Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Stonehenge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stonehenge
Na terenach Wiltshire, w pobliżu miasta Salisbury znajduje się, pochodzący z epoki neolitu albo brązu, krąg Stonehege, który od wieków skupia naukową społeczność czarodziejów. Przy kamiennych głazach odbywa się większość istotnych dla niemugolskiego świata konferencji, których głównymi gośćmi są przede wszystkim głowy czystokrwistych rodów i najznakomitsi czarodzieje swojej epoki zasłużeni pozycją jak i dokonaniami. Stonehege ma także wielkie znaczenie dla wszystkich astronomów - dzięki niemu można odczytać więcej z gwiazd niż byłoby to możliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych narzędzi. Jednak nie jest to zadanie łatwe, tylko kilku znawców nieba na świecie wie, jak posługiwać się siłami zaklętymi w kamieniach.
Obawy musiały odejść, gdy od raz podjętej decyzji nie było już odwrotu. Zgodziła się mu towarzyszyć, stać się z nim jednością, odtąd w każdej dziedzinie życia. Dar pradawnego rytuału i dźwięki składanych przysiąg miały dla niej ogromną wartość - niemal czuła na sobie spojrzenia tych, którzy już odeszli, a którym należny był szacunek, dawnych duchów czuwających nad tym wielkim i ważnym miejscem mocy. Druidzki krąg splatał łańcuchem każde pojedyncze słowo, które między nimi padało, pieczętując jego siłę. Obawy nie mogły mieć znaczenia, gdy złączyło ich przecież coś znacznie poważniejszego, od pierwszego nieprzypadkowego spotkania, przez dalsze spojrzenia, nieprzypadkowe zetknięcia dłoni, ust i ciał. Gwiazdy pisały ich wspólną drogę, i choć to on przekonywał ją, że od przeznaczenia dało się uciec, z tym walczyć nie chciała. Błędnie szukała go w jego młodszym bracie, los chciał, by trafiła do niego. Czy będą potrafili stać się jednością? Czy duch, który go opętał, chciał jej go odebrać, czy może przeciwnie, może wiedział, że i tak trafi do niej, a z oczyszczonym umysłem prędzej odnajdzie to, co było mu pisane. Może wiedział, że tylko tak mógł stać się silniejszy. Może wiedział, że tylko tak przekona ją co do prawdziwości tego, co przez krotką chwilę wobec wieczności zdawało jej się tylko iluzją.
Przymknęła oczy, pozwalając cieniom upiornie pochłonąć czernione powieki, gdy czuła lepką posokę, którą on znaczył jej skórę, otworzyła oczy w chwili, w której on otworzył usta - i spojrzała na niego, wsłuchując się w każde padające słowo. W przysięgę składaną przed druidzkimi mocami nie śmiałaby zwątpić.
- Serce przy sercu i ręka przy ręce - przytaknęła jego słowom, odbierając od niego dzban z miodem; naczynie było ciężkie, lecz napoiła się z niego - miód ogrzał gardło, a na wargach rozmył się z jagnięcą posoką, krople przelały się przez podbródek, lecz ich nie otarła, nie zaburzając rytuału, odkładając dzban opodal nich. Zamiast tego ze wstrzymanym oddechem przyglądała się biżuterii pieczętującej ich słowa ostatecznie - pomknęła wzrokiem za ruchami jego dłoni, obserwując złoty pierścień wsuwany na jej dłoń. Zawsze kojarzył jej się z kajdanami. Bydlęcą obrożą. Oznakowaniem tego, co nigdy nie będzie już wolne i tego, co należeć odtąd miało już nie do niej samej. Słowa, które między nimi padły, przeczyły tym obawom, a jej przecież też nie zależało wcale na tym, by wolność odebrać jemu. Pierścień był oznaką przysięgi, nie zniewolenia, przysięgi, którą wypowiedziała z własnej woli. Powtórzyła jego gest, wsuwając obrączkę na jego palec, czy zrozumienie nadchodziło wraz z rozpalonym sercem? Kochała go przecież od lat, nieprzerwanie tak samo, a uczucie naturalnie podpowiadało wyrzeczenia, których nie musiała ni skąpić ni żałować. Pragnęła szczęścia swoich dzieci, to jej syn przeważył o podjętej decyzji, lecz dlaczego tak trudno było przyjąć to, że pragnęła również jego szczęścia? Dlaczego tak trudno było zaufać temu, że będzie potrafił to docenić?
Odwróciła się od niego w kierunku ognia, krótką chwilę przyglądając się tańczącym płomieniom; wzniosła dłonie ku niknącym gwiazdom, chwytając tym samym twarzą pierwszy blask leniwie wschodzącego słońca. To jego promienie miały pobłogosławić jej ciało siłą dla dzieci, które mu wyda.
- Niechaj droga wzniesie się, by objawić się przed nami - rozpoczęła, nieznacznie głośniej, jakby zwracała się już nie tylko do niego, ale i wszystkich tych, którzy mieszkali w Kręgu i których nie byli w stanie dzisiaj dostrzec, a których spotkają po śmierci, nieznacznie odchyliła głowę, przymykając oczy, ramiona pozostały wzniesione ku słońcu. - Niechaj wiatr zawsze wieje zgodnie z naszym krokiem. Niech promienie słońca ciepłem padają nam na twarze. Niechaj krople deszczu miękko padają na nasze ziemie. Niech światło poprowadzi nas wspólnie ku przyszłym dniom. - Pochyliła się, wbijając dłonie w twardą ziemię ozdobioną perlistą rosą, zbierając jej obie garście - i cisnęła je w ogień jako ofiarę. - Póki wieczność nas nie wezwie i nie odda nas w objęcia przodków - zakończyła, kłaniając się nisko, usłużnie, przed ogniem. - Bo od teraz, aż po kres - dodała, finalnie zwracając się ku niemu, wyciągając dłoń ku jemu policzkowi, brudną od mieszaniny krwi, miodu i wilgotnej ziemi. Oczy intensywnie szukały jego spojrzenia, chcąc skraść jego uwagę w pełni. - Ja jestem twoja, a ty jesteś mój - szepnęła, jakby wypowiadała kolejne tajemne zaklęcie. Czyż nie brzmiało to dziwnie, nienaturalnie, zaskakująco? Niebo nie runęło, zapach wiatru się nie zmienił, ogień bił tym samym ciepłem - a jednak jutro nie będzie już nigdy jak wczoraj. Wyciągnęła bladą szyje, pozwalając rozjaśnić ją wciąż tańczącym płomieniom, nie odejmując wzroku od jego źrenic.
Przymknęła oczy, pozwalając cieniom upiornie pochłonąć czernione powieki, gdy czuła lepką posokę, którą on znaczył jej skórę, otworzyła oczy w chwili, w której on otworzył usta - i spojrzała na niego, wsłuchując się w każde padające słowo. W przysięgę składaną przed druidzkimi mocami nie śmiałaby zwątpić.
- Serce przy sercu i ręka przy ręce - przytaknęła jego słowom, odbierając od niego dzban z miodem; naczynie było ciężkie, lecz napoiła się z niego - miód ogrzał gardło, a na wargach rozmył się z jagnięcą posoką, krople przelały się przez podbródek, lecz ich nie otarła, nie zaburzając rytuału, odkładając dzban opodal nich. Zamiast tego ze wstrzymanym oddechem przyglądała się biżuterii pieczętującej ich słowa ostatecznie - pomknęła wzrokiem za ruchami jego dłoni, obserwując złoty pierścień wsuwany na jej dłoń. Zawsze kojarzył jej się z kajdanami. Bydlęcą obrożą. Oznakowaniem tego, co nigdy nie będzie już wolne i tego, co należeć odtąd miało już nie do niej samej. Słowa, które między nimi padły, przeczyły tym obawom, a jej przecież też nie zależało wcale na tym, by wolność odebrać jemu. Pierścień był oznaką przysięgi, nie zniewolenia, przysięgi, którą wypowiedziała z własnej woli. Powtórzyła jego gest, wsuwając obrączkę na jego palec, czy zrozumienie nadchodziło wraz z rozpalonym sercem? Kochała go przecież od lat, nieprzerwanie tak samo, a uczucie naturalnie podpowiadało wyrzeczenia, których nie musiała ni skąpić ni żałować. Pragnęła szczęścia swoich dzieci, to jej syn przeważył o podjętej decyzji, lecz dlaczego tak trudno było przyjąć to, że pragnęła również jego szczęścia? Dlaczego tak trudno było zaufać temu, że będzie potrafił to docenić?
Odwróciła się od niego w kierunku ognia, krótką chwilę przyglądając się tańczącym płomieniom; wzniosła dłonie ku niknącym gwiazdom, chwytając tym samym twarzą pierwszy blask leniwie wschodzącego słońca. To jego promienie miały pobłogosławić jej ciało siłą dla dzieci, które mu wyda.
- Niechaj droga wzniesie się, by objawić się przed nami - rozpoczęła, nieznacznie głośniej, jakby zwracała się już nie tylko do niego, ale i wszystkich tych, którzy mieszkali w Kręgu i których nie byli w stanie dzisiaj dostrzec, a których spotkają po śmierci, nieznacznie odchyliła głowę, przymykając oczy, ramiona pozostały wzniesione ku słońcu. - Niechaj wiatr zawsze wieje zgodnie z naszym krokiem. Niech promienie słońca ciepłem padają nam na twarze. Niechaj krople deszczu miękko padają na nasze ziemie. Niech światło poprowadzi nas wspólnie ku przyszłym dniom. - Pochyliła się, wbijając dłonie w twardą ziemię ozdobioną perlistą rosą, zbierając jej obie garście - i cisnęła je w ogień jako ofiarę. - Póki wieczność nas nie wezwie i nie odda nas w objęcia przodków - zakończyła, kłaniając się nisko, usłużnie, przed ogniem. - Bo od teraz, aż po kres - dodała, finalnie zwracając się ku niemu, wyciągając dłoń ku jemu policzkowi, brudną od mieszaniny krwi, miodu i wilgotnej ziemi. Oczy intensywnie szukały jego spojrzenia, chcąc skraść jego uwagę w pełni. - Ja jestem twoja, a ty jesteś mój - szepnęła, jakby wypowiadała kolejne tajemne zaklęcie. Czyż nie brzmiało to dziwnie, nienaturalnie, zaskakująco? Niebo nie runęło, zapach wiatru się nie zmienił, ogień bił tym samym ciepłem - a jednak jutro nie będzie już nigdy jak wczoraj. Wyciągnęła bladą szyje, pozwalając rozjaśnić ją wciąż tańczącym płomieniom, nie odejmując wzroku od jego źrenic.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Pradawny byt towarzyszył mu nieustannie, a on czuł jego obecność nawet wtedy, gdy pozostawał milczący. Ona jedna znała jego tajemnicę, to ją jedną prosił o to, by pomogła mu się uporać z wszechmocnym pasożytem, którego rolę rozumiał, ale wpływu — skrycie, w tajemnicy— się obawiał. Brak całkowitej kontroli go martwił, spędzał sen z powiek, i choć rzucał się w wir ponadprzeciętnej siły i władzy jaką sprawował Ogma władając jego ciałem i jego mocą, nie był gotów oddać mu całkiem własne życie. Na wpół świadomie powierzył ją jedną z największych tajemnic własnego istnienia, nie pamiętając, jak powierzał jej wiele innych, w tym własne, najważniejsze dla niego życie. W dokonała maskę wkładał wiele wysiłku — miał nie dać po sobie poznać drobnych skaz i lęków skrytych głęboko w szarych, przypominających głazy oczach. Był pewien, że w tej sztuce wygrywał porywając swoją widzkę. Nie miał pojęcia, że przejęła dawno temu rolę aktorki, która zaglądając za kulisy znała jego kwestie aż za dobrze i w zimnych oczach potrafiła odnaleźć lewie zauważalną nutę fałszu.
Wygodnie było trzymać się tezy, że nikt nie był mu przeznaczony, nikt nie był mu niezbędny, ale z każdego potrzebnego mógł skorzystać wedle własnego uznania. Jego arogancja miała swoje granice tylko dlatego, że jako człowiek uczony znał własne ograniczenia nawet jeśli ich wyraźne granice bolały i atakowały silnie nabrzmiałe ego. Pragnął jej jako kobiety, ale próbował kryć się z tym, bo była inteligentna, bystra i potrafiła szachować męskimi upodobaniami jak pionkami na szachownicy. Potrzebował jej jako partnera, bo była wprawną manipulatorką, a jej spojrzenie sięgało znacznie dalej niż jego. Krył się jednak z tym, bo była kobietą.
Udawał przed sobą samym bardziej niż przed wszystkimi innymi, mamiąc samego siebie, że wszystko mogło być grą. Szczerość była obnażeniem się z własnych słabości. Szczerość była daniem jej dostępu do centrum wszystkiego. Szczerość była tchórzostwem, na które nie mógł sobie pozwolić. Okłamywał siebie bardziej niż świat, w głębi duszy znając prawdę, której nie chciał przyznać głośno.
Krople miodu spływające po jej brodzie nabrały miedzianego odcienia, kiedy zmieszały się z krwią na jej ustach. Gęsto spłynęły ścieżką po jej brodzie, drażniąc zmysły, katując świadomość. Czuł, że zawsze pachniała miodem. Zawsze pachniała czymś, co sprawiało, że lgnął jak pszczoła do kwiatu, ćma do światła. Powiódł wzrokiem w dół, od jej ust przez pierwsze krople ociekające z brody na odświętną szatę, która wyszła spod rąk Yeleny. Pożądliwe spojrzenie przez moment mignęło dzikością i zaborczością drapieżnika. Nigdy nie będziesz wolna. Nigdy nie będziesz swoja. Już zawsze tylko moja. Moja. Trudno było zagłuszyć instynkt. Spojrzał w jej zielone, intensywnie błyszczące oczy jakby przyłapany na ponurych myślach. Czy potrafiła to robić? Czytać z jego oczu? Zamknął je, zamykając dostęp do tajemnej wiedzy. Godził się i pragnął czegoś innego. Potrafił odsunąć w cień zwierzęce pragnienia. Potrzeby zagarnięcia ją dla siebie, odsunięcia od świata, który jej zagrażał, na nią czyhał, polował na jej mądrość, piękno, wiedzę i umiejętności. Mógł udawać, że nie miał jej na własność; nie była wszak rzeczą, a jednak jej słowa, jej spojrzenia rozpalały w nim potrzebę i prośbę, by była tylko dla niego od teraz aż po kres tego świata.
Oparł się chęci przyrzeczenia jej, że będzie miała wszystko, czego zapragnie — jakże miałko zabrzmiałyby te słowa w jego ustach?
Obrócił się wraz z nią, w stronę ognia, by oddać hołd wszystkim żywiołom. Wysłuchawszy jej słów, wpatrywał się w płomienie tańczące w chaosie, jak w pożodze, jak w jej tęczówkach. Skłonił się lekko i zwrócił ku niej, by ująć jej dłoń. Brudną z ziemi dłoń ujął, by zapleść ją ozdobnym pasem, otoczyć wstęgą symbolizującą pojednanie i więź.
— Pozwól mi uczyć się najjaśniejszą gwiazdą błyszczącą podczas bezchmurnej nocy, pierwszym promieniem o poranku. Bądź moją historią, opowieścią o naszych dziejach, słowem, frazą o moich dokonaniach. Moim słońcem, melodią. Moją koroną — szepnął, drugą dłonią sięgnąć do wyciągniętej szyi, którą z delikatnością dotknął. Opuszkami palców przeciągnął ku linii żuchwy, a później brody. — Ja jestem twój, a ty moja — powtórzył, pochylając się ku niej, by w porozumieniu i obopólnej zgodzie przypieczętować dzisiejszą rozprawę, a ustami musnąć jej usta. Złączyć je w niemalże słodkim, ciężkim od obietnic pocałunku.
Wyplótł dłoń pokrytą okruchami ziemi, pozwalając by pas rozplątał się i spadł na wilgotną trawę pokrywająca okolice Stonehenge. Duchy były mu świadkiem, jak w pocałunku zatopił wszystko to, czego nie mógł lub nie chciał wyrzec głośno, a potem spojrzał na Cassandrę z zadowoleniem lub czymś, co przez naiwnych nazywano szczęściem. Szczerym, niepohamowanym i naturalnym. Słowa przysięgi były wiążące, święte — wierzyła w to równie mocno co i on. Los, który związali ze sobą dzisiaj skrzyżował ich ścieżki już dawno temu. Nie śmiał mu stanąć na drodze.
Była piękna. Ciemna głowa pełna włosów splecionych w warkocze pośród świeżej, mokrej trawy i mlecznych oparów wznoszącej się mgły. Oświetlona w końcu pierwszymi promieniami słońca, które przedzierały się przy gęste powietrze. Twarz bogini, której żaden śmiertelnik nie mógłby się oprzeć. Ale on nie był tylko śmiertelnikiem. Doskonała, pomyślał, bo od dziś nie mógłby inaczej określić własnej żony świadczącej o nim lepiej niż on sam; będącej odzwierciedleniem jego mądrości i osobistych wyborów.
— Chodź — zaprosił ją dalej. Chwycił w dłoń garść ziemi, którą wrzucą do okolicznej rzeki, łącząc ze sobą wszystkie cztery żywioły — powietrze, ogień, wodę i ziemię. Drugą ręką odnalazł jej smukłą dłoń, którą zamknął w swojej, krocząc z nią przez mleczną przyszłość. Rzeka szumiała nieopodal. Stanął na brzegu niezbyt szerokiego strumienia, by cisnąć ziemię w wodę, tak jak ona to zrobiła wcześniej z ogniem. I wszedł w wodę, ciągnąć ją za sobą. Przekroczenie płytkiej rzeki nie będzie dla nich problemem. Dół szaty zamókł od razu, ale zatrzymał się i odwrócił ku niej, spoglądając na nią wyczekująco.
Wygodnie było trzymać się tezy, że nikt nie był mu przeznaczony, nikt nie był mu niezbędny, ale z każdego potrzebnego mógł skorzystać wedle własnego uznania. Jego arogancja miała swoje granice tylko dlatego, że jako człowiek uczony znał własne ograniczenia nawet jeśli ich wyraźne granice bolały i atakowały silnie nabrzmiałe ego. Pragnął jej jako kobiety, ale próbował kryć się z tym, bo była inteligentna, bystra i potrafiła szachować męskimi upodobaniami jak pionkami na szachownicy. Potrzebował jej jako partnera, bo była wprawną manipulatorką, a jej spojrzenie sięgało znacznie dalej niż jego. Krył się jednak z tym, bo była kobietą.
Udawał przed sobą samym bardziej niż przed wszystkimi innymi, mamiąc samego siebie, że wszystko mogło być grą. Szczerość była obnażeniem się z własnych słabości. Szczerość była daniem jej dostępu do centrum wszystkiego. Szczerość była tchórzostwem, na które nie mógł sobie pozwolić. Okłamywał siebie bardziej niż świat, w głębi duszy znając prawdę, której nie chciał przyznać głośno.
Krople miodu spływające po jej brodzie nabrały miedzianego odcienia, kiedy zmieszały się z krwią na jej ustach. Gęsto spłynęły ścieżką po jej brodzie, drażniąc zmysły, katując świadomość. Czuł, że zawsze pachniała miodem. Zawsze pachniała czymś, co sprawiało, że lgnął jak pszczoła do kwiatu, ćma do światła. Powiódł wzrokiem w dół, od jej ust przez pierwsze krople ociekające z brody na odświętną szatę, która wyszła spod rąk Yeleny. Pożądliwe spojrzenie przez moment mignęło dzikością i zaborczością drapieżnika. Nigdy nie będziesz wolna. Nigdy nie będziesz swoja. Już zawsze tylko moja. Moja. Trudno było zagłuszyć instynkt. Spojrzał w jej zielone, intensywnie błyszczące oczy jakby przyłapany na ponurych myślach. Czy potrafiła to robić? Czytać z jego oczu? Zamknął je, zamykając dostęp do tajemnej wiedzy. Godził się i pragnął czegoś innego. Potrafił odsunąć w cień zwierzęce pragnienia. Potrzeby zagarnięcia ją dla siebie, odsunięcia od świata, który jej zagrażał, na nią czyhał, polował na jej mądrość, piękno, wiedzę i umiejętności. Mógł udawać, że nie miał jej na własność; nie była wszak rzeczą, a jednak jej słowa, jej spojrzenia rozpalały w nim potrzebę i prośbę, by była tylko dla niego od teraz aż po kres tego świata.
Oparł się chęci przyrzeczenia jej, że będzie miała wszystko, czego zapragnie — jakże miałko zabrzmiałyby te słowa w jego ustach?
Obrócił się wraz z nią, w stronę ognia, by oddać hołd wszystkim żywiołom. Wysłuchawszy jej słów, wpatrywał się w płomienie tańczące w chaosie, jak w pożodze, jak w jej tęczówkach. Skłonił się lekko i zwrócił ku niej, by ująć jej dłoń. Brudną z ziemi dłoń ujął, by zapleść ją ozdobnym pasem, otoczyć wstęgą symbolizującą pojednanie i więź.
— Pozwól mi uczyć się najjaśniejszą gwiazdą błyszczącą podczas bezchmurnej nocy, pierwszym promieniem o poranku. Bądź moją historią, opowieścią o naszych dziejach, słowem, frazą o moich dokonaniach. Moim słońcem, melodią. Moją koroną — szepnął, drugą dłonią sięgnąć do wyciągniętej szyi, którą z delikatnością dotknął. Opuszkami palców przeciągnął ku linii żuchwy, a później brody. — Ja jestem twój, a ty moja — powtórzył, pochylając się ku niej, by w porozumieniu i obopólnej zgodzie przypieczętować dzisiejszą rozprawę, a ustami musnąć jej usta. Złączyć je w niemalże słodkim, ciężkim od obietnic pocałunku.
Wyplótł dłoń pokrytą okruchami ziemi, pozwalając by pas rozplątał się i spadł na wilgotną trawę pokrywająca okolice Stonehenge. Duchy były mu świadkiem, jak w pocałunku zatopił wszystko to, czego nie mógł lub nie chciał wyrzec głośno, a potem spojrzał na Cassandrę z zadowoleniem lub czymś, co przez naiwnych nazywano szczęściem. Szczerym, niepohamowanym i naturalnym. Słowa przysięgi były wiążące, święte — wierzyła w to równie mocno co i on. Los, który związali ze sobą dzisiaj skrzyżował ich ścieżki już dawno temu. Nie śmiał mu stanąć na drodze.
Była piękna. Ciemna głowa pełna włosów splecionych w warkocze pośród świeżej, mokrej trawy i mlecznych oparów wznoszącej się mgły. Oświetlona w końcu pierwszymi promieniami słońca, które przedzierały się przy gęste powietrze. Twarz bogini, której żaden śmiertelnik nie mógłby się oprzeć. Ale on nie był tylko śmiertelnikiem. Doskonała, pomyślał, bo od dziś nie mógłby inaczej określić własnej żony świadczącej o nim lepiej niż on sam; będącej odzwierciedleniem jego mądrości i osobistych wyborów.
— Chodź — zaprosił ją dalej. Chwycił w dłoń garść ziemi, którą wrzucą do okolicznej rzeki, łącząc ze sobą wszystkie cztery żywioły — powietrze, ogień, wodę i ziemię. Drugą ręką odnalazł jej smukłą dłoń, którą zamknął w swojej, krocząc z nią przez mleczną przyszłość. Rzeka szumiała nieopodal. Stanął na brzegu niezbyt szerokiego strumienia, by cisnąć ziemię w wodę, tak jak ona to zrobiła wcześniej z ogniem. I wszedł w wodę, ciągnąć ją za sobą. Przekroczenie płytkiej rzeki nie będzie dla nich problemem. Dół szaty zamókł od razu, ale zatrzymał się i odwrócił ku niej, spoglądając na nią wyczekująco.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Stal, którą dostrzegała w jego oczach, rozbudzało pożądanie. Pamiętała, że potrafił patrzeć na nią w ten sposób, patrzył w ten sposób w Warwick, patrzył w ten sposób wcześniej, wiele razy, choć sam tego nie pamiętał. Lubiła to spojrzenie, pełne trudnego do opanowania żywiołu, pierwotnego instynktu zawsze przyciągającego go do niej. Wątpliwości umykały w dal, a ona coraz mocniej zastanawiała się nad tym, dlaczego w ogóle przysłaniały jej przyszłość, dlaczego w niego wątpiła. Czyż przeznaczenie, które ich połączyło, już od pierwszego dnia nie było niezwykłe? Lysandra była tego zwiastunem, zrodzona przecież z jego krwi, krwi jego brata. Pamiętała, jak krew pod jego skórą wrzała, jakim tętnem biło serce pomiędzy urywanym oddechem. Naznaczony tęsknotą i pragnieniem szmaragd tęczówek na krótko błysnął odegnaną łzą wzruszenia. Tylko czas pokaże, czy podjęła właściwą decyzję, lecz dziś właściwszej nie była w stanie wskazać. Ucieczka rzuciłaby ich znów na samotną pustynię nieznanego, a ona tęskniła za jego bliskością. Tęskniła ostatnie miesiące, nawet jeśli nie potrafiła, a może nie chciała, dopuścić do siebie tej myśli. Obok Heather, był jej w życiu najdroższy. Wiodła przenikliwym wzrokiem dalej po jego twarzy, gdy zamknął już oczy, nie decydując się jednak na zaburzenie rytuału zbędnym gestem. Od tego dnia, aż po kres, stać się miała jego żoną. Nie była to rola, której pragnęła. Lecz dawała jej to, czego pragnęła. Bezpieczną opokę dla dzieci, dziedzictwo dla syna i wreszcie jego, u boku którego chciała pozostać, ze zdumieniem odkrywając w głębi samej siebie, że naprawdę chciała mu też ulżyć w niesieniu ciężaru, jaki spadł na jego barki. Potrzebował tego, dziś bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Mógł dać jej, dziś więcej, niż kiedykolwiek wcześniej, bo do wszystkiego doszedł tym, kim był.
Wydała z siebie ciche westchnienie, gdy musnął ustami jej usta, westchnienie, które miało go przyciągnąć bardziej niż słodycz miodu, obiecać spełnienie tej nocy, którym winni przypieczętować ceremonię. Dumą młódki w dzień jej ślubu była zakrwawiona pościel, doświadczona czarownica mogła to zrewanżować w inny sposób. Obserwowała zadowolenie wkraczające na jego twarz, kąciki jej ust uniosły się w górę, w spokojnym, łagodnym, ale szczerym uśmiechu, jaki nieczęsto gościł na jej twarzy. Wiedziała, że byli sobie pisani, lecz nie spodziewała się podobnego zakończenia. Obawy znikały, schodziły w tył podświadomości, przeganianie pradawnym ceremoniałem. Każde ze słów, które między nimi padło, niosło wszak olbrzymią wartość - i każdemu z osobna świadkiem było to święte miejsce. Przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech, smakując zapachu świtu, zapachu rosy, zapachu mokrych świętych kamieni, zapachu ognia i popiołów, zapachu ziemi, którą wciąż miała pod paznokciami. Nim odeszła razem z nim, uniosła dzban z miodem i wzięła go wolną dłonią, bo tej nocy miało im go nie braknąć.
Zaprowadził ją pod wartki strumień, stanąwszy na brzegu zrzuciła ze stóp trzewiki, bez wahania wchodząc do wody za nim - orzeźwiająca chłodna woda leśnej rzeki orzeźwiała, podrażniała zimnem, lecz tylko czując siłę żywiołu, dało się ją poznać. Ruszyła ku niemu, wkrótce równając się z nim krokiem, dokąd zmierzali?
- Ogień, ziemia, woda, powietrze, cztery żywioły wszechświata, wszyscy nasi przodkowie i leśne duchy, cała pamięć Stonehenge, ogniste słońce i biały księżyc, a nawet upiorna kometa, wszyscy stali się świadkami i stróżami naszej przysięgi. - Okręciła się na palcach, gdy znalazła się tuż obok i stanęła naprzeciw niego, sugestywnie unosząc ku niemu dzban z ciepłym miodem pitnym, materiał szaty zanurzył się w wodzie, ale nie zwracała na to uwagi. - Dopiero zaczyna świtać. Zostańmy tu, póki nie wzejdzie słońce. - Wzrok odnalazł jego spojrzenie ponownie, dłoń mocniej ścisnęła jego dłoń, usta poruszyły się powoli, wkrótce z nich wydobył się dźwięk - śpiew, przybierający słowa staroceltyckiej pieśni o wspólnym życiu. Śpiewała cicho, a melodia była prosta, lecz patrzyła na niego i tylko na niego.
Moja nadziejo, moja miłości,
pójdźmy na chwilę do lasu,
strąćmy z traw poranną rosę,
ujrzyjmy pstrąga mknącego przez rzekę,
ujrzyjmy czarnego kosa w gnieździe,
usłyszymy nawoływanie jelenia i kozła,
ptaszę, które czułym głosem kołysze liśćmi drzew,
kukułkę w koronie świeżej zieleni,
tu, w naszym słodkim lesie,
gdzie śmierć nigdy nas nie odnajdzie.
Wydała z siebie ciche westchnienie, gdy musnął ustami jej usta, westchnienie, które miało go przyciągnąć bardziej niż słodycz miodu, obiecać spełnienie tej nocy, którym winni przypieczętować ceremonię. Dumą młódki w dzień jej ślubu była zakrwawiona pościel, doświadczona czarownica mogła to zrewanżować w inny sposób. Obserwowała zadowolenie wkraczające na jego twarz, kąciki jej ust uniosły się w górę, w spokojnym, łagodnym, ale szczerym uśmiechu, jaki nieczęsto gościł na jej twarzy. Wiedziała, że byli sobie pisani, lecz nie spodziewała się podobnego zakończenia. Obawy znikały, schodziły w tył podświadomości, przeganianie pradawnym ceremoniałem. Każde ze słów, które między nimi padło, niosło wszak olbrzymią wartość - i każdemu z osobna świadkiem było to święte miejsce. Przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech, smakując zapachu świtu, zapachu rosy, zapachu mokrych świętych kamieni, zapachu ognia i popiołów, zapachu ziemi, którą wciąż miała pod paznokciami. Nim odeszła razem z nim, uniosła dzban z miodem i wzięła go wolną dłonią, bo tej nocy miało im go nie braknąć.
Zaprowadził ją pod wartki strumień, stanąwszy na brzegu zrzuciła ze stóp trzewiki, bez wahania wchodząc do wody za nim - orzeźwiająca chłodna woda leśnej rzeki orzeźwiała, podrażniała zimnem, lecz tylko czując siłę żywiołu, dało się ją poznać. Ruszyła ku niemu, wkrótce równając się z nim krokiem, dokąd zmierzali?
- Ogień, ziemia, woda, powietrze, cztery żywioły wszechświata, wszyscy nasi przodkowie i leśne duchy, cała pamięć Stonehenge, ogniste słońce i biały księżyc, a nawet upiorna kometa, wszyscy stali się świadkami i stróżami naszej przysięgi. - Okręciła się na palcach, gdy znalazła się tuż obok i stanęła naprzeciw niego, sugestywnie unosząc ku niemu dzban z ciepłym miodem pitnym, materiał szaty zanurzył się w wodzie, ale nie zwracała na to uwagi. - Dopiero zaczyna świtać. Zostańmy tu, póki nie wzejdzie słońce. - Wzrok odnalazł jego spojrzenie ponownie, dłoń mocniej ścisnęła jego dłoń, usta poruszyły się powoli, wkrótce z nich wydobył się dźwięk - śpiew, przybierający słowa staroceltyckiej pieśni o wspólnym życiu. Śpiewała cicho, a melodia była prosta, lecz patrzyła na niego i tylko na niego.
Moja nadziejo, moja miłości,
pójdźmy na chwilę do lasu,
strąćmy z traw poranną rosę,
ujrzyjmy pstrąga mknącego przez rzekę,
ujrzyjmy czarnego kosa w gnieździe,
usłyszymy nawoływanie jelenia i kozła,
ptaszę, które czułym głosem kołysze liśćmi drzew,
kukułkę w koronie świeżej zieleni,
tu, w naszym słodkim lesie,
gdzie śmierć nigdy nas nie odnajdzie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Strata nigdy wcześniej nie przyniosła tak wielkich korzyści, ale o tym trudno było mu sądzić, kiedy ledwie wierzył, że wszystko to, co się działo i toczyło było już wcześniej jego wyborem, który mu przedstawiła. Częściowo nieuświadomioną jej winą, a może raczej zasługą było doprowadzenie ich tak daleko, aż tu, do ruin Stonehenge, gdzie w kamiennym kromlechu, pośród najwyższych celtyckich bogów i czterech żywiołów złożyli najświętszą przysięgę. Nie mogli uczcić tego bardziej uroczyście, wzniośle i jednocześnie po swojemu. I teraz miał także ją — i choć niewiele o niej wiedział, bo pytania o najprostsze rzeczy były krępujące i zawstydzające — miał przeczucie, że była odpowiedzią na większość pytań, których odpowiedzi pozostały poza jego zasięgiem. Jej ciche westchnienie przyniosło satysfakcję i usypiało niepokój. Musiała być zadowolona, a przecież nic bardziej nie łechtało męskiego ego niż satysfakcja kobiety u boku. Jej pełne uznania i radości spojrzenie — i to szczere i to najlepiej odegrane — otwierało wiele drzwi. Zatrzymaj się na moment, mówił jej oddech, szeptały jej poruszające się na wietrze włosy. Jesteś bezpieczny, zapewniał jej kobieco delikatny i stanowczy jednocześnie dotyk. Bezpieczny oznaczało, że mógł opuścić gardę, nim zaczną drętwieć mu ręce. Mógł przy niej odpocząć i nabrać sił, nie musząc obawiać się z jej strony niczego. Mój ukochany, znalazłeś swoje miejsce — w takie słowa układały się jej usta, kiedy się odezwała. Nie musiał już dalej szukać, zastanawiać się i analizować, czy to, co podpowiadała intuicja było dobrym wyborem. Najlepszym, jedynym i już całkowicie nieodwracalnym.
Nie chciał dać sobie odrobiny ludzkiego szczęścia, bo co typowo ludzkie dotąd było mu obce. Wychowany, stworzony, udoskonalany nie chciał mieć miejsca na męskie słabości, typowo ludzkie bolączki. Nie wiedział, że się przed tym nie uchroni, łudził się, ale kiedy patrzył na nią ginął we własnych lękach i tym, co latami od siebie odpychał. Prowadził ją przez ogień, ziemię, wodę i powietrze, przypieczętowując wszystkie cztery żywioły, aż skłoniła go do zatrzymania się. Nie musieli dziś nigdzie gnać, donikąd zmierzać. Naprawdę? Zatrzymał się, gdy przestąpiła mu drogę z dzbanem miodu.
— Wśród tak wielu świadków i wciąż całkiem sami — zadumał się na chwilę, spoglądając w jej szmaragdowe oczy. — Nie jesteś jak większość kobiet — stwierdził odkrywczo i haniebnie w dniu własnego ślubu, ale nie potrafił zachować tego stwierdzenia na bok. Wyciągnął dłoń ku jej twarzy, by palcami pogładził jej jasny, niemalże alabastrowy policzek i choć tym nie odbiegała od większości arystokratek różniła się zarówno od nich, jak i od kobiet z gminu. — Jesteś wyjątkowa — dodał, jakby właśnie to jego słowa miały oznaczać od samego początku. — Uśmiechasz się tak niewiele — nie licząc tego uśmiechu pełnego wdzięku i kokieterii. Dziś po raz pierwszy ujrzał ją inną. Jego kciuk znalazł się przy jej kąciku ust. Nad zimnym strumieniem unosiła się cienka warstwa mgły, która spowijała ich do połowy. Słabe promienie wschodzącego słońca zapewne chciałyby tańczyć po niebie, ale wczesna aura z granicy dnia i nocy jeszcze na to nie pozwalała. Nie tutaj. — Nie zwykłem rozpamiętywać momentów, strata czasu — nie dzielił się też zwykle tym, co czuł i najszczerzej myślał, ale od dziś to właśnie z nią miał dzielić swoje sekrety. — Ale to będę pamiętał dobrze. I gdybym mógł o czymś śnić, chciałbym śnić o tym — to było życzenie; niemalże błagalna prośba do towarzyszących im bóstw i okrutnego losu; a śnił niezwykle rzadko, rzadko też dobrze sypiał. Ale ten widok byłby najprzyjemniejszym i najbardziej błogim widokiem jaki dotąd miał okazję ujrzeć. Jaki pamiętał. Ją, przed świtem, skąpaną w mlecznej mgle z błogim uśmiechem pełnym najnaturalniejszego szczęścia. Lekkim — i nie głupkowatym, teatralnym — ulotnym jak taniec świateł przed wschodem słońca. Uśmiechem jak muśnięcie wiatru na skórze.
Jej głos, jej śpiew dotarł głębiej niż chciałby przyznać i poruszył go bardziej niż piękne operowe arie. Prawdziwością, nagością i intymnością jakiej nie znał, jakiej dotąd nigdy nie doświadczył. Zmarszczył brwi, ale kąciki ust drgnęły mu; uniosły się lekko. Była piękna, a jej głos przeszywał go na wśróś, sprawiając, że włosy na karku stawały dęba. Zbliżył się do niej, obejmując ją w pasie jedną ręką, drugą ujął jej dłoń, pozwalając by wolną trzymała dzban z miodem. Pod pretekstem tańca obrócił ją w płytkim strumieniu. Woda wybaczała błędy i ubytki, a na jej nurt można było łatwo zrzucić winę za brak niezbędnej równowagi. Obrócił ją w wodzie, nie pozwalając się odsunąć, a jej dłoń ułożył sobie na piersi. Taki poranek mógłby być zapowiedzią nowego, wspólnego życia. — Taki poranek, nigdy więcej się nie powtórzy— pytał, czy może stwierdzał? Czy dziś i tylko dziś byli względem siebie tak nadzy, czy już zawsze będą? — Wtedy, w Warwick powiedziałem ci, czego potrzebuję. Czego potrzebuję od ciebie. Nie powiedziałaś mi czego ty potrzebujesz dla siebie. Czego ty pragniesz. Czego ode mnie oczekujesz. Dla siebie, nie dla mojej krwi — bo tylko o to go wtedy poprosiła. O to, by złożył jej obietnicę, że zawsze w pierwszej kolejności będzie myślał o jej dzieciach. Ich dzieciach. A czego ona pragnęła? O czym skrycie marzyła? Co mógłby jej dać? Zakołysał nią, czyniąc w wodzie krok, powoli, ostrożnie po śliskich kamieniach. Spojrzeniem przeciągnął po jej twarzy, szyi.
Nie chciał dać sobie odrobiny ludzkiego szczęścia, bo co typowo ludzkie dotąd było mu obce. Wychowany, stworzony, udoskonalany nie chciał mieć miejsca na męskie słabości, typowo ludzkie bolączki. Nie wiedział, że się przed tym nie uchroni, łudził się, ale kiedy patrzył na nią ginął we własnych lękach i tym, co latami od siebie odpychał. Prowadził ją przez ogień, ziemię, wodę i powietrze, przypieczętowując wszystkie cztery żywioły, aż skłoniła go do zatrzymania się. Nie musieli dziś nigdzie gnać, donikąd zmierzać. Naprawdę? Zatrzymał się, gdy przestąpiła mu drogę z dzbanem miodu.
— Wśród tak wielu świadków i wciąż całkiem sami — zadumał się na chwilę, spoglądając w jej szmaragdowe oczy. — Nie jesteś jak większość kobiet — stwierdził odkrywczo i haniebnie w dniu własnego ślubu, ale nie potrafił zachować tego stwierdzenia na bok. Wyciągnął dłoń ku jej twarzy, by palcami pogładził jej jasny, niemalże alabastrowy policzek i choć tym nie odbiegała od większości arystokratek różniła się zarówno od nich, jak i od kobiet z gminu. — Jesteś wyjątkowa — dodał, jakby właśnie to jego słowa miały oznaczać od samego początku. — Uśmiechasz się tak niewiele — nie licząc tego uśmiechu pełnego wdzięku i kokieterii. Dziś po raz pierwszy ujrzał ją inną. Jego kciuk znalazł się przy jej kąciku ust. Nad zimnym strumieniem unosiła się cienka warstwa mgły, która spowijała ich do połowy. Słabe promienie wschodzącego słońca zapewne chciałyby tańczyć po niebie, ale wczesna aura z granicy dnia i nocy jeszcze na to nie pozwalała. Nie tutaj. — Nie zwykłem rozpamiętywać momentów, strata czasu — nie dzielił się też zwykle tym, co czuł i najszczerzej myślał, ale od dziś to właśnie z nią miał dzielić swoje sekrety. — Ale to będę pamiętał dobrze. I gdybym mógł o czymś śnić, chciałbym śnić o tym — to było życzenie; niemalże błagalna prośba do towarzyszących im bóstw i okrutnego losu; a śnił niezwykle rzadko, rzadko też dobrze sypiał. Ale ten widok byłby najprzyjemniejszym i najbardziej błogim widokiem jaki dotąd miał okazję ujrzeć. Jaki pamiętał. Ją, przed świtem, skąpaną w mlecznej mgle z błogim uśmiechem pełnym najnaturalniejszego szczęścia. Lekkim — i nie głupkowatym, teatralnym — ulotnym jak taniec świateł przed wschodem słońca. Uśmiechem jak muśnięcie wiatru na skórze.
Jej głos, jej śpiew dotarł głębiej niż chciałby przyznać i poruszył go bardziej niż piękne operowe arie. Prawdziwością, nagością i intymnością jakiej nie znał, jakiej dotąd nigdy nie doświadczył. Zmarszczył brwi, ale kąciki ust drgnęły mu; uniosły się lekko. Była piękna, a jej głos przeszywał go na wśróś, sprawiając, że włosy na karku stawały dęba. Zbliżył się do niej, obejmując ją w pasie jedną ręką, drugą ujął jej dłoń, pozwalając by wolną trzymała dzban z miodem. Pod pretekstem tańca obrócił ją w płytkim strumieniu. Woda wybaczała błędy i ubytki, a na jej nurt można było łatwo zrzucić winę za brak niezbędnej równowagi. Obrócił ją w wodzie, nie pozwalając się odsunąć, a jej dłoń ułożył sobie na piersi. Taki poranek mógłby być zapowiedzią nowego, wspólnego życia. — Taki poranek, nigdy więcej się nie powtórzy— pytał, czy może stwierdzał? Czy dziś i tylko dziś byli względem siebie tak nadzy, czy już zawsze będą? — Wtedy, w Warwick powiedziałem ci, czego potrzebuję. Czego potrzebuję od ciebie. Nie powiedziałaś mi czego ty potrzebujesz dla siebie. Czego ty pragniesz. Czego ode mnie oczekujesz. Dla siebie, nie dla mojej krwi — bo tylko o to go wtedy poprosiła. O to, by złożył jej obietnicę, że zawsze w pierwszej kolejności będzie myślał o jej dzieciach. Ich dzieciach. A czego ona pragnęła? O czym skrycie marzyła? Co mógłby jej dać? Zakołysał nią, czyniąc w wodzie krok, powoli, ostrożnie po śliskich kamieniach. Spojrzeniem przeciągnął po jej twarzy, szyi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Nie - przyznała mu rację, nie odejmując wzroku od jego oczu; nie była jak większość kobiet, od dziecka czuła się inna od większości ludzi, i choć nie o taką inność chyba mu chodziło, nie zawahała się, by potwierdzić te słowa. Spojrzenie traciło jednak na ostrości, gdy mówił dalej, mówił o niej, jak nikt inny nigdy wcześniej nie mówił. Mówił, a ona była pewna, że mówił szczerze. Przymknęła czernione powieki, gdy poczuła dotyk jego dłoni na ustach, otarła się o nią od niechcenia jak niedopieszczony kot. - Wiedziałam, że jesteś mi przeznaczony - odparła, tylko pozornie bez związku. - A jednak nie sądziłam nigdy, że dotrwamy do tej chwili. - Że się na to zgodzę. Że u twego boku nie zabłyśnie młodsza i piękniejsza, jak tamto dziewczę na obchodach twojego święta. - Tym razem nie zapomnisz. - Nie mógł. Nigdy nie zapomniał zresztą w pełni, uczucia były w nim żywe. Jeśli miała wątpliwości wcześniej, musiała zrozumieć siłę ich więzi teraz. Przetrwało śmierć wspomnień, silne jak drzewo. Zaskoczyło ją to. - Sny znaczą tęsknotę. Nie zatęsknisz, będę obok, gdy otworzysz oczy. Będę obok i przegnam zły sen. - Przygładziła jego policzek, nim okręcił ją w tańcu, zaśmiała się wtedy głośno i szczerze, jak nie śmiała się nigdy, choć ściskany pod ręką dzban nie ułatwiał zachowania równowagi na śliskich rzecznych kamieniach, pochwyciła jego dłoń mocno, wsparła się na tej, która podtrzymywała jej talię, wiedząc, że jej nie wypuści, po czym przylgnęła do jego ciała policzkiem, szukając u niego ostoi. Uśmiech nie zniknął z jej ust, uśmiech szczęścia, uśmiech niedowierzania. W przeciwieństwie do niego pamiętała wszystko - tym bardziej przedziwny wydawał jej się podobny koniec. Koniec, który stać miał się wspólnym początkiem.
Utkwiła spojrzenie na jego twarzy, wzruszona, bo nikt - prócz jej córki - nigdy jej o to nie pytał. Już od dawna nie potrafiła znaleźć ni chwili, by pomyśleć o sobie, tylko o sobie. Pragnęła szczęścia, domu i bezpieczeństwa dla swoich dzieci. Pragnęła dla nich przyszłości, o którą nie musiałaby się już martwić. Te zmartwienia przysłaniały wszystko, bo nic więcej nie miało znaczenia. Urządzanie domu, który obiecał jej Ramsey, dało jej dużo spokoju i dużo radości, ilekroć tylko myślała nad tym, jak zmieni się przestrzeń, w której dorastała Lysandra i jak zmieni się przestrzeń, którą dopiero poznaje Calchas. Warwick było miasteczkiem, o którym jeszcze kilka miesięcy temu nie słyszała zupełnie nic, dziś było jej domem bliższym sercu niż Londyn, to właśnie dał jej Ramsey. Nie za nic, jego nowa pozycja wymagała również od niej, lecz cena wolności wydawała się niewielka za wszystko, co mogły dostać jej dzieci. I oni też. Nowy dom tworzyli we czworo. Rodzina Ramseya też ją cieszyła, dawała gwarancję siły, dzięki której z wolna zdawała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nigdy nie miała prawdziwego domu. Nie wiedziała jeszcze, czy zdołają go utworzyć wszyscy razem, ale widok Ignotusa z Lysandrą pośród spokojnych i zielonych ogrodów napawał ją większym spokojem, niż poranny blask słońca i bose kroki stawiane na zroszonej rosą trawie. Czego więcej pragnęła tak naprawdę dla siebie?
- Kiedy zdecydowałam się pójść na kurs uzdrowicielski, zrobiłam to dlatego, że nie potrafię i nie chcę stać bezczynnie. Chcę, byś nie stanął nigdy na drodze temu, co robię. - Wiedziała, że tego nie zrobi. Gdyby pragnął posłusznej kury, miał ich do wyboru cały wachlarz. - Chcę, byś wsparł mnie w tym, co potrafię i docenił moją wartość. Chcę szacunku, na jaki zasługuję. - Nigdy więcej nie chciała już trafić do piekła, jakie przygotował dla niej jego brat. - Nigdy nie chcę zostać zamknięta w klatce. - A tego zawsze się przy nim obawiała. Wiedziała, że potrafiła się przed tym obronić, ale nie chciała już musieć z nim walczyć. - Nie chcę stać się cieniem bez własnego zdania. Ale przede wszystkim - podjęła, unosząc dłoń do jego twarzy, muskając jego policzek delikatnym dotykiem palców. - Chcę, byś zakończył tę wojnę jak najprędzej. Przyniósł zwycięstwo i pokój. Rośnij w siłę dalej, a u twego boku odnajdę szczęście. Okaż światu, na ile cię stać, a świat się ugnie i ugięty pozwoli mi na wszystko. - Uniosła dłoń wyżej, ku jego skroni, przygładziła nią włosy na karku, po czym przymknęła oczy, dając mu się w tym tańcu prowadzić po omacku; spod półprzymkniętych powiek spojrzała w dół rzeki, gdzie woda wydała się głębsza. Jej skromny nurt szemrał skromnym szeptem. - A teraz chcę po prostu trwać w tej chwili, mój miły, poczuć objęcia wody i ciepło promieni nadchodzącego świtu na twarzy, chcę poczuć prawdziwość tej chwili i upewnić się, że nie jest snem, który nad ranem zniknie. Długo cię nie było. Tęskniłam. Nie zostawiaj mnie więcej - poprosiła cicho, obnażając się ze szczerości, którą i on ją uraczył. Bo teraz, teraz już wszystko miało stać się inne, choć pozostawało takim samym.
Utkwiła spojrzenie na jego twarzy, wzruszona, bo nikt - prócz jej córki - nigdy jej o to nie pytał. Już od dawna nie potrafiła znaleźć ni chwili, by pomyśleć o sobie, tylko o sobie. Pragnęła szczęścia, domu i bezpieczeństwa dla swoich dzieci. Pragnęła dla nich przyszłości, o którą nie musiałaby się już martwić. Te zmartwienia przysłaniały wszystko, bo nic więcej nie miało znaczenia. Urządzanie domu, który obiecał jej Ramsey, dało jej dużo spokoju i dużo radości, ilekroć tylko myślała nad tym, jak zmieni się przestrzeń, w której dorastała Lysandra i jak zmieni się przestrzeń, którą dopiero poznaje Calchas. Warwick było miasteczkiem, o którym jeszcze kilka miesięcy temu nie słyszała zupełnie nic, dziś było jej domem bliższym sercu niż Londyn, to właśnie dał jej Ramsey. Nie za nic, jego nowa pozycja wymagała również od niej, lecz cena wolności wydawała się niewielka za wszystko, co mogły dostać jej dzieci. I oni też. Nowy dom tworzyli we czworo. Rodzina Ramseya też ją cieszyła, dawała gwarancję siły, dzięki której z wolna zdawała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nigdy nie miała prawdziwego domu. Nie wiedziała jeszcze, czy zdołają go utworzyć wszyscy razem, ale widok Ignotusa z Lysandrą pośród spokojnych i zielonych ogrodów napawał ją większym spokojem, niż poranny blask słońca i bose kroki stawiane na zroszonej rosą trawie. Czego więcej pragnęła tak naprawdę dla siebie?
- Kiedy zdecydowałam się pójść na kurs uzdrowicielski, zrobiłam to dlatego, że nie potrafię i nie chcę stać bezczynnie. Chcę, byś nie stanął nigdy na drodze temu, co robię. - Wiedziała, że tego nie zrobi. Gdyby pragnął posłusznej kury, miał ich do wyboru cały wachlarz. - Chcę, byś wsparł mnie w tym, co potrafię i docenił moją wartość. Chcę szacunku, na jaki zasługuję. - Nigdy więcej nie chciała już trafić do piekła, jakie przygotował dla niej jego brat. - Nigdy nie chcę zostać zamknięta w klatce. - A tego zawsze się przy nim obawiała. Wiedziała, że potrafiła się przed tym obronić, ale nie chciała już musieć z nim walczyć. - Nie chcę stać się cieniem bez własnego zdania. Ale przede wszystkim - podjęła, unosząc dłoń do jego twarzy, muskając jego policzek delikatnym dotykiem palców. - Chcę, byś zakończył tę wojnę jak najprędzej. Przyniósł zwycięstwo i pokój. Rośnij w siłę dalej, a u twego boku odnajdę szczęście. Okaż światu, na ile cię stać, a świat się ugnie i ugięty pozwoli mi na wszystko. - Uniosła dłoń wyżej, ku jego skroni, przygładziła nią włosy na karku, po czym przymknęła oczy, dając mu się w tym tańcu prowadzić po omacku; spod półprzymkniętych powiek spojrzała w dół rzeki, gdzie woda wydała się głębsza. Jej skromny nurt szemrał skromnym szeptem. - A teraz chcę po prostu trwać w tej chwili, mój miły, poczuć objęcia wody i ciepło promieni nadchodzącego świtu na twarzy, chcę poczuć prawdziwość tej chwili i upewnić się, że nie jest snem, który nad ranem zniknie. Długo cię nie było. Tęskniłam. Nie zostawiaj mnie więcej - poprosiła cicho, obnażając się ze szczerości, którą i on ją uraczył. Bo teraz, teraz już wszystko miało stać się inne, choć pozostawało takim samym.
bo ty jesteś
prządką
prządką
— Dlaczego nie? — spytał od razu podchwytując jej wątpliwość, nieświadom zupełnie chwiejnego gruntu, na jakim się znaleźli; nieświadom jej przebaczenia za jego przewiny, ale i kłamstw, którymi go nakarmiła, a za które jej się odwdzięczył; nieświadom ile razy ocaliła mu życie i ile przemogła się by mu go nie odebrać. Niedopasowanych wyborów, rozmijających się oczekiwań i tego, że będąc obok siebie znajdowali się w dwóch całkiem różnych miejscach w otaczającej ich rzeczywistości. Odmiennych światach. Kąciki ust drgnęły delikatnie, a brzmienie jej słów sprawiło, że po plecach przebiegł dreszcz. Mówiła to z taką pewnością, że gotów był przytaknąć natychmiast. Nie zapomnij świszczało mu w uszach, choć mógłby przysiąc, że nie to powiedziała. Zakołysał się z nią jeszcze w kilku krokach tańca do szumu strumienia, lekkiego wiatru gdzieś z oddali, porannego śpiewu ptaków i wspólnych oddechów. Jej słowa przypomniały mu o czymś innym. Zatrzymał się, chwilę jeszcze patrząc na jej uśmiech. Jeśli miała moc przeganiania złych snów, musiała umieć przywołać też dobre myśli. Dziś w to wierzył. Sięgnął dłonią pod elegancką szatę uszytą przez Yelenę, aż do kieszeni. Palce musnęły drobny przedmiot, coś jak talizman, które znaczenia nie rozumiał a historii posiadania nie mógł przypomnieć. Znalazł to w swoich rzeczach. Tkwiły tak od dawna, zbyt zniszczone by je nosić, a jednocześnie niedość, aby się ich pozbyć, kiedy jeszcze mieszkał na Pokątnj. Nie odsuwając się od niej, przytrzymując ją drugą ręką w talii wystawił między nich dłoń, opierając jej brzeg o dzban miodu, którzy ściskała.
— Wiesz co to jest? — spytał szczerze głosem kogoś, kto nie mógł zasnąć bez uzyskania odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Bez podstępu, unosząc stalowe spojrzenie w jej zielone, mądre oczy. Musiała; wiedziała zacznie więcej niż on, a wspomniała, że tamtej nocy się widzieli. Pomimo niewiedzy, intuicja nakazała mu nie pozbywać się nieznanego amuletu. Bydlęcą kość z nieznaną mu runą znalazł w szacie, którą miał na sobie podczas wydarzeń w Locus Nihil. — To coś oznacza? — spytał, myśląc, że tyle zostaje z człowieka po śmierci, a jeśli ma szczęście to nawet nie tyle. — To należy do ciebie? — ciągnął, próbując rozwikłać zagadkę, która krążyła mu po głowie już od jakiegoś czasu, ale nigdy nie było odpowiedniej chwili, by zadać tak błahe pytanie — nieistotne z punktu widzenia szarej codzienności. Czekał cierpliwie, aż przyzna, czy coś jej to mówi, tak jak czekał na jej odpowiedź, która miała stać się jednym z fundamentów ich wspólnego nowego życia. Chciał ją poznać i zrozumieć motywy jej działań. Wcześniej miał lata na to, by dowiedzieć się o niej wszystkiego. Z obserwacji, ze słyszenia, z osobistych doświadczeń. Teraz miał wiele do nadrobienia, a najprostszą metodą było spytać — i tę metodę, przekornie, stosował najrzadziej. Patrzył jej w oczy kiedy mówiła, nie karmiąc jej pustymi obietnicami.
— Szanuję to, co robisz. Szanuję to, jaka jesteś — przyznał, choć nie było w tym dalszego przyrzeczenia. Ujęła go swoją inteligencją, bystrością, spostrzegawczością. Usposobieniem względem dzieci i siłą, jaka drzemała w jej głosie i spojrzeniu. Była kobietą po przejściach, doświadczoną, która miała już dobrze sprecyzowane upodobania i oczekiwania od innych i życia. Nie chciało mu się dłuższej szukać, bawić, testować. Nie miał ani czasu ani energii na kształtowanie innych pod samego siebie. Miało to ciemne strony — oboje byli już ukierunkowani i określeni, a jeśli nie zgrają się rytmem nie uda im się tego przetrwać. Dlatego, kiedy prezentował jej dom wiedział, że ta obietnica będzie wiążąca dla nich obojga i jeśli ona nie wymusi na nich współpracy, nigdzie jej już nie znajdą poza sobą. Dziś jej słowa wydawały się nierealne i nie do pomyślenia, ale nie rzucono im jeszcze kłody pod nogi, nie stanęli w obliczu wspólnego wyzwania, które okaże się prawdziwym sprawdzianem. Jej słowa pokazały mu, że nie czeka go łatwa droga. I trudno było mu przewidzieć, co zadecyduje w przyszłości, jakie kroki podejmie ona. Ale za chwilę musnęła jego policzek z czułością, obdarzając go uśmiechem, którego pragnął, w sposób odmienny od wszystkich innych pragnień, jakich w życiu dotąd doświadczył. Objął ją mocniej, pewniej stając na nogach pomiędzy śliskimi kamieniami. — Zrobię, co trzeba — obiecał w końcu, po dłuższej chwili wahania. — Byś nigdy sama nie chciała zapomnieć. — Dla niego wspomnienia były ważne, budowały jego doświadczenie i sposób patrzenia na świat. Bez nich nie czuł pewności, której potrzebował by po sabacie ją odnaleźć, więc dni przeradzały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące nim rzeczywiście zdecydował się zapukać do jej drzwi. — Muszę cię ostrzec — szepnął, zatrzymując się w pewnym momencie. Poczekał aż na niego popatrzy, stanie pewnie, a kiedy tak się stało, ujął ją za kark, pod uchem, by gwałtownie zakosztować jej ust, złączyć języki w tańcu, by dłońmi przeczesać drogę przez jej łabędzią szyje, na pierś, brzuch i talię. Dzban z miodem mu przeszkadzał, ale nie na tyle, by go zniechęcić. Przerwał tylko na moment, marszcząc brwi i ostrzegł raz jeszcze, by dobrze zrozumiała:— Nie przed tym.— I dopiero wtedy wziął ją na ręce. Musiała odstawić to przeklęte naczynie. Obejrzał się przez ramię, ale w potoku i tak nie widział bezpiecznej drogi, więc zaryzykował, licząc na opatrzność towarzyszących im duchów, i wierząc, że nie pozwolą mu się wywrócić w takiej chwili, a w dniu własnego ślubu nie będzie musiała składać mu kręgosłupa. Nie był siłaczem, a ona nie była dla niego kruszyną, ale to nie miało znaczenia. W kilku chwiejnych, niebezpiecznych krokach, powoli udało mu się dotrzeć do brzegu, na który chciał ją odstawić, ale zamiast pozwolić jej wyjść ze strumienia posadził ją na kamieniu, po którym raz po raz przepływała chłodna woda, która w mgnieniu oka zmoczyła materiał. Odebrawszy od niej dzban upił z niego łyk i odłożył go częściowo w wodę, między głazy, zdjął z siebie własną, przemoczoną nieco szatę i chwycił ją za dłonie, które zaplótł sobie na karku, wracając do tego, co zaczął, kilka jardów dalej, by spełnić pierwsze z życzeń, to najprostsze, ale i to miało być dobrym początkiem.
— Wiesz co to jest? — spytał szczerze głosem kogoś, kto nie mógł zasnąć bez uzyskania odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Bez podstępu, unosząc stalowe spojrzenie w jej zielone, mądre oczy. Musiała; wiedziała zacznie więcej niż on, a wspomniała, że tamtej nocy się widzieli. Pomimo niewiedzy, intuicja nakazała mu nie pozbywać się nieznanego amuletu. Bydlęcą kość z nieznaną mu runą znalazł w szacie, którą miał na sobie podczas wydarzeń w Locus Nihil. — To coś oznacza? — spytał, myśląc, że tyle zostaje z człowieka po śmierci, a jeśli ma szczęście to nawet nie tyle. — To należy do ciebie? — ciągnął, próbując rozwikłać zagadkę, która krążyła mu po głowie już od jakiegoś czasu, ale nigdy nie było odpowiedniej chwili, by zadać tak błahe pytanie — nieistotne z punktu widzenia szarej codzienności. Czekał cierpliwie, aż przyzna, czy coś jej to mówi, tak jak czekał na jej odpowiedź, która miała stać się jednym z fundamentów ich wspólnego nowego życia. Chciał ją poznać i zrozumieć motywy jej działań. Wcześniej miał lata na to, by dowiedzieć się o niej wszystkiego. Z obserwacji, ze słyszenia, z osobistych doświadczeń. Teraz miał wiele do nadrobienia, a najprostszą metodą było spytać — i tę metodę, przekornie, stosował najrzadziej. Patrzył jej w oczy kiedy mówiła, nie karmiąc jej pustymi obietnicami.
— Szanuję to, co robisz. Szanuję to, jaka jesteś — przyznał, choć nie było w tym dalszego przyrzeczenia. Ujęła go swoją inteligencją, bystrością, spostrzegawczością. Usposobieniem względem dzieci i siłą, jaka drzemała w jej głosie i spojrzeniu. Była kobietą po przejściach, doświadczoną, która miała już dobrze sprecyzowane upodobania i oczekiwania od innych i życia. Nie chciało mu się dłuższej szukać, bawić, testować. Nie miał ani czasu ani energii na kształtowanie innych pod samego siebie. Miało to ciemne strony — oboje byli już ukierunkowani i określeni, a jeśli nie zgrają się rytmem nie uda im się tego przetrwać. Dlatego, kiedy prezentował jej dom wiedział, że ta obietnica będzie wiążąca dla nich obojga i jeśli ona nie wymusi na nich współpracy, nigdzie jej już nie znajdą poza sobą. Dziś jej słowa wydawały się nierealne i nie do pomyślenia, ale nie rzucono im jeszcze kłody pod nogi, nie stanęli w obliczu wspólnego wyzwania, które okaże się prawdziwym sprawdzianem. Jej słowa pokazały mu, że nie czeka go łatwa droga. I trudno było mu przewidzieć, co zadecyduje w przyszłości, jakie kroki podejmie ona. Ale za chwilę musnęła jego policzek z czułością, obdarzając go uśmiechem, którego pragnął, w sposób odmienny od wszystkich innych pragnień, jakich w życiu dotąd doświadczył. Objął ją mocniej, pewniej stając na nogach pomiędzy śliskimi kamieniami. — Zrobię, co trzeba — obiecał w końcu, po dłuższej chwili wahania. — Byś nigdy sama nie chciała zapomnieć. — Dla niego wspomnienia były ważne, budowały jego doświadczenie i sposób patrzenia na świat. Bez nich nie czuł pewności, której potrzebował by po sabacie ją odnaleźć, więc dni przeradzały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące nim rzeczywiście zdecydował się zapukać do jej drzwi. — Muszę cię ostrzec — szepnął, zatrzymując się w pewnym momencie. Poczekał aż na niego popatrzy, stanie pewnie, a kiedy tak się stało, ujął ją za kark, pod uchem, by gwałtownie zakosztować jej ust, złączyć języki w tańcu, by dłońmi przeczesać drogę przez jej łabędzią szyje, na pierś, brzuch i talię. Dzban z miodem mu przeszkadzał, ale nie na tyle, by go zniechęcić. Przerwał tylko na moment, marszcząc brwi i ostrzegł raz jeszcze, by dobrze zrozumiała:— Nie przed tym.— I dopiero wtedy wziął ją na ręce. Musiała odstawić to przeklęte naczynie. Obejrzał się przez ramię, ale w potoku i tak nie widział bezpiecznej drogi, więc zaryzykował, licząc na opatrzność towarzyszących im duchów, i wierząc, że nie pozwolą mu się wywrócić w takiej chwili, a w dniu własnego ślubu nie będzie musiała składać mu kręgosłupa. Nie był siłaczem, a ona nie była dla niego kruszyną, ale to nie miało znaczenia. W kilku chwiejnych, niebezpiecznych krokach, powoli udało mu się dotrzeć do brzegu, na który chciał ją odstawić, ale zamiast pozwolić jej wyjść ze strumienia posadził ją na kamieniu, po którym raz po raz przepływała chłodna woda, która w mgnieniu oka zmoczyła materiał. Odebrawszy od niej dzban upił z niego łyk i odłożył go częściowo w wodę, między głazy, zdjął z siebie własną, przemoczoną nieco szatę i chwycił ją za dłonie, które zaplótł sobie na karku, wracając do tego, co zaczął, kilka jardów dalej, by spełnić pierwsze z życzeń, to najprostsze, ale i to miało być dobrym początkiem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Do tego też musisz dojść sam - odparła zalotnie rozbawionym szeptem, gdy spytał, dlaczego nie była jak większość, dlaczego ją tak postrzegał, dlaczego tym dla niego była, dlaczego zaczęło mu zależeć, dlaczego mimo tego, jak postrzegał emocje, sam im się oddał, nie wiedziała, upatrując w tym wyłącznej winy gwiazd. Przyczyny wszechrzeczy zawsze miały dla niej mniejsze znaczenie, niż dla niego. Gdy wyjął z kieszeni drobny przedmiot, początkowo zmarszczyła brew bez zrozumienia - po chwili jej spojrzenie pojaśniało, a zielone oczy rozwarły się szeroko, oczarowane przechowanym talizmanem. Czy to on - czy on mógł być odpowiedzią?
- Kość cielęcia ściętego o północy - odparła, nie dotykając amuletu. - Nie jest mój, należy do ciebie. Podarowałam ci to przy naszym ostatnim spotkaniu, gdy prosiłam, byś nigdy nie zapomniał. - Czy to on ochronił łączące ich uczucie? - Nie zdążyłam tego skończyć. - Czy gdyby zdążyła, czy wtedy wszystko ułożyłoby się inaczej? - Runie brakuje promieni. Mimo to pomogła. Nie mogę ich już dodać, nie po takim czasie. Jeśli to mój amulet zachował strzępy twych wspomnień, powinieneś dalej nosić go przy sobie. Nabrał mocy i przywiązał się do ciebie, przechodząc z tobą przez tamto piekło. Jest już częścią ciebie, nawet jeśli niedoskonały. - Przygładziła opuszkiem palca jego krawędź, dalej nie chwytając go jednak w dłoń. Gdyby tylko została uprzedzona wcześniej, gdyby dano jej więcej czasu, zatroszczyłaby się o tę ochronę mocniej.
Wiedziała, że ją szanował, w ostatnich rozmowach, spotkaniach, szukała dawnego jego, szukała zmian, skaz na jego charakterze, inności, zastanawiała się, czy tamte przejścia odebrały mu coś jeszcze, nie tylko pamięć. Ale znalazła tylko dawnego jego, którego tak wady jak zalety doskonale znała. Nie zapomniała nigdy o obawach, które ją od niego odsunęły ani o sednie kłótni, które ich poróżniły - wisiały nad nimi jak szafot, gotowe wrócić w każdym momencie. Ale zdecydowała się być jego żoną mimo to, więc musiała sobie z tym poradzić. Musiała dbać o siebie samą, ale i o nich i węzeł, który odtąd połączył ich na wieki. Od dawna wiedziała, że towarzystwo innego mężczyzny nie da jej tego, co mógł dać jej Ramsey. Niewielu z nich mogło być też równie niebezpiecznych, co Ramsey, ale czasem, by osiągnąć więcej, należało podjąć ryzyko. Zaśmiała się bezgłośnie, ledwie unosząc w górę kąciki ust, gdy zapewnił ją, że i ona nie zapomni. Wyczuwała w tych słowach szczególną magię, a jeśli możliwą do dostrzeżenia tylko przez nią i przez niego, to tym bardziej wyjątkową. W jej spojrzeniu pojawił się niepokój dopiero, gdy zawarł w słowach przestrogę; spojrzała na niego z obawą, poważniejąc, czy coś się stało? Lecz złączone wargi rozwiały złe obawy, jego ramiona trzymały ją mocno, więc mimo trzymanego w dłoniach dzbana mogła zadrzeć kolano z zamiarem otarcia się o jego nogę. Gdy ją uniósł, ze śmiechem upiła łyk miodu z dzbana, celowo zostawiając jego słodki smak na wargach, przechyliła też dzban ku jego ustom, chcąc nakarmić go z naczynia i odebrać skupienie na śliskiej niebezpiecznej ścieżce - był przecież nieustraszony. Syknęła, rozwierając wargi, gdy ciepła skóra zderzyła się z niespodziewanym chłodem porannej wody, której strumienie płynęły po jej nogach, z materiałem jej sukni i gwałtownie odgięła głowę w tył, ukazując jasną szyję, zastygając w tej pozie na kilka krótkich chwil, nim ciało nie przywyknie do zimna. Wsunęła w wodę prawą dłoń, niedbałym gestem rozrzucając perliste krople wody i pozwalając, by wzniecona tym gestem fala mocniej zamoczyła jej ubranie, podkreślając krągłe kształty ciała. Dłonie, za jego gestem, prędko oplotły go w karku, już bez zbędnych słów, uprzednio pociągając za sznur ściągający materiał szaty przy jej dekolcie. Oplotła nogi wokół niego, wydychając w bok jego głowy ciężkie ciepłe powietrze.
- Nie zapomnisz - szepnęła, ześlizgując się wargami po jego skórze do ucha, chłodne paznokcie mokrej dłoni przesunęły się po skórze jego pleców, znacząc je trudnym do odszyfrowania z tej pozycji znakiem.
zt x2
- Kość cielęcia ściętego o północy - odparła, nie dotykając amuletu. - Nie jest mój, należy do ciebie. Podarowałam ci to przy naszym ostatnim spotkaniu, gdy prosiłam, byś nigdy nie zapomniał. - Czy to on ochronił łączące ich uczucie? - Nie zdążyłam tego skończyć. - Czy gdyby zdążyła, czy wtedy wszystko ułożyłoby się inaczej? - Runie brakuje promieni. Mimo to pomogła. Nie mogę ich już dodać, nie po takim czasie. Jeśli to mój amulet zachował strzępy twych wspomnień, powinieneś dalej nosić go przy sobie. Nabrał mocy i przywiązał się do ciebie, przechodząc z tobą przez tamto piekło. Jest już częścią ciebie, nawet jeśli niedoskonały. - Przygładziła opuszkiem palca jego krawędź, dalej nie chwytając go jednak w dłoń. Gdyby tylko została uprzedzona wcześniej, gdyby dano jej więcej czasu, zatroszczyłaby się o tę ochronę mocniej.
Wiedziała, że ją szanował, w ostatnich rozmowach, spotkaniach, szukała dawnego jego, szukała zmian, skaz na jego charakterze, inności, zastanawiała się, czy tamte przejścia odebrały mu coś jeszcze, nie tylko pamięć. Ale znalazła tylko dawnego jego, którego tak wady jak zalety doskonale znała. Nie zapomniała nigdy o obawach, które ją od niego odsunęły ani o sednie kłótni, które ich poróżniły - wisiały nad nimi jak szafot, gotowe wrócić w każdym momencie. Ale zdecydowała się być jego żoną mimo to, więc musiała sobie z tym poradzić. Musiała dbać o siebie samą, ale i o nich i węzeł, który odtąd połączył ich na wieki. Od dawna wiedziała, że towarzystwo innego mężczyzny nie da jej tego, co mógł dać jej Ramsey. Niewielu z nich mogło być też równie niebezpiecznych, co Ramsey, ale czasem, by osiągnąć więcej, należało podjąć ryzyko. Zaśmiała się bezgłośnie, ledwie unosząc w górę kąciki ust, gdy zapewnił ją, że i ona nie zapomni. Wyczuwała w tych słowach szczególną magię, a jeśli możliwą do dostrzeżenia tylko przez nią i przez niego, to tym bardziej wyjątkową. W jej spojrzeniu pojawił się niepokój dopiero, gdy zawarł w słowach przestrogę; spojrzała na niego z obawą, poważniejąc, czy coś się stało? Lecz złączone wargi rozwiały złe obawy, jego ramiona trzymały ją mocno, więc mimo trzymanego w dłoniach dzbana mogła zadrzeć kolano z zamiarem otarcia się o jego nogę. Gdy ją uniósł, ze śmiechem upiła łyk miodu z dzbana, celowo zostawiając jego słodki smak na wargach, przechyliła też dzban ku jego ustom, chcąc nakarmić go z naczynia i odebrać skupienie na śliskiej niebezpiecznej ścieżce - był przecież nieustraszony. Syknęła, rozwierając wargi, gdy ciepła skóra zderzyła się z niespodziewanym chłodem porannej wody, której strumienie płynęły po jej nogach, z materiałem jej sukni i gwałtownie odgięła głowę w tył, ukazując jasną szyję, zastygając w tej pozie na kilka krótkich chwil, nim ciało nie przywyknie do zimna. Wsunęła w wodę prawą dłoń, niedbałym gestem rozrzucając perliste krople wody i pozwalając, by wzniecona tym gestem fala mocniej zamoczyła jej ubranie, podkreślając krągłe kształty ciała. Dłonie, za jego gestem, prędko oplotły go w karku, już bez zbędnych słów, uprzednio pociągając za sznur ściągający materiał szaty przy jej dekolcie. Oplotła nogi wokół niego, wydychając w bok jego głowy ciężkie ciepłe powietrze.
- Nie zapomnisz - szepnęła, ześlizgując się wargami po jego skórze do ucha, chłodne paznokcie mokrej dłoni przesunęły się po skórze jego pleców, znacząc je trudnym do odszyfrowania z tej pozycji znakiem.
zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Noc Duchów - event
Miejsce spotkania wyznaczyła na las który wskazała na mapie każdemu z członków jej grupy. Jego obrzeża, tak dokładniej wierząc że będą w stanie dotrzeć na wyznaczone miejsce przy pomocy teleportacji i późniejszego przemieszczenia się pomiędzy drzewami. Spotkanie przy samych ruinach nie było bezpieczne droga miała nie być prosta, musieli uważać na to by nie ściągnąć ku sobie zbyt wielu spojrzeń - najlepiej żadnych. Święcę trzeba było rozpalić na czas - nie widziała innej opcji. Czekała - miała na sobie ciemny płaszcz który pozwalał łatwiej gubić się jej w nocy. Rozglądała się wokół w jednej z dłoni trzymając starą - dość wysłużoną już - miotłę.
- Pod uwagę musimy wziąć wiele czynników - możliwość zaalarmowania nie tylko Malfoyów, ale i samych cieni. - zaczęła, przesuwając tęczówkami po całej czwórce. - Sądzę że na przejście powinniśmy użyć kameleonów i zaklęć by pozostać trudniejszymi do dostrzeżenia. Świeca nie powinna znajdować się u mnie. Długo nad tym myślałam. - przyznała, przesuwając tęczówkami od Blake'a do Kierana kończąc na Jackie. - Jeśli nasze działania istotnie ściągną w to miejsce Rycerzy musimy zrobić co możemy by ich zmylić. - przyznała bez ogródek. Ją wyciągnęli z więzienia pod ich nosami. Blake był zdrajcą krwi, chcieli jego głowy równie mocno. Kieran byłym szefem Biura. Jackie nadal była dla nich smakowitym kąskiem - córka Kierana, były auror, rebeliant, ale drogą dedukcji dochodziła do tego wniosku mimowolnie. Choć dla nich, mogło się to okazać szansą, którą powinni wykorzystać. Jackie mówiła jej o posiadanej pelerynie niewidce. - Jeśli uda nam się ich przekonać, że jesteśmy w trójkę będziesz w stanie zajść ich od tyłu, albo rozpalić świecę w odpowiednim momencie. - mówiła dalej, cicho, szybko. - Przemieszczając się, po obu naszych stronach dodatkowo zabezpieczać będziemy się Salvio hexia. Je też rzucimy już przy samym kręgu. - oznajmiła, unikanie zagrożeń, spojrzeń innych to była podstawa, powinni zrobić co mogli by to się im udało. Sięgnęła do kieszeni wyciągając dwa eliksiry kameleona. Podała jeden Kieranowi, drugi Percivalowi. - Pytania, propozycje, wątpliwości? - zapytała, czekała ich ciężka droga choć na razie towarzyszył pozorny spokój nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Uniosła różdżkę kierując ją na siebie, rzucając niewerbalnie zaklęcie Kameleona.
| przekazuję Percivalowi i Kieranowi po Kameleonie, chciałabym żeby Jackie miała naszą świecę.
Miejsce spotkania wyznaczyła na las który wskazała na mapie każdemu z członków jej grupy. Jego obrzeża, tak dokładniej wierząc że będą w stanie dotrzeć na wyznaczone miejsce przy pomocy teleportacji i późniejszego przemieszczenia się pomiędzy drzewami. Spotkanie przy samych ruinach nie było bezpieczne droga miała nie być prosta, musieli uważać na to by nie ściągnąć ku sobie zbyt wielu spojrzeń - najlepiej żadnych. Święcę trzeba było rozpalić na czas - nie widziała innej opcji. Czekała - miała na sobie ciemny płaszcz który pozwalał łatwiej gubić się jej w nocy. Rozglądała się wokół w jednej z dłoni trzymając starą - dość wysłużoną już - miotłę.
- Pod uwagę musimy wziąć wiele czynników - możliwość zaalarmowania nie tylko Malfoyów, ale i samych cieni. - zaczęła, przesuwając tęczówkami po całej czwórce. - Sądzę że na przejście powinniśmy użyć kameleonów i zaklęć by pozostać trudniejszymi do dostrzeżenia. Świeca nie powinna znajdować się u mnie. Długo nad tym myślałam. - przyznała, przesuwając tęczówkami od Blake'a do Kierana kończąc na Jackie. - Jeśli nasze działania istotnie ściągną w to miejsce Rycerzy musimy zrobić co możemy by ich zmylić. - przyznała bez ogródek. Ją wyciągnęli z więzienia pod ich nosami. Blake był zdrajcą krwi, chcieli jego głowy równie mocno. Kieran byłym szefem Biura. Jackie nadal była dla nich smakowitym kąskiem - córka Kierana, były auror, rebeliant, ale drogą dedukcji dochodziła do tego wniosku mimowolnie. Choć dla nich, mogło się to okazać szansą, którą powinni wykorzystać. Jackie mówiła jej o posiadanej pelerynie niewidce. - Jeśli uda nam się ich przekonać, że jesteśmy w trójkę będziesz w stanie zajść ich od tyłu, albo rozpalić świecę w odpowiednim momencie. - mówiła dalej, cicho, szybko. - Przemieszczając się, po obu naszych stronach dodatkowo zabezpieczać będziemy się Salvio hexia. Je też rzucimy już przy samym kręgu. - oznajmiła, unikanie zagrożeń, spojrzeń innych to była podstawa, powinni zrobić co mogli by to się im udało. Sięgnęła do kieszeni wyciągając dwa eliksiry kameleona. Podała jeden Kieranowi, drugi Percivalowi. - Pytania, propozycje, wątpliwości? - zapytała, czekała ich ciężka droga choć na razie towarzyszył pozorny spokój nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Uniosła różdżkę kierując ją na siebie, rzucając niewerbalnie zaklęcie Kameleona.
| przekazuję Percivalowi i Kieranowi po Kameleonie, chciałabym żeby Jackie miała naszą świecę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
W wyznaczonym miejscu zjawił się w pełnej gotowości, nawet na ułamek sekundy nie tracąc determinacji. Pomiędzy kolejnymi teleportacjami nie napotkał na żadne przeszkody na swojej drodze, a to mogło tylko dodatkowo motywować w obliczu całej tej sytuacji. Trzymał w ciasnym uścisku różdżkę, tym nawykiem utrzymując wzmożoną czujność. Wierzył, że jeszcze wszystko może się zmienić, a szala zwycięstwa przechyli się na stronę Zakonu Feniksa, jeśli tylko podołają tej wielkiej misji. Tej nocy sukces zależał od ludzi gotowych zaryzykować nawet własnym życiem, aby zmienić świat na lepsze. Ich czteroosobowa grupa miała być tylko częścią wielkiego dzieła. Spojrzał po twarzach Justine, Percivala i Jackie. Nic nie miało znaczenia, żadne zdarzenia z przeszłości, rozbieżności w opiniach czy wierzeniach, kiedy łączył ich wspólny cel. Żadna z tych osób nie rzuci mu Lamino w plecy.
Stojąc przy linii lasu Kieran zdawał sobie sprawę z tego, że całą grupę dzieli krótki moment od wyjścia na otwartą przestrzeń. Słuchał Tonks z uwagą, pozwalając sobie tylko przytaknąć jej słowom odnośnie potrzeby kamuflażu. Jako jej podkomendny nie miał żadnych zarzutów wobec wydawanych przez nią poleceń. Plan był nakreślony klarownie, na chwilę obecną wszyscy wiedzieli co mają robić. Jedynym problemem w założonym przez nich scenariusz była zmienność czynników. Nie wiedzieli z czym dokładnie przyjdzie im się zmierzyć, cienie były enigmatyczne, silne dzięki czarnej magii, a przecież nie tylko z nimi będą musieli się rozprawić, jeśli coś pójdzie nie tak. Musieli być pewni, że przy dynamicznie rozwijającej się sytuacji przynajmniej jedna ze świec będzie odpowiednio zabezpieczona, na tym właśnie miało polegać trzymanie Jackie w obwodzie pod peleryną-niewidką. Pozostała trójka musiała na początku trzymać się blisko, póki dobrze nie rozeznają się w sytuacji. Najpierw musieli dostać się do ruin, tam wszystkie ich wyobrażenia zrewiduje rzeczywistość.
– W którymś momencie wszyscy będziemy musieli się rozproszyć – zasugerował po krótkim namyśle, gdy Justine udzieliła im głosu. Choć mogło się wydawać, że wybiera odmienne od niej stanowisko, w rzeczywistości tak nie było. Pewne detale, które padły na spotkaniu Zakonu kilka dni wcześniej, mocno wsiąkły mu do głowy. – Minister Longbottom wspomniał, że cienie najlepiej otoczyć i wtedy odpalić świece piórami. Na ten jeden moment nie możemy trwać w zwartym szyku, ale będziemy musieli szybko do niego wrócić, jeśli dojdzie do przybycia wroga.
To była jedna z tych aurorskich nauk, aby w miarę możliwość wspierać się wzajemnie podczas starć. Kiedy jeden skupia się na obronie obu, drugi wystosowuje kolejne ataki. Nawet ta taktyka bywała nieadekwatna wobec różnorodności zmieniających się okoliczności.
Przyjął fiolkę od Justine i z całkowitym zaufaniem odkorkował ją, a potem wypił całą zawartość.
| piję eliksir od Justine
Stojąc przy linii lasu Kieran zdawał sobie sprawę z tego, że całą grupę dzieli krótki moment od wyjścia na otwartą przestrzeń. Słuchał Tonks z uwagą, pozwalając sobie tylko przytaknąć jej słowom odnośnie potrzeby kamuflażu. Jako jej podkomendny nie miał żadnych zarzutów wobec wydawanych przez nią poleceń. Plan był nakreślony klarownie, na chwilę obecną wszyscy wiedzieli co mają robić. Jedynym problemem w założonym przez nich scenariusz była zmienność czynników. Nie wiedzieli z czym dokładnie przyjdzie im się zmierzyć, cienie były enigmatyczne, silne dzięki czarnej magii, a przecież nie tylko z nimi będą musieli się rozprawić, jeśli coś pójdzie nie tak. Musieli być pewni, że przy dynamicznie rozwijającej się sytuacji przynajmniej jedna ze świec będzie odpowiednio zabezpieczona, na tym właśnie miało polegać trzymanie Jackie w obwodzie pod peleryną-niewidką. Pozostała trójka musiała na początku trzymać się blisko, póki dobrze nie rozeznają się w sytuacji. Najpierw musieli dostać się do ruin, tam wszystkie ich wyobrażenia zrewiduje rzeczywistość.
– W którymś momencie wszyscy będziemy musieli się rozproszyć – zasugerował po krótkim namyśle, gdy Justine udzieliła im głosu. Choć mogło się wydawać, że wybiera odmienne od niej stanowisko, w rzeczywistości tak nie było. Pewne detale, które padły na spotkaniu Zakonu kilka dni wcześniej, mocno wsiąkły mu do głowy. – Minister Longbottom wspomniał, że cienie najlepiej otoczyć i wtedy odpalić świece piórami. Na ten jeden moment nie możemy trwać w zwartym szyku, ale będziemy musieli szybko do niego wrócić, jeśli dojdzie do przybycia wroga.
To była jedna z tych aurorskich nauk, aby w miarę możliwość wspierać się wzajemnie podczas starć. Kiedy jeden skupia się na obronie obu, drugi wystosowuje kolejne ataki. Nawet ta taktyka bywała nieadekwatna wobec różnorodności zmieniających się okoliczności.
Przyjął fiolkę od Justine i z całkowitym zaufaniem odkorkował ją, a potem wypił całą zawartość.
| piję eliksir od Justine
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przed misją udała się do Pottera, żeby po raz ostatni ją zbadał, ocenił ostatnie drobniejsze bóle i ich źródło, sprawdził, czy kolano i biodro odzyskały sprawność. Nie było już nagłych utrat równowagi, nie było zawrotów głowy i wrażenia, że cała władza w jej ciele nagle uchodzi, jakby została zassana do ciemnej pustki. Odzyskała siebie - pełną i świadomą władzę w nogach, w rękach, rany zamieniły się w blizny, a na te patrzyła, by po chwili zamknąć oczy i odetchnąć, pozwalając, by pod powiekami obrazy Andory przelatywały swobodnie, bez nagłego poczucia strachu o zagrożenia, bez fantomowego bólu, który wyzierał spod wspomnień jak obita pazurami ręka. Była oklumentką. Jej umysł pozostawał tylko jej. Oklumencja była jej największą siłą.
Wiedziała, że ojciec zapewne pojawi się przed nią, ten stary dziadyga miał tyle energii i ikry, że mógłby obdarować całą Anglię, a jeszcze by zostało. Niegdyś wyklinałaby go pod niebiosa, dziś, starsza i mądrzejsza o wiele ran, była dumna, że mogła nazywać się jego córką. Że kiedyś pociągnął ją za sobą i nauczył walki.
Myślała o Stonehenge, kiedy pakowała swoją torbę - musiała wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy, nie było tutaj miejsca na nadbagaż. Pelerynę-niewidkę, która przez ostatni rok zdążyła porządnie oblec kurzem w szafie, miała w niej pierwszeństwo, później weszło kilka fiolek eliksirów poprzedzielanych miękką ścierką, żeby się nie poobijały o siebie. Najcenniejszy był Garota. Jej osobiste nemesis. Torba dzięki temu była lekka, nie krępowała ruchów, nie obijała się niewygodnie o biodro. Pożegnała Potterów i aportowała się do miejsca zbiórki. Na miejscu zobaczyła już Just i ojca, skinęła im krótko głową, wyciągając z torby złożoną w rulon pelerynę. Miała dziwną fakturę. Była szorstko-miękka, miejscami śliska, pod światło zdawała się jarzyć błękitem i szarością. Wysłuchała Just, zanim nałożyła ją siebie.
- Wydaje mi się, że świeca powinna zostać u ciebie - odparła na pytanie o wątpliwości. - Powinna zostać zapalona więcej niż jedna, jeśli dobrze pamiętam, a nie jestem pewna, czy będę w stanie zapalić dwie jednocześnie. - sięgnęła dłonią jeszcze raz do torby, żeby upewnić się, że było tam pióro feniksa. Jego miękkie promienie otarły się przyjemnie o jej dłoń. - Mam przy dwie fiolki Garota. Jeśli rycerzyki nas zaskoczą, trochę się przynajmniej na początku podduszą.
Wzruszyła lekko ramionami, klepiąc lewą dłonią swoją torbę.
- Za chwilę wszyscy będziemy niewidzialni, niestety też dla siebie, więc proponuję ustalić jakiś znak, odgłos, gdybyśmy za bardzo się rozdzielili i pogubili własne kroki. - mówiła szeptem, ale stali na tyle blisko siebie, że z powodzeniem mogli się słyszeć. - Szczek lisa? Huczenie sowy? Coś rozpraszającego uwagę, jednocześnie charakterystycznego dla nas.
Wiedziała, że ojciec zapewne pojawi się przed nią, ten stary dziadyga miał tyle energii i ikry, że mógłby obdarować całą Anglię, a jeszcze by zostało. Niegdyś wyklinałaby go pod niebiosa, dziś, starsza i mądrzejsza o wiele ran, była dumna, że mogła nazywać się jego córką. Że kiedyś pociągnął ją za sobą i nauczył walki.
Myślała o Stonehenge, kiedy pakowała swoją torbę - musiała wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy, nie było tutaj miejsca na nadbagaż. Pelerynę-niewidkę, która przez ostatni rok zdążyła porządnie oblec kurzem w szafie, miała w niej pierwszeństwo, później weszło kilka fiolek eliksirów poprzedzielanych miękką ścierką, żeby się nie poobijały o siebie. Najcenniejszy był Garota. Jej osobiste nemesis. Torba dzięki temu była lekka, nie krępowała ruchów, nie obijała się niewygodnie o biodro. Pożegnała Potterów i aportowała się do miejsca zbiórki. Na miejscu zobaczyła już Just i ojca, skinęła im krótko głową, wyciągając z torby złożoną w rulon pelerynę. Miała dziwną fakturę. Była szorstko-miękka, miejscami śliska, pod światło zdawała się jarzyć błękitem i szarością. Wysłuchała Just, zanim nałożyła ją siebie.
- Wydaje mi się, że świeca powinna zostać u ciebie - odparła na pytanie o wątpliwości. - Powinna zostać zapalona więcej niż jedna, jeśli dobrze pamiętam, a nie jestem pewna, czy będę w stanie zapalić dwie jednocześnie. - sięgnęła dłonią jeszcze raz do torby, żeby upewnić się, że było tam pióro feniksa. Jego miękkie promienie otarły się przyjemnie o jej dłoń. - Mam przy dwie fiolki Garota. Jeśli rycerzyki nas zaskoczą, trochę się przynajmniej na początku podduszą.
Wzruszyła lekko ramionami, klepiąc lewą dłonią swoją torbę.
- Za chwilę wszyscy będziemy niewidzialni, niestety też dla siebie, więc proponuję ustalić jakiś znak, odgłos, gdybyśmy za bardzo się rozdzielili i pogubili własne kroki. - mówiła szeptem, ale stali na tyle blisko siebie, że z powodzeniem mogli się słyszeć. - Szczek lisa? Huczenie sowy? Coś rozpraszającego uwagę, jednocześnie charakterystycznego dla nas.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Minęły niemal dokładnie dwa lata, odkąd był w Stonehenge po raz ostatni. Dwa lata, odkąd w ruinę obróciły się nie tylko starożytne, tworzące krąg kamienie – ale i jego przeszłość, wszystko to, co do tamtego momentu uważał za oczywiste. Pamiętał spotkanie na szczycie tak, jakby wydarzyło się wczoraj; pamiętał drogę, którą pokonał u boku siostry i braci, i pamiętał ich rozczarowane, zaskoczone spojrzenia, kiedy zabrał głos, raz na zawsze przekreślając łączące ich więzi. Nie zapomniał tez – i nie miał zapomnieć nigdy – przeszywającego wzroku Czarnego Pana, obrazów wdzierających się wprost do jego umysłu, dzisiaj szczelnie zamkniętego za bramami oklumencji; mrocznych wizji rysujących jego koniec. Dla Percivala cała ta okolica – zniszczony kromlech, rosnący nieopodal las, w którym miał spotkać się z aurorami – wypełnione były duchami, niemającymi jednak nic wspólnego z przypadającym na ten dzień świętem.
Pojawił się w umówionym miejscu punktualnie, na grzbiecie Wichroskrzydłego – którego odprawił zaraz potem, nakazując mu odlecieć, wiedząc, że będzie czekał na niego w ogrodzie przy Menażerii. Śledząc znikającą sylwetkę hipogryfa czuł się dziwnie, przez ostatnie miesiące przywykł do jego obecności niemal wszędzie, gdzie się udał – ale tym razem nie chciał ryzykować życiem wierzchowca. Widział już, ile szkody potrafiły wyrządzić cienie, oraz jak na ich obecność reagowały zwierzęta – i nie mógł pozwolić, żeby Wichroskrzydły stanął do tej nierównej walki. Zwłaszcza, jeżeli mieli dołączyć do niej również Malfoyowie.
– Każdy z nas powinien mieć świecę przy sobie – zgodził się z Jackie, kiwając krótko głową, słowa ograniczając do minimum. Ufał każdemu z wybranych do tej misji członków Zakonu Feniksa, ale instynktownie miał się w ich towarzystwie na baczności. Zdawał sobie sprawę ze sposobu, w jaki spoglądali na niego aurorzy, oraz z tego, że jego jedyną przepustką w szeregi organizacji była przysięga wieczysta. Przeszłości, nawet tej zamienionej w namacalne i metaforyczne gruzy, nie dało się wymazać. – Jeśli zrobi się gorąco, możemy nie zdążyć się przegrupować – dodał, ruszając za Tonks, ustawiając się odruchowo po zewnętrznej stronie szeregu. – Może gwizdnięcie wystarczy? – zasugerował, odnosząc się do propozycji Jackie, czy każde z nich potrafiło naśladować sowę albo lisa? Wziął fiolkę eliksiru od Justine, po czym odkorkował ją i bez zawahania wypił zawartość; jego żyły bardzo szybko zaczęły sprawiać wrażenie, jakby wypełniły się płynnym lodem.
Zanim zniknął zupełnie, potrząsnął krótko głową – nie miał pytań, plan nakreślony przez aurorkę był zrozumiały i prosty, przynajmniej w założeniu. Na to, co mieli tak naprawdę zastać wewnątrz kręgu, przygotować się nie mogli – tam będą musieli działać szybko.
Kiedy zbliżyli się do krawędzi lasu, wyciągnął różdżkę zza pasa, po czym skierował ją w lewo, nadgarstkiem kreśląc biegnącą do nich równolegle linię – chcąc stworzyć jedną ścianę niewidzialnego korytarza, który miał doprowadzić ich do kromlechu. – Salvio hexia – wypowiedział zgodnie z sugestią Tonks. Gdy już rozpęta się piekło, ukrycie ich obecności stanie się niemożliwe, ale mogli przynajmniej upewnić się, że pozostaną niezauważeni tak długo, jak tylko się da.
| piję kameleona od Justine, ekwipunek mam we wsiąkiewce
Pojawił się w umówionym miejscu punktualnie, na grzbiecie Wichroskrzydłego – którego odprawił zaraz potem, nakazując mu odlecieć, wiedząc, że będzie czekał na niego w ogrodzie przy Menażerii. Śledząc znikającą sylwetkę hipogryfa czuł się dziwnie, przez ostatnie miesiące przywykł do jego obecności niemal wszędzie, gdzie się udał – ale tym razem nie chciał ryzykować życiem wierzchowca. Widział już, ile szkody potrafiły wyrządzić cienie, oraz jak na ich obecność reagowały zwierzęta – i nie mógł pozwolić, żeby Wichroskrzydły stanął do tej nierównej walki. Zwłaszcza, jeżeli mieli dołączyć do niej również Malfoyowie.
– Każdy z nas powinien mieć świecę przy sobie – zgodził się z Jackie, kiwając krótko głową, słowa ograniczając do minimum. Ufał każdemu z wybranych do tej misji członków Zakonu Feniksa, ale instynktownie miał się w ich towarzystwie na baczności. Zdawał sobie sprawę ze sposobu, w jaki spoglądali na niego aurorzy, oraz z tego, że jego jedyną przepustką w szeregi organizacji była przysięga wieczysta. Przeszłości, nawet tej zamienionej w namacalne i metaforyczne gruzy, nie dało się wymazać. – Jeśli zrobi się gorąco, możemy nie zdążyć się przegrupować – dodał, ruszając za Tonks, ustawiając się odruchowo po zewnętrznej stronie szeregu. – Może gwizdnięcie wystarczy? – zasugerował, odnosząc się do propozycji Jackie, czy każde z nich potrafiło naśladować sowę albo lisa? Wziął fiolkę eliksiru od Justine, po czym odkorkował ją i bez zawahania wypił zawartość; jego żyły bardzo szybko zaczęły sprawiać wrażenie, jakby wypełniły się płynnym lodem.
Zanim zniknął zupełnie, potrząsnął krótko głową – nie miał pytań, plan nakreślony przez aurorkę był zrozumiały i prosty, przynajmniej w założeniu. Na to, co mieli tak naprawdę zastać wewnątrz kręgu, przygotować się nie mogli – tam będą musieli działać szybko.
Kiedy zbliżyli się do krawędzi lasu, wyciągnął różdżkę zza pasa, po czym skierował ją w lewo, nadgarstkiem kreśląc biegnącą do nich równolegle linię – chcąc stworzyć jedną ścianę niewidzialnego korytarza, który miał doprowadzić ich do kromlechu. – Salvio hexia – wypowiedział zgodnie z sugestią Tonks. Gdy już rozpęta się piekło, ukrycie ich obecności stanie się niemożliwe, ale mogli przynajmniej upewnić się, że pozostaną niezauważeni tak długo, jak tylko się da.
| piję kameleona od Justine, ekwipunek mam we wsiąkiewce
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Leśna ściana znajdowała się w pewnym oddaleniu od potężnego kromlechu - dostatecznie dalekim, by Zakonnicy mogli mieć wyraźny widok na panoramę odsłoniętą na tle pełnego księżyca, co musiało uzmysłowić najoczywistszą trudność tego zadania: Stonehege znajdowało się na terenie całkowicie otwartym i zasadniczo pozbawionym jakichkolwiek osłon. Dawniej ten widok był bardziej imponujący, lecz po wydarzeniach, które miały tu miejsce, Stonehenge nie różniło się niczym od przeciętnego kamieniska, jakich w Wielkiej Brytanii napotkać można było wiele. Pomnik magicznej potęgi, symbol pierwszych czarodziejów - legł w gruzach, podobnie, jak nadzieja na spokój i chyba zapomniana już koegzystencja magicznego i mugolskiego gatunku na tych ziemiach. Noc była chłodna, mżyło, zachowana przez Zakonników dyskrecja i późniejsze podjęte działania - wypite eliksiry, rzucone zaklęcia - pozwoliły im z pewnością pozostać w ukryciu, gdyby tylko teren ten obserwował ktoś poza nimi.
A dość prędko okazało się, że tak właśnie było. W chwili, w której mieli wyruszyć w kierunku kręgu, na horyzoncie zatańczyło światło kilku, a może nawet kilkunastu różdżek. Okryte ciemnymi pelerynami sylwetki kierowały się w stronę ruin. Z tej odległości grupa nie była w stanie przyjrzeć im się lepiej, oświetlali drogę przed sobą, nie siebie.
- Crawley! Crawley, podejdź tu! - Krzyknął czarodziej idący na przedzie, mężczyzna, po głosie sądząc raczej dojrzały, wstrzymując pochód w pół kroku - wyraźnie wskazywał na centrum kamiennych ruin. - Coś tu jest, sprawdź to! - Pewność siebie wybrzmiewająca w głosie czarodzieja, w połączeniu z głośno wydanym rozkazem dość szybko podpowiedziała zarówno doświadczonym aurorom, jak i towarzyszącemu im Percivalowi, że w przeciwieństwie do nich czarodzieje nie poczuwali musieć ukrywać się w Wilthshire. Z daleka ubiór wydawał się nieco zbyt elegancki jak na szmalcowników, wątpliwe wydawało się też, by Malfoyowie pozwoliliby sobie na uciążliwą obecność tych bandytów tak blisko własnego dworu. Zgodnie z informacjami, jakie posiadał Minister, Cronos miał spędzić dzisiejsze święto z rodziną - lecz czarodzieje nie wydawali się być też prywatną ochroną uzurpatora. Aurorom nazwisko Crawley mętnie zamajaczyło w pamięci, przywodząc sylwetkę śliskiego niewymownego o flegmatycznym usposobieniu, Alberta, którego niekiedy oddelegowywano jako czysto intelektualne wsparcie służb specjalnych, a którego aurorzy przeważnie darzyli nieprzesadnym zaufaniem, gdy zbyt mocno ciągnęło go do zarekwirowanych czarnomagicznych artefaktów - niekiedy rzeczywiście przekazywanych mu na skutek decyzji przełożonych. Najmocniej kojarzył go Kieran, pochodzili z jednego rocznika, a on już w Hogwarcie sprawiał wrażenie śliskiego - nie tylko przez wzgląd na pozostawanie pupilkiem opiekuna Slytherinu i wyjątkowo nieprzyjemnym prefektem. Nie pozostawiało wątpliwości, że Albert Crawley po upadku Ministerstwa swojej posady nie utracił. Czy wzywano akurat jego, tego nie dało się stwierdzić z całą stanowczością - jego znacznie cichszą odpowiedź porwały szmery nocnego wiatru. Zakonnicy mogli nabrać pewności, że jeśli mówią ze sobą szeptem, niechciani przybysze nie zdołają ich z tej odległości usłyszeć.
Na przedzie znajdowało się dwóch czarodziejów, do których podchodził trzeci, za nimi kolejna trójka, dalej - w zdystansowanej odległości - pięcioro innych czarodziejów, dalej dalsza dwójka, niosąca w rękach średniej wielkości drewniane skrzynie, a za nimi - w dwuszeregu - kończąc pochód - jeszcze czworo kolejnych. Aurorom układ ten wydawał się charakterystyczny dla szyku eskortowego, znajdująca się w jego centrum piątka czarodziejów nie oświetlała sobie drogi samodzielnie, wydawała się też najmocniej zrelaksowana, zajęta sobą wzajemnie. Zupełnie, jakby prowadzono ich do kręgu.
Do północy zostało jeszcze trochę czasu, ale w tej konkretnej chwili Zakonników naszła natrętna myśl, że zostało go zdecydowanie zbyt mało.
Pierwsza tura upłynie w środę o godzinie 19. Możecie w tej turze napisać dowolną ilość postów i wykonać dowolną (logiczną) ilość akcji.
Eliksiry:
Kieran - kameleon 1/3
Percival - kameleon 1/3
Zaklęcia:
Justine - zaklęcie kameleona 1/5 (ST przejrzenia 42)
Energia magiczna:
Justine: 49/50
Percival: 48/50
Jackie: 50/50
Kieran: 50/50
A dość prędko okazało się, że tak właśnie było. W chwili, w której mieli wyruszyć w kierunku kręgu, na horyzoncie zatańczyło światło kilku, a może nawet kilkunastu różdżek. Okryte ciemnymi pelerynami sylwetki kierowały się w stronę ruin. Z tej odległości grupa nie była w stanie przyjrzeć im się lepiej, oświetlali drogę przed sobą, nie siebie.
- Crawley! Crawley, podejdź tu! - Krzyknął czarodziej idący na przedzie, mężczyzna, po głosie sądząc raczej dojrzały, wstrzymując pochód w pół kroku - wyraźnie wskazywał na centrum kamiennych ruin. - Coś tu jest, sprawdź to! - Pewność siebie wybrzmiewająca w głosie czarodzieja, w połączeniu z głośno wydanym rozkazem dość szybko podpowiedziała zarówno doświadczonym aurorom, jak i towarzyszącemu im Percivalowi, że w przeciwieństwie do nich czarodzieje nie poczuwali musieć ukrywać się w Wilthshire. Z daleka ubiór wydawał się nieco zbyt elegancki jak na szmalcowników, wątpliwe wydawało się też, by Malfoyowie pozwoliliby sobie na uciążliwą obecność tych bandytów tak blisko własnego dworu. Zgodnie z informacjami, jakie posiadał Minister, Cronos miał spędzić dzisiejsze święto z rodziną - lecz czarodzieje nie wydawali się być też prywatną ochroną uzurpatora. Aurorom nazwisko Crawley mętnie zamajaczyło w pamięci, przywodząc sylwetkę śliskiego niewymownego o flegmatycznym usposobieniu, Alberta, którego niekiedy oddelegowywano jako czysto intelektualne wsparcie służb specjalnych, a którego aurorzy przeważnie darzyli nieprzesadnym zaufaniem, gdy zbyt mocno ciągnęło go do zarekwirowanych czarnomagicznych artefaktów - niekiedy rzeczywiście przekazywanych mu na skutek decyzji przełożonych. Najmocniej kojarzył go Kieran, pochodzili z jednego rocznika, a on już w Hogwarcie sprawiał wrażenie śliskiego - nie tylko przez wzgląd na pozostawanie pupilkiem opiekuna Slytherinu i wyjątkowo nieprzyjemnym prefektem. Nie pozostawiało wątpliwości, że Albert Crawley po upadku Ministerstwa swojej posady nie utracił. Czy wzywano akurat jego, tego nie dało się stwierdzić z całą stanowczością - jego znacznie cichszą odpowiedź porwały szmery nocnego wiatru. Zakonnicy mogli nabrać pewności, że jeśli mówią ze sobą szeptem, niechciani przybysze nie zdołają ich z tej odległości usłyszeć.
Na przedzie znajdowało się dwóch czarodziejów, do których podchodził trzeci, za nimi kolejna trójka, dalej - w zdystansowanej odległości - pięcioro innych czarodziejów, dalej dalsza dwójka, niosąca w rękach średniej wielkości drewniane skrzynie, a za nimi - w dwuszeregu - kończąc pochód - jeszcze czworo kolejnych. Aurorom układ ten wydawał się charakterystyczny dla szyku eskortowego, znajdująca się w jego centrum piątka czarodziejów nie oświetlała sobie drogi samodzielnie, wydawała się też najmocniej zrelaksowana, zajęta sobą wzajemnie. Zupełnie, jakby prowadzono ich do kręgu.
Do północy zostało jeszcze trochę czasu, ale w tej konkretnej chwili Zakonników naszła natrętna myśl, że zostało go zdecydowanie zbyt mało.
Eliksiry:
Kieran - kameleon 1/3
Percival - kameleon 1/3
Zaklęcia:
Justine - zaklęcie kameleona 1/5 (ST przejrzenia 42)
Energia magiczna:
Justine: 49/50
Percival: 48/50
Jackie: 50/50
Kieran: 50/50
- Niech będzie gwizdnięcie. - zgodziła się, nie miała pomysłu na nic lepszego, nie umiała naśladować żadnego ze zwierząt. Nagłe głosy sprawiły, że zatrzymała stawiane kroki.
- Zaczekajcie. - powiedziała cicho, zamierając w bezruchu, rozglądając się, spojrzeniem mierząc kolejnych ludzi, mimowolnie przeklinając w duchu. Na chwilę pozwalając, by myśli pomknęły w kierunku nazwiska które padło głośno i wyraźnie. Szlag. Aż tylu się nie spodziewała. Walka, przynajmniej ta otwarta zdawała się bez sensu. - Musimy ich odciągnąć i okrążyć. - zdecydowała szybko marszcząc odrobinę brwi, chociaż wątpiła, by w cieniu nocy, ktokolwiek był to w stanie zobaczyć. - Polecę na przeciwną stronę, Kieran prawo, Jackie lewo. Znajdźcie miejsca na tyle dalekie by nie objęło was Pavor veneo. - mówiła szybko i cicho. - Blake, odciągniesz ich? - zadała pytanie spoglądając na niego, liczyła, że będzie w stanie sobie poradzić. Zajęła miejsce nad miotłą. - Magicus Extremoss. - wypowiedziała zaklęcie, wywijając nadgarstkiem. Czekając na potwierdzenie. Słowa jednego z mężczyzn zginęły w wietrze, liczyła, że jej, mówione cicho i szybko również do nich nie dotrą.
- Zaczekajcie. - powiedziała cicho, zamierając w bezruchu, rozglądając się, spojrzeniem mierząc kolejnych ludzi, mimowolnie przeklinając w duchu. Na chwilę pozwalając, by myśli pomknęły w kierunku nazwiska które padło głośno i wyraźnie. Szlag. Aż tylu się nie spodziewała. Walka, przynajmniej ta otwarta zdawała się bez sensu. - Musimy ich odciągnąć i okrążyć. - zdecydowała szybko marszcząc odrobinę brwi, chociaż wątpiła, by w cieniu nocy, ktokolwiek był to w stanie zobaczyć. - Polecę na przeciwną stronę, Kieran prawo, Jackie lewo. Znajdźcie miejsca na tyle dalekie by nie objęło was Pavor veneo. - mówiła szybko i cicho. - Blake, odciągniesz ich? - zadała pytanie spoglądając na niego, liczyła, że będzie w stanie sobie poradzić. Zajęła miejsce nad miotłą. - Magicus Extremoss. - wypowiedziała zaklęcie, wywijając nadgarstkiem. Czekając na potwierdzenie. Słowa jednego z mężczyzn zginęły w wietrze, liczyła, że jej, mówione cicho i szybko również do nich nie dotrą.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Stonehenge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire