pejzażu. W zasadzie niewiele było do analizowania; trochę narysowanego zielska czyjąś bardzo niewprawną ręką, jakieś kolorowe plamy zapewne imitujące łąkowe kwiecie, chatka i...
- Cholera jasna! - krzyknęła, cofając się gwałtownie i wpadając na Mitcha, który razem z nią przyglądał się obrazowi. Chłopięca sylwetka wyhamowała impet panny Crabbe, która sekundę później z powrotem przysunęła się do płótna, spoglądając na nie z niedowierzaniem. Wskazywała palcem na barwny misz-masz kresek i kolorów układających się w bardzo wyraźny, acz wciąż absurdalny obraz Evandry. - Przecież to... to... - zająknęła się, wciąż oszołomiona niespodziewanym odkryciem. Znów odwróciła się do Mitcha; też musiał to widzieć, na pewno to widział!
- Chodźcie tutaj! - rzuciła do reszty, najwyraźniej zajętej jakimiś innymi obrazami albo udzielaniem atencji Irytkowi. Doprawdy, ten durny poltergeist mógłby sobie znaleźć jakiś inny cel w swoim pośmiertnym życiu. - Ona jest tutaj! - mówiła dalej podniesionym tonem, jakby jej poprzedni pełen zaskoczenia krzyk nie był wystarczająco alarmujący. - Evandra jest na tym obrazie... w tym obrazie – poprawiła się, bo takie skojarzenie nasuwało się od razu. - Jesteś prefektem, zrób coś! - zwróciła się do Deirdre, odstępując w końcu o krok i robiąc miejsce dla tych, którzy zdecydowali się podejść.
Z tej perspektywy mogła lepiej dojrzeć szczegóły widoczne dopiero z daleka, gdy widziało się całość sceny. Poruszające się gęsi nie budziły w niej zdziwienia, gdy stała blisko, teraz jednak wyraźnie dostrzegała, że ich klucz zbliża się do centrum sceny, przybliżając i przybliżając coraz bardziej. Na dole dostrzegła białą plamę, jakby rozerwanie; nie, płótno było całe, a jasny kawałek wyraźnie sugerował przetarcie i złuszczenie farby w tym miejscu, które z chęcią poprawiłaby ołówkiem noszonym zawsze przy sobie. Wyciągnęła go nawet bezwiednie, samej nie wiedząc co robi, ale w oszołomieniu nie zrobiła nic więcej.
- Powinniśmy je zdjąć z tej ściany? - zapytała, patrząc na Mitcha, chociaż w rzeczywistości jej słowa skierowane były do całej reszty. - Myślisz, że to głupi dowcip Irytka? Dlatego tutaj wisi, zamiast psocić gdzie indziej? - drążyła, spoglądając w końcu na ducha i dostrzegając podejrzane ruchy rąk za jego plecami.
Dotknęła ramy, badając ją powoli palcami, ale nie zauważyła w niej nic zaskakującego, poza tym, że chyba od stuleci nie była odkurzana. Dopiero później skupiła się na dokładniejszym analizowaniu samego pejzażu. W zasadzie niewiele było do analizowania; trochę narysowanego zielska czyjąś bardzo niewprawną ręką, jakieś kolorowe plamy zapewne imitujące łąkowe kwiecie, chatka i...
- Cholera jasna! - krzyknęła, cofając się gwałtownie i wpadając na Mitcha, który razem z nią przyglądał się obrazowi. Chłopięca sylwetka wyhamowała impet panny Crabbe, która sekundę później z powrotem przysunęła się do płótna, spoglądając na nie z niedowierzaniem. Wskazywała palcem na barwny misz-masz kresek i kolorów układających się w bardzo wyraźny, acz wciąż absurdalny obraz Evandry. - Przecież to... to... - zająknęła się, wciąż oszołomiona niespodziewanym odkryciem. Znów odwróciła się do Mitcha; też musiał to widzieć, na pewno to widział!
- Chodźcie tutaj! - rzuciła do reszty, najwyraźniej zajętej jakimiś innymi obrazami albo udzielaniem atencji Irytkowi. Doprawdy, ten durny poltergeist mógłby sobie znaleźć jakiś inny cel w swoim pośmiertnym życiu. - Ona jest tutaj! - mówiła dalej podniesionym tonem, jakby jej poprzedni pełen zaskoczenia krzyk nie był wystarczająco alarmujący. - Evandra jest na tym obrazie... w tym obrazie – poprawiła się, bo takie skojarzenie nasuwało się od razu. - Jesteś prefektem, zrób coś! - zwróciła się do Deirdre, odstępując w końcu o krok i robiąc miejsce dla tych, którzy zdecydowali się podejść.
Z tej perspektywy mogła lepiej dojrzeć szczegóły widoczne dopiero z daleka, gdy widziało się całość sceny. Poruszające się gęsi nie budziły w niej zdziwienia, gdy stała blisko, teraz jednak wyraźnie dostrzegała, że ich klucz zbliża się do centrum sceny, przybliżając i przybliżając coraz bardziej. Na dole dostrzegła białą plamę, jakby rozerwanie; nie, płótno było całe, a jasny kawałek wyraźnie sugerował przetarcie i złuszczenie farby w tym miejscu, które z chęcią poprawiłaby ołówkiem noszonym zawsze przy sobie. Wyciągnęła go nawet bezwiednie, samej nie wiedząc co robi, ale w oszołomieniu nie zrobiła nic więcej.
- Powinniśmy je zdjąć z tej ściany? - zapytała, patrząc na Mitcha, chociaż w rzeczywistości jej słowa skierowane były do całej reszty. - Myślisz, że to głupi dowcip Irytka? Dlatego tutaj wisi, zamiast psocić gdzie indziej? - drążyła, spoglądając w końcu na ducha i dostrzegając podejrzane ruchy rąk za jego plecami.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Esej, Irytek, sorbet, paw - czy to wszystko jest naprawdę ważniejsze ode mnie?! Niedoczekanie! Oburzam się od razu i czuję, że policzki zaczynają mi płonąć. Zresztą mają szczęście, że tylko policzki, bo zaraz wszyscy by mnie popamiętali!
Widzę gdzieś w kącie ramy fragment Bartemiusa i Kennetha, którzy szarpią się z obrazem. Dociera też do mnie głos wzburzonego numerologa i w jednej chwili łapie mnie przerażenie - co jeśli i MNIE będą chcieli spalić?! Czy już przez wieczność mam tkwić w świecie obrazów? Nieśmiertelność brzmi ciekawie i stanowi przyjemną odmianę w stosunku do wiszącego nade mną widma rychłej śmierci - droga mamo, kocham cię, ale twoje geny, to absolutna porażka - lecz jednocześnie wydaje się to wszystko być okrutnie nudne. Wprawdzie widziałam dotąd dobrze bawiące się na obrazach postacie, lecz poznanie wszystkich zajmie mi rok, może dwa, biorąc pod uwagę mnogość malunków w zamku, ale, na Salazara, całą wieczność w jednym stroju? I to w dodatku w szkolnym mundurku?! Przed oczami przemyka mi lawina podpatrzonych w Domu Mody Parkinson kreacji, jakie zawsze pragnęłam nosić i serce mi pęka na samą myśl, że już nigdy w życiu ich nie założę. A pantofle? Srebrzyste, złociste, kolorowe, na płaskim i wysokim obcasie, wiązane za kostkę, z delikatnym paseczkiem, klasycznie wsuwane - czuję, że za moment łzy nalecą mi do oczu, kiedy słyszę, że w korytarzu z ust Mildred pada moje imię. Ból, żałość i marazm muszą poczekać.
- Oh no nareszcie! Jak śmiecie kazać mi tyle czekać?! - oburzam się znowu, ponownie wspierając dłonie na biodrach i wznoszę dumnie brodę, sunąc wzrokiem po tych, którzy łaskawie zwrócili na mnie spojrzenia. I kiedy już zaczynam się znów nakręcać, dając upust swojej złości, pojawia się klucz ptaków. Wiatr rozwiewa moje włosy, ale nie będę ich poprawiać gestem, tylko pozwolę im latać - bo czy nie wyglądam teraz romantycznie? Piękna i eteryczna, niczym bohaterka powieści, czekająca tylko na to, by kawaler o złotym sercu porwał ją w ramiona i przysiągł wieczną, nieskończoną…
- T-ty mówisz?! - Odskakuję gwałtownie, gdy tuż obok mnie ląduje duży ptak. Wybałuszam oczy w zdumieniu i śladem swojego rozmówcy przekrzywiam lekko głowę z nadzieją, że pomoże mi to lepiej zrozumieć, z czym mam do czynienia. Gadająca gęś! Ja rozumiem, że istnieją animagowie, co to potrafią przemienić się w inne stworzenia, ale czy mogą wtedy mówić? Swoją drogą, bycie animagiem wydaje się być naprawdę fascynujące. Może jeśli przyłożę się nieco bardziej do nauki transmutacji, to w końcu dojdę do takiej biegłości, by stać się rajskim ptakiem? Ale rajskim ptakiem, a nie jakąś gęsią!
Momentalnie zwracam wzrok ku trawie, na którą wskazuje i czuję, że serce zaczyna mi łomotać.
- A fenébe is! - Tak, przeklinam po trytońsku już od najmłodszych lat. Nie jestem z tego dumna, zwłaszcza że w Thorness Manor mam krewnych, którzy mnie rozumieją, ale tu, w Hogwarcie, jestem bezpieczna. - O, nie, nie, nie! Tak się bawić nie będziemy, panie gęsio. - Choć chcę, to nie grożę mu palcem, bo nie jestem panną Rogers. Kto wie, czy ptak mnie nie dziabnie. Wycofuję się tylko o kolejny krok na ścieżce, mając nadzieję, że to dziwne zjawisko blaknięcia mnie nie dotknie. - Ale jak to się psuje? Dlaczego, jakim cudem? Jak temu zaradzić? - sypię garścią pytań, tylko odrobinę kwestionując swoją poczytalność przez rozmowę z ptakiem. Skrzypnięcie drzwi przyciąga moją uwagę i ponownie wybałuszam oczy. Nareszcie jakiś człowiek! - Proszę pana, obraz się psuje! - rzucam od razu bez żadnych słów powitania. Wiem, że niegrzecznie, postoję później w kącie i odmówię sobie deseru - tak, teraz przydałby się ten sorbet - ale nie ma przecież czasu do stracenia. - Ja nie jestem stąd, proszę mieć litość, sir, jak stąd wyjść? - Nie ruszam się już więcej z miejsca, a oddycham tylko głębiej i liczę na to, że pan numerolog-wielki-znawca-tajników-magii znajdzie niezbędne mi remedium.
Widzę gdzieś w kącie ramy fragment Bartemiusa i Kennetha, którzy szarpią się z obrazem. Dociera też do mnie głos wzburzonego numerologa i w jednej chwili łapie mnie przerażenie - co jeśli i MNIE będą chcieli spalić?! Czy już przez wieczność mam tkwić w świecie obrazów? Nieśmiertelność brzmi ciekawie i stanowi przyjemną odmianę w stosunku do wiszącego nade mną widma rychłej śmierci - droga mamo, kocham cię, ale twoje geny, to absolutna porażka - lecz jednocześnie wydaje się to wszystko być okrutnie nudne. Wprawdzie widziałam dotąd dobrze bawiące się na obrazach postacie, lecz poznanie wszystkich zajmie mi rok, może dwa, biorąc pod uwagę mnogość malunków w zamku, ale, na Salazara, całą wieczność w jednym stroju? I to w dodatku w szkolnym mundurku?! Przed oczami przemyka mi lawina podpatrzonych w Domu Mody Parkinson kreacji, jakie zawsze pragnęłam nosić i serce mi pęka na samą myśl, że już nigdy w życiu ich nie założę. A pantofle? Srebrzyste, złociste, kolorowe, na płaskim i wysokim obcasie, wiązane za kostkę, z delikatnym paseczkiem, klasycznie wsuwane - czuję, że za moment łzy nalecą mi do oczu, kiedy słyszę, że w korytarzu z ust Mildred pada moje imię. Ból, żałość i marazm muszą poczekać.
- Oh no nareszcie! Jak śmiecie kazać mi tyle czekać?! - oburzam się znowu, ponownie wspierając dłonie na biodrach i wznoszę dumnie brodę, sunąc wzrokiem po tych, którzy łaskawie zwrócili na mnie spojrzenia. I kiedy już zaczynam się znów nakręcać, dając upust swojej złości, pojawia się klucz ptaków. Wiatr rozwiewa moje włosy, ale nie będę ich poprawiać gestem, tylko pozwolę im latać - bo czy nie wyglądam teraz romantycznie? Piękna i eteryczna, niczym bohaterka powieści, czekająca tylko na to, by kawaler o złotym sercu porwał ją w ramiona i przysiągł wieczną, nieskończoną…
- T-ty mówisz?! - Odskakuję gwałtownie, gdy tuż obok mnie ląduje duży ptak. Wybałuszam oczy w zdumieniu i śladem swojego rozmówcy przekrzywiam lekko głowę z nadzieją, że pomoże mi to lepiej zrozumieć, z czym mam do czynienia. Gadająca gęś! Ja rozumiem, że istnieją animagowie, co to potrafią przemienić się w inne stworzenia, ale czy mogą wtedy mówić? Swoją drogą, bycie animagiem wydaje się być naprawdę fascynujące. Może jeśli przyłożę się nieco bardziej do nauki transmutacji, to w końcu dojdę do takiej biegłości, by stać się rajskim ptakiem? Ale rajskim ptakiem, a nie jakąś gęsią!
Momentalnie zwracam wzrok ku trawie, na którą wskazuje i czuję, że serce zaczyna mi łomotać.
- A fenébe is! - Tak, przeklinam po trytońsku już od najmłodszych lat. Nie jestem z tego dumna, zwłaszcza że w Thorness Manor mam krewnych, którzy mnie rozumieją, ale tu, w Hogwarcie, jestem bezpieczna. - O, nie, nie, nie! Tak się bawić nie będziemy, panie gęsio. - Choć chcę, to nie grożę mu palcem, bo nie jestem panną Rogers. Kto wie, czy ptak mnie nie dziabnie. Wycofuję się tylko o kolejny krok na ścieżce, mając nadzieję, że to dziwne zjawisko blaknięcia mnie nie dotknie. - Ale jak to się psuje? Dlaczego, jakim cudem? Jak temu zaradzić? - sypię garścią pytań, tylko odrobinę kwestionując swoją poczytalność przez rozmowę z ptakiem. Skrzypnięcie drzwi przyciąga moją uwagę i ponownie wybałuszam oczy. Nareszcie jakiś człowiek! - Proszę pana, obraz się psuje! - rzucam od razu bez żadnych słów powitania. Wiem, że niegrzecznie, postoję później w kącie i odmówię sobie deseru - tak, teraz przydałby się ten sorbet - ale nie ma przecież czasu do stracenia. - Ja nie jestem stąd, proszę mieć litość, sir, jak stąd wyjść? - Nie ruszam się już więcej z miejsca, a oddycham tylko głębiej i liczę na to, że pan numerolog-wielki-znawca-tajników-magii znajdzie niezbędne mi remedium.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Korytarz w lewym skrzydle
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart