Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Stonehenge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stonehenge
Na terenach Wiltshire, w pobliżu miasta Salisbury znajduje się, pochodzący z epoki neolitu albo brązu, krąg Stonehege, który od wieków skupia naukową społeczność czarodziejów. Przy kamiennych głazach odbywa się większość istotnych dla niemugolskiego świata konferencji, których głównymi gośćmi są przede wszystkim głowy czystokrwistych rodów i najznakomitsi czarodzieje swojej epoki zasłużeni pozycją jak i dokonaniami. Stonehege ma także wielkie znaczenie dla wszystkich astronomów - dzięki niemu można odczytać więcej z gwiazd niż byłoby to możliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych narzędzi. Jednak nie jest to zadanie łatwe, tylko kilku znawców nieba na świecie wie, jak posługiwać się siłami zaklętymi w kamieniach.
W spokoju przysłuchiwałem się wszelkim dyskusjom, rozglądałem się także po zebranych dookoła czarodziejach i czarownicach, nie zamierzając nikogo przekrzykiwać. W naszym imieniu doskonale sprawdzał się w tej roli Salazar, ale to dobrze, niech się wykrzyczy. Idealna konkurencja do krnąbrnego Anthonyego, którego już dłużej nie mogliśmy traktować na neutralnym gruncie. Nawet nikłe powiązania rodzinne z Macmillanami nie zdołałyby zmienić naszej decyzji. Musieliśmy odciąć się czym prędzej od chorych gałęzi, skutecznie wypalając je na rodowym gobelinie, nawet tym jedynie mentalnym. Nie akceptowaliśmy żadnych odchyłów od normy, bronienie szlam i szlamolubnego ministra nie mogło skończyć się niczym innym jak pogardą, sprzeciwem i ostatecznie odseparowaniem. Jakoś wciąż nie słyszałem deklaracji o zrzeknięciu się tytułów i majątków, dziwne, prawda? Ci ludzie nie wiedzieli co czynią obrzucając nas błotem. Żyli w zakłamaniu, hipokryzji i ułudzie, ale nadal próbowali nam wmówić, że to my postępujemy źle. Brzydziłem się nimi. Byłem pewien, że gdyby nie perfekcyjne maskowanie uczuć, dostrzegłbym tę emocję na twarzach ojca oraz lorda Acruxa.
Musiałem powstrzymać się przed ogromną ochotą wywrócenia oczami kiedy Lucan zaczął poruszać nieistotne kwestie. – Przyłączam się do prośby uciszenia lorda Abbotta, który stracił wątek w dyskusji. Na pewno nie jest nim jego prywatna uraza do lady Selwyn czy zaczepki do Merlina winnego lorda Avery. Spotkaliśmy się dziś tutaj rozmawiać o ministrze i polityce, nie słuchać jego wewnętrznych żali wywlekanych na forum publicznym – powiedziałem w końcu, bo zaczął mnie denerwować. Dopóki każdy wznosił argumenty, nawet najgłupsze, to dało się z tym polemizować, ale takie bzdury to mógł mówić w tym swoim Somerset, nie w Stonehenge na politycznym szczycie.
Byłem zadowolony, kiedy Carrowowie i Nottowie doszli do konsensusu, a także kiedy większość zmian w rodowych relacjach doszła do skutku. Podziękowałem skinieniem głowy rodzinom, które przystały na propozycje Blacków, w nadziei, że tak już zostanie, a jeśli coś będzie się zmieniać, to tylko na lepsze. Miałem tu na myśli oczywiście rody o odpowiednich, konserwatywnych poglądach; nadzieja na opamiętanie się szlamolubów zniknęła bezpowrotnie.
Uniosłem brwi słysząc odpowiedź lorda Randolfa. Nie wiedziałem do czego ten człowiek zmierzał, ale na pewno do niczego dobrego. – Najwidoczniej tylko ty nie dostrzegasz związku, lordzie Flint – odezwałem się po pierwszej fali zdziwienia. W końcu wiele innych osób również się oburzyło, przypadek? – Sam zaproponowałeś sir, by lord Longbottom pozostał ministrem. Jego funkcja wyłącznie reprezentatywna całkowicie mija się z celem zajmowanego stanowiska – tłumaczyłem jak dziecku. – W takim przypadku ministrem równie dobrze mógłby być pierwszy z brzegu czarodziej złapany na ulicy, przy założeniu, że prezentowałby się nienagannie. Można byłoby dołożyć do tego przyjemny uśmiech jako kryterium konieczne – kontynuowałem, może z odrobiną kpiny, ale nie wiedziałem jak inaczej to skomentować. – Gdybyś wyłączył lorda Longbottoma ze swojej propozycji lordzie Flint, na pewno ten pomysł spotkałby się z większym zrozumieniem. Chciałbym wierzyć, że wynikło to z nieznajomości świata polityki, ale podważanie zdania swoich sojuszników na forum publicznym, czy raczej wykazywanie zdziwienia dla takiego stanu rzeczy jest po prostu nietaktowne, bo stawia wieloletnią przyjaźń w niekorzystnym świetle – wyjaśniłem, choć nie wierzyłem, że to robię, lord Randolf był przecież dorosłym czarodziejem, powinien o tym wiedzieć. – Sposób, w jaki wyrażasz swoje myśli, sugeruje jakąś prywatną urazę sir. Uważam jednak, że to nie miejsce na tego typu działania. Zwłaszcza, że jak widać nietrudno o przejście z szacunku lub sympatii do wrogości, szczególnie dziś i szczególnie w tym miejscu – zakończyłem wreszcie długą tyradę, ale musiałem to powiedzieć, chcąc zachować jasność wypowiedzi. Niedopowiedzenia i wewnętrzne żale zwykle były tragiczne w skutkach. – Dziękuję za te słowa, lordzie Risteardzie – dodałem jeszcze, kiedy nestor Flintów zabrał głos i skinąłem mu głową z szacunkiem. Wypowiadał się o wiele bardziej stonowanie od swojego krewnego, dlatego wciąż miałem nadzieję, że nie zostaniemy zmuszeni do podjęcia kroków, których podejmować nie chcieliśmy. Do tej pory bardzo ceniłem rodzinę matki i chciałem, by tak pozostało. Jednak chęci muszą płynąć z obu stron.
Potem przeniosłem niechętnie wzrok na kolejnego oponenta, który jednak wolał nie prowadzić dialogu, a raczej rzucać hasłami, oczekując ode mnie odpowiedzi i nie dając niczego w zamian.
- Odpowiem na tę prośbę lordzie Greengrass jeśli ty odniesiesz się do moich wcześniejszych słów oraz zarzutów – stwierdziłem krótko i treściwie. W ogóle nie zamierzałem już wtrącać się w jałowe dyskusje, skoro to tylko ja miałem się tłumaczyć. Tak nie będzie. Zresztą, moją uwagę przykuło wstrętne zachowanie Alexandra, który powinien się wstydzić podnoszenia różdżki na kobietę. Później wszystko potoczyło się lawinowo, kiedy Lord Voldemort ujawnił się, a ja złożyłem mu wtedy wyrazy szacunku. Powstałem, wciąż ściskając w dłoni różdżkę, gniewnie spoglądając na czarodziejów rzucających zaklęciami, ale z uznaniem podchodząc do decyzji dymisji Longbottoma. I zadowoleniem, że to lordowi Cronusowi miała przyjąć ta zaszczytna funkcja, choć wiadomo, że jako Black wolałbym na tym miejscu jednego z moich krewnych. – Znając poglądy lorda Malfoya, jego dokonania dla politycznego świata magii, Blackowie jako przyjaciele władców Wiltshire mogą w ciemno poprzeć jego kandydaturę – odezwałem się, nie broniąc lordowi Flintowi informacji od samego lorda Cronusa, ja jednak nie potrzebowałem żadnych zapewnień. I nie było to wynikiem strachu względem Czarnego Pana; zgadzałem się z tym wyborem, tak po prostu. Był jednym z najlepszych jakie mogły się dokonać dzisiejszego dnia.
Musiałem powstrzymać się przed ogromną ochotą wywrócenia oczami kiedy Lucan zaczął poruszać nieistotne kwestie. – Przyłączam się do prośby uciszenia lorda Abbotta, który stracił wątek w dyskusji. Na pewno nie jest nim jego prywatna uraza do lady Selwyn czy zaczepki do Merlina winnego lorda Avery. Spotkaliśmy się dziś tutaj rozmawiać o ministrze i polityce, nie słuchać jego wewnętrznych żali wywlekanych na forum publicznym – powiedziałem w końcu, bo zaczął mnie denerwować. Dopóki każdy wznosił argumenty, nawet najgłupsze, to dało się z tym polemizować, ale takie bzdury to mógł mówić w tym swoim Somerset, nie w Stonehenge na politycznym szczycie.
Byłem zadowolony, kiedy Carrowowie i Nottowie doszli do konsensusu, a także kiedy większość zmian w rodowych relacjach doszła do skutku. Podziękowałem skinieniem głowy rodzinom, które przystały na propozycje Blacków, w nadziei, że tak już zostanie, a jeśli coś będzie się zmieniać, to tylko na lepsze. Miałem tu na myśli oczywiście rody o odpowiednich, konserwatywnych poglądach; nadzieja na opamiętanie się szlamolubów zniknęła bezpowrotnie.
Uniosłem brwi słysząc odpowiedź lorda Randolfa. Nie wiedziałem do czego ten człowiek zmierzał, ale na pewno do niczego dobrego. – Najwidoczniej tylko ty nie dostrzegasz związku, lordzie Flint – odezwałem się po pierwszej fali zdziwienia. W końcu wiele innych osób również się oburzyło, przypadek? – Sam zaproponowałeś sir, by lord Longbottom pozostał ministrem. Jego funkcja wyłącznie reprezentatywna całkowicie mija się z celem zajmowanego stanowiska – tłumaczyłem jak dziecku. – W takim przypadku ministrem równie dobrze mógłby być pierwszy z brzegu czarodziej złapany na ulicy, przy założeniu, że prezentowałby się nienagannie. Można byłoby dołożyć do tego przyjemny uśmiech jako kryterium konieczne – kontynuowałem, może z odrobiną kpiny, ale nie wiedziałem jak inaczej to skomentować. – Gdybyś wyłączył lorda Longbottoma ze swojej propozycji lordzie Flint, na pewno ten pomysł spotkałby się z większym zrozumieniem. Chciałbym wierzyć, że wynikło to z nieznajomości świata polityki, ale podważanie zdania swoich sojuszników na forum publicznym, czy raczej wykazywanie zdziwienia dla takiego stanu rzeczy jest po prostu nietaktowne, bo stawia wieloletnią przyjaźń w niekorzystnym świetle – wyjaśniłem, choć nie wierzyłem, że to robię, lord Randolf był przecież dorosłym czarodziejem, powinien o tym wiedzieć. – Sposób, w jaki wyrażasz swoje myśli, sugeruje jakąś prywatną urazę sir. Uważam jednak, że to nie miejsce na tego typu działania. Zwłaszcza, że jak widać nietrudno o przejście z szacunku lub sympatii do wrogości, szczególnie dziś i szczególnie w tym miejscu – zakończyłem wreszcie długą tyradę, ale musiałem to powiedzieć, chcąc zachować jasność wypowiedzi. Niedopowiedzenia i wewnętrzne żale zwykle były tragiczne w skutkach. – Dziękuję za te słowa, lordzie Risteardzie – dodałem jeszcze, kiedy nestor Flintów zabrał głos i skinąłem mu głową z szacunkiem. Wypowiadał się o wiele bardziej stonowanie od swojego krewnego, dlatego wciąż miałem nadzieję, że nie zostaniemy zmuszeni do podjęcia kroków, których podejmować nie chcieliśmy. Do tej pory bardzo ceniłem rodzinę matki i chciałem, by tak pozostało. Jednak chęci muszą płynąć z obu stron.
Potem przeniosłem niechętnie wzrok na kolejnego oponenta, który jednak wolał nie prowadzić dialogu, a raczej rzucać hasłami, oczekując ode mnie odpowiedzi i nie dając niczego w zamian.
- Odpowiem na tę prośbę lordzie Greengrass jeśli ty odniesiesz się do moich wcześniejszych słów oraz zarzutów – stwierdziłem krótko i treściwie. W ogóle nie zamierzałem już wtrącać się w jałowe dyskusje, skoro to tylko ja miałem się tłumaczyć. Tak nie będzie. Zresztą, moją uwagę przykuło wstrętne zachowanie Alexandra, który powinien się wstydzić podnoszenia różdżki na kobietę. Później wszystko potoczyło się lawinowo, kiedy Lord Voldemort ujawnił się, a ja złożyłem mu wtedy wyrazy szacunku. Powstałem, wciąż ściskając w dłoni różdżkę, gniewnie spoglądając na czarodziejów rzucających zaklęciami, ale z uznaniem podchodząc do decyzji dymisji Longbottoma. I zadowoleniem, że to lordowi Cronusowi miała przyjąć ta zaszczytna funkcja, choć wiadomo, że jako Black wolałbym na tym miejscu jednego z moich krewnych. – Znając poglądy lorda Malfoya, jego dokonania dla politycznego świata magii, Blackowie jako przyjaciele władców Wiltshire mogą w ciemno poprzeć jego kandydaturę – odezwałem się, nie broniąc lordowi Flintowi informacji od samego lorda Cronusa, ja jednak nie potrzebowałem żadnych zapewnień. I nie było to wynikiem strachu względem Czarnego Pana; zgadzałem się z tym wyborem, tak po prostu. Był jednym z najlepszych jakie mogły się dokonać dzisiejszego dnia.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczuł uczucie ulgi, kiedy Melisande go usłuchała - choć nie miał prawa wątpić, czy jego siostra to uczyni, zawsze czyniła wszak to, co słuszne, niebezpieczeństwo było zbyt wielkie: jego siostra nie do końca pojmowała znaczenie wydarzeń, które właśnie miały miejsce, a nie chciał, by Czarny Pan to odczuł; by odczuł, że ktokolwiek z jego otoczenia nie wykrzesze wobec niego należnego mu szacunku. Rosierowie solidarnie oddali jednak hołd władcy ciemności - jasno prezentując swój pogląd. Głosy nielicznych rodzin, które nie dostrzegały w nim jeszcze potęgi, wydawały się tak marginalne, że aż niewarte spojrzenia. W niektórych - wciąż tliła się nadzieja, Ollivanderowie pomimo jasno przekazanych postulatów, pozostawali wycofani i nie szli w otwartą wojnę, może pewnego dnia spotkają się po jednej stronie.
Uniósł lekko jedną brew, umniejszanie któremukolwiek pośród nestorów ze względu na jego młodszy wiek - i to z ust niżej utytułowanego czarodzieja - w naturalny sposób było umniejszeniem jego tytułu. Nie zamierzał jednak przekrzykiwać się z nim jak dziecko: w ten sposób jedynie udowodniłby, że faktycznie nim był. Przypuszczał, że starym Flintem wiodła zazdrość - był znacznie starszy od niego, a zapewne nigdy nie posiądzie sygnetu nestora. Jednakowo zdawał sobie sprawę z tego, że jako najmłodszy w historii, będzie musiał udowodnić, że wart jest swojej pozycji. Nim jednak zareagował - odezwał się wreszcie nestor Flintów, ucinając tę farsę.
- Przyjmuję przeprosiny, lordzie nestorze - odparł, odnajdując w jego słowach słuszność. Zwady nie szukał, choć puścić płazem potwarzy też nie zamierzał. - I cieszy mnie twoje stanowisko. Z rodem Flint, który pozostaje wierny tradycji, zwady nie szukam. - Nie on był prowodyrem tej zwady - to Flint go sprowokował. Nie podjął też słów wypowiedzianych przez Yaxleya - na niego mocniej skoncentrowały się oszczerstwa Flintów, więc i on winien usłyszeć przeprosiny. Nie dziwiły go jego słowa, jednak nie zamierzał wchodzić w kompetencje nestora innej rodziny - wykazałby się hipokryzją, dopiero co ganiąc za to innego czarodzieja. Niższego jednak tytułem niż Morgoth. Usłuchał też słów Lupusa, przyznając im rację - lecz i tej nie wsparł już na głos, wiedząc, że co miało zostać powiedziane, to już powiedziane zostało.
Dalsze słowa Morgany zignorował, były dziecinne, a jemu dziecinnym być już nie wypadało. Zaskakujące wydawały się słowa Edgara, który zerwał zaręczyny Craiga - sądził, że gdy ten podjął jej słowa z entuzjazmem, czynił to za porozumieniem kuzyna. Nie rozumiał ich decyzji: to była doskonała okazja, by przekababcić tę dziewczynę na właściwą stronę, a w razie porażki - zwyczajnie się jej pozbyć. Gdyby miał kogo zaproponować, sam wziąłby ją do rodziny - ale nie miał, a odmowa była świętym prawem Edgara, z której mógł skorzystać. Jego decyzja z pewnością miała powód. Za to odetchnął z ulgą, słysząc decyzję Nottów. Inara była bezpieczna.
Skinął głową w podzięce na słowa Salazara, przyjmując - w opozycji do Flinta - gratulacje, tym samym podejmując temat, który i sam zamierzał poruszyć.
- Drogi wuju - zaczął, nie z braku szacunku dla jego tytulatury, a dla podkreślenia łączącej ich więzi; nie było dziś wśród nich jego babki - ale to jej osoba połączyła ich rodziny. Rozdział rozpoczął się, gdy okręty Traversów zaczęły chronić mugoli - jednak teraz nadszedł czas, by porzucić chwilową urazę. - Wyczekuję dnia, w którym ponownie połączymy siły. Dobrze jest znów widzieć was w formie. - Jak w dzieciństwie, w opowieściach o dawnych dziejach, w których pirackie okręty budziły postrach siedmiu mórz i ośmiu oceanów. Jasna deklaracja poparcia Czarnego Pana nie pozostawiała wątpliwości. - Jeśli odświeżamy sojusznicze traktaty, tę samą prośbę zwrócić chcę ku rodzinie Crouchów. - Odnalazł spojrzeniem Amadeusa, później jego nestora. - Poróżniła nas przeszłość, którą błędnie odczytaliśmy, a roztrząsanie której podczas dzisiejszego spotkania mija się z celem. Nie uczynię tego, chyba, że inne będzie wasze życzenie, za to wysuwam propozycję spotkania w cztery oczy, na którym nasz konflikt zostanie rozjaśniony i, żywię nadzieję, również zażegnany. Na ten moment, w imieniu swoim i swojej rodziny, a także w imieniu mojej matki, a waszej córki, wycofuję się z waśni i proszę, byście uczynili to samo. Nie czas to na kłótnie, długie wieki łączyła nas przyjaźń. Oddajmy hołd historii i zakopmy wojenny topór. - Sądził, że dojdą dziś do czegoś innego, że wgłębią się w swoją wojnę mocniej, że wyjaśni im, dlaczego Rosierowie nie tak dawno temu odwrócili się od nich bez słowa - jednak dzisiejszego dnia miejsce miały wydarzenia istotniejsze, niż prywatne zwady dwóch spośród dwudziestu siedmiu rodzin, a wyciąganie sprawy krępującej krewnej Crouchów przy wszystkich wcale nie zagrałoby na korzyść ich niegdysiejszych przyjaciół.
Zamach stanu, słowa Abbotta wybrzmiały w jego głowie prawdą: to właśnie czynili, siatką wpływów, ciężkimi kuframi pieniędzy i błyskiem rodowego herbu stwierdzając odsunięcie ministra od władzy. Nie chcieli go - bo był niewygodny - argumenty, które padły, brzmiały pięknie, choć wiele z nich nie miało wiele wspólnego z rzeczywistością. Nie troszczył się o psychikę swoich smoków, wiedząc, że nieznajomych rozszarpałyby na kawałki i pożarły, zamiast wpadać w depresję z powodu zbyt wielkiego zamętu, ale przewroty należało ujmować w piękne słowa - by gazety miały o czym pisać, a prości ludzie o czym mówić. Czy nie na tym polegała polityka, która tak lekko zastąpiła monarsze rządy jedynego władcy? Jego spojrzenie ogniskowało się na sylwetce Czarnego Pana, kolejne rody oddawały mu cześć, inne mniej, inne bardziej otwarcie, nie wszystkie wszak znały już jego potęgę, nie wszystkie poznały jego charyzmę, nie wszystkie potrafiły pojąć, skąd wziął się otaczający ich posług. Lord Voldemort, ostatni potomek Salazara Slytherina: wciąż żywy, potężniejszy niż kiedykolwiek, godzien poprowadzenia czarodziejów ku nowemu wspaniałemu światu wolnego od tych, którzy nie powinni nigdy posiąść magicznych mocy. Wytypowanie jednego z Malfoyów na ministra magii mogło mieć tylko jeden wydźwięk - wzorem pozostałych rodzin, powstał i przychylił się do propozycji - propozycji, która była wszak rozkazem.
- Ród Rosier uzna władzę Cronusa Malfoya jako ministra magii - oświadczył, bezwarunkowo, niezależnie od zdania pozostałych rodzin, a nade wszystko bez dodatkowych wymagań, które znów podjęli Flintowie; igrali dziś z ogniem, a nestor milczał. Wtem jednak stało się coś, czego nie spodziewał się nikt - zaklęcie wzniecone przez aurora - szlag, należało głośniej apelować o jego usunięcie - wsparte przez niewydarzonego Macmillana, miało szansę zniszczyć Stonehege. Nie sądził, by Czarnemu Panu zagrażało cokolwiek - był potężniejszy, niż zdawali sobie z tego sprawę - ale mogli dziś pozbawić życie wszystkich tu zgromadzonych. Lekkomyślni, skretyniali idioci. Ostatni raz spojrzał na czarodziejów zgromadzonych przy Czarnym Panu, wiedząc, że gotowali byli do działania - po czym obejrzał się na siostrę.
- Melisande - wypowiedział prędko jej imię, chwyciwszy jej dłoń - i bez delikatności szarpiąc ją ku sobie, spoglądając nań znacząco - wiedziała, o co ją prosił; wciąż o to samo, by naśladowała jego ruchy. - Protego totalum - wypowiedział ostro, szybko, głośno, chcąc skryć pod kopułą wszystkich zgromadzonych dziś Rosierów, jeśli zasięg potężnego zaklęcia miał ich objąć.
Przyjmujemy pozytyw Traversów;
Wycofujemy się z wojny z Flintami;
Proponujemy zażegnanie konfliktu z Crouchami (stosunki neutralne z wizją na podniesienie ich na sojusz po szczycie, w prywatnym wątku).
Uniósł lekko jedną brew, umniejszanie któremukolwiek pośród nestorów ze względu na jego młodszy wiek - i to z ust niżej utytułowanego czarodzieja - w naturalny sposób było umniejszeniem jego tytułu. Nie zamierzał jednak przekrzykiwać się z nim jak dziecko: w ten sposób jedynie udowodniłby, że faktycznie nim był. Przypuszczał, że starym Flintem wiodła zazdrość - był znacznie starszy od niego, a zapewne nigdy nie posiądzie sygnetu nestora. Jednakowo zdawał sobie sprawę z tego, że jako najmłodszy w historii, będzie musiał udowodnić, że wart jest swojej pozycji. Nim jednak zareagował - odezwał się wreszcie nestor Flintów, ucinając tę farsę.
- Przyjmuję przeprosiny, lordzie nestorze - odparł, odnajdując w jego słowach słuszność. Zwady nie szukał, choć puścić płazem potwarzy też nie zamierzał. - I cieszy mnie twoje stanowisko. Z rodem Flint, który pozostaje wierny tradycji, zwady nie szukam. - Nie on był prowodyrem tej zwady - to Flint go sprowokował. Nie podjął też słów wypowiedzianych przez Yaxleya - na niego mocniej skoncentrowały się oszczerstwa Flintów, więc i on winien usłyszeć przeprosiny. Nie dziwiły go jego słowa, jednak nie zamierzał wchodzić w kompetencje nestora innej rodziny - wykazałby się hipokryzją, dopiero co ganiąc za to innego czarodzieja. Niższego jednak tytułem niż Morgoth. Usłuchał też słów Lupusa, przyznając im rację - lecz i tej nie wsparł już na głos, wiedząc, że co miało zostać powiedziane, to już powiedziane zostało.
Dalsze słowa Morgany zignorował, były dziecinne, a jemu dziecinnym być już nie wypadało. Zaskakujące wydawały się słowa Edgara, który zerwał zaręczyny Craiga - sądził, że gdy ten podjął jej słowa z entuzjazmem, czynił to za porozumieniem kuzyna. Nie rozumiał ich decyzji: to była doskonała okazja, by przekababcić tę dziewczynę na właściwą stronę, a w razie porażki - zwyczajnie się jej pozbyć. Gdyby miał kogo zaproponować, sam wziąłby ją do rodziny - ale nie miał, a odmowa była świętym prawem Edgara, z której mógł skorzystać. Jego decyzja z pewnością miała powód. Za to odetchnął z ulgą, słysząc decyzję Nottów. Inara była bezpieczna.
Skinął głową w podzięce na słowa Salazara, przyjmując - w opozycji do Flinta - gratulacje, tym samym podejmując temat, który i sam zamierzał poruszyć.
- Drogi wuju - zaczął, nie z braku szacunku dla jego tytulatury, a dla podkreślenia łączącej ich więzi; nie było dziś wśród nich jego babki - ale to jej osoba połączyła ich rodziny. Rozdział rozpoczął się, gdy okręty Traversów zaczęły chronić mugoli - jednak teraz nadszedł czas, by porzucić chwilową urazę. - Wyczekuję dnia, w którym ponownie połączymy siły. Dobrze jest znów widzieć was w formie. - Jak w dzieciństwie, w opowieściach o dawnych dziejach, w których pirackie okręty budziły postrach siedmiu mórz i ośmiu oceanów. Jasna deklaracja poparcia Czarnego Pana nie pozostawiała wątpliwości. - Jeśli odświeżamy sojusznicze traktaty, tę samą prośbę zwrócić chcę ku rodzinie Crouchów. - Odnalazł spojrzeniem Amadeusa, później jego nestora. - Poróżniła nas przeszłość, którą błędnie odczytaliśmy, a roztrząsanie której podczas dzisiejszego spotkania mija się z celem. Nie uczynię tego, chyba, że inne będzie wasze życzenie, za to wysuwam propozycję spotkania w cztery oczy, na którym nasz konflikt zostanie rozjaśniony i, żywię nadzieję, również zażegnany. Na ten moment, w imieniu swoim i swojej rodziny, a także w imieniu mojej matki, a waszej córki, wycofuję się z waśni i proszę, byście uczynili to samo. Nie czas to na kłótnie, długie wieki łączyła nas przyjaźń. Oddajmy hołd historii i zakopmy wojenny topór. - Sądził, że dojdą dziś do czegoś innego, że wgłębią się w swoją wojnę mocniej, że wyjaśni im, dlaczego Rosierowie nie tak dawno temu odwrócili się od nich bez słowa - jednak dzisiejszego dnia miejsce miały wydarzenia istotniejsze, niż prywatne zwady dwóch spośród dwudziestu siedmiu rodzin, a wyciąganie sprawy krępującej krewnej Crouchów przy wszystkich wcale nie zagrałoby na korzyść ich niegdysiejszych przyjaciół.
Zamach stanu, słowa Abbotta wybrzmiały w jego głowie prawdą: to właśnie czynili, siatką wpływów, ciężkimi kuframi pieniędzy i błyskiem rodowego herbu stwierdzając odsunięcie ministra od władzy. Nie chcieli go - bo był niewygodny - argumenty, które padły, brzmiały pięknie, choć wiele z nich nie miało wiele wspólnego z rzeczywistością. Nie troszczył się o psychikę swoich smoków, wiedząc, że nieznajomych rozszarpałyby na kawałki i pożarły, zamiast wpadać w depresję z powodu zbyt wielkiego zamętu, ale przewroty należało ujmować w piękne słowa - by gazety miały o czym pisać, a prości ludzie o czym mówić. Czy nie na tym polegała polityka, która tak lekko zastąpiła monarsze rządy jedynego władcy? Jego spojrzenie ogniskowało się na sylwetce Czarnego Pana, kolejne rody oddawały mu cześć, inne mniej, inne bardziej otwarcie, nie wszystkie wszak znały już jego potęgę, nie wszystkie poznały jego charyzmę, nie wszystkie potrafiły pojąć, skąd wziął się otaczający ich posług. Lord Voldemort, ostatni potomek Salazara Slytherina: wciąż żywy, potężniejszy niż kiedykolwiek, godzien poprowadzenia czarodziejów ku nowemu wspaniałemu światu wolnego od tych, którzy nie powinni nigdy posiąść magicznych mocy. Wytypowanie jednego z Malfoyów na ministra magii mogło mieć tylko jeden wydźwięk - wzorem pozostałych rodzin, powstał i przychylił się do propozycji - propozycji, która była wszak rozkazem.
- Ród Rosier uzna władzę Cronusa Malfoya jako ministra magii - oświadczył, bezwarunkowo, niezależnie od zdania pozostałych rodzin, a nade wszystko bez dodatkowych wymagań, które znów podjęli Flintowie; igrali dziś z ogniem, a nestor milczał. Wtem jednak stało się coś, czego nie spodziewał się nikt - zaklęcie wzniecone przez aurora - szlag, należało głośniej apelować o jego usunięcie - wsparte przez niewydarzonego Macmillana, miało szansę zniszczyć Stonehege. Nie sądził, by Czarnemu Panu zagrażało cokolwiek - był potężniejszy, niż zdawali sobie z tego sprawę - ale mogli dziś pozbawić życie wszystkich tu zgromadzonych. Lekkomyślni, skretyniali idioci. Ostatni raz spojrzał na czarodziejów zgromadzonych przy Czarnym Panu, wiedząc, że gotowali byli do działania - po czym obejrzał się na siostrę.
- Melisande - wypowiedział prędko jej imię, chwyciwszy jej dłoń - i bez delikatności szarpiąc ją ku sobie, spoglądając nań znacząco - wiedziała, o co ją prosił; wciąż o to samo, by naśladowała jego ruchy. - Protego totalum - wypowiedział ostro, szybko, głośno, chcąc skryć pod kopułą wszystkich zgromadzonych dziś Rosierów, jeśli zasięg potężnego zaklęcia miał ich objąć.
Przyjmujemy pozytyw Traversów;
Wycofujemy się z wojny z Flintami;
Proponujemy zażegnanie konfliktu z Crouchami (stosunki neutralne z wizją na podniesienie ich na sojusz po szczycie, w prywatnym wątku).
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Flintowie nie byli w ciemię bici - nestor prędko przejął głos, jasno określając się po właściwej - konserwatywnej stronie, prostując przemowę jednego ze swych kuzynów. Tylko i wyłącznie ta zachowawczość zachowała stosunki z Rowle'ami w stanie nienaruszonym. Odizolowane rody trzymały się razem, chociaż szczyt w Stonhenge obiecywał sporo zmian i to nie tylko w domowej polityce. Przyszła pora na odpowiednie kroki, puste deklaracje i obietnice pękały, gołe słowa nie podtrzymywały dawnych sympatii. Domagano się czynów - Magnus jednak milczał, uznając wyzwanie Morgotha za wystarczające. Na razie. Spoglądając na przemawiającą lady Selwyn, intrygantkę pierwszej wody, obślizgłą i śliską, wywijającą się od pytań i argumentów manipulacyjną drogą, nieznacznie ściągnął brwi. Nie w takie ręce winien zostać złożony pierścień - na czole Magnusa pojawiła się głęboka bruzda, wyraz szczerego zafrasowania. Albo świętego gniewu, jakim płonął. Kąpiel w ogniu i opłukanie w lodowatej wodzie nie czyniła go żelaznym.
-Zadaniem Ministerstwa Magii, a więc i Ministra jest dbanie o bezpieczeństwo magicznej Wielkiej Brytanii, lordzie Greengrass - wtrącił spokojnie Magnus, chociaż jego wzrok miotał groźne iskry - Harold Longbottom udowodnił, że nie potrafi poradzić sobie nawet z własnym podwórkiem. Minister nigdy nie powinien dopuścić, by takie zniszczenia miały miejsce. Jak to świadczy o jego sile, o niezłomności, lordzie Greengrass, skoro ugiął się przed jednostkami, mając za sobą zastępy aurorów? Taki człowiek nie może stać na czele naszego kraju - stwierdził sucho, wbijając nieustępliwy wzrok w mężczyznę, któremu chętnie splunąłby w twarz za kajanie chronionej latami czystej, szlachetnej krwi i zdrowych poglądów.
-Lordzie Longbottom - Magnus z ironicznym ukłonem zwrócił się do ministra - nie odpowiedziałeś na pytanie lorda Greengrassa. Wszyscy wiemy, że oddział do tego został powołany. Ale nie wiemy, czy faktycznie robił cokolwiek, poza odgradzaniem niebezpiecznych terenów i przypisywaniem sobie zasług, do których nie miał prawa - rzekł głośno i stanowczo, twardo wpatrując się w jasne oczy ministra.
-Lordzie Avery, ród Rowle również i ku wam wystosowuje propozycję zapomnienia o ówczesnych zatargach. Obraliśmy jeden kierunek, na który przeszłość nie powinna wywierać wpływu. Nestorze, twój ród, jak i moja rodzina od lat opowiadamy się przeciwko każdemu atakowi na naszą niepodległość, przypuszczaną sukcesywnie ze strony mugolaków i dlatego za znamienne uważam, byśmy zażegnali wrogość i walczyli o autonomię ramię w ramię - Magnus zwrócił się do lorda Juliusa Avery'ego, składając w jego stronę krótki ukłon. Bez echa nie przeszła deklaracja Traversów, Stonhenge zawrzało - nie mniej jednak, niż po wystąpieniu Ministra. Już bez ziemi, bez sprzymierzeńców, z lichym poparciem szaleńców, kopiących sobie własny grób. Śmieszne, sądził, że zatrzyma Czarnego Pana. Idiota.
Mieli już swego kandydata, który zastąpi go godnie. Wskazany przez Lorda Voldemorta, nie mógł okazać się pomyłką. Nosił nazwisko Malfoy, był godnym czarodziejem, broniącym nie interesów swoich, lecz magicznej społeczności. Chronienie ziemi, krwi, odsunięcie się od mugoli, separacja szlam: Cronus mógł im to zapewnić. Odszukał wzrokiem Louvela, który pozostał na swym miejscu - rozsądnie odezwał się, idąc za przykładem. Dobrze, tak zrobić należało. Magnus również przytaknął temu wyborowi, chyląc głowę przed lordem Malfoyem. Na krótko, błyski zaklęć otrzeźwiły go w jednej sekundzie. Parszywy zdrajca, przemknęło mu przez myśl, gdy ujrzał, że jednym z półgłówków okazał się Macmillan. Skamandera podejrzewał o ciągoty samobójcze, lecz Anthony teoretycznie był jednym z nich. Nie na długo.
-Petrificus Totalus - szepnął, celując różdżką w Macmillana. Jeśli miał skonać pod gruzami, to zabierze go ze sobą.
-Zadaniem Ministerstwa Magii, a więc i Ministra jest dbanie o bezpieczeństwo magicznej Wielkiej Brytanii, lordzie Greengrass - wtrącił spokojnie Magnus, chociaż jego wzrok miotał groźne iskry - Harold Longbottom udowodnił, że nie potrafi poradzić sobie nawet z własnym podwórkiem. Minister nigdy nie powinien dopuścić, by takie zniszczenia miały miejsce. Jak to świadczy o jego sile, o niezłomności, lordzie Greengrass, skoro ugiął się przed jednostkami, mając za sobą zastępy aurorów? Taki człowiek nie może stać na czele naszego kraju - stwierdził sucho, wbijając nieustępliwy wzrok w mężczyznę, któremu chętnie splunąłby w twarz za kajanie chronionej latami czystej, szlachetnej krwi i zdrowych poglądów.
-Lordzie Longbottom - Magnus z ironicznym ukłonem zwrócił się do ministra - nie odpowiedziałeś na pytanie lorda Greengrassa. Wszyscy wiemy, że oddział do tego został powołany. Ale nie wiemy, czy faktycznie robił cokolwiek, poza odgradzaniem niebezpiecznych terenów i przypisywaniem sobie zasług, do których nie miał prawa - rzekł głośno i stanowczo, twardo wpatrując się w jasne oczy ministra.
-Lordzie Avery, ród Rowle również i ku wam wystosowuje propozycję zapomnienia o ówczesnych zatargach. Obraliśmy jeden kierunek, na który przeszłość nie powinna wywierać wpływu. Nestorze, twój ród, jak i moja rodzina od lat opowiadamy się przeciwko każdemu atakowi na naszą niepodległość, przypuszczaną sukcesywnie ze strony mugolaków i dlatego za znamienne uważam, byśmy zażegnali wrogość i walczyli o autonomię ramię w ramię - Magnus zwrócił się do lorda Juliusa Avery'ego, składając w jego stronę krótki ukłon. Bez echa nie przeszła deklaracja Traversów, Stonhenge zawrzało - nie mniej jednak, niż po wystąpieniu Ministra. Już bez ziemi, bez sprzymierzeńców, z lichym poparciem szaleńców, kopiących sobie własny grób. Śmieszne, sądził, że zatrzyma Czarnego Pana. Idiota.
Mieli już swego kandydata, który zastąpi go godnie. Wskazany przez Lorda Voldemorta, nie mógł okazać się pomyłką. Nosił nazwisko Malfoy, był godnym czarodziejem, broniącym nie interesów swoich, lecz magicznej społeczności. Chronienie ziemi, krwi, odsunięcie się od mugoli, separacja szlam: Cronus mógł im to zapewnić. Odszukał wzrokiem Louvela, który pozostał na swym miejscu - rozsądnie odezwał się, idąc za przykładem. Dobrze, tak zrobić należało. Magnus również przytaknął temu wyborowi, chyląc głowę przed lordem Malfoyem. Na krótko, błyski zaklęć otrzeźwiły go w jednej sekundzie. Parszywy zdrajca, przemknęło mu przez myśl, gdy ujrzał, że jednym z półgłówków okazał się Macmillan. Skamandera podejrzewał o ciągoty samobójcze, lecz Anthony teoretycznie był jednym z nich. Nie na długo.
-Petrificus Totalus - szepnął, celując różdżką w Macmillana. Jeśli miał skonać pod gruzami, to zabierze go ze sobą.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Magnus Rowle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Na Salazarze nie robiło wrażenia zamieszanie, jakie wywołały jego słowa. Prychnął jedynie pod nosem widząc oburzone spojrzenia, jakie niektórzy mu rzucali. Cała sytuacja zaczynała go męczyć i coraz bardziej irytować, a jego zdanie o kolejnych przedstawicielach szlacheckiego rodu było coraz gorsze. Nie wierzył w brak rozsądku, delikatnie rzecz ujmując, jaką właśnie prezentowali kolejni wymądrzający się w obronie skompromitowanego ministra szlachcice.
- A zatkaj się tą walerianą, Macmillan! - Salazar odkrzyknął Anthony'emu. - Do rzyci se jej napchaj!
Salazar sięgnął wreszcie po pełną szklankę rumu, której nie dopił ktoś z jego rodziny. Musiał zwilżyć gardło i ostudzić emocje, szczególnie, gdy dostał do ręki wiosło, na którym zacisnął mocno palce resztkami silnej woli powstrzymując się przed pobiegnięciem w stronę niechcącego zamknąć się lorda i przygrzmocenia mu wiosłem w szczękę.
- DOWODY - ryknął ponownie na słowa lorda Greengrassa. - Nie przypominam sobie, żebym zniszczył to całe śmieszne Ministerstwo Magii, które już dawno przestało sprawnie funkcjonować i jedynie ośmiesza to, czym niegdyś było! Nie dołożymy złamanego knuta do odbudowy tej parodii! Traversowie nie będą finansować nic, na czego czele stać będzie ten nieudacznik! - Salazar splunął. Nie już krył swojej wściekłości i wzrastającej pogardy, gdy wskazywał palcem obecnego, jeszcze na całe nieszczęście, ministra. Buzujące w piracie emocje opanowało pojawienie się Czarnego Pana.
Travers klęczał na swoim miejscu, wiosło ustawione niczym pika górowało nad pochylonymi sylwetkami rodu żeglarzy, wiatr rozwiewał ich włosy i łopotał szatami. W kręgu zrobiło się jakby nagle ciszej, jak przed burzą, która faktycznie nadchodziła, i która, Salazar był tego pewien, nie mogła równać się z tym, co zdarzy się niebawem. Napięcie było tak wyraźne, że niemalże dało się kroić nożem. Travers wciągnął ze świstem powietrze, gdy Czarny Pan zaczął przemawiać.
- Traversowie popierają kandydaturę lorda Malfoya na nowego Ministra Magi! Niech żyje Minister Coronus Malfoy! - Salazar poderwał się ze swojej pozycji unosząc wiosło nad głowę i wymachując nim nad głową, by podkreślić swoje słowa. Niestety nie wszyscy podzielali jego hurraoptymizm. Widok tego całego Skamandera, którego nawet nie powinno tu być wyciągającego różdżkę w kierunku Czarnego Pana ponownie podniósł Salazarowi ciśnienie. Tym razem nikt nie zdołałby go już zatrzymać zwykłym spojrzeniem, Travers łapiąc wiosło w dwie ręce zerwał się ze swojego miejsca i pobiegł w kierunku aurora, który pierwszy zajął się rzucaniem uroków. Salazar nie kalkulował, nie miał pojęcia czy zdąży dobiec na miejsce, a co dopiero czy zdoła naruszyć śliczną twarz kawałkiem drewna zanim zaklęcie uderzy. Ale zupełnie się tym nie przejmował biegnąc po jak najprostszej linii.
- AAAAAAAA - wydał z siebie bojowy okrzyk rozpoczynając swój szturm zupełnie ignorując spojrzenia i komentarze, jakie z pewnością jego szarży musiały towarzyszyć. Za bardzo jednak skupił się na Skamanderze, by zwracać uwagę na wszystko, co dziać mogło się wokół.
|W poprzednim poście Traversowie zaakceptowali także poprawę stosunków z rodem Rowle na neutralne.
- A zatkaj się tą walerianą, Macmillan! - Salazar odkrzyknął Anthony'emu. - Do rzyci se jej napchaj!
Salazar sięgnął wreszcie po pełną szklankę rumu, której nie dopił ktoś z jego rodziny. Musiał zwilżyć gardło i ostudzić emocje, szczególnie, gdy dostał do ręki wiosło, na którym zacisnął mocno palce resztkami silnej woli powstrzymując się przed pobiegnięciem w stronę niechcącego zamknąć się lorda i przygrzmocenia mu wiosłem w szczękę.
- DOWODY - ryknął ponownie na słowa lorda Greengrassa. - Nie przypominam sobie, żebym zniszczył to całe śmieszne Ministerstwo Magii, które już dawno przestało sprawnie funkcjonować i jedynie ośmiesza to, czym niegdyś było! Nie dołożymy złamanego knuta do odbudowy tej parodii! Traversowie nie będą finansować nic, na czego czele stać będzie ten nieudacznik! - Salazar splunął. Nie już krył swojej wściekłości i wzrastającej pogardy, gdy wskazywał palcem obecnego, jeszcze na całe nieszczęście, ministra. Buzujące w piracie emocje opanowało pojawienie się Czarnego Pana.
Travers klęczał na swoim miejscu, wiosło ustawione niczym pika górowało nad pochylonymi sylwetkami rodu żeglarzy, wiatr rozwiewał ich włosy i łopotał szatami. W kręgu zrobiło się jakby nagle ciszej, jak przed burzą, która faktycznie nadchodziła, i która, Salazar był tego pewien, nie mogła równać się z tym, co zdarzy się niebawem. Napięcie było tak wyraźne, że niemalże dało się kroić nożem. Travers wciągnął ze świstem powietrze, gdy Czarny Pan zaczął przemawiać.
- Traversowie popierają kandydaturę lorda Malfoya na nowego Ministra Magi! Niech żyje Minister Coronus Malfoy! - Salazar poderwał się ze swojej pozycji unosząc wiosło nad głowę i wymachując nim nad głową, by podkreślić swoje słowa. Niestety nie wszyscy podzielali jego hurraoptymizm. Widok tego całego Skamandera, którego nawet nie powinno tu być wyciągającego różdżkę w kierunku Czarnego Pana ponownie podniósł Salazarowi ciśnienie. Tym razem nikt nie zdołałby go już zatrzymać zwykłym spojrzeniem, Travers łapiąc wiosło w dwie ręce zerwał się ze swojego miejsca i pobiegł w kierunku aurora, który pierwszy zajął się rzucaniem uroków. Salazar nie kalkulował, nie miał pojęcia czy zdąży dobiec na miejsce, a co dopiero czy zdoła naruszyć śliczną twarz kawałkiem drewna zanim zaklęcie uderzy. Ale zupełnie się tym nie przejmował biegnąc po jak najprostszej linii.
- AAAAAAAA - wydał z siebie bojowy okrzyk rozpoczynając swój szturm zupełnie ignorując spojrzenia i komentarze, jakie z pewnością jego szarży musiały towarzyszyć. Za bardzo jednak skupił się na Skamanderze, by zwracać uwagę na wszystko, co dziać mogło się wokół.
|W poprzednim poście Traversowie zaakceptowali także poprawę stosunków z rodem Rowle na neutralne.
Port, to jest poezjaumu i koniaku, port, to jest poezja westchnień cudzych żon. Wyobraźnia chodzi z ręką na temblaku, dla obieżyświatów port, to dobry dom.
The member 'Salazar Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
O, dziwne. Wuja mówił, że to będą eleganckie obrady, subtelne i wysublimowane rozmowy, dyplomacje i szarady - dlatego kazał mu siedzieć cicho i godnie wyglądać. A tu proszę, jaka niespodzianka. Krzyki, wrzaski, brakuje jeszcze talerzy latających nad głową. Marce z wyraźnie zdegustowaną miną popatrzył na głównych awanturników, ostentacyjnie wydymając wargi w wyrazie pogardy. No nic, szaty z poprzedniego sezonu jeszcze by przeżył, tak samo jak piski, doprowadzające go do migreny, ale te BUTY?! Chwilę wcześniej gotów był przysiąc, że to jakiś mało śmieszny żart, ale teraz zmienił zdanie. Uczestniczył w istnym koszmarze, który co gorsza rozgrywał się na jawie! Skandal, proszę państwa! Tyle tu mówiono o zatracaniu dziedzictwa, o tradycji, o niemożności dopuszczenia rozbicia się rodowej spuścizny, a tymczasem bezlitośnie pogrywano sobie z dorobkiem Parkinsonów! Marce nieomal ze łzami w oczach spojrzał na nestora, który wydawał się być bardziej przejęty nieskutecznym ministrem, niż walcowaniem ich prawdziwej chwały - mody.
-Błagam, moja sarenko, nie pozwól mi na to patrzeć - jęknął prawdziwie zbulwersowany i absolutnie poddany chwytającej go niemocy. Osunął się nieznacznie na swym miejscu, złudnie licząc, że ograniczone pole widzenia przyniesie mu ulgę. Ale na nic to! Lordowie wstawali, nie dbając o to, że ich fulary kłóciły się z szatami, a spinki od mankietów straciły połysk. Mówili o mugolach jak o śmieciach, a sami co - hołota, nic innego!
-Patrz, a temu to koszula ze spodni wyłazi - fuknął poirytowany do swej żony, nawet nie kryjąc się, że mówi o Macmillanie. - jeden Tristan wygląda godnie, byliśmy razem w Beauxbatons, więc to wszystko tłumaczy - wyłuszczył Odette, rozwiewając tajemnicę eleganckiego wyglądu lorda Rosiera.
-Och, moja słodka, nic ci nie jest? - załamał ręce i na całe szczęście wystawił je całkiem szybko, łapiąc dziewczę, nim rozbiło sobie głowę na kamieniach. Polityczna szopka i tak nie interesowała za bardzo, więc mógł uklęknąć przy Odette i sprawdzić, czy na pewno oddycha - już, już moja droga, obudź się - mówił do niej cicho, starając się ją ocucić. Za plecami Marcela rozgrywało się zaś wcale ciekawa rewia - na podium wszedł ktoś niebagatelny, o czym Parkinson się przekonał, oglądając się przez ramię - oho, ten to się nawet prezentuje. Tylko jakiś za blady - rzekł sam do siebie, ponownie nachylając się nad żoną, która już otwierała oczy. Może w nieodpowiedniej chwili, bo naraz powietrze przecięły zaklęcia i rozpętało się prawdziwe piekło. Pewnie ten od koszuli usłyszał, co o nim mówi i zapragnął się zemścić. A wystarczyło poprosić o radę, konsultacje przy zakupach są darmowe.
-Protego totalum - Marce dobył różdżki, świadom, jak nikłe były szanse, by zaklęcie się powiodło, ale musiał zaryzykować. Oprócz tego objął Odette - w razie czego, ochroni ją własnym ciałem, jej było za ładne, aby oszpeciły je blizny.
-Błagam, moja sarenko, nie pozwól mi na to patrzeć - jęknął prawdziwie zbulwersowany i absolutnie poddany chwytającej go niemocy. Osunął się nieznacznie na swym miejscu, złudnie licząc, że ograniczone pole widzenia przyniesie mu ulgę. Ale na nic to! Lordowie wstawali, nie dbając o to, że ich fulary kłóciły się z szatami, a spinki od mankietów straciły połysk. Mówili o mugolach jak o śmieciach, a sami co - hołota, nic innego!
-Patrz, a temu to koszula ze spodni wyłazi - fuknął poirytowany do swej żony, nawet nie kryjąc się, że mówi o Macmillanie. - jeden Tristan wygląda godnie, byliśmy razem w Beauxbatons, więc to wszystko tłumaczy - wyłuszczył Odette, rozwiewając tajemnicę eleganckiego wyglądu lorda Rosiera.
-Och, moja słodka, nic ci nie jest? - załamał ręce i na całe szczęście wystawił je całkiem szybko, łapiąc dziewczę, nim rozbiło sobie głowę na kamieniach. Polityczna szopka i tak nie interesowała za bardzo, więc mógł uklęknąć przy Odette i sprawdzić, czy na pewno oddycha - już, już moja droga, obudź się - mówił do niej cicho, starając się ją ocucić. Za plecami Marcela rozgrywało się zaś wcale ciekawa rewia - na podium wszedł ktoś niebagatelny, o czym Parkinson się przekonał, oglądając się przez ramię - oho, ten to się nawet prezentuje. Tylko jakiś za blady - rzekł sam do siebie, ponownie nachylając się nad żoną, która już otwierała oczy. Może w nieodpowiedniej chwili, bo naraz powietrze przecięły zaklęcia i rozpętało się prawdziwe piekło. Pewnie ten od koszuli usłyszał, co o nim mówi i zapragnął się zemścić. A wystarczyło poprosić o radę, konsultacje przy zakupach są darmowe.
-Protego totalum - Marce dobył różdżki, świadom, jak nikłe były szanse, by zaklęcie się powiodło, ale musiał zaryzykować. Oprócz tego objął Odette - w razie czego, ochroni ją własnym ciałem, jej było za ładne, aby oszpeciły je blizny.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Marcel Parkinson' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 80
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 80
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Już dawno przestał łudzić się, że spotkanie w Stonehenge zachowa resztki godności. Nie wiedział, skąd tyle jadu brało się w co poniektórych przedstawicielach rodów; poza Macmillanem. Ich akurat był w stanie rozszyfrować bez większego problemu i chyba to było najbardziej przerażające, że byli tak banalni i prości w swoich knowaniach. Nie dziwił się zatem, że nieustannie pozostawali w relacjach grożących spektakularnym wybuchem mogącym zaważyć na sprawach zupełnie z tym niezwiązanych.
W Zacharym powodowało to tym samym wzniesienie muru chłodnej obojętności, który roztaczał głównie wokół siebie. Nie zamierzał nikomu pozwolić na zaburzenie spokoju, na który pracował całymi latami, będąc na wskroś Shafiqiem tak innym od swojego rodzeństwa. Wprawdzie niewiele potrafił powiedzieć o tym, jakie były siostry, lecz co do brata i ojca nie miał żadnych złudzeń. On jeden był tym, który chłodził ich ognisty temperament – wiedział, jak poradzić sobie z wybuchami złości i agresji. W przypadku lordów przynależących do zupełnie innych rodzin, będących mu obcy, nie wiedział, a w zasadzie nie chciał podejmować ingerencji. Pomimo bycia uzdrowicielem, nie był tego rodzaju medykiem. Również i nie w jego gestii leżało panowanie nad zgromadzeniem, gdy zadziało się tak wiele roszad inspirowanych głównie tym, co teraz ciążyło im na sercach. Doczekanie się interwencji własnego nestora, gdy wygłosił opinie oraz chęci zawarcia sojuszu, nieco wytrąciło go z równowagi. Maska chłodnej obojętności zadrżała w posadach, zaczęła kruszeć, lecz równie szybko wróciła do swej pierwotnej formy. Zgadzał się z tym, co zostało wygłoszone. Nie miał czelności, by dopuścić choć jedną myśl, która mogłaby temu przeczyć, zapędzając go w postępowości, w duchu której co poniektóre rody zaczęły łamać odwieczne, uświęcone zasady. Także i odpowiedź nestora Shackleboltów przyjął w spokoju, będąc doskonale przekonanym o tym, jaka winna być jego własna:
— Zatem niech tak będzie — wypowiedział te słowa, godząc się na warunki. Nie było najmniejszego sensu w jątrzeniu starej rany, jeśli istniał sposób, by dwa zwaśnione rody zaczęły razem współpracować; szczególnie teraz, gdy zachodził stan, w którym ich wyjątkowość powinna być powodem do jedności, nie tworzenia kolejnych rozłamów, podziałów. Gdy podjął się angażu w tym zgromadzeniu, podjął się także udziału w polityce. Od samego początku wiedział, że propozycja mariażu mogła być, a nawet musiała stać się celem uświęcającym środki. A właśnie tego pragnął Zechariah, kiedy oferował zakopanie wojennego topora pośród piasków pustyni. Na niczym innym, niż uleczeniu ran tego świata, mu nie zależało.
Pomimo odpowiedzi nestora, krótko skinął głową w stronę Yaxleya. Doceniał złożoną ofertę, choć ta nie mogła być przyjęta. W pewien sposób nawet radował się, że ród – z którym nie zwykł utrzymywać żadnych bliższych kontaktów – wyciągał rękę. Jako niedoświadczony nie wiedział do końca, czego powinien oczekiwać po tym geście. Intuicja podpowiadała mu jednak, by nie odrzucać jej we własnym zakresie. Ród wprawdzie pozostawał w neutralnych stosunkach z większością brytyjskiej arystokracji, ale to nie czyniło afrontu wobec nich. Zgoda z wotum nieufności wobec ministra jednoczyła ich pomimo tego. Miało to miejsce nawet z tymi z rodów, z którymi nie pozostawali w obojętnej zgodzie. Nawet jego znajomość z Magnusem była dość niezwykła, ale należała istotnie do spraw, którymi nie należało martwić się zbyt mocno. Dobrze znał granice wytyczone samemu sobie. Nie plątał polityki z prywatnymi animozjami, choć w zasadzie zrobił to, pytając Macmillana o oskarżenie jego jako uzdrowiciela. Wierzył jednak, że udzielona wtedy odpowiedź nie miała temu służyć. Nie umiał szanować kogoś, kto tak bezmyślnie wygłaszał nie tylko swoją opinię, ale przede wszystkim zdanie całego rodu; na nestora – przyzwalającego na to wszystko – takiej rodziny nie potrafił spojrzeć inaczej niżeli z czystą pogardą. To był doprawdy żenujący pokaz umiejętności oratorskich wszystkich członków zajmujących ten sektor. Myśl, że mógłby być takim samym dzikusem, przyprawiała go o skrywany wymiotny odruch, gdy tylko spoglądał w tamtą stronę; dlatego skupił się na tym, co działo się wewnątrz kręgu, nie poświęcając już swej uwagi pierścieniowi Stonehenge, w którym się znajdował i (póki co) czuł bezpiecznie.
Bezpieczeństwo pozostawało jednak ściśle względne. Pojawienie się lorda Voldemorta, odwołanie Longbottoma ze stanowiska; Macmillan i ten cały Skamander budzący wspólną komitywę; to wszystko zadziało się tak szybko, tak gwałtownie. Zachary pragnął już tylko, by to wszystko się zakończyło oraz by zmiany zarządzane weszły w życie. A Macmillan poniósł zasłużoną karę, wykwitło w jego myślach, gdy zacisnął różdżkę z całych sił, unosząc ją w górę.
— Khayin! Jak śmiesz?! — wykrzyczał do Macmillana, zupełnie nieświadomie przechodząc ze swojego rodowitego języka do powszechnie używanej angielszczyzny. Nie dbał o to, czy gardłowy wydźwięk zdrajcy brzmiał wystarczająco zrozumiale dla tego, w kogo nią szafował. Palce zdawały się miażdżyć trzymane drewno, ale nie zwracał uwagi na powstający w ten sposób ból oraz ewentualne odciski. Ogarniająca go złość nie była jednak dominująca w tej chwili. Dostrzegł, jak inni zaczęli brać udział w tej utarczce, tym samym zapoczątkowując w nim reakcję.
— Regressio — wypowiedział formułę, skierowawszy różdżkę w stronę Skamandera, pomimo całej niechęci do Macmillana, to Skamander wszystko zaczął i jego należało się stąd pozbyć. O opowiedzenie się za nowym ministrem będzie się martwił później; teraz należało uczynić świat lepszym.
W Zacharym powodowało to tym samym wzniesienie muru chłodnej obojętności, który roztaczał głównie wokół siebie. Nie zamierzał nikomu pozwolić na zaburzenie spokoju, na który pracował całymi latami, będąc na wskroś Shafiqiem tak innym od swojego rodzeństwa. Wprawdzie niewiele potrafił powiedzieć o tym, jakie były siostry, lecz co do brata i ojca nie miał żadnych złudzeń. On jeden był tym, który chłodził ich ognisty temperament – wiedział, jak poradzić sobie z wybuchami złości i agresji. W przypadku lordów przynależących do zupełnie innych rodzin, będących mu obcy, nie wiedział, a w zasadzie nie chciał podejmować ingerencji. Pomimo bycia uzdrowicielem, nie był tego rodzaju medykiem. Również i nie w jego gestii leżało panowanie nad zgromadzeniem, gdy zadziało się tak wiele roszad inspirowanych głównie tym, co teraz ciążyło im na sercach. Doczekanie się interwencji własnego nestora, gdy wygłosił opinie oraz chęci zawarcia sojuszu, nieco wytrąciło go z równowagi. Maska chłodnej obojętności zadrżała w posadach, zaczęła kruszeć, lecz równie szybko wróciła do swej pierwotnej formy. Zgadzał się z tym, co zostało wygłoszone. Nie miał czelności, by dopuścić choć jedną myśl, która mogłaby temu przeczyć, zapędzając go w postępowości, w duchu której co poniektóre rody zaczęły łamać odwieczne, uświęcone zasady. Także i odpowiedź nestora Shackleboltów przyjął w spokoju, będąc doskonale przekonanym o tym, jaka winna być jego własna:
— Zatem niech tak będzie — wypowiedział te słowa, godząc się na warunki. Nie było najmniejszego sensu w jątrzeniu starej rany, jeśli istniał sposób, by dwa zwaśnione rody zaczęły razem współpracować; szczególnie teraz, gdy zachodził stan, w którym ich wyjątkowość powinna być powodem do jedności, nie tworzenia kolejnych rozłamów, podziałów. Gdy podjął się angażu w tym zgromadzeniu, podjął się także udziału w polityce. Od samego początku wiedział, że propozycja mariażu mogła być, a nawet musiała stać się celem uświęcającym środki. A właśnie tego pragnął Zechariah, kiedy oferował zakopanie wojennego topora pośród piasków pustyni. Na niczym innym, niż uleczeniu ran tego świata, mu nie zależało.
Pomimo odpowiedzi nestora, krótko skinął głową w stronę Yaxleya. Doceniał złożoną ofertę, choć ta nie mogła być przyjęta. W pewien sposób nawet radował się, że ród – z którym nie zwykł utrzymywać żadnych bliższych kontaktów – wyciągał rękę. Jako niedoświadczony nie wiedział do końca, czego powinien oczekiwać po tym geście. Intuicja podpowiadała mu jednak, by nie odrzucać jej we własnym zakresie. Ród wprawdzie pozostawał w neutralnych stosunkach z większością brytyjskiej arystokracji, ale to nie czyniło afrontu wobec nich. Zgoda z wotum nieufności wobec ministra jednoczyła ich pomimo tego. Miało to miejsce nawet z tymi z rodów, z którymi nie pozostawali w obojętnej zgodzie. Nawet jego znajomość z Magnusem była dość niezwykła, ale należała istotnie do spraw, którymi nie należało martwić się zbyt mocno. Dobrze znał granice wytyczone samemu sobie. Nie plątał polityki z prywatnymi animozjami, choć w zasadzie zrobił to, pytając Macmillana o oskarżenie jego jako uzdrowiciela. Wierzył jednak, że udzielona wtedy odpowiedź nie miała temu służyć. Nie umiał szanować kogoś, kto tak bezmyślnie wygłaszał nie tylko swoją opinię, ale przede wszystkim zdanie całego rodu; na nestora – przyzwalającego na to wszystko – takiej rodziny nie potrafił spojrzeć inaczej niżeli z czystą pogardą. To był doprawdy żenujący pokaz umiejętności oratorskich wszystkich członków zajmujących ten sektor. Myśl, że mógłby być takim samym dzikusem, przyprawiała go o skrywany wymiotny odruch, gdy tylko spoglądał w tamtą stronę; dlatego skupił się na tym, co działo się wewnątrz kręgu, nie poświęcając już swej uwagi pierścieniowi Stonehenge, w którym się znajdował i (póki co) czuł bezpiecznie.
Bezpieczeństwo pozostawało jednak ściśle względne. Pojawienie się lorda Voldemorta, odwołanie Longbottoma ze stanowiska; Macmillan i ten cały Skamander budzący wspólną komitywę; to wszystko zadziało się tak szybko, tak gwałtownie. Zachary pragnął już tylko, by to wszystko się zakończyło oraz by zmiany zarządzane weszły w życie. A Macmillan poniósł zasłużoną karę, wykwitło w jego myślach, gdy zacisnął różdżkę z całych sił, unosząc ją w górę.
— Khayin! Jak śmiesz?! — wykrzyczał do Macmillana, zupełnie nieświadomie przechodząc ze swojego rodowitego języka do powszechnie używanej angielszczyzny. Nie dbał o to, czy gardłowy wydźwięk zdrajcy brzmiał wystarczająco zrozumiale dla tego, w kogo nią szafował. Palce zdawały się miażdżyć trzymane drewno, ale nie zwracał uwagi na powstający w ten sposób ból oraz ewentualne odciski. Ogarniająca go złość nie była jednak dominująca w tej chwili. Dostrzegł, jak inni zaczęli brać udział w tej utarczce, tym samym zapoczątkowując w nim reakcję.
— Regressio — wypowiedział formułę, skierowawszy różdżkę w stronę Skamandera, pomimo całej niechęci do Macmillana, to Skamander wszystko zaczął i jego należało się stąd pozbyć. O opowiedzenie się za nowym ministrem będzie się martwił później; teraz należało uczynić świat lepszym.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 86
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 86
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Gdy tempo dyskusji przyśpieszało, gdy zdania padały szybciej, były konkretniejsze, wreszcie - gdy pojawił się Lord Voldemort. Wtedy, wtedy Melisande zrozumiała co czuje. Ekscytację, że może uczestniczyć w tym wszystkim, że jest w stanie zrozumieć to wszystko, że jej myśli niemalże pokrywają się ze słowami wypowiadanymi przez jej brata. To tylko potwierdzało jego słowa, była silna będąc sobą. Gdyby było inaczej miałaby mętlik w głowie, nie potrafiłaby się odnaleźć. A ona, właśnie tutaj czuła się lepiej, niźli na salonach, te nadal zdawały się jej wadzić - niczym kamień, który wpadł do buta i uwierał. Tutaj, oddychała pełną piersią.
Tristan nie musiał jej upominać, spojrzenie mężczyzny na środku kamiennego kręgu było wystarczającym powodem, by nie mieć wątpliwości. Słowa jej brata jedynie owe wrażenie potwierdziły. Uniosła głowę spoglądając na plecy Tristana. Nie zapyta, choć wiedziała, że sam wyjaśni jej wszystko. Teraz winna wiedzieć więcej niż wcześniej. Musieli stać za sobą murem, będzie musiała odpowiadać na pytania i będzie musiała być na nie gotowa. By jednak być w stanie dokonywać sprawnych odpowiedzi, nie może dać się zaskoczyć. Jednak na te dylematy nadal miała czas.
Nagle coś w nią uderzyło. Słowa, które wypowiedział do niej w ogrodzie. Nie rozumiała ich wtedy całkowicie, choć wiedziała że są faktem - nie jedynie przypuszczeniami, które mogą się nie ziścić. Nadchodzi wojna. - tak jej wtedy przecież powiedział. Spodziewał się jej więc, czy Stonhenge miało być jej początkiem? Przesunęła spojrzenie skupiając je na mężczyźnie na środku. Miał rację, należało zażegnać chaos. Zadbać o tradycję, nie pozwolić by ta rozmyła się przez rody promugoslkie i nieudolne rządy jednego z nich. Tak, musieli się zjednoczyć, walczyć po tej samej stronie. Potrzebowali sojuszy. Dotychczas Tristan sprawnie lawirował między nimi znajdując powody, jeśli zajdzie potrzeba ona stanie się jednym z nich. Widziała, że tak. Była na to gotowa. Wierzyła mu, wierzyła w to, że pragnie tego samego co i oni.
Inkantacja potężnego zaklęcia dotarła i do jej uszu. Wyciągnęła różdżkę, sprawnie, zaciskając mocniej malinowe pełne wargi. Gotowa, choć nieco niepewna. Powinna rzucić tarczę? Spojrzała na wuja, ujmując go pod ramię. Znała podstawowe prawa Obrony Przed Czarną Magią, im bliżej siebie, tym łatwiej było o objęcie się jedną potężną tarczą. Nim jednak przystąpiła do jej rzucania poczuła stalowy uścisk na dłoni. Ruch, pozbawiony delikatności, pociągnął ją a wraz za nią wuj. Prawie uderzyła w brata w ostatniej chwili odnajdując równowagę. Chaos, właśnie on zaczynał powoli unosić się nad tym miejscem - zrozumiała w rytmie okrzyku wydawanego przez jej wuja - Traversa.
- To szaleństwo. - szepnęła cicho, stając do brata bokiem, bystrym spojrzeniem lustrując otoczenie w poszukiwaniu innych oznak niebezpieczeństwa. Chyba trochę się trzęsła, zaciskała wargi z całych sił, próbując zapanować nad drżącą dłonią.
Tristan nie musiał jej upominać, spojrzenie mężczyzny na środku kamiennego kręgu było wystarczającym powodem, by nie mieć wątpliwości. Słowa jej brata jedynie owe wrażenie potwierdziły. Uniosła głowę spoglądając na plecy Tristana. Nie zapyta, choć wiedziała, że sam wyjaśni jej wszystko. Teraz winna wiedzieć więcej niż wcześniej. Musieli stać za sobą murem, będzie musiała odpowiadać na pytania i będzie musiała być na nie gotowa. By jednak być w stanie dokonywać sprawnych odpowiedzi, nie może dać się zaskoczyć. Jednak na te dylematy nadal miała czas.
Nagle coś w nią uderzyło. Słowa, które wypowiedział do niej w ogrodzie. Nie rozumiała ich wtedy całkowicie, choć wiedziała że są faktem - nie jedynie przypuszczeniami, które mogą się nie ziścić. Nadchodzi wojna. - tak jej wtedy przecież powiedział. Spodziewał się jej więc, czy Stonhenge miało być jej początkiem? Przesunęła spojrzenie skupiając je na mężczyźnie na środku. Miał rację, należało zażegnać chaos. Zadbać o tradycję, nie pozwolić by ta rozmyła się przez rody promugoslkie i nieudolne rządy jednego z nich. Tak, musieli się zjednoczyć, walczyć po tej samej stronie. Potrzebowali sojuszy. Dotychczas Tristan sprawnie lawirował między nimi znajdując powody, jeśli zajdzie potrzeba ona stanie się jednym z nich. Widziała, że tak. Była na to gotowa. Wierzyła mu, wierzyła w to, że pragnie tego samego co i oni.
Inkantacja potężnego zaklęcia dotarła i do jej uszu. Wyciągnęła różdżkę, sprawnie, zaciskając mocniej malinowe pełne wargi. Gotowa, choć nieco niepewna. Powinna rzucić tarczę? Spojrzała na wuja, ujmując go pod ramię. Znała podstawowe prawa Obrony Przed Czarną Magią, im bliżej siebie, tym łatwiej było o objęcie się jedną potężną tarczą. Nim jednak przystąpiła do jej rzucania poczuła stalowy uścisk na dłoni. Ruch, pozbawiony delikatności, pociągnął ją a wraz za nią wuj. Prawie uderzyła w brata w ostatniej chwili odnajdując równowagę. Chaos, właśnie on zaczynał powoli unosić się nad tym miejscem - zrozumiała w rytmie okrzyku wydawanego przez jej wuja - Traversa.
- To szaleństwo. - szepnęła cicho, stając do brata bokiem, bystrym spojrzeniem lustrując otoczenie w poszukiwaniu innych oznak niebezpieczeństwa. Chyba trochę się trzęsła, zaciskała wargi z całych sił, próbując zapanować nad drżącą dłonią.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To się nie działo naprawdę.
Nie słuchał już coraz bardziej zaostrzającego się sporu - przestał, odcinając się od padających zdań z chwilą, w której usłyszał te rozwiązujące jego małżeństwo i uznające go za martwego. Dysputy o rodowych koneksjach, odrzucane propozycje mariażu i toczące się wokół negocjacje już go nie dotyczyły, chociaż ten fakt docierał do niego z opóźnieniem, jeszcze pozostając w strefie absurdalnej abstrakcji, ale już ocierając się nieśmiało o poczucie rzeczywistości.
Otrzeźwiającej go nagle i dosyć brutalnie pojawieniem się Czarnego Pana. Odkąd tylko Voldemort oderwał od niego spojrzenie - przerażające, mrożące krew w żyłach, bez słów przekazujące mu krwawą obietnicę, której (z czego doskonale zdawał sobie sprawę) miał już wkrótce dotrzymać - jego zmysły działały na zwiększonych obrotach, wyczulone na wszystko, co działo się w Stonehenge. Drgnął niespokojnie, gdy na boki rozpierzchły się odbite zaklęcia, ale to dopiero słowa padające z ust samego Czarnego Pana zdawały się wypełnić jego płuca płynnym lodem. Po politycznym wiecu spodziewał się wiele, scenariusze rysujące się w jego głowie oscylowały w większości w mało optymistycznym spektrum, przewidującym kompletny upadek dotychczasowego porządku świata, ale ani przez moment nie spodziewał się ujawnienia Rycerzy Walpurgii i otwartego sięgnięcia po władzę. Nazwisko ojca Fredericka odbiło się w jego umyśle głucho, wtrącając na swoje miejsce kilka elementów rozsypanej do tej pory układanki, a utkana precyzyjnie intryga zaczęła składać się w całość, nadając sens kwestiom, które jeszcze przed chwilą wydawały mu się kompletnie niezrozumiałe. Zmiana nestorów, obecność Voldemorta, podkopanie władzy ministra; przymknął powieki, na moment wstrzymując oddech - dopóki ze wszystkich stron nie zaczęły padać słowa poparcia dla nowego kandydata.
Wiedział, że nie posiadał tu już żadnych praw, gdy jednak odwracał się w stronę Lysandra, starając się za wszelką cenę tymczasowo odsunąć od siebie wypowiedziane przez niego słowa, na jego twarzy malowała się desperacja. - Lysandrze, błagam - powiedział - i rzeczywiście błagał, jego głos przyjął tony, jakich nie przyjmował praktycznie nigdy; nie było tu jednak miejsca na dumę. - Nie przyłączajcie się do tego szaleństwa, czy naprawdę myślisz, że zasabotowałbym wszystko, nie mając dobrego powodu? - zapytał, wyrzucając z siebie kolejne słowa ściszonym głosem, choć tak naprawdę nie liczył na odzew. Nie zdążył zresztą go otrzymać, bo w następnej sekundzie dotarła do niego wykrzyczana podwójnie inkantacja, której brzmienie znów kazało mu się gwałtownie odwrócić.
Nie miał czasu na spokojną ocenę efektów zaklęcia, nie był pewien, czy było udane - ale wiedział, że jeżeli tak, to w ciągu następnych minut miejsce, w którym stali, mogło zostać zrównane z ziemią. Postępował więc instynktownie, gdy wyciągał rękę w stronę stojącej tuż obok Elise, przyciągając ją do siebie i Lysandra. - Elise - odezwał się, nagląco, żeby zwrócić jej uwagę i przekazać bez słów, że nie była to pora na roztrząsanie jego zdrady. Wiedział, że był już dla nich martwy, ale oni byli dla niego niezaprzeczalnie żywi - i nie miał zamiaru pozwolić, żeby ten stan rzeczy w najbliższym czasie uległ zmianie. - Protego Totalum - rzucił, starając się objąć tarczą całą ich trójkę i mając nadzieję, że w razie niepowodzenia mu w tym pomogą.
Nie słuchał już coraz bardziej zaostrzającego się sporu - przestał, odcinając się od padających zdań z chwilą, w której usłyszał te rozwiązujące jego małżeństwo i uznające go za martwego. Dysputy o rodowych koneksjach, odrzucane propozycje mariażu i toczące się wokół negocjacje już go nie dotyczyły, chociaż ten fakt docierał do niego z opóźnieniem, jeszcze pozostając w strefie absurdalnej abstrakcji, ale już ocierając się nieśmiało o poczucie rzeczywistości.
Otrzeźwiającej go nagle i dosyć brutalnie pojawieniem się Czarnego Pana. Odkąd tylko Voldemort oderwał od niego spojrzenie - przerażające, mrożące krew w żyłach, bez słów przekazujące mu krwawą obietnicę, której (z czego doskonale zdawał sobie sprawę) miał już wkrótce dotrzymać - jego zmysły działały na zwiększonych obrotach, wyczulone na wszystko, co działo się w Stonehenge. Drgnął niespokojnie, gdy na boki rozpierzchły się odbite zaklęcia, ale to dopiero słowa padające z ust samego Czarnego Pana zdawały się wypełnić jego płuca płynnym lodem. Po politycznym wiecu spodziewał się wiele, scenariusze rysujące się w jego głowie oscylowały w większości w mało optymistycznym spektrum, przewidującym kompletny upadek dotychczasowego porządku świata, ale ani przez moment nie spodziewał się ujawnienia Rycerzy Walpurgii i otwartego sięgnięcia po władzę. Nazwisko ojca Fredericka odbiło się w jego umyśle głucho, wtrącając na swoje miejsce kilka elementów rozsypanej do tej pory układanki, a utkana precyzyjnie intryga zaczęła składać się w całość, nadając sens kwestiom, które jeszcze przed chwilą wydawały mu się kompletnie niezrozumiałe. Zmiana nestorów, obecność Voldemorta, podkopanie władzy ministra; przymknął powieki, na moment wstrzymując oddech - dopóki ze wszystkich stron nie zaczęły padać słowa poparcia dla nowego kandydata.
Wiedział, że nie posiadał tu już żadnych praw, gdy jednak odwracał się w stronę Lysandra, starając się za wszelką cenę tymczasowo odsunąć od siebie wypowiedziane przez niego słowa, na jego twarzy malowała się desperacja. - Lysandrze, błagam - powiedział - i rzeczywiście błagał, jego głos przyjął tony, jakich nie przyjmował praktycznie nigdy; nie było tu jednak miejsca na dumę. - Nie przyłączajcie się do tego szaleństwa, czy naprawdę myślisz, że zasabotowałbym wszystko, nie mając dobrego powodu? - zapytał, wyrzucając z siebie kolejne słowa ściszonym głosem, choć tak naprawdę nie liczył na odzew. Nie zdążył zresztą go otrzymać, bo w następnej sekundzie dotarła do niego wykrzyczana podwójnie inkantacja, której brzmienie znów kazało mu się gwałtownie odwrócić.
Nie miał czasu na spokojną ocenę efektów zaklęcia, nie był pewien, czy było udane - ale wiedział, że jeżeli tak, to w ciągu następnych minut miejsce, w którym stali, mogło zostać zrównane z ziemią. Postępował więc instynktownie, gdy wyciągał rękę w stronę stojącej tuż obok Elise, przyciągając ją do siebie i Lysandra. - Elise - odezwał się, nagląco, żeby zwrócić jej uwagę i przekazać bez słów, że nie była to pora na roztrząsanie jego zdrady. Wiedział, że był już dla nich martwy, ale oni byli dla niego niezaprzeczalnie żywi - i nie miał zamiaru pozwolić, żeby ten stan rzeczy w najbliższym czasie uległ zmianie. - Protego Totalum - rzucił, starając się objąć tarczą całą ich trójkę i mając nadzieję, że w razie niepowodzenia mu w tym pomogą.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Wszyscy wokół skupiali się na wielkiej polityce, ale Elise była skupiona na prywatnym dramacie jej rodu. Choć ojciec chciał, by jego córki pojęły, jak ważna jest rodowa polityka i odpowiednie sojusze, młódki już nie interesowało obserwowanie innych. Nie obchodziło jej w tym momencie, które rody się z kim kłóciły, a które próbowały nawiązać nowe sojusze, choć pewnie powinno, była Nottem, potomkinią twórców Skorowidzu, którzy pragnęli dbać o zachowanie czystości krwi i ostatnich rodów posiadających szlachecki status. To, co tu się działo, wywracało rodowe relacje do góry nogami i z pewnością długo miało rzutować na salonowe życie.
Młody, osiemnastoletni umysł wciąż był podatny na emocje, nawet jeśli (choć z trudem) tłumiła je w sobie, nie pozwalając emocjonalnej burzy ujawnić się na zewnątrz. W takich chwilach dawał o sobie znać temperament Lestrange’ów którego część przejęła po matce. Miała ochotę krzyczeć, tupać nogą i złościć się, dosadnie uzewnętrzniając niezadowolenie i frustrację. Może nie zrobiła tego dlatego, że wokół było tylu ludzi, a może wciąż była w zbyt wielkim szoku by zrobić coś więcej niż patrzenie w niedowierzaniu, jak Percival, po tym, jak nie odwołał kontrowersyjnych słów, traci nazwisko i przestaje być jednym z nich.
Niestety nie był to zły sen, a rzeczywistość, której nie mogła się spodziewać. Przecież znała go całe swoje życie. Pałętała się za nim po korytarzach posiadłości ledwie nauczyła się chodzić. Jako mała dziewczynka z wypiekami na twarzy słuchała jego opowieści ze smoczych wypraw, które budziły w niej wielką fascynację, mimo że jej światem był świat muzyki, bali, pięknych strojów i innych rzeczy odpowiednich dla kobiety. Kochała go niemal jak rodzonego brata, a jednak on zdradził. Wypowiedział słowa sprzeczne z poglądami rodu i naraził Nottów na śmieszność, przez co nestor nie miał innego wyjścia, jak pozbawić go nazwiska i przywilejów, a także rozwiązać jego małżeństwo z Inarą. Kobieta jeszcze nawet nie wiedziała, że właśnie straciła męża i czekał ją powrót na łono panieńskiego rodu, z dzieckiem zdrajcy i brakiem możliwości ponownego zamążpójścia. Jak zareaguje, kiedy się dowie, na jakie życie Percival skazał ją i ich nienarodzone dziecko?
Choć powinna jednoznacznie się od niego odciąć, nie tak łatwo było to zrobić w jednej chwili. Jej serduszko wciąż krwawiło w środku, emocje mieszały się ze sobą. Tęsknota i żal walczyły z poczuciem gniewu i zdrady. W jednej chwili skończył się pewien etap. Kiedy powróci do Ashfield Manor, będzie mieć już tylko dwóch kuzynów Nottów, nie trzech. Co stanie się z Percivalem? Gdzie się podzieje po tym, jak nestor go wypędził? Nie wiedziała, co dokładnie dzieje się z wydziedziczonymi, poza tym, że rodzina się ich wyrzeka i traktuje ich, jakby umarli. Nigdy dotąd nikt w jej bliskim otoczeniu nie został skazany na taki los. Jej samej w rodzinnych opowieściach przepełnionych wstrętem i niechęcią wydziedziczenie jawiło się jako coś strasznego – wyklęcie przez ród, pozbawienie prawa do nazwiska, luksusów, a nawet do więzi z bliskimi. Dlatego też od dziecka starała się być idealną szlachcianką, by coś podobnego nigdy nie mogło jej zagrozić. Uczono ją, by powinna zdrajcami gardzić – ale nie przygotowano na to, że jeden z nich może się pojawić w jej bliskiej rodzinie. Bo przecież Nottowie nie mogli być zdrajcami. Aż do dziś w to wierzyła. Trudno było pogodzić się z tym, że jej młodzieńcza wiara właśnie legła w gruzy, podobnie jak zaufanie do Percivala i całkowite przekonanie o tym, że był częścią jej rodziny i pozostanie nią już zawsze, nawet wtedy, gdy ona sama zmieni nazwisko i zamieszka przy rodzinie męża.
Myliła się, a nie znosiła się mylić ani rozczarowywać. Przywykła do tego, że wszystko z reguły odbywało się po jej myśli, że jej życie pełne było stałości, ale miała utracić jedną z bliskich sobie osób. Miała ochotę zapłakać gorzko, i choć początkowo obserwowała Percivala ze złością, niechęcią i goryczą, w końcu odwróciła wzrok, bo patrzenie na niego sprawiało zbyt wiele bólu. Już nie był częścią Nottów. Nie mogła myśleć o nim tak, jak jeszcze godzinę temu. Od teraz będzie musiała wyprzeć się wszystkiego, co kiedykolwiek ich łączyło. Pod powiekami zapiekły ją łzy żalu i złości, choć tak bardzo starała się nie rozpłakać. Drobne dłonie zacisnęła w piąstki, ale rozluźniła je, kiedy ojciec, najwyraźniej wyczuwając silną emocjonalność córki, kontrolnie złapał ją za nadgarstek, dając jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych scen. Jego wyraz twarzy pozostawał zacięty.
Na tym nieprzyjemnym wstrząsie nie kończyły się przykre zaskoczenia dzisiejszego dnia. Polityczne dyskusje, przeradzające się w kłótnie zostały urwane nagłym pojawieniem się przerażającego mężczyzny zwanego Voldemortem. Jej ojciec, wzorem wielu innych członków konserwatywnych rodów, skłonił z respektem i szacunkiem głowę, a także poparł kandydaturę Cronusa Malfoya na ministra magii. Elise nie mogła poznać jego myśli. Była jednak na tyle wystraszona tym, co się działo, że początkowo skryła się za jego plecami, by nie wystawiać się na potencjalne zaklęcia, które zaczęły fruwać nad zgromadzonymi. Matka ścisnęła jej rękę, próbując pokazać jej, że wciąż tu była i w jej obecności Elise nie musiała się tak bardzo bać. Ale jej ciało napięło się. Pragnęła opuścić to miejsce – tylko jak? Nie można było się teleportować.
Usłyszała wykrzykiwane przez zwolenników promugolskości inkantacje, ktoś znowu chwycił jej rękę – a tym razem nie był to ojciec. Perseus Nott próbował ochronić swoją żonę i starszą córkę, a tym, kto pociągnął Elise, był Percival.
- Co...? – zaczęła, ale w rzeczy samej, nie było czasu na kłótnie ani roztrząsanie tego, co zrobił. Kiedy usłyszała jego inkantację, słyszała je także z innych sektorów, zrozumiała, co powinni zrobić, jeśli nie chciała, żeby ucierpieli. Percival mógł być w pewnym sensie martwy – ale w głębi duszy nie chciała, żeby był martwy naprawdę. Sama tym bardziej nie chciała umierać w gruzach Stonehenge, które mogło zostać zrujnowane przez lekkomyślnie rzucone zaklęcia. Miała dopiero osiemnaście lat, nie zamierzała umierać. Nie i koniec. Strach i chęć przeżycia w jednym kawałku były ważniejsze niż zraniona duma czy złość.
- Protego totalum! – krzyknęła, mając nadzieję, że zadziała. Jej moc nigdy nie była duża, ale oby wiedza z nielubianego Hogwartu do czegoś się przydała, żeby tarcza mogła osłonić ich przed zagrożeniem z zewnątrz.
| próbuję pomóc Percivalowi z totalum!
Młody, osiemnastoletni umysł wciąż był podatny na emocje, nawet jeśli (choć z trudem) tłumiła je w sobie, nie pozwalając emocjonalnej burzy ujawnić się na zewnątrz. W takich chwilach dawał o sobie znać temperament Lestrange’ów którego część przejęła po matce. Miała ochotę krzyczeć, tupać nogą i złościć się, dosadnie uzewnętrzniając niezadowolenie i frustrację. Może nie zrobiła tego dlatego, że wokół było tylu ludzi, a może wciąż była w zbyt wielkim szoku by zrobić coś więcej niż patrzenie w niedowierzaniu, jak Percival, po tym, jak nie odwołał kontrowersyjnych słów, traci nazwisko i przestaje być jednym z nich.
Niestety nie był to zły sen, a rzeczywistość, której nie mogła się spodziewać. Przecież znała go całe swoje życie. Pałętała się za nim po korytarzach posiadłości ledwie nauczyła się chodzić. Jako mała dziewczynka z wypiekami na twarzy słuchała jego opowieści ze smoczych wypraw, które budziły w niej wielką fascynację, mimo że jej światem był świat muzyki, bali, pięknych strojów i innych rzeczy odpowiednich dla kobiety. Kochała go niemal jak rodzonego brata, a jednak on zdradził. Wypowiedział słowa sprzeczne z poglądami rodu i naraził Nottów na śmieszność, przez co nestor nie miał innego wyjścia, jak pozbawić go nazwiska i przywilejów, a także rozwiązać jego małżeństwo z Inarą. Kobieta jeszcze nawet nie wiedziała, że właśnie straciła męża i czekał ją powrót na łono panieńskiego rodu, z dzieckiem zdrajcy i brakiem możliwości ponownego zamążpójścia. Jak zareaguje, kiedy się dowie, na jakie życie Percival skazał ją i ich nienarodzone dziecko?
Choć powinna jednoznacznie się od niego odciąć, nie tak łatwo było to zrobić w jednej chwili. Jej serduszko wciąż krwawiło w środku, emocje mieszały się ze sobą. Tęsknota i żal walczyły z poczuciem gniewu i zdrady. W jednej chwili skończył się pewien etap. Kiedy powróci do Ashfield Manor, będzie mieć już tylko dwóch kuzynów Nottów, nie trzech. Co stanie się z Percivalem? Gdzie się podzieje po tym, jak nestor go wypędził? Nie wiedziała, co dokładnie dzieje się z wydziedziczonymi, poza tym, że rodzina się ich wyrzeka i traktuje ich, jakby umarli. Nigdy dotąd nikt w jej bliskim otoczeniu nie został skazany na taki los. Jej samej w rodzinnych opowieściach przepełnionych wstrętem i niechęcią wydziedziczenie jawiło się jako coś strasznego – wyklęcie przez ród, pozbawienie prawa do nazwiska, luksusów, a nawet do więzi z bliskimi. Dlatego też od dziecka starała się być idealną szlachcianką, by coś podobnego nigdy nie mogło jej zagrozić. Uczono ją, by powinna zdrajcami gardzić – ale nie przygotowano na to, że jeden z nich może się pojawić w jej bliskiej rodzinie. Bo przecież Nottowie nie mogli być zdrajcami. Aż do dziś w to wierzyła. Trudno było pogodzić się z tym, że jej młodzieńcza wiara właśnie legła w gruzy, podobnie jak zaufanie do Percivala i całkowite przekonanie o tym, że był częścią jej rodziny i pozostanie nią już zawsze, nawet wtedy, gdy ona sama zmieni nazwisko i zamieszka przy rodzinie męża.
Myliła się, a nie znosiła się mylić ani rozczarowywać. Przywykła do tego, że wszystko z reguły odbywało się po jej myśli, że jej życie pełne było stałości, ale miała utracić jedną z bliskich sobie osób. Miała ochotę zapłakać gorzko, i choć początkowo obserwowała Percivala ze złością, niechęcią i goryczą, w końcu odwróciła wzrok, bo patrzenie na niego sprawiało zbyt wiele bólu. Już nie był częścią Nottów. Nie mogła myśleć o nim tak, jak jeszcze godzinę temu. Od teraz będzie musiała wyprzeć się wszystkiego, co kiedykolwiek ich łączyło. Pod powiekami zapiekły ją łzy żalu i złości, choć tak bardzo starała się nie rozpłakać. Drobne dłonie zacisnęła w piąstki, ale rozluźniła je, kiedy ojciec, najwyraźniej wyczuwając silną emocjonalność córki, kontrolnie złapał ją za nadgarstek, dając jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych scen. Jego wyraz twarzy pozostawał zacięty.
Na tym nieprzyjemnym wstrząsie nie kończyły się przykre zaskoczenia dzisiejszego dnia. Polityczne dyskusje, przeradzające się w kłótnie zostały urwane nagłym pojawieniem się przerażającego mężczyzny zwanego Voldemortem. Jej ojciec, wzorem wielu innych członków konserwatywnych rodów, skłonił z respektem i szacunkiem głowę, a także poparł kandydaturę Cronusa Malfoya na ministra magii. Elise nie mogła poznać jego myśli. Była jednak na tyle wystraszona tym, co się działo, że początkowo skryła się za jego plecami, by nie wystawiać się na potencjalne zaklęcia, które zaczęły fruwać nad zgromadzonymi. Matka ścisnęła jej rękę, próbując pokazać jej, że wciąż tu była i w jej obecności Elise nie musiała się tak bardzo bać. Ale jej ciało napięło się. Pragnęła opuścić to miejsce – tylko jak? Nie można było się teleportować.
Usłyszała wykrzykiwane przez zwolenników promugolskości inkantacje, ktoś znowu chwycił jej rękę – a tym razem nie był to ojciec. Perseus Nott próbował ochronić swoją żonę i starszą córkę, a tym, kto pociągnął Elise, był Percival.
- Co...? – zaczęła, ale w rzeczy samej, nie było czasu na kłótnie ani roztrząsanie tego, co zrobił. Kiedy usłyszała jego inkantację, słyszała je także z innych sektorów, zrozumiała, co powinni zrobić, jeśli nie chciała, żeby ucierpieli. Percival mógł być w pewnym sensie martwy – ale w głębi duszy nie chciała, żeby był martwy naprawdę. Sama tym bardziej nie chciała umierać w gruzach Stonehenge, które mogło zostać zrujnowane przez lekkomyślnie rzucone zaklęcia. Miała dopiero osiemnaście lat, nie zamierzała umierać. Nie i koniec. Strach i chęć przeżycia w jednym kawałku były ważniejsze niż zraniona duma czy złość.
- Protego totalum! – krzyknęła, mając nadzieję, że zadziała. Jej moc nigdy nie była duża, ale oby wiedza z nielubianego Hogwartu do czegoś się przydała, żeby tarcza mogła osłonić ich przed zagrożeniem z zewnątrz.
| próbuję pomóc Percivalowi z totalum!
Stonehenge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire