Pracownia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pracownia
racownia mieści się na parterze i prowadzi do niej osobne wejście, z zewnątrz. Wcześniej pomieszczenie to pełniło rolę składzika, jednak na urodziny Solene wujostwo przerobiło je na prywatną pracownię, w której dzieje się magia. To tutaj pobiera miary i prezentuje swoje projekty nierzadko wybrednej klienteli. Poza wygodną kozetką jest również parawan, za którym można się przebrać; duże lustro a przed nim niewysoki podest. Ponadto, na wieszakach wisi zazwyczaj kilka nowych sukien, koszul czy szat, które młoda projektantka wyszywa z uporem maniaka.
Przeważnie na wizytę trzeba się wcześniej umówić, jednak nie wygania zbłąkanych dusz, potrzebujących czegoś na ostatnią chwilę.
Przeważnie na wizytę trzeba się wcześniej umówić, jednak nie wygania zbłąkanych dusz, potrzebujących czegoś na ostatnią chwilę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 27.05.17 12:45, w całości zmieniany 1 raz
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie spodziewała się, że jeden Anthony będzie znać tego drugiego, dlatego w milczeniu i skonsternowaniu zarazem obserwowała całą sytuację z boku. Widziała, że ten drugi nie ma zamiaru współpracować, zwijając się w kłębek smutku i rozpaczy na jej kozetce, a ona z kolei już miała dość tego wieczoru, marząc o kąpieli i śnie. Przewracając oczami podeszła do Macmillana i niewiele myśląc pochyliła się nieco nad nim, zgarniając z jego twarzy włosy.
- Anthony, wstań proszę, jesteś w dobrych rękach. - Nie zrozumiała czemu akurat Skamander nazwał go pierogiem i chyba jak na razie nie miała ochoty w to wnikać, gdy ledwo co powstrzymywała się przed zamordowaniem prowodyra całego zamieszania. Oczyma wyobraźni zaś widziała nagłówki w najnowszym numerze śmieciowego czasopisma plotkarskiego, insynuujące Morgana wie co, a to wcale nie polepszało jej nastroju ani nie wróżyło przyjaznego nastawienia względem Macmillana kolejnym razem, o ile miał on w ogóle nastąpić. Nie widząc wymaganej reakcji, poczuła jak jej dotychczasowe opanowanie powoli rozpływa się w powietrzu.
- No ruszże się. - Dodała po francusku, wciąż jednak śpiewnie i przyjemnie dla ucha, sądząc, że w tym stanie był podatny na wszelkie jej sugestie. Po chwili powątpiewania w swoje założenia, oddaliła się na jakiś czas na zaplecze, by zająć się mokrą odzieżą. Jednocześnie pozostawiła Skamanderowi pełną swobodę działania; kto wie, może miał swoje magiczne sposoby na przemówienie do pijaka, niekoniecznie zamykające się na przekazie werbalnym? W to również nie chciała wnikać, zauważając u siebie zaskakujący brak współczucia.
- Poradzisz sobie? - Spytała Skamandera, gdy wróciła, spoglądając to na niego, to na Macmillana, a kiedy uzyskała odpowiedź, uśmiechnęła się w podziękowaniu. - Mam u ciebie dług. - Nie chciała od niego bezinteresownej pomocy, szczególnie, że nie wyglądał na zachwyconego minionym dniem. W dodatku myśl o poproszeniu o pomoc i nie oddaniu przysługi lekko uwierała jej dumę. Suchy płaszcz powiesiła na wieszaku, po czym zgarnęła oba kocięta z kozetki i przytulając je do siebie, zniknęła z pracowni. Musiała się wyspać, a przynajmniej zdrzemnąć przed kolejnym dniem remanentu i sprzątania po dzisiejszej wizycie.
zt
- Anthony, wstań proszę, jesteś w dobrych rękach. - Nie zrozumiała czemu akurat Skamander nazwał go pierogiem i chyba jak na razie nie miała ochoty w to wnikać, gdy ledwo co powstrzymywała się przed zamordowaniem prowodyra całego zamieszania. Oczyma wyobraźni zaś widziała nagłówki w najnowszym numerze śmieciowego czasopisma plotkarskiego, insynuujące Morgana wie co, a to wcale nie polepszało jej nastroju ani nie wróżyło przyjaznego nastawienia względem Macmillana kolejnym razem, o ile miał on w ogóle nastąpić. Nie widząc wymaganej reakcji, poczuła jak jej dotychczasowe opanowanie powoli rozpływa się w powietrzu.
- No ruszże się. - Dodała po francusku, wciąż jednak śpiewnie i przyjemnie dla ucha, sądząc, że w tym stanie był podatny na wszelkie jej sugestie. Po chwili powątpiewania w swoje założenia, oddaliła się na jakiś czas na zaplecze, by zająć się mokrą odzieżą. Jednocześnie pozostawiła Skamanderowi pełną swobodę działania; kto wie, może miał swoje magiczne sposoby na przemówienie do pijaka, niekoniecznie zamykające się na przekazie werbalnym? W to również nie chciała wnikać, zauważając u siebie zaskakujący brak współczucia.
- Poradzisz sobie? - Spytała Skamandera, gdy wróciła, spoglądając to na niego, to na Macmillana, a kiedy uzyskała odpowiedź, uśmiechnęła się w podziękowaniu. - Mam u ciebie dług. - Nie chciała od niego bezinteresownej pomocy, szczególnie, że nie wyglądał na zachwyconego minionym dniem. W dodatku myśl o poproszeniu o pomoc i nie oddaniu przysługi lekko uwierała jej dumę. Suchy płaszcz powiesiła na wieszaku, po czym zgarnęła oba kocięta z kozetki i przytulając je do siebie, zniknęła z pracowni. Musiała się wyspać, a przynajmniej zdrzemnąć przed kolejnym dniem remanentu i sprzątania po dzisiejszej wizycie.
zt
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Leżał, zupełnie obezwładniony tym, co płatał mu umysł pod wpływem zbyt dużej ilości Ognistej. Zdecydowanie nie chciał mieć do czynienia z wyobrażeniem swojej lubej. Ta, jak gdyby sumienie, chodziła za nim krok w krok, w momentach kiedy zniżał się do poziomu kloszarda, jeżeli nie gorzej. Zupełnie tak, jak gdyby chciała mu przypomnieć o tym, że to wcale nie pomoże mu w zapomnieniu tego, co się wydarzyło. Może tak, jak gdyby chciała mu przypomnieć, że przecież to on jest winny swojemu stanowi, bo przecież mógł jej jakoś pomóc, a tego nie zrobił. Forma skulenia, jak gdyby był dzieckiem w łonie matki wydawało się najbezpieczniejszą dla niego opcją. Uczucie pozornego bezpieczeństwa w takiej pozycji wzrastało w nim tym bardziej, im większy odczuwał wstyd, który spowodowany był tym, że przecież obok stała piękna (pół)wila, no i jeszcze doszedł ktoś, kogo nie potrafił jeszcze rozpoznać.
Jeszcze.
Zainteresowany powtarzaniem sobie w myślach jednego i tego samego zdania: „Za chwilę będzie dobrze, wszystko zniknie”. Myślał, że po zamknięciu oczów poczuje się lepiej, ale i tak wszystko kręciło się wokół jego własnej osi. Nie chciał słuchać o czym rozmawia jego ukochana znajoma, chociaż głos mężczyzny, prócz jego sylwetki wydawał mu się wyjątkowo znajomy. Zresztą, dlaczego miałby słuchać o czym rozmawiają, skoro wychodziło na to, że bardziej wolała towarzystwo nieznajomego niż niego samego? A może jednak nie? Mimowolnie usłyszał parę głośniejszych wyrazów.
Otworzył jedno oko, dopiero wtedy, kiedy usłyszał pstrykanie kostek w palcach. Przymrużył oczy, ponieważ odgłos ten wydał mu się wyjątkowo głośny. Dźwięk ten był nieznośnie głośny w danej sytuacji, chociaż wcześniej nigdy nie miał z nim problemów. Pokręcił głową, kiedy go usłyszał, następnie podniósł się. Głos mężczyzny stał się dla niego naprawdę dziwnie znajomy, chociaż zdawało mu się, że dawno go nie słyszał. Dopiero po usłyszeniu znienawidzonego przezwiska odnoszącego się do jego ust, na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Słysząc z kolei o transmutacji, natychmiast otworzył oczy i zerknął na, jak mu się wydawało, mniej rozmazaną sylwetkę, w przerażeniu.
– Na M-m-merlina, ja się poprawię, o-o-obiecuję – wymruczał, mając jednak problemy z mówieniem.
Chęć posłuchania rozkazu dziwnie znajomej sylwetki przyszła mu dopiero wtedy, kiedy poczuł palce panny Baudelaire na swoim czole. Niczym kot próbował dopasować się do tych dłoni. W głębi siebie nie chciał, żeby przestała poprawiać mu włosy. Podniósł się bardziej, a słysząc prośbę Solene, natychmiast, choć chwiejnie, podniósł się do pozycji siedzącej, a nawet próbował wstać. Wirowanie zaczęło powoli ustawać. Przetarł oczy, próbując jakoś sobie dopomóc z rozmazującym się obrazem. Teraz dopiero zaczął rozpoznawać sylwetkę mężczyzny. Zdziwił się niemało. Mrugał jak szaleniec.
– S… – nie mógł uwierzyć w to, kogo prawdopodobnie widział, jeżeli dobrze widział i o ile jego oczy nie płatały mu okropnego figla. – Skamander? – Zaraz jednak obejrzał się za półwilą, która chciała odejść. Zerwał się na równe nogi, jak gdyby nie chcąc pozwolić na to, żeby odeszła. Problem w tym wszystkim polegał na tym, że alkohol uderzył mu do głowy tak bardzo, że natychmiast wrócił na swoje dawne miejsce. Westchnął ciężko, będąc sobą rozczarowany, ponieważ nie potrafił niestety powstrzymać wychodzącej panny Baudelaire. Zerknął na wciąż rozmazaną sylwetkę Anthony’ego, w którego obecność wciąż nie dowierzał. Przy próbie skupienia się na nim, obraz prawie składał się w jedno, na krótko. Było to jednak na tyle wystarczające, że jednak okazywało się, że mężczyzna to ten sam czarodziej-kolega z dawnych lat. – Co… – zatrzymał się, próbując zebrać słowa i współgrać je ze swoim językiem – …co ty tutaj robisz? – Był zupełnie zaskoczony. Mrugał, próbując utrzymać w ten sposób wyraźniejszy obraz. – I… nie… nie nazywaj mnie „Pierogiem” – podniósł nieco głos i podniósł dłoń, grożąc palcem mężczyźnie. – Bo zobaczysz, ja ci pokażę jak znam się na trans… – zatrzymał się nie mogąc wymówić nazwy przedmiotu – …transfig… figura… tranfergu… pokażę ci! – Rzucił pewnie i zaczął szukać różdżki po kieszeniach koszuli.
Na całe szczęście, zapewne, dla niego i Skamandera, jego różdżka znajdowała się w kieszeni płaszcza, a nie koszuli. Kto wie jak skończyłoby się takie czarowanie, skoro nawet jeżeli kojarzył jakieś zaklęcia, to nigdy nie potrafił wystarczająco się skupić, żeby ich poprawnie użyć.
Jeszcze.
Zainteresowany powtarzaniem sobie w myślach jednego i tego samego zdania: „Za chwilę będzie dobrze, wszystko zniknie”. Myślał, że po zamknięciu oczów poczuje się lepiej, ale i tak wszystko kręciło się wokół jego własnej osi. Nie chciał słuchać o czym rozmawia jego ukochana znajoma, chociaż głos mężczyzny, prócz jego sylwetki wydawał mu się wyjątkowo znajomy. Zresztą, dlaczego miałby słuchać o czym rozmawiają, skoro wychodziło na to, że bardziej wolała towarzystwo nieznajomego niż niego samego? A może jednak nie? Mimowolnie usłyszał parę głośniejszych wyrazów.
Otworzył jedno oko, dopiero wtedy, kiedy usłyszał pstrykanie kostek w palcach. Przymrużył oczy, ponieważ odgłos ten wydał mu się wyjątkowo głośny. Dźwięk ten był nieznośnie głośny w danej sytuacji, chociaż wcześniej nigdy nie miał z nim problemów. Pokręcił głową, kiedy go usłyszał, następnie podniósł się. Głos mężczyzny stał się dla niego naprawdę dziwnie znajomy, chociaż zdawało mu się, że dawno go nie słyszał. Dopiero po usłyszeniu znienawidzonego przezwiska odnoszącego się do jego ust, na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Słysząc z kolei o transmutacji, natychmiast otworzył oczy i zerknął na, jak mu się wydawało, mniej rozmazaną sylwetkę, w przerażeniu.
– Na M-m-merlina, ja się poprawię, o-o-obiecuję – wymruczał, mając jednak problemy z mówieniem.
Chęć posłuchania rozkazu dziwnie znajomej sylwetki przyszła mu dopiero wtedy, kiedy poczuł palce panny Baudelaire na swoim czole. Niczym kot próbował dopasować się do tych dłoni. W głębi siebie nie chciał, żeby przestała poprawiać mu włosy. Podniósł się bardziej, a słysząc prośbę Solene, natychmiast, choć chwiejnie, podniósł się do pozycji siedzącej, a nawet próbował wstać. Wirowanie zaczęło powoli ustawać. Przetarł oczy, próbując jakoś sobie dopomóc z rozmazującym się obrazem. Teraz dopiero zaczął rozpoznawać sylwetkę mężczyzny. Zdziwił się niemało. Mrugał jak szaleniec.
– S… – nie mógł uwierzyć w to, kogo prawdopodobnie widział, jeżeli dobrze widział i o ile jego oczy nie płatały mu okropnego figla. – Skamander? – Zaraz jednak obejrzał się za półwilą, która chciała odejść. Zerwał się na równe nogi, jak gdyby nie chcąc pozwolić na to, żeby odeszła. Problem w tym wszystkim polegał na tym, że alkohol uderzył mu do głowy tak bardzo, że natychmiast wrócił na swoje dawne miejsce. Westchnął ciężko, będąc sobą rozczarowany, ponieważ nie potrafił niestety powstrzymać wychodzącej panny Baudelaire. Zerknął na wciąż rozmazaną sylwetkę Anthony’ego, w którego obecność wciąż nie dowierzał. Przy próbie skupienia się na nim, obraz prawie składał się w jedno, na krótko. Było to jednak na tyle wystarczające, że jednak okazywało się, że mężczyzna to ten sam czarodziej-kolega z dawnych lat. – Co… – zatrzymał się, próbując zebrać słowa i współgrać je ze swoim językiem – …co ty tutaj robisz? – Był zupełnie zaskoczony. Mrugał, próbując utrzymać w ten sposób wyraźniejszy obraz. – I… nie… nie nazywaj mnie „Pierogiem” – podniósł nieco głos i podniósł dłoń, grożąc palcem mężczyźnie. – Bo zobaczysz, ja ci pokażę jak znam się na trans… – zatrzymał się nie mogąc wymówić nazwy przedmiotu – …transfig… figura… tranfergu… pokażę ci! – Rzucił pewnie i zaczął szukać różdżki po kieszeniach koszuli.
Na całe szczęście, zapewne, dla niego i Skamandera, jego różdżka znajdowała się w kieszeni płaszcza, a nie koszuli. Kto wie jak skończyłoby się takie czarowanie, skoro nawet jeżeli kojarzył jakieś zaklęcia, to nigdy nie potrafił wystarczająco się skupić, żeby ich poprawnie użyć.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy poradzi sobie z ćwierć przytomnym pijanym? Nie brzmiało to jak jakieś szczególne wyzwanie tym bardziej, że Thony posiadał pewną wprawę w podobnych akcjach dlatego też mrukną zapewnienie w stronę Francuzki, że owszem, poradzi. Tym samym zaczął wprowadzać w życie kolejne techniki mające przywołać szkolnego przyjaciela do rzeczywistości: trzaskanie palcami, szturchanie, nawoływanie i przywołanie szkolnej zmory - ostatnia okazała się jak zwykle niezawodna. Niestety pojawił się kontakt - do takiego wniosku doszedł auror po tym, jak zmuszony był przyglądać się szlachcicowi, jego zachowaniu, urywanej dykcji, ogólnemu zawieszeniu pomiędzy jawą i rzeczywistością. Był to obraz godny pożałowania tym bardziej, gdy Skamander dość brutalnie przyrównywał obecnego Macmilana z tym minionym, wyrwanym ze wspomnienia jednej z licznych dyskusji prowadzonej na hogwardzkim korytarzu.
Kiwną potakująco głową, gdy ten nie przekręcił jego nazwiska. Patrzył na niego surowo, z góry.
- Jakiś pijak narzuca się nocą kobiecie - wiesz coś na ten temat? - ironizował. Robił to niezwykle rzadko, jedynie gdy kłębiące się w nim negatywne emocje zbyt sprawnie dochodziły do głosu,a w tym momencie to robiły. Auror w końcu był wyjątkowo zły na Macmilana, nie o to, że ten okazał się powodem przeciągającego się złego dnia - był na niego zły, bo w tym momencie swoim prostackim zachowaniem burzył obraz człowieka którego szanował i po którym podobnego zachowania nigdy by się nie spodziewał. Czuł się zawiedziony takim spotkaniem po latach, takim Macmilanem po latach.
Przeniósł lodowate spojrzenie z palca na wytykającego nim szlachcica.
- Powinienem nazywać cie zmyślniej, lordzie - pokreślił wymownie, dobitnie, nie mając jednak pewności czy ta nagana przedrze się przez osnuty mgłą umysł szkolnego towarzysza. Nie tak powinien się zachowywać, nie w takich okolicznościach powinien go spotkać. Tym bardziej teraz, gdy świat się dzielił, stawał w ogniu, a błękitnokrwiści ponownie stawali się ostoją pewnych wartości. W przypadku stojącego przed nim czarodzieja było to prawdopodobnie umiłowanie do alkoholu i kobiet. Tak to wyglądało. A przecież był Macmilanem, stać go było na więcej. Było...?
- Wstawaj, idziesz ze mną. Chyba, że chcesz by matka odebrała cie z Tower wraz z początkiem jutrzejszego poranka - być może stosowany szantaż emocjonalny był okrutny, lecz Anthony chciał uniknąć potencjalnych utrudnień. Wszystko to, cała ta skrajna pacyfikacja jakichkolwiek pijańsko-butnych zapędów Macmilana miała na celu jego dobro. Im szybciej stąd znikną, tym lepiej. Skamander nie wiedział, czy w tym momencie matka miała wpływ na Macmilana jak kiedyś, kiedy to z jej powodu porzucił zainteresowanie quidichem. Był to ślepy strzał, jednak auror miał nadzieję że celny i...trzeźwiący - Gdzie masz wierzchnią szatę?
Kiwną potakująco głową, gdy ten nie przekręcił jego nazwiska. Patrzył na niego surowo, z góry.
- Jakiś pijak narzuca się nocą kobiecie - wiesz coś na ten temat? - ironizował. Robił to niezwykle rzadko, jedynie gdy kłębiące się w nim negatywne emocje zbyt sprawnie dochodziły do głosu,a w tym momencie to robiły. Auror w końcu był wyjątkowo zły na Macmilana, nie o to, że ten okazał się powodem przeciągającego się złego dnia - był na niego zły, bo w tym momencie swoim prostackim zachowaniem burzył obraz człowieka którego szanował i po którym podobnego zachowania nigdy by się nie spodziewał. Czuł się zawiedziony takim spotkaniem po latach, takim Macmilanem po latach.
Przeniósł lodowate spojrzenie z palca na wytykającego nim szlachcica.
- Powinienem nazywać cie zmyślniej, lordzie - pokreślił wymownie, dobitnie, nie mając jednak pewności czy ta nagana przedrze się przez osnuty mgłą umysł szkolnego towarzysza. Nie tak powinien się zachowywać, nie w takich okolicznościach powinien go spotkać. Tym bardziej teraz, gdy świat się dzielił, stawał w ogniu, a błękitnokrwiści ponownie stawali się ostoją pewnych wartości. W przypadku stojącego przed nim czarodzieja było to prawdopodobnie umiłowanie do alkoholu i kobiet. Tak to wyglądało. A przecież był Macmilanem, stać go było na więcej. Było...?
- Wstawaj, idziesz ze mną. Chyba, że chcesz by matka odebrała cie z Tower wraz z początkiem jutrzejszego poranka - być może stosowany szantaż emocjonalny był okrutny, lecz Anthony chciał uniknąć potencjalnych utrudnień. Wszystko to, cała ta skrajna pacyfikacja jakichkolwiek pijańsko-butnych zapędów Macmilana miała na celu jego dobro. Im szybciej stąd znikną, tym lepiej. Skamander nie wiedział, czy w tym momencie matka miała wpływ na Macmilana jak kiedyś, kiedy to z jej powodu porzucił zainteresowanie quidichem. Był to ślepy strzał, jednak auror miał nadzieję że celny i...trzeźwiący - Gdzie masz wierzchnią szatę?
Find your wings
A czy Macmillan, bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, mógł wyjść ze spotkania ze swoim imiennikiem? To było dobre pytanie, które pozostawało jeszcze bez odpowiedzi. Póty co, dawny kolega ze szkolnych lat trząsł nim, jak gdyby był sitem z mąką. A przecież on kontaktował i nie trzeba było nim tak trząść! Może nie wyśmienicie! Może nie dobrze, ale jednak! Dało się z nim porozumieć o tyle, o ile mówiło się do niego powoli i nie za głośno. Po prostu należało dobrać odpowiedni sposób i formę przekazu z nim! A tutaj, zamiast spokojnej rozmowy, następowało straszenie dawnymi latami i przezwiskami! Gdyby tylko był bardziej trzeźwy, to pewnie zdziwiłby się tym bardziej tą nagłą, niezapowiedzianą wizytą Skamandera. W dodatku w domu jego ukochanej i jakże ładnej przyjaciółki z Francji! Świat jest mały, a on jest pijany!
– Jak… Jaki p-pijak? – Zapytał zupełnie zaskoczony. To tylko pokazywało, że jego wewnętrzne oburzenie potrząsaniem nie miało żadnego sensu. Pod takim stężeniem alkoholu we krwi, Macmillan nie potrafił wychwycić ani aluzji, ani ironii z wypowiedzi blondyna. W ogóle nie miał nawet przeczucie, że mowa jest o nim samym. – Jakiej… kobiecie? Pokaż mi… Pokaż mi go! – dodał już trochę pewniej. – Daj m… mi szablę, a mu pok-ka-każę! – wybąkał w końcu. Dopiero zauważając to przerażające, lodowate spojrzenie oraz słysząc wyraźnie ironiczną wypowiedź kolegi na temat lordowania, zrozumiał że mowa była o nim samym. – Ja?! – zapytał oburzony, celując dłońmi w swoją klatkę piersiową. – Ja jestem grzeczny – dodał trzęsąc ręką w geście zaprzeczenia. – Bardzo! Grzeczny!
Pewnym było to, że na pewno nie przypominał trzeźwego siebie. To było oczywiste. Zanim zwaliły się na niego wszystkie nieszczęścia światy – miał marzenia, nie pił, myślał tylko o sporcie. Z drugiej strony, nawet po pijaku pozostawał wyjątkowo niegroźny i o dziwo dość posłuszny. Chociaż niegroźny był tylko wobec innych, a wobec siebie… można się domyślać jak będą wyglądać jego wnętrzności po latach! Nie zmienia to jednak faktu, że żal było patrzeć na kogoś, kto tak nisko się staczał. Sam Macmillan, gdy trzeźwiał po zbyt mocno zakrapianych nocach, czuł obrzydzenie samym sobą i wstyd. Problem polegał na tym, że zagłuszał te odczucia… kolejnymi kieliszkami. Jedyną osobą, która (jak myślał) mogła coś na to poradzić, mogła być jego matka. Nic dziwnego, że gdy tylko usłyszał o niej i o nieszczęsnym Tower – natychmiast postanowił się zerwać na nogi. Zachwiał się, prawie stracił równowagę, ale zaraz jakoś zmienił pozę, żeby tylko utrzymać się w pozycji stojącej.
– Tylko nie ona! – Anthony zbladł – Zabije mnie… na… na miejscu, już lepiej umrzeć tu – wskazał palcem podłogę – i teraz – wyjaśnił. Natychmiast jednak zmienił swoją myśl. Przecież nie chciał umierać i to w dodatku w pracowni należącej do Baudelaire. – J-ja pójdę! Tylko… Tylko… znajdę swoją ukochaną… – mruknął bardziej do siebie.
Upadł na kolana przez kozetką i zaczął szukać swojej jedynej miłości, największej wybranki serca… swojej piersiówki. Klepał dłonią po podłodze tak długo, aż nie natknął się opuszkami palców na metaliczny materiał. Mocno ścisnął swoją „wybrankę” i wyciągnął ją spod kozetki. Schylanie się i wpatrywanie się w podłogę przyprawiło go jednak o zawroty głowy.
– Mam! – oznajmił triumfująco, tuląc to, co dla niego było w tej chwili najcenniejsze, do swoich piersi. – T-teraz mogę iść – machnął ręką, chcąc podkreślić swoją gotowość. – O tam – wskazał na parawan – jest mój płaszcz. Ale pójdę pod jednym warunkiem...– złapał trochę powietrza – …że nie powiesz mojej matce, bo ona mnie zaszlachtuje albo... albo gorzej... wyśle do jakiejś wioski… – tu ściszył głos: – …gdzie hodują świnie.
– Jak… Jaki p-pijak? – Zapytał zupełnie zaskoczony. To tylko pokazywało, że jego wewnętrzne oburzenie potrząsaniem nie miało żadnego sensu. Pod takim stężeniem alkoholu we krwi, Macmillan nie potrafił wychwycić ani aluzji, ani ironii z wypowiedzi blondyna. W ogóle nie miał nawet przeczucie, że mowa jest o nim samym. – Jakiej… kobiecie? Pokaż mi… Pokaż mi go! – dodał już trochę pewniej. – Daj m… mi szablę, a mu pok-ka-każę! – wybąkał w końcu. Dopiero zauważając to przerażające, lodowate spojrzenie oraz słysząc wyraźnie ironiczną wypowiedź kolegi na temat lordowania, zrozumiał że mowa była o nim samym. – Ja?! – zapytał oburzony, celując dłońmi w swoją klatkę piersiową. – Ja jestem grzeczny – dodał trzęsąc ręką w geście zaprzeczenia. – Bardzo! Grzeczny!
Pewnym było to, że na pewno nie przypominał trzeźwego siebie. To było oczywiste. Zanim zwaliły się na niego wszystkie nieszczęścia światy – miał marzenia, nie pił, myślał tylko o sporcie. Z drugiej strony, nawet po pijaku pozostawał wyjątkowo niegroźny i o dziwo dość posłuszny. Chociaż niegroźny był tylko wobec innych, a wobec siebie… można się domyślać jak będą wyglądać jego wnętrzności po latach! Nie zmienia to jednak faktu, że żal było patrzeć na kogoś, kto tak nisko się staczał. Sam Macmillan, gdy trzeźwiał po zbyt mocno zakrapianych nocach, czuł obrzydzenie samym sobą i wstyd. Problem polegał na tym, że zagłuszał te odczucia… kolejnymi kieliszkami. Jedyną osobą, która (jak myślał) mogła coś na to poradzić, mogła być jego matka. Nic dziwnego, że gdy tylko usłyszał o niej i o nieszczęsnym Tower – natychmiast postanowił się zerwać na nogi. Zachwiał się, prawie stracił równowagę, ale zaraz jakoś zmienił pozę, żeby tylko utrzymać się w pozycji stojącej.
– Tylko nie ona! – Anthony zbladł – Zabije mnie… na… na miejscu, już lepiej umrzeć tu – wskazał palcem podłogę – i teraz – wyjaśnił. Natychmiast jednak zmienił swoją myśl. Przecież nie chciał umierać i to w dodatku w pracowni należącej do Baudelaire. – J-ja pójdę! Tylko… Tylko… znajdę swoją ukochaną… – mruknął bardziej do siebie.
Upadł na kolana przez kozetką i zaczął szukać swojej jedynej miłości, największej wybranki serca… swojej piersiówki. Klepał dłonią po podłodze tak długo, aż nie natknął się opuszkami palców na metaliczny materiał. Mocno ścisnął swoją „wybrankę” i wyciągnął ją spod kozetki. Schylanie się i wpatrywanie się w podłogę przyprawiło go jednak o zawroty głowy.
– Mam! – oznajmił triumfująco, tuląc to, co dla niego było w tej chwili najcenniejsze, do swoich piersi. – T-teraz mogę iść – machnął ręką, chcąc podkreślić swoją gotowość. – O tam – wskazał na parawan – jest mój płaszcz. Ale pójdę pod jednym warunkiem...– złapał trochę powietrza – …że nie powiesz mojej matce, bo ona mnie zaszlachtuje albo... albo gorzej... wyśle do jakiejś wioski… – tu ściszył głos: – …gdzie hodują świnie.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie oczekiwał, że ironiczna włócznia sięgnie swym zasięgiem Macmilana. Czy choćby otrze się o jego osobę. Potrzebował nią jedynie rzucić tak, jak to niektórzy robili z przysłowiowym mięsem którym on nie miał w zwyczaju władać. A szkoda - może udałoby mu się zaoszczędzić wypowiadanych w nadmiarze słów, zabrzmieć dobitniej lub dać większy upust swej frustracji. Może.
Tak to stał i patrzył nieprzychylnie na zrywy pajacowania Mcmilana. Być może, gdyby nie połkną za młodu miotły, jak to ktoś nie tak dawno to ujął to może i śmiałby się ze starego towarzysza lub też trochę by go podjudzał. Niestety nie dość, że był sobą to do tego miał podły humor. Stał więc mając splecione na torsie dłonie. Patrzył na ten festiwal żenady wystawiany przez Macmilana. Starał się nie zamykać go już teraz w pewnych ramach przez wzgląd na przeszłość. Jak jednak nie mógł? Mając przed sobą człowieka który nie był w stanie ocenić popełnianych przez siebie czynów w kategoriach dobra czy zła. Nie odzywał się więc do niego jeżeli nie uznał to za konieczne - nie chciał dawać pożywki dla upojonego alkoholem umysłu. Na szczęście gdy przyszło co do czego blondynowi udało się trafić w czuły punkt. Nie spodziewał się, że matka wciąż posiada tak duży wpływ na szlachcica. Nie znając szczegółów łączących ich relacji radość z tego powodu była wątpliwa pod kątem moralnym, lecz Anthony był wstanie to dźwignąć. Trochę bardziej jednak skomplikowanie się zrobiło, gdy Macmilanowi zabrało się za poszukiwanie ukochanej. Auror w pierwszej chwili uznał, że chodzi mu o Solene i już miał go powstrzymywać, kiedy ten zaczął pokracznie się gimnastykować dobywając... piersiówki. No, nie ma co, grunt to mieć priorytety, prawda?
Słuchając żądań pijanego, Skamander z ponura miną udał się po szatę Macmilana, jak i swoją własną. Tą drugą nałożył na grzbiet, a tą pierwszą po wyjęciu z niej różdżki której Pieróg nie potrzebował rozłożył tak by dopomóc jemu przyodzienie się.
- Jeśli się nie pośpieszysz powiem, że mnie szantażowałeś - nie, nie należał do osób które w takich sytuacjach przystałyby na podobny interes. Nie był w pracy, nie widział więc powodów do dawania pijanemu wrażenia, że kontroluje sytuację kiedy tego właściwie nie robił - I sam podsunę jej pomysł z tą wioską - dodał sadystycznie, kiedy to pomagał dopiąć płaszcz Macmilana po ostatni guzik. Pod samą szyją. To nie dlatego, żeby się upewnić że będzie go uwierał kołnierz. W końcu na dworze było zimno. Kiedy Skamander otworzył drzwi śnieżna zawierucha i zaspy za kolana jak były przed tym jak auror się przedzierał w stronę pracowni tak teraz również znajdowały się na swoim miejscu.
- Chodź Macmilan, idziemy do mnie. Mam całkiem wygodną kanapę i nic jej nie powiem - twojej matce - używaj tylko więcej nóg niż ust, chcę znaleźć się w domu przed świtem.
Tak to stał i patrzył nieprzychylnie na zrywy pajacowania Mcmilana. Być może, gdyby nie połkną za młodu miotły, jak to ktoś nie tak dawno to ujął to może i śmiałby się ze starego towarzysza lub też trochę by go podjudzał. Niestety nie dość, że był sobą to do tego miał podły humor. Stał więc mając splecione na torsie dłonie. Patrzył na ten festiwal żenady wystawiany przez Macmilana. Starał się nie zamykać go już teraz w pewnych ramach przez wzgląd na przeszłość. Jak jednak nie mógł? Mając przed sobą człowieka który nie był w stanie ocenić popełnianych przez siebie czynów w kategoriach dobra czy zła. Nie odzywał się więc do niego jeżeli nie uznał to za konieczne - nie chciał dawać pożywki dla upojonego alkoholem umysłu. Na szczęście gdy przyszło co do czego blondynowi udało się trafić w czuły punkt. Nie spodziewał się, że matka wciąż posiada tak duży wpływ na szlachcica. Nie znając szczegółów łączących ich relacji radość z tego powodu była wątpliwa pod kątem moralnym, lecz Anthony był wstanie to dźwignąć. Trochę bardziej jednak skomplikowanie się zrobiło, gdy Macmilanowi zabrało się za poszukiwanie ukochanej. Auror w pierwszej chwili uznał, że chodzi mu o Solene i już miał go powstrzymywać, kiedy ten zaczął pokracznie się gimnastykować dobywając... piersiówki. No, nie ma co, grunt to mieć priorytety, prawda?
Słuchając żądań pijanego, Skamander z ponura miną udał się po szatę Macmilana, jak i swoją własną. Tą drugą nałożył na grzbiet, a tą pierwszą po wyjęciu z niej różdżki której Pieróg nie potrzebował rozłożył tak by dopomóc jemu przyodzienie się.
- Jeśli się nie pośpieszysz powiem, że mnie szantażowałeś - nie, nie należał do osób które w takich sytuacjach przystałyby na podobny interes. Nie był w pracy, nie widział więc powodów do dawania pijanemu wrażenia, że kontroluje sytuację kiedy tego właściwie nie robił - I sam podsunę jej pomysł z tą wioską - dodał sadystycznie, kiedy to pomagał dopiąć płaszcz Macmilana po ostatni guzik. Pod samą szyją. To nie dlatego, żeby się upewnić że będzie go uwierał kołnierz. W końcu na dworze było zimno. Kiedy Skamander otworzył drzwi śnieżna zawierucha i zaspy za kolana jak były przed tym jak auror się przedzierał w stronę pracowni tak teraz również znajdowały się na swoim miejscu.
- Chodź Macmilan, idziemy do mnie. Mam całkiem wygodną kanapę i nic jej nie powiem - twojej matce - używaj tylko więcej nóg niż ust, chcę znaleźć się w domu przed świtem.
Find your wings
Przyglądał się uważnie Skamanderowi, w szczególności jego zadziwiającej powadze. Anthony czuł się źle, ale nadal starał się zachowywać pogodę ducha… a właściwie to alkohol podtrzymywał u niego takie poczucie. Otrzymał sporą dawkę oskarżeń o bycie kompletnie pijanym, a przecież trzymał się na nogach, nawet jeżeli trochę się chwiał! Przymrużył swoje oczy, gdy tylko usłyszał kolejną groźbę. A to Skamander! Co za czarodziej! A tak mu ufał i pokładał w nim nadzieję, że pozostał dobrym kolegą! W szkole wydawał się przecież całkiem sympatyczny! Wtedy był wyjątkowo dobrą duszą, a teraz stał się taki okrutny! Chociaż… w Hogwarcie nawet on, Macmillan, wydawał się wyjątkowo sympatyczny, był potulniejszy i grzeczniejszy. Zacmokał wyraźnie niezadowolony odpowiedzią czarodzieja. Alkohol niestety nie pozwalał mu myśleć o tym, że jego imiennik przyszedł tutaj po zapracowanym dniu albo że miał własne problemy.
– Powie-powiedziałbym, że jesteś okrutnikiem, Skamander – westchnął, ale i tak dał sobie założyć płaszcz. Sam przyklepał dłonią szalik i futrzaną czapę. Nie podobał mu się pomysł z opowiedzeniem o wszystkim matce, ale co mógł teraz zrobić? Był przecież kompletnie pijany. Gdzieś głęboko w sobie myślał nawet, że to słuszna opcja za to, co teraz zrobił. Posłusznie szedł za Skamanderem, który wydawał się Macmillanowi wyjątkowo wredny, ale przy tym był też wyjątkowo opiekuńczy. Może się nie zmienił? Tym bardziej wydał się opiekuńczy, kiedy stwierdził, że jednak pójdą do niego. – Tak jest, panie Skamander – odpowiedział mu, pokazując mu gestem, że zamknie usta na klucz i nie piśnie ani słówka.
Przedzierał się za czarodziejem przez wyjątkowo wysokie zaspy. Parę razy się zachwiał i o mało co nie wylądowałby w śniegu. Na Merlina! Gorszej pory na upicie się nie mógł sobie obrać! Obiecał sobie w duchu, że nie będzie sprawiać więcej problemów swojemu imiennikowi. A przynajmniej spróbuje! Trzeźwiał, szczególnie na takim zimnie. Powoli zaczął ponownie przejmować się innymi, a nie tylko skupiać się na swojej przeszłości i problemach... no i na tym, że był pijany i wszystko w głowie mu wirowało, a obecnie jedynie huczało i zmieniało sposób widzenia i postrzegania rzeczy. A może jednak pogoda dopisała, żeby przyprowadzić go do jakiegoś minimalnego porządku? W końcu bardziej kontrolował swoje ruchy, choć nie była to pełna kontrola…
– Przepraszam, że się odezwę, Skamander, – zaczął niepewnie, bo w końcu się odezwał, a miał przecież „używać więcej nóg niż ust”, – ale daleko jeszcze do twojego domu? – Zapytał. Nie przeszli długiej odległości, właśnie przez Macmillana, ale i tak ta mała odległość była dla niego wystarczająco długa, żeby się zmęczyć. – Bo w-wiesz… trochę mi się plączą nogi – westchnął ciężko.
– Powie-powiedziałbym, że jesteś okrutnikiem, Skamander – westchnął, ale i tak dał sobie założyć płaszcz. Sam przyklepał dłonią szalik i futrzaną czapę. Nie podobał mu się pomysł z opowiedzeniem o wszystkim matce, ale co mógł teraz zrobić? Był przecież kompletnie pijany. Gdzieś głęboko w sobie myślał nawet, że to słuszna opcja za to, co teraz zrobił. Posłusznie szedł za Skamanderem, który wydawał się Macmillanowi wyjątkowo wredny, ale przy tym był też wyjątkowo opiekuńczy. Może się nie zmienił? Tym bardziej wydał się opiekuńczy, kiedy stwierdził, że jednak pójdą do niego. – Tak jest, panie Skamander – odpowiedział mu, pokazując mu gestem, że zamknie usta na klucz i nie piśnie ani słówka.
Przedzierał się za czarodziejem przez wyjątkowo wysokie zaspy. Parę razy się zachwiał i o mało co nie wylądowałby w śniegu. Na Merlina! Gorszej pory na upicie się nie mógł sobie obrać! Obiecał sobie w duchu, że nie będzie sprawiać więcej problemów swojemu imiennikowi. A przynajmniej spróbuje! Trzeźwiał, szczególnie na takim zimnie. Powoli zaczął ponownie przejmować się innymi, a nie tylko skupiać się na swojej przeszłości i problemach... no i na tym, że był pijany i wszystko w głowie mu wirowało, a obecnie jedynie huczało i zmieniało sposób widzenia i postrzegania rzeczy. A może jednak pogoda dopisała, żeby przyprowadzić go do jakiegoś minimalnego porządku? W końcu bardziej kontrolował swoje ruchy, choć nie była to pełna kontrola…
– Przepraszam, że się odezwę, Skamander, – zaczął niepewnie, bo w końcu się odezwał, a miał przecież „używać więcej nóg niż ust”, – ale daleko jeszcze do twojego domu? – Zapytał. Nie przeszli długiej odległości, właśnie przez Macmillana, ale i tak ta mała odległość była dla niego wystarczająco długa, żeby się zmęczyć. – Bo w-wiesz… trochę mi się plączą nogi – westchnął ciężko.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez chwilę Anthony stał wpatryując się w dawnego przyjaciela z lekkim zmieszaniem, które jak się pojawiło tak również szybko się rozmyło gdzieś pod maską surowego niezadowolenia z którym się nosił od momentu przekroczenia pracowni. Macmilan w swojej pijackiej spontaniczności wcale się nie mylił - auror okrutnikiem sie stał. Co prawda może nie tak dosłownie, bo satysfakcji z cudzej krzywdy nie czerpał, lecz jeżeli uznał, że sytuacja tego wymaga nie czuł oporób przed byciem surowym. Lekko przychodziło podnoszenie różdżki i wywoływanie w stronę innych czarodziei brutalnych uroków. Ci co prawda przeważnie nie byli bez winy, bo jak czarnoksiężnik był ścigany przez aurora to raczej nie za niewinnosć, jednak wciąż w jakimś stopniu byli ludźmi. Zdecydowanie surowiej podchodził również do oceny siebie, jak również innych - w tym przypadku Macmilana. Zdecydowanie nie mógł być neutralny wobec tak żałosnej postawy przyjaciela, szlachca którego szanował, a nawet być może w pewien sposób podziwiał. Ten przecież równiez się zmienił, miał na pewno ku temu swoje powody zgłebianie ich jednak mijało się z celem. Przynajmniej dziś. Czas i los nie szczedził nikogo.
Gdy w końcu udało im się opuścić pracownię krawcowej i zacząć iść nieprzyjemne napięcie zelżało. Może to zasługa mroźnego, rześkiego powietrza. Może tego, że Macmilan przymilkł i nie drażnił zjeżonych myśli przypominając o sobie w chwilach w których niebezpiecznie przechylał się na oblodzonych ścieżkach. Przez chwilę Skamanderowi wydało się, że był dla dawnego przyjaciela za ostry pozwalając sobie po tylu latach niewidzenia się na uderzanie w tak delikatne aspekty jego życia, jak relacja z matką. Dlatego rozpatrzył skargę swojego szlachetnego, pijanego towarzysza wzywając na rogu kolejnej ulicy różdżką Błędnego Rycerza. Śmiało zapewnił również kierowcę, że obędzie się bez żołądkowych rewelacji - w końcu Macmilan zdążył już opróżnić z siebie to co mógł. Gdy wyszli i doszli po schodach na najwyższe piętro kamienicy Macmilan mógł ostatecznie skonać na kanapie. Skamander tego wieczoru nie poświęcił mu znaczącej uwagi - sam udał się do własnego łózka, by na następny dzień z samego rana musieć wystawić go kompletnie skołowanego za próg mieszkania. Niestety miał kolejnego dnia na rano i nie mógł zostawić szlachcica samego w domu przez wzgląd na obecność Hrabiny - obawiał się, że sowa zrobiłaby mu krzywdę. I tak cud że żadnego okaleczenia przez noc się nie nabawił.
|zt x2
Gdy w końcu udało im się opuścić pracownię krawcowej i zacząć iść nieprzyjemne napięcie zelżało. Może to zasługa mroźnego, rześkiego powietrza. Może tego, że Macmilan przymilkł i nie drażnił zjeżonych myśli przypominając o sobie w chwilach w których niebezpiecznie przechylał się na oblodzonych ścieżkach. Przez chwilę Skamanderowi wydało się, że był dla dawnego przyjaciela za ostry pozwalając sobie po tylu latach niewidzenia się na uderzanie w tak delikatne aspekty jego życia, jak relacja z matką. Dlatego rozpatrzył skargę swojego szlachetnego, pijanego towarzysza wzywając na rogu kolejnej ulicy różdżką Błędnego Rycerza. Śmiało zapewnił również kierowcę, że obędzie się bez żołądkowych rewelacji - w końcu Macmilan zdążył już opróżnić z siebie to co mógł. Gdy wyszli i doszli po schodach na najwyższe piętro kamienicy Macmilan mógł ostatecznie skonać na kanapie. Skamander tego wieczoru nie poświęcił mu znaczącej uwagi - sam udał się do własnego łózka, by na następny dzień z samego rana musieć wystawić go kompletnie skołowanego za próg mieszkania. Niestety miał kolejnego dnia na rano i nie mógł zostawić szlachcica samego w domu przez wzgląd na obecność Hrabiny - obawiał się, że sowa zrobiłaby mu krzywdę. I tak cud że żadnego okaleczenia przez noc się nie nabawił.
|zt x2
Find your wings
Lipiec w głowie jasnowłosej zapisał się jako najmniej przyjemny okres, wszak był miesiącem, który przed kilkoma laty rozpoczął całą serię życiowych problemów. Był również czasem, na który przypadało najwięcej zleceń i tak było również teraz, kiedy od wczesnego ranka przeglądała wypełniony po brzegi kalendarz ze znaczną częścią projektów oznaczonych jako priorytetowe. Poza tym, od urodzin dzieliło ją zaledwie kilkanaście dni, których z każdym rokiem coraz bardziej nie lubiła i przede wszystkim: nie obchodziła, w miarę możliwości. Wiedziała jakie zdanie o kobietach w jej wieku, niezamężnych i bezdzietnych, miało otoczenie, którego opinii nie mogła zbytnio ignorować – nie, kiedy była jej potrzebna do pielęgnowania kariery, z każdym dniem rozkwitającej coraz bardziej. Szczęściem w nieszczęściu był jednak fakt, że nikt nigdy nie zapytał o jej wiek a ona sama trzymała się dobrze i młodo, wyglądem zatrzymując się w okolicy wiecznych dwudziestu lat. Gładka cera, odpowiednio pielęgnowana, w połączeniu z naturalnym blaskiem i urokiem oraz pięknymi kreacjami, składała się na klucz do wiecznej młodości, którą znaczna kobiet chciała osiągnąć cudacznymi sposobami.
Nie myślała jednak o starzeniu się i wszystkim co z tym związane, próbując skupić się na rozplanowaniu zleceń; w tym roku lipiec pod tym względem zapowiadał się całkiem interesująco. Poza sukniami na zwyczajne okazje wreszcie miała zająć się praktyczną częścią witrażu, który projektowała niemalże cały czerwiec, kończyła przygotowania strojów do sztuki baletowej i rozpoczynała szycie kostiumu dla Marine do zaaranżowanego przez Flaviena występu. Wisienką na torcie okazywała się kreacja dla ślicznej Nephthys, w której nie musiała przestrzegać znanych sobie ram, podyktowanych przez brytyjską kulturę. Strój orientalny do tańca, barwny, a jednocześnie odsłaniający z wyczuciem więcej ciała, był dla niej wyzwaniem i przyjemną odskocznią od reszty ubrań. Skupiając się głównie na nim, już od dłuższego czasu przeglądała różne zestawienia kolorystyczne muślinowych materiałów, lekkich, zwiewnych, w dotyku gładkich a na ciele prawie wcale nieodczuwalnych, porozwieszanych na wieszakach na środku pracowni.
Nie przewidywała na dzień dzisiejszy żadnych spotkań ani nie spodziewała się nikogo, dlatego skrzypnięcie drzwi niemal natychmiastowo zwróciło jej uwagę. Podejrzewając, że w progi Lavender Hill trafiła zabłąkana dusza, z lekkim uśmiechem zwróciła się przodem do wejścia i zamarła. Zbladła natychmiastowo, o ile jej cera mogła być bledsza niż była zwykle, zaciskając usta w wąską kreskę. Ale mimo widoku Ramseya, nie uciekła, ani nie sięgnęła do swojej różdżki w geście obronnym; wciąż stała na
miejscu, scalona z podłożem, próbując wyczuć jego intencje. W całej swojej lekkomyślności wierzyła, że nie przyszedł tutaj po to, by zemścić się za tamto oparzenie, czy też po dokładkę jej nerwów i złości, która długo trzymała się po tamtym wieczorze. Nie spodziewała się też kolejnego spotkania, przynajmniej nie zainicjowanego przez jedną ze stron a jednocześnie przypomniała sobie nagle jego słowa. Nie uciekniesz mi; wtedy nie zwróciła na nie uwagi, teraz jednak odczuła dziwny niepokój. Nie wiedziała już, w którym momencie żartował, uświadamiając sobie, że tak naprawdę chyba wcale go nie zna.
– Co tu robisz? – Odezwała się głosem subtelnym i omdlewającym, zupełnie odbiegającym od tonu, którym ostatnio go pożegnała. Próbowała dopatrzeć się, czy w jego dłoniach znajduje się różdżka, którą najchętniej by teraz połamała, swoją trzymając w specjalnie wszytej kieszeni aksamitnej sukni, w każdej chwili gotowa do jej wyjęcia.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Azkaban — widmo tego, co przeżył odbiło na nim swoje piętno. Nosił nie tylko blizny na barkach i szyi po Szatańskiej Pożodze, ale i ciężkie brzemię w oczach, które do tej pory szare i bezwzględne, lecz bystre i czujne stały się nieobecne i zmatowiałe. Tego dnia włosy były dobrze uczesane, choć kosmyki i tak niesfornie uciekały na boki, wywijały się, nadając jego poważnej, dojrzałej twarzy chłopięcego uroku; sprawiając, że migdałowe oczy nie wyglądały tak surowo; pełne wargi nie wykrzywiały się w sardonicznym, pełnym pogardy uśmiechu, a subtelnym, krnąbrnym. Czuł się niestabilny, zachwiany — koszmary dręczyły go nocą, budziły w chwilach najspokojniejszego, wzmożonego eliksirami snu, jego serce raz po raz rozpoczynało dziki galop zawładnięty bezprecedensowym lękiem, by po chwili uspokoić się równie szybko i powrócić do spokojnego, wyważonego rytmu. Coś się zmieniło — i to było widoczne, wyglądał gorzej niż zwykle. Cienie pod oczami wciąż były widoczne, jeszcze, bardziej w półmroku niż intensywnym świetle, niemalże niewyczuwalny pod delikatną dłonią zarost stwarzał pozory cieni, które tańczyły na bladej, trupiej twarzy.
Odwiedził ją z banalnego powodu i tego banalnego argumentu, zamierzał się trzymać, choć wila natura miała w tym swój nieopisany wkład. Wkroczył w progi jej pracowni pewnie, jak długo oczekiwany gość, ani przez chwilę nie czując zmieszania, bądź zażenowania. Czując się jak u siebie, zdjął z ramion cienką, letnią pelerynę, długi płaszcz, który miał zapięty pod szyją cienką skórkową klamrą i odwiesił go na bok bez słowa, pozostając w dopasowanej czarnej koszuli i cienkich, równie ciemnych spodniach. Zbladła natychmiast, gdy go zobaczyła — urósł wtedy w siłę. Element zaskoczenia jaki wykorzystał dodał mu powagi i wzniósł jego pozycję, którą odzwierciedlił zadzierając niemalże zarozumiale brodę do góry. Dłonie włożył w kieszenie wąskich spodni, oczekując powitania z jej strony. Patrzył pewnie w jej lśniące oczy, blade policzki, rozchylone delikatnie, w półsłowie wargi. Jeśli zamierzała wydać z siebie cokolwiek na jego widok, powstrzymała to, ugrzęzło w ustach, czyniąc je różowszymi, bardziej wydatnymi.
W odpowiedzi się uśmiechnął, krzywo, bo lewostronnie.
— Przyszedłem bo — nie dało mi spokoju[/b]— potrzebuję szaty [/b]— odpowiedział prosto, bez zawahania, czyniąc kilka kroków w przód. Zatrzymał się przed lustrem, przed którym stanąć wcale nie chciał — nie potrzebował oglądać swojego widoku; zakrzywionego, groteskowego odbicia osoby, za którą się uważał. — Słyszałem, że szyjesz najlepsze — dodał z nuta wyzwania, uśmiechając się lekko. By dać jej złudne poczucie bezpieczeństwa, wyciągnął dłonie z kieszeni i rozłożył je na boki, ukazując jej wierzch dłoni. Nie miał w nich różdżki i nie krył jej blisko rąk. Miał ją schowaną za paskiem spodni, z tyłu, za plecami. Stary nawyk, którego się nie pozbył. Nie zamierzał jednak używać przeciwko niej broni; wciąż pamiętał jak gorąca potrafiła być i niebezpieczna, pomimo swojej nieprzemijającej głupoty. — Przychodzę jako klient — nie niedoszły kochanek, twoja miłość, powód buzującej w żyłach krwi. Tak mówił, myślał jednak zupełnie co innego. Nie spuszczał z niej wzroku, napawając się jej widokiem. — Potrzebuję eleganckiej szaty — napomknął, spoglądając po sobie. Dłońmi lekko wygładził marszczący się na piersi materiał. — Ale będę potrzebował czegoś jeszcze— minął ją i spojrzał na skrawki materiałów, które znajdowały się na krawieckim stole. Wziął je między palce, lekko je obrócił, tak jak niegdyś obracał jej włosy w dłoniach. Zadumał się nad kolorystyką; nie, nie miał o tym zielonego pojęcia, musiał zdać się na nią, powierzyć jej los, swój wizerunek w jej smukłe, piękne dłonie. Jeśli ktokolwiek mógł zadbać, by wyglądał dobrze, choć nigdy się o to nie starał, ona potrafiła, i to przy minimalnym wysiłku.
W tym wszystkim to nie poczucie estetyki skierowało jego nogi w jej progi. To wrodzona złośliwość, konsekwentne dążenie do celu. Po ostatnim spotkaniu nie zamierzał jej dawać spokoju, to jej wszakże obiecał.
Odwiedził ją z banalnego powodu i tego banalnego argumentu, zamierzał się trzymać, choć wila natura miała w tym swój nieopisany wkład. Wkroczył w progi jej pracowni pewnie, jak długo oczekiwany gość, ani przez chwilę nie czując zmieszania, bądź zażenowania. Czując się jak u siebie, zdjął z ramion cienką, letnią pelerynę, długi płaszcz, który miał zapięty pod szyją cienką skórkową klamrą i odwiesił go na bok bez słowa, pozostając w dopasowanej czarnej koszuli i cienkich, równie ciemnych spodniach. Zbladła natychmiast, gdy go zobaczyła — urósł wtedy w siłę. Element zaskoczenia jaki wykorzystał dodał mu powagi i wzniósł jego pozycję, którą odzwierciedlił zadzierając niemalże zarozumiale brodę do góry. Dłonie włożył w kieszenie wąskich spodni, oczekując powitania z jej strony. Patrzył pewnie w jej lśniące oczy, blade policzki, rozchylone delikatnie, w półsłowie wargi. Jeśli zamierzała wydać z siebie cokolwiek na jego widok, powstrzymała to, ugrzęzło w ustach, czyniąc je różowszymi, bardziej wydatnymi.
W odpowiedzi się uśmiechnął, krzywo, bo lewostronnie.
— Przyszedłem bo — nie dało mi spokoju[/b]— potrzebuję szaty [/b]— odpowiedział prosto, bez zawahania, czyniąc kilka kroków w przód. Zatrzymał się przed lustrem, przed którym stanąć wcale nie chciał — nie potrzebował oglądać swojego widoku; zakrzywionego, groteskowego odbicia osoby, za którą się uważał. — Słyszałem, że szyjesz najlepsze — dodał z nuta wyzwania, uśmiechając się lekko. By dać jej złudne poczucie bezpieczeństwa, wyciągnął dłonie z kieszeni i rozłożył je na boki, ukazując jej wierzch dłoni. Nie miał w nich różdżki i nie krył jej blisko rąk. Miał ją schowaną za paskiem spodni, z tyłu, za plecami. Stary nawyk, którego się nie pozbył. Nie zamierzał jednak używać przeciwko niej broni; wciąż pamiętał jak gorąca potrafiła być i niebezpieczna, pomimo swojej nieprzemijającej głupoty. — Przychodzę jako klient — nie niedoszły kochanek, twoja miłość, powód buzującej w żyłach krwi. Tak mówił, myślał jednak zupełnie co innego. Nie spuszczał z niej wzroku, napawając się jej widokiem. — Potrzebuję eleganckiej szaty — napomknął, spoglądając po sobie. Dłońmi lekko wygładził marszczący się na piersi materiał. — Ale będę potrzebował czegoś jeszcze— minął ją i spojrzał na skrawki materiałów, które znajdowały się na krawieckim stole. Wziął je między palce, lekko je obrócił, tak jak niegdyś obracał jej włosy w dłoniach. Zadumał się nad kolorystyką; nie, nie miał o tym zielonego pojęcia, musiał zdać się na nią, powierzyć jej los, swój wizerunek w jej smukłe, piękne dłonie. Jeśli ktokolwiek mógł zadbać, by wyglądał dobrze, choć nigdy się o to nie starał, ona potrafiła, i to przy minimalnym wysiłku.
W tym wszystkim to nie poczucie estetyki skierowało jego nogi w jej progi. To wrodzona złośliwość, konsekwentne dążenie do celu. Po ostatnim spotkaniu nie zamierzał jej dawać spokoju, to jej wszakże obiecał.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie oczekiwała, nie chciała spotkać go już więcej na swojej drodze, teraz będąc tego niemal pewną; nie tak, jak przez kilka lat, gdy dopuszczała do siebie każdy możliwy scenariusz ewentualnego spotkania, a kiedy naprawdę do niego doszło: nauczyło ją nie wyobrażać sobie za dużo – bo przecież nie brała pod uwagę nawet sytuacji, w której jedno z bolesnych, nieznanych dotąd, zaklęć zostanie wymierzone w jej brzuch. Długo potem zastanawiała się, czy nie powinna o tym przypadkiem napomknąć swojej przemądrzałej znajomej aurorce, szybko jednak odrzucała od siebie podobny pomysł. Może faktycznie była głupia, naiwna, lekkomyślna? A może nie chciała problemów i serii męczących przesłuchań, których w ciągu ostatnich dwóch miesięcy miała aż nadto, szargając sobie nerwy? Może po prostu bała się, że się zemści, gdyby tylko się dowiedział? Próbowała nie rozwodzić się nad tą kwestią, skłaniając się niechętnie do ostatniego powodu, wpadając w wir pracy i reszty problemów, których Ramsey był jedynie początkiem.
Stała w miejscu i patrzyła uważnie, tak jak kiedyś, lecz bez żywego zafascynowania; jak myśliwy na swoją ofiarę, chociaż i tu wolała pozostać ostrożna w nadawaniu komukolwiek pozycji. Niegdyś przecież myślała, że pozostanie tylko myśliwym a on jej ofiarą, którą pozostawi w niemiłym nienasyceniu, dopóki zaledwie po kilku dniach sytuacja nie obróciła się na jej niekorzyść, w ostatecznym rozrachunku rozbijając wrażliwe serce na kawałeczki i czyniąc z niego zwykły organ niezdatny do głębszych, szczerych uczuć.
Patrzyła z lodowatą wyniosłością, gdy w myślach wyrzucała właśnie pod jego adresem wiele nieprzyjemnych słów; miotała się, w powodzi obelg rzucając mu wiele oskarżeń i wyobrażając sobie, że odnosi tym jakikolwiek efekt. Nie była jednak osobą, która pokusiłaby się o coś podobnego naprawdę; półwili temperament, domena genów matki, powodowała, że z trudem powstrzymywała się przed wybuchem, którego ostatnio był zarówno prowokatorem, jak i ofiarą, i obawiała się, że dzisiaj może stać się to samo.
Uśmiechnęła się ledwo zauważalnie. Powód wizyty nie był z jednej strony szczególnie zaskakujący, skoro pofatygował się do jej pracowni, z drugiej zaś, nie rozumiała dlaczego akurat ona, skoro poza nią na rynku było jeszcze kilku innych, może rzeczywiście odrobinę mniej uzdolnionych, krawców, zaraz potem ponownie przypominając sobie tamte słowa. Szybka kalkulacja i rozważenie za i przeciw doprowadziło ją do wniosku, że mogła na powrót miotać się w swoich uczuciach i sprzecznych emocjach, dając mu satysfakcję, lub podejść do sprawy rzeczowo, odrzucając na bok wszelkie prywatne waśnie, skoro wiedziała, że nie da jej pożądanego spokoju. To drugie zdecydowanie ułatwiało Francuzce ten dzień, to zlecenie i jego towarzystwo, gdy miała świadomość, że od tej strony jeszcze się nie poznali a umiejętność odłączenia emocji od pracy była najlepszym, czego nauczyła się w życiu.
- Kiepsko wyglądasz. – Stwierdziła wreszcie, spoglądając na odbicie jego sylwetki w lustrze. Zdawała się nie dostrzegać ułożonych włosów, czy wyprasowanego ubrania, ani nawet jego uśmiechu, który pod całą otoczką kpiny wydał jej się dość słaby, nijaki. Widziała za to cienie pod oczami, bladość niemal taką, jak przy jednej z chorób dominujących wśród szlachetnej społeczności, podkreśloną przez ciemne ubranie i dziwne zmęczenie na twarzy, które nie przypominało zmęczenia wywołanego fizyczną, ciężką pracą, czy chorobą. Dla osoby, zakochanej dawniej kobiety, która pokładała dużo nadziei w tej relacji, nie było to wcale ciężkie, wszak jedynie wyczyszczenie pamięci mogło spowodować, że zapomni o jego zachowaniach i wyglądzie, czynach i wypowiadanych słowach, nawykach, o tym, co zdołała zaobserwować przez zaledwie kilka miesięcy i zapamiętać.
- W porządku – zgarnęła za uszy niesforne kosmyki blond włosów, obserwując oglądane przezeń materiały – ale najpierw wyjmiesz różdżkę zza paska i odłożysz na stół. – W oczekiwaniu, oparła się biodrem o fotel, spoglądając na zwinięte w kłębek jedno z kociąt, niewzruszone pojawieniem się kogoś nieznajomego a potem przesunęła spojrzenie na powoli więdnące kwiaty i czarkę, która była źródłem rozchodzącej się w pomieszczeniu kojącej paczuli.
Po krótkiej chwili chwyciła metr, podchodząc do niewysokiego podestu i ruchem głowy wskazała, by stanął przed nią, przed podestem, który w dniu dzisiejszym był potrzebny tylko i wyłącznie jej do swobodnego pobrania miary.
- Czego jeszcze potrzebujesz? - Traktując Ramseya jak marionetkę, samodzielnie i z delikatnością godną motyla rozłożyła jego ręce na boki, po chwili oplatając go metrem wokół klatki piersiowej i zmniejszając dzielący ich dystans już i tak zaledwie kilku centymetrów. Skupiona na swoim zajęciu, nie unosiła błękitnych tęczówek z wysokości męskiego torsu.
Stała w miejscu i patrzyła uważnie, tak jak kiedyś, lecz bez żywego zafascynowania; jak myśliwy na swoją ofiarę, chociaż i tu wolała pozostać ostrożna w nadawaniu komukolwiek pozycji. Niegdyś przecież myślała, że pozostanie tylko myśliwym a on jej ofiarą, którą pozostawi w niemiłym nienasyceniu, dopóki zaledwie po kilku dniach sytuacja nie obróciła się na jej niekorzyść, w ostatecznym rozrachunku rozbijając wrażliwe serce na kawałeczki i czyniąc z niego zwykły organ niezdatny do głębszych, szczerych uczuć.
Patrzyła z lodowatą wyniosłością, gdy w myślach wyrzucała właśnie pod jego adresem wiele nieprzyjemnych słów; miotała się, w powodzi obelg rzucając mu wiele oskarżeń i wyobrażając sobie, że odnosi tym jakikolwiek efekt. Nie była jednak osobą, która pokusiłaby się o coś podobnego naprawdę; półwili temperament, domena genów matki, powodowała, że z trudem powstrzymywała się przed wybuchem, którego ostatnio był zarówno prowokatorem, jak i ofiarą, i obawiała się, że dzisiaj może stać się to samo.
Uśmiechnęła się ledwo zauważalnie. Powód wizyty nie był z jednej strony szczególnie zaskakujący, skoro pofatygował się do jej pracowni, z drugiej zaś, nie rozumiała dlaczego akurat ona, skoro poza nią na rynku było jeszcze kilku innych, może rzeczywiście odrobinę mniej uzdolnionych, krawców, zaraz potem ponownie przypominając sobie tamte słowa. Szybka kalkulacja i rozważenie za i przeciw doprowadziło ją do wniosku, że mogła na powrót miotać się w swoich uczuciach i sprzecznych emocjach, dając mu satysfakcję, lub podejść do sprawy rzeczowo, odrzucając na bok wszelkie prywatne waśnie, skoro wiedziała, że nie da jej pożądanego spokoju. To drugie zdecydowanie ułatwiało Francuzce ten dzień, to zlecenie i jego towarzystwo, gdy miała świadomość, że od tej strony jeszcze się nie poznali a umiejętność odłączenia emocji od pracy była najlepszym, czego nauczyła się w życiu.
- Kiepsko wyglądasz. – Stwierdziła wreszcie, spoglądając na odbicie jego sylwetki w lustrze. Zdawała się nie dostrzegać ułożonych włosów, czy wyprasowanego ubrania, ani nawet jego uśmiechu, który pod całą otoczką kpiny wydał jej się dość słaby, nijaki. Widziała za to cienie pod oczami, bladość niemal taką, jak przy jednej z chorób dominujących wśród szlachetnej społeczności, podkreśloną przez ciemne ubranie i dziwne zmęczenie na twarzy, które nie przypominało zmęczenia wywołanego fizyczną, ciężką pracą, czy chorobą. Dla osoby, zakochanej dawniej kobiety, która pokładała dużo nadziei w tej relacji, nie było to wcale ciężkie, wszak jedynie wyczyszczenie pamięci mogło spowodować, że zapomni o jego zachowaniach i wyglądzie, czynach i wypowiadanych słowach, nawykach, o tym, co zdołała zaobserwować przez zaledwie kilka miesięcy i zapamiętać.
- W porządku – zgarnęła za uszy niesforne kosmyki blond włosów, obserwując oglądane przezeń materiały – ale najpierw wyjmiesz różdżkę zza paska i odłożysz na stół. – W oczekiwaniu, oparła się biodrem o fotel, spoglądając na zwinięte w kłębek jedno z kociąt, niewzruszone pojawieniem się kogoś nieznajomego a potem przesunęła spojrzenie na powoli więdnące kwiaty i czarkę, która była źródłem rozchodzącej się w pomieszczeniu kojącej paczuli.
Po krótkiej chwili chwyciła metr, podchodząc do niewysokiego podestu i ruchem głowy wskazała, by stanął przed nią, przed podestem, który w dniu dzisiejszym był potrzebny tylko i wyłącznie jej do swobodnego pobrania miary.
- Czego jeszcze potrzebujesz? - Traktując Ramseya jak marionetkę, samodzielnie i z delikatnością godną motyla rozłożyła jego ręce na boki, po chwili oplatając go metrem wokół klatki piersiowej i zmniejszając dzielący ich dystans już i tak zaledwie kilku centymetrów. Skupiona na swoim zajęciu, nie unosiła błękitnych tęczówek z wysokości męskiego torsu.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Roztaczała wokół siebie dziwną, trudną do pokonania przez zwykłego mężczyznę aurę, aurę kobiecego piękna. Trudną do powstrzymania, do przeciwstawienia mu się, do oparcia — bo dlaczegóż opierać się czemuś tak przyjemnemu? A jednak zachowywał przy niej trzeźwiejszy niż kiedykolwiek umysł. Widmo przeszłości przestało go obejmować tak ciasno, nie owijało się wokół jego szyi, wokół bioder. Urok, jakim emanowała nieświadomie nie był mu już ani obcy, ani tak bardzo zwodniczy. Z całą swoją wiedzą na jej temat i świadomością o jej genach, mierzył się z jej urodą, która niejednego zdołała już zgubić. Nie skończy w ten sposób. Nie ulegnie jej naturze, nie podda się jej wdziękom. Z zadartą brodą wyzywał ją na pojedynek, którego nigdy nie planował wcale rozpocząć. Jej wzrok — pozbawiony uczucia, którym go darzyła, czułością i tęsknotą, teraz emanujący mieszanką strachu i zniechęcenia, skierowany prosto w niego, gdy bezceremonialnie pojawił się w jej progach, niczym stały bohater bajek, bywalec upragnionych miejsc. Nie wyglądał, jakby było mu wstyd za swoje ostatnie przewinienie, ani to, ani jakiekolwiek poprzednie. Nie był przecież kimś, kto żałował w swoim życiu czegokolwiek. Odwzajemniał się równie skupionym i uważnym spojrzeniem, który przyozdabiał zuchwały uśmiech. Patrzył na nią tak, jakby to wciąż była zabawa, jakby ona i on wciąż tworzyli parę, choć w zupełnie innej grze. Tym razem zasady były dobrze znane, nie było miejsca na nadzieje i na czcze mrzonki, na puste słowa i wzniosłe frazy, które nie odzwierciedlają rzeczywistości. Patrzył na nią tak, jakby domagał się od niej wybuchu złości, emocji, ale ona uparcie zachowywała kamienną twarz. Dobrze, myślał. Nie lubił łatwych przeciwników, nie lubił nudnych zabaw i szybkich gier. Jeśli to potrwa — to potrwa, był cierpliwy.
Wzruszył ramionami i spuścił głowę, jak młody chłopiec, którego przyłapano na czymś niezbyt dla niego chwalebnym. Kiedy stwierdziła, że nie wyglądał najlepiej; nie, kiepsko wyglądał, tak powiedziała, zastanowił się. Czy znała go aż tak dobrze, by poznać, że coś jest nie tak? Czy potrafiła rozpoznać gorsze i lepsze dni? Czy mogła zauważyć, że coraz gorzej sypiał, a kiedy przymykał oczy widział okropne wizje, wspomnienia nie pozwalały mu wypocząć? Dobrze się krył, nie mógłby w to uwierzyć, choć po Azkabanie pewnych rzeczy nie dało się ukryć po prostu. Był zobojętniały, jego oczy nie błyszczały jak kiedyś. Pamiętała go w lepszej formie, gdy sypiał więcej i lepiej, gdy jego twarz nosiła znamiona młodzieńczej werwy, czarującego błysku w oczach i szelmowskiego uśmiechu.
— Sporo pracuję — skłamał z równie dziecinną łatwością, lecz to nie ilość przepracowanych godzin wpływała na jego oblicze. Zamiast wyglądać coraz dojrzalej i coraz lepiej, zapadał się w sobie. Kości policzkowe uwypuklały się, podobnie jak sińce pod oczami, ryzy wyostrzały, nadawały mu bardziej surowego charakteru. Uśmiechnął się tak, jak uśmiechają się ludzie dobrze wychowani, kiedy ktoś popełni faux pas, grzecznie choć z dystansem. Rozłożył ręce na boki, pokazując, że przybył w pokojowych zamiarach. Nie sięgnął za pasek spodni, nie dobył różdżki i nie odłożył jej na bok, bezpiecznie spoczywała dokładnie tam, gdzie powinna.
— Obcięłaś włosy — zauważył, przyglądając jej się, gdy zaczesywała kosmyki za ucho. Blond fale niegdyś opadały jej kaskadą za plecy, teraz wydawały mu się o wiele krótsze; a może to on zapamiętał ją taką, jak chciał. Niespiesznie zbliżył się do podestu, na który weszła, by pobrać miarę. Profesjonalnie, bez cienia prywaty. Zbliżyła się do niego, zrównała z jego wzrostem. Jej twarz po raz pierwszy była tak blisko, tak wysoko; poczuł zapach jej kwiatowych perfum. Nutę róży, bergamotki i pomarańczy. Zaciągnął się tym nim, był przyjemny, wchłonął go całym sobą, nie spuszczając z niej wzroku ani na chwilę. Z natury był cierpliwy, lecz udawanie niecierpliwego wydało mu się ciekawsze. Opuścił ręce, kiedy pobierała miarę z jego torsu, opuścił nisko, lecz nie do samych boków. Patrzył na nią z bliska, jak wtedy, gdy jej dłonie nie przesuwały się po jego ciele, by zebrać miarę, a by poczuć bijące od niego ciepło.
— Sukni — odpowiedział cicho, nie spuszczając z niej wzroku. Błądził wzrokiem po jej twarzy, jasnych brwiach, ciemnych rzęsach, rumianych policzkach ozdabiających jasną buzię. — Czarnej— dodał, pozwalając sobie na przestąpienie z nogi na nogę, umyślnie zmniejszając pomiędzy nimi dystans. Wyczekująco patrzył, unosząc jedną brew. To było nawet zabawne — to, jak blisko niego musiała być, aby pobrać od niego, jak od zwykłego klienta miarę. By zapisać jego wymiary — nie znała ich na pamięć?
Wzruszył ramionami i spuścił głowę, jak młody chłopiec, którego przyłapano na czymś niezbyt dla niego chwalebnym. Kiedy stwierdziła, że nie wyglądał najlepiej; nie, kiepsko wyglądał, tak powiedziała, zastanowił się. Czy znała go aż tak dobrze, by poznać, że coś jest nie tak? Czy potrafiła rozpoznać gorsze i lepsze dni? Czy mogła zauważyć, że coraz gorzej sypiał, a kiedy przymykał oczy widział okropne wizje, wspomnienia nie pozwalały mu wypocząć? Dobrze się krył, nie mógłby w to uwierzyć, choć po Azkabanie pewnych rzeczy nie dało się ukryć po prostu. Był zobojętniały, jego oczy nie błyszczały jak kiedyś. Pamiętała go w lepszej formie, gdy sypiał więcej i lepiej, gdy jego twarz nosiła znamiona młodzieńczej werwy, czarującego błysku w oczach i szelmowskiego uśmiechu.
— Sporo pracuję — skłamał z równie dziecinną łatwością, lecz to nie ilość przepracowanych godzin wpływała na jego oblicze. Zamiast wyglądać coraz dojrzalej i coraz lepiej, zapadał się w sobie. Kości policzkowe uwypuklały się, podobnie jak sińce pod oczami, ryzy wyostrzały, nadawały mu bardziej surowego charakteru. Uśmiechnął się tak, jak uśmiechają się ludzie dobrze wychowani, kiedy ktoś popełni faux pas, grzecznie choć z dystansem. Rozłożył ręce na boki, pokazując, że przybył w pokojowych zamiarach. Nie sięgnął za pasek spodni, nie dobył różdżki i nie odłożył jej na bok, bezpiecznie spoczywała dokładnie tam, gdzie powinna.
— Obcięłaś włosy — zauważył, przyglądając jej się, gdy zaczesywała kosmyki za ucho. Blond fale niegdyś opadały jej kaskadą za plecy, teraz wydawały mu się o wiele krótsze; a może to on zapamiętał ją taką, jak chciał. Niespiesznie zbliżył się do podestu, na który weszła, by pobrać miarę. Profesjonalnie, bez cienia prywaty. Zbliżyła się do niego, zrównała z jego wzrostem. Jej twarz po raz pierwszy była tak blisko, tak wysoko; poczuł zapach jej kwiatowych perfum. Nutę róży, bergamotki i pomarańczy. Zaciągnął się tym nim, był przyjemny, wchłonął go całym sobą, nie spuszczając z niej wzroku ani na chwilę. Z natury był cierpliwy, lecz udawanie niecierpliwego wydało mu się ciekawsze. Opuścił ręce, kiedy pobierała miarę z jego torsu, opuścił nisko, lecz nie do samych boków. Patrzył na nią z bliska, jak wtedy, gdy jej dłonie nie przesuwały się po jego ciele, by zebrać miarę, a by poczuć bijące od niego ciepło.
— Sukni — odpowiedział cicho, nie spuszczając z niej wzroku. Błądził wzrokiem po jej twarzy, jasnych brwiach, ciemnych rzęsach, rumianych policzkach ozdabiających jasną buzię. — Czarnej— dodał, pozwalając sobie na przestąpienie z nogi na nogę, umyślnie zmniejszając pomiędzy nimi dystans. Wyczekująco patrzył, unosząc jedną brew. To było nawet zabawne — to, jak blisko niego musiała być, aby pobrać od niego, jak od zwykłego klienta miarę. By zapisać jego wymiary — nie znała ich na pamięć?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Posiadała tą tajemną umiejętność dostrzegania, gdy coś było nie tak, nie wynikającą ze zwyczajnego zmęczenia; gdy coś nie było wynikiem większej ilości godzin poświęcanych w pracy a sięgało głębiej – widziała w swoim życiu przecież wielu mężczyzn, nad tym konkretnym zatrzymując się na dłużej. Wiedziała też, gdy ktoś nie chciał mówić wprost, rzucając wymyśloną na poczekaniu wymówką – ale nigdy nie była osobą, która zamierzała kogokolwiek ciągnąć za język i Ramsey, jak mało kto, miał tego świadomość. Ceniła sobie swoje prawo do tajemnic, szanowała to prawo u innych a oni, cóż, nie byli już – w ogóle – blisko, by musiała komunikować mu swoje zmartwienie, które – pomimo ostatniego spotkania – w pewien sposób i tak malowało się w jej oczach. Wciąż jednak był przystojnym, postawnym mężczyzną, którego poznała wtedy nad jeziorem, a jakiś czas później przypadkowo była świadkiem napaści na jej wymuszonego tamtego wieczoru towarzysza; dalej uśmiechał się w ten sam, czarujący sposób, choć zauważyła, że uśmiech ten słabł. On z kolei nie miał pojęcia, że przyjęta wtedy poza, była w dużej mierze wymuszona, przynosząc im naprawdę zaskakujące efekty. A może wiedział, kierując się swoimi nieokreślonymi powodami, dla których odprowadził ją wtedy do domu? Złoczyńca i księżniczka, dama i czarnoksiężnik – nikt by się nie spodziewał takiego połączenia.
Teraz udawała, że mu wierzy, przytakując ostentacyjnym westchnieniem.
- Znudziły mi się. – Odparła za to na uwagę o włosach; tiulowa suknia z głębokim dekoltem na plecach ukazywała jej szczupłe plecy, na które faktycznie nie opadały długie pukle o pszenicznej barwie, linię kręgosłupa, wyraźnie odznaczającą się na alabastrowej skórze; szczególnie teraz, kiedy pochylała się nad metrem krawieckim o wiele za długo, chyba tylko po to, by odnaleźć w sobie siłę do dalszego, swobodnego pracowania, gdy dostrzegła w tym spotkaniu kolejną grę, podobną do tej, jaką prowadzili kilka lat temu. Tym razem jednak zasady wyznaczał on i wyraźnie dobrze się przy tym bawił, a Francuzka nie miała żadnego wyjścia i sposobności, by jej zaprzestać.
- Sukni? – powtórzyła z nieco wyczuwalnym zdziwieniem, by zaraz dodać: - konkretnej? Na specjalną okazję, na co dzień? Prostej, rozkloszowanej? – Z lekkością zadała kilka standardowych pytań. Nie rozumiała po co mu suknia, lecz powstrzymała swoją ciekawość i myśl, że może nawet ktoś taki jak on potrafił się ustatkować. Ostatnim razem nie wzięła tego pod uwagę; nie sądziła, że miał żonę i dziecko, i nie wiedziała, jak bardzo się myli, przynajmniej w ostatniej kwestii. Sama sądziła, że wraz z jego odejściem spadła na nią ciężka klątwa, odbierająca jej widoki na zamążpójście i upragnione od pewnego czasu niemowlę. - Schudłeś. – Uznała cicho, gdy przesunęła metr niżej, na brzuch; jego wymiary pamiętała – musiała jednak stwarzać pozory, tak jak i on. Kiedy się wyprostowała, przechwyciła spojrzenie ciemnych tęczówek, wbijających się w nią nieznośnie od dłuższej chwili, hipnotyzując go swoim, łagodnym. Starała się być oporna, nie dostrzegać świeżych blizn i woni cytryny, mahoniu i wanilii, która w połączeniu dalej tworzyła tą samą przyjemną dla nosa mieszankę, wzrokiem jednak przez chwilę wodziła po jego twarzy ze zdecydowanie zbyt bliskiej, niekomfortowej odległości, która jeszcze w maju nie skończyła się dla niej zbyt przyjaźnie.
Teraz udawała, że mu wierzy, przytakując ostentacyjnym westchnieniem.
- Znudziły mi się. – Odparła za to na uwagę o włosach; tiulowa suknia z głębokim dekoltem na plecach ukazywała jej szczupłe plecy, na które faktycznie nie opadały długie pukle o pszenicznej barwie, linię kręgosłupa, wyraźnie odznaczającą się na alabastrowej skórze; szczególnie teraz, kiedy pochylała się nad metrem krawieckim o wiele za długo, chyba tylko po to, by odnaleźć w sobie siłę do dalszego, swobodnego pracowania, gdy dostrzegła w tym spotkaniu kolejną grę, podobną do tej, jaką prowadzili kilka lat temu. Tym razem jednak zasady wyznaczał on i wyraźnie dobrze się przy tym bawił, a Francuzka nie miała żadnego wyjścia i sposobności, by jej zaprzestać.
- Sukni? – powtórzyła z nieco wyczuwalnym zdziwieniem, by zaraz dodać: - konkretnej? Na specjalną okazję, na co dzień? Prostej, rozkloszowanej? – Z lekkością zadała kilka standardowych pytań. Nie rozumiała po co mu suknia, lecz powstrzymała swoją ciekawość i myśl, że może nawet ktoś taki jak on potrafił się ustatkować. Ostatnim razem nie wzięła tego pod uwagę; nie sądziła, że miał żonę i dziecko, i nie wiedziała, jak bardzo się myli, przynajmniej w ostatniej kwestii. Sama sądziła, że wraz z jego odejściem spadła na nią ciężka klątwa, odbierająca jej widoki na zamążpójście i upragnione od pewnego czasu niemowlę. - Schudłeś. – Uznała cicho, gdy przesunęła metr niżej, na brzuch; jego wymiary pamiętała – musiała jednak stwarzać pozory, tak jak i on. Kiedy się wyprostowała, przechwyciła spojrzenie ciemnych tęczówek, wbijających się w nią nieznośnie od dłuższej chwili, hipnotyzując go swoim, łagodnym. Starała się być oporna, nie dostrzegać świeżych blizn i woni cytryny, mahoniu i wanilii, która w połączeniu dalej tworzyła tą samą przyjemną dla nosa mieszankę, wzrokiem jednak przez chwilę wodziła po jego twarzy ze zdecydowanie zbyt bliskiej, niekomfortowej odległości, która jeszcze w maju nie skończyła się dla niej zbyt przyjaźnie.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pamiętał to popołudnie, gdy przypadkiem, nad brzegiem Tamizy natknęli się na czarodziejkę, która sprzedawała mu informacje wyciągnięte od żeglarzy i stałych bywalców Alei Śmiertelnego Nokturnu. Mówiła enigmatycznie, lecz Mulciber wolał, by nie mówiła wcale, by odłożyli to na później. Jak na złość, odnalazła niewysłowioną przyjemność w zmąceniu spokojnej wody, w której taplał się w obecności Solene. Jedną z cech, które czyniły złotowłosą bardziej atrakcyjną był brak nacisku — nigdy nie domagała się rozmów, nie żądała powiedzenia prawdy, zupełnie jakby wcale jej nie interesowała, odpowiadał taki stan rzeczy. Ale on nie milczał wcale, cisza wzmagałaby niepotrzebne podejrzenia, zaburzyłaby harmonię, jaką tworzyli w trakcie swoich spotkań. Okłamał ją wtedy, bez nadmiernej wylewności i bez zbędnej zachowawczości wymyślając na poczekaniu historię jego relacji z tamtą szaloną kobietą. Obserwowała, słuchała, przyjmowała to, co jej dawał, a on był zadowolony, że nie pytała o nic więcej, odkładając niepotrzebny temat do sakwy, z której nie zamierzał go już nigdy więcej wyciągać. Takich spraw było kilka, a ona zgodnie z jego milczącym życzeniem nie domagała się odkurzenia starych spraw.
Tak i teraz nie poddawała jego niewinnego kłamstwa wyraźnemu osądowi. Wątpił, by doszukiwała się w tym gorszym wyglądzie czegoś więcej. Ostatnie zdarzenia nie pozostawiały wiele wątpliwości, wszyscy mieli masę pracy, anomalie wciąż szalały wkoło i dręczyły w najmniej odpowiednich chwilach. Nie doceniał siły kobiecych uczuć i tego, jak wiele potrafi szepnąć o człowieku szybciej bijące serce, o tym co nie zgadza się w jego postawie i sylwetce, w tęczówkach o kolorze burzowego nieba, skórze, zazwyczaj nieskazitelnie gładkiej, teraz pokrytej lekką szczeciną.
— Zmiany są nieuniknione — zmiany w sobie, zmiany w otoczeniu. Czy miała już świadomość tego, jak rośnie potęga czarnoksiężników, jaka siła wyłania się z podziemia? Czy zdawała sobie sprawę jak potężnych i wpływowych przyjaciół posiadała i z jak obrzydliwymi znajomymi się zadawała? — Są tylko kwestią czasu. Dobrze wyglądasz, choć wolałem, gdy były dłuższe — bez ogródek podkreślił swoje upodobania względem niej, zupełnie tak jakby wciąż miał prawo do wyrażania swojego zdania. Nie mylił się, wciąż jej niebywała uroda zachwycała, niezależnie od tego, czy jej włosy w kolorze ozłoconej letnim słońcem pszenicy były długie, czy całkiem krótkie, olśniewała. Prześlizgnął się spojrzeniem po jej zgrabnej sylwetce, po gładkich i wyeksponowanych plecach, na których uwidoczniona linia kręgosłupa wyginała się w łuk. Jej nagie ciało, tak nieskromnie ukazane wciąż pobudzało męskie zmysły. Jednak Azkaban go zmienił, uodpornił, zamknął jego umysł szczelniej przed podobnymi pułapkami. Był zobojętniały, urok nie działał.
— Na pogrzeb — wyjaśnił, nie powstrzymując uśmiechu; bawiło go, że delikwenci jeszcze nie zdawali sobie sprawy z tego, że umrą. — Długiej, prostej, dostojnej i poważnej, bez zbędnych dodatków. Z rozległym wycięciem z przodu — pomyślał o dekolcie który miała na plecach, dobrze prezentowałby się z przodu. Zdecydowanie określił swoje oczekiwania, nigdy nie miał problemów z wyrażeniem tego, czego pragnął. — Nie posiadam zbyt fachowej wiedzy, ale znasz mnie — podkreślił ciszej, ściągając na siebie jej spojrzenie. — chcę najlepszej. Dlatego zostawiam to w twoich dłoniach.— Dostrzegł krótkotrwałe zaskoczenie na jej twarzy i spodobało mu się to. Ten błysk. A więc pamiętała. — Podobno — Czy kto ostatnio nie zarzucił mu czegoś podobnego? — Nie mam czasu na bzdury — dodał, wzruszając leniwie ramionami.
Podążył wzrokiem za jej palcami, które przesuwały się po jego ciele i miarce, którą go obejmowała. Z tak bliska czuł zapach jej ciała, perfum i esencji, których używała do pielęgnacji ciała, znacznie przytłumiając słodką paczulę, której aromat wypełniał pracownię, a kiedy uniosła na niego spojrzenie uśmiechnął się subtelnie. Uniósł powoli dłonie i ułożył je na jej talii — I dopasowana tu.— Przypomniał sobie, gdy jego palce znalazły się na jej kibici. Suknia powinna się prezentować należycie. – Zdążysz przed festiwalem?
Tak i teraz nie poddawała jego niewinnego kłamstwa wyraźnemu osądowi. Wątpił, by doszukiwała się w tym gorszym wyglądzie czegoś więcej. Ostatnie zdarzenia nie pozostawiały wiele wątpliwości, wszyscy mieli masę pracy, anomalie wciąż szalały wkoło i dręczyły w najmniej odpowiednich chwilach. Nie doceniał siły kobiecych uczuć i tego, jak wiele potrafi szepnąć o człowieku szybciej bijące serce, o tym co nie zgadza się w jego postawie i sylwetce, w tęczówkach o kolorze burzowego nieba, skórze, zazwyczaj nieskazitelnie gładkiej, teraz pokrytej lekką szczeciną.
— Zmiany są nieuniknione — zmiany w sobie, zmiany w otoczeniu. Czy miała już świadomość tego, jak rośnie potęga czarnoksiężników, jaka siła wyłania się z podziemia? Czy zdawała sobie sprawę jak potężnych i wpływowych przyjaciół posiadała i z jak obrzydliwymi znajomymi się zadawała? — Są tylko kwestią czasu. Dobrze wyglądasz, choć wolałem, gdy były dłuższe — bez ogródek podkreślił swoje upodobania względem niej, zupełnie tak jakby wciąż miał prawo do wyrażania swojego zdania. Nie mylił się, wciąż jej niebywała uroda zachwycała, niezależnie od tego, czy jej włosy w kolorze ozłoconej letnim słońcem pszenicy były długie, czy całkiem krótkie, olśniewała. Prześlizgnął się spojrzeniem po jej zgrabnej sylwetce, po gładkich i wyeksponowanych plecach, na których uwidoczniona linia kręgosłupa wyginała się w łuk. Jej nagie ciało, tak nieskromnie ukazane wciąż pobudzało męskie zmysły. Jednak Azkaban go zmienił, uodpornił, zamknął jego umysł szczelniej przed podobnymi pułapkami. Był zobojętniały, urok nie działał.
— Na pogrzeb — wyjaśnił, nie powstrzymując uśmiechu; bawiło go, że delikwenci jeszcze nie zdawali sobie sprawy z tego, że umrą. — Długiej, prostej, dostojnej i poważnej, bez zbędnych dodatków. Z rozległym wycięciem z przodu — pomyślał o dekolcie który miała na plecach, dobrze prezentowałby się z przodu. Zdecydowanie określił swoje oczekiwania, nigdy nie miał problemów z wyrażeniem tego, czego pragnął. — Nie posiadam zbyt fachowej wiedzy, ale znasz mnie — podkreślił ciszej, ściągając na siebie jej spojrzenie. — chcę najlepszej. Dlatego zostawiam to w twoich dłoniach.— Dostrzegł krótkotrwałe zaskoczenie na jej twarzy i spodobało mu się to. Ten błysk. A więc pamiętała. — Podobno — Czy kto ostatnio nie zarzucił mu czegoś podobnego? — Nie mam czasu na bzdury — dodał, wzruszając leniwie ramionami.
Podążył wzrokiem za jej palcami, które przesuwały się po jego ciele i miarce, którą go obejmowała. Z tak bliska czuł zapach jej ciała, perfum i esencji, których używała do pielęgnacji ciała, znacznie przytłumiając słodką paczulę, której aromat wypełniał pracownię, a kiedy uniosła na niego spojrzenie uśmiechnął się subtelnie. Uniósł powoli dłonie i ułożył je na jej talii — I dopasowana tu.— Przypomniał sobie, gdy jego palce znalazły się na jej kibici. Suknia powinna się prezentować należycie. – Zdążysz przed festiwalem?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zawsze wychodziła z założenia, być może absurdalnego, że poprzez zadawanie pytań siła przywiązania do drugiej osoby wzrastała, dlatego w pewnym momencie wyzbyła się z siebie tego odruchu. Miało to miejsce i w przypadku Ramseya, chociaż przywiązanie do jego osoby nadeszło zupełnie nieoczekiwanie, na przekór jej założeniom; próbowała nie plątać się ponownie w jego życie, z którego już raz została wyproszona. Nie dociekała, nie pchała się tam, gdzie jej nie chciano – czy nie to zasugerował jej ostatnim razem?
Mogła się jedynie domyślać jakich przyjaciół posiadała i z kim się zadawała, ale nigdy ta wiedza nie była jej do niczego potrzebna. Żyła w swoim świecie, obserwowała, wyciągała wnioski, zatrzymywała je dla siebie, nie ufając w tym świecie nikomu – sobie samej również. Każde jej działanie było zresztą z reguły bardzo przemyślane; nigdy bowiem nie lubiła niespodzianek i gdy coś nie szło po jej myśli, wedle ułożonego skrupulatnie planu, tak jak w przypadku stojącego przed nią mężczyzny. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale uśmiech ten zniknął, gdy usłyszała na jaką okazję miała uszyć suknię.
Nie miała z tym problemu, szczególnie, że w ostatnim czasie poszerzyła zakres swoich usług do szycia kreacji pogrzebowych, naprzemiennie ze ślubnymi i ubrankami dla dzieci. Miała wrażenie, że krąg życia zataczał się na jej oczach, w jej dłoniach; że uczestniczyła w nim bardziej, niż by chciała. Nie wiedziała jedynie jak się zachować. Dopytywać? Złożyć kondolencje i współczuć? Nieszczególnie wylewna, uznała, że najbezpieczniej będzie trzymać się tematu ubrania.
- Nie sądzę, żeby wcięcie z przodu było odpowiednie do okazji – o ile nie chciano skraść całej uwagi otoczenia – mogłoby raczej wzbudzić pewne kontrowersje, bo suknie pogrzebowe powinny być raczej skromne – ale przecież go znała; pomimo całej gruboskórnej otoczki, lubił sprawdzać reakcje ludzi w różnych sytuacjach – i tak, zdążę – odparła pewnie, nie odrywając wzroku od oczu Mulcibera; miała wrażenie, że z każdą kolejną chwilą zaczynała uodparniać się na jego urok, chociaż chęć zatopienia się w nich tkwiła gdzieś z tyłu głowy – potrzebuję jedynie wymiarów, jesteś w stanie mi je dostarczyć? – Powoli zdjęła jego dłonie z talii, czując się dziwnie niekomfortowo. Niegdyś pożądany dotyk, jego dotyk szorstkich, ciepłych i mocnych dłoni teraz w pewien sposób peszył ją i sprawiał, że czuła się z nim nieswojo. Być może gdyby nie ostatnie spotkanie, teraz nie zwróciłaby na to większej uwagi, zachowywała jednak pozory pracy, w której nikt nigdy jej nie dotknął: nie było więc miejsca na wyjątki – zeszła z podestu i wyminąwszy go, zdjęła z wieszaka trzy gotowe szaty. Miały podobne wymiary, różniły się jedynie barwą – od czerni, przez ciemną szarość, po grafit – i były gotowe do dalszych modyfikacji. Bez słowa wręczyła je mężczyźnie i w międzyczasie podeszła do jednego z wieszaków z gotowymi sukniami.
- Jeśli jednak zależy ci na wcięciu, ten krój byłby dobry - spojrzała na suknię z szarmezy w odcieniu kości słoniowej. Miękka, w miarę elastyczna tkanina skrywała całe ciało, jedynie dekolt uchylał rąbka tajemnicy poprzez układanie się na kształt litery V, jak i rękawy, na których znajdowała się nieco bardziej prześwitująca tkanina - oczywiście w innym kolorze.
Mogła się jedynie domyślać jakich przyjaciół posiadała i z kim się zadawała, ale nigdy ta wiedza nie była jej do niczego potrzebna. Żyła w swoim świecie, obserwowała, wyciągała wnioski, zatrzymywała je dla siebie, nie ufając w tym świecie nikomu – sobie samej również. Każde jej działanie było zresztą z reguły bardzo przemyślane; nigdy bowiem nie lubiła niespodzianek i gdy coś nie szło po jej myśli, wedle ułożonego skrupulatnie planu, tak jak w przypadku stojącego przed nią mężczyzny. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale uśmiech ten zniknął, gdy usłyszała na jaką okazję miała uszyć suknię.
Nie miała z tym problemu, szczególnie, że w ostatnim czasie poszerzyła zakres swoich usług do szycia kreacji pogrzebowych, naprzemiennie ze ślubnymi i ubrankami dla dzieci. Miała wrażenie, że krąg życia zataczał się na jej oczach, w jej dłoniach; że uczestniczyła w nim bardziej, niż by chciała. Nie wiedziała jedynie jak się zachować. Dopytywać? Złożyć kondolencje i współczuć? Nieszczególnie wylewna, uznała, że najbezpieczniej będzie trzymać się tematu ubrania.
- Nie sądzę, żeby wcięcie z przodu było odpowiednie do okazji – o ile nie chciano skraść całej uwagi otoczenia – mogłoby raczej wzbudzić pewne kontrowersje, bo suknie pogrzebowe powinny być raczej skromne – ale przecież go znała; pomimo całej gruboskórnej otoczki, lubił sprawdzać reakcje ludzi w różnych sytuacjach – i tak, zdążę – odparła pewnie, nie odrywając wzroku od oczu Mulcibera; miała wrażenie, że z każdą kolejną chwilą zaczynała uodparniać się na jego urok, chociaż chęć zatopienia się w nich tkwiła gdzieś z tyłu głowy – potrzebuję jedynie wymiarów, jesteś w stanie mi je dostarczyć? – Powoli zdjęła jego dłonie z talii, czując się dziwnie niekomfortowo. Niegdyś pożądany dotyk, jego dotyk szorstkich, ciepłych i mocnych dłoni teraz w pewien sposób peszył ją i sprawiał, że czuła się z nim nieswojo. Być może gdyby nie ostatnie spotkanie, teraz nie zwróciłaby na to większej uwagi, zachowywała jednak pozory pracy, w której nikt nigdy jej nie dotknął: nie było więc miejsca na wyjątki – zeszła z podestu i wyminąwszy go, zdjęła z wieszaka trzy gotowe szaty. Miały podobne wymiary, różniły się jedynie barwą – od czerni, przez ciemną szarość, po grafit – i były gotowe do dalszych modyfikacji. Bez słowa wręczyła je mężczyźnie i w międzyczasie podeszła do jednego z wieszaków z gotowymi sukniami.
- Jeśli jednak zależy ci na wcięciu, ten krój byłby dobry - spojrzała na suknię z szarmezy w odcieniu kości słoniowej. Miękka, w miarę elastyczna tkanina skrywała całe ciało, jedynie dekolt uchylał rąbka tajemnicy poprzez układanie się na kształt litery V, jak i rękawy, na których znajdowała się nieco bardziej prześwitująca tkanina - oczywiście w innym kolorze.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Musiało minąć sporo czasu, aby zdał sobie sprawę, że mimo niebywałego oporu względem świata zewnętrznego padł ofiarą kobiecego uroku. Nie był odporny na jej urodę, na to, jak się prezentowała. Ociekała doskonałością, a on przecież zawsze dążył do jej osiągnięcia, do tego, by zasmakować perfekcji, by sięgać po rzeczy daleko wykraczające poza jego możliwości. Nie chciał rezygnować z towarzystwa kobiety tak urodziwej; kobiety, za którą inni mężczyźni oglądali się wbrew swej woli, której nienawidziły inne niewiasty, zazdrośnie łypiąc z boku, prychając jak rozjuszone kocice, gdy tylko się odzywała; nie chciał pozbawić się takiej ozdoby. Nigdy jednak go nie identyfikowała z samym sobą, nie czyniła go kimś więcej niż sam sobie zapracował, nie sprawiała, że dzięki niej wierzył w siebie bardziej, nie zawdzięczał jej też niczego. Któregoś dnia po prostu stwierdził, że nie była mu potrzebna. Nie mógł sobie pozwolić na powicie zależności, która będzie utrzymywać go przy jej boku zbyt długo. Prawdopodobnie zasługiwała na wiele więcej, prawdopodobnie nie zasłużyła na los jaki ją spotkał.
I z wiekiem robił się coraz bardziej surowy względem swoich potrzeb, bardziej krytycznym spojrzeniem oceniał innych i wyraźniej żądał, czego chciał. Nie miał pojęcia, że grzęźnie po kostki we własnych pułapkach.
— Och, wręcz przeciwnie — odparł zdecydowanie, wciąż patrząc jej w oczy. Utrzymywanie jej spojrzenia, przeglądanie się w tęczówkach koloru porannego nieba sprawiało mu przyjemność, choć o wiele lepiej dostrzegał w nich cienie jej własnych emocji niż swoją, arogancko uśmiechniętą twarz.— Powinna budzić zgorszenie — dodał z wilczym błyskiem w oku; ta, która będzie ją nosić nie ma powodów do ani wstydu, ani do skrywania się pod woalem fałszywej przyzwoitości. Nie była przyzwoita. Solene zaś znała go lepiej niż przypuszczał. Przyjął jej wyraz twarzy z nieprzerwanym spokojem, z łatwością wchodząc z nią w dialog o rzeczach błahych; ta suknia nie była tak ważna, nie decydowała o losach całego świata, a nawet jego własnego świata. Czuł jednak, że dojrzał do tego, by poza swoim misternie utkanym planem zdobycia potężnej wiedzy troszczyć się o przyjemne szczegóły, które umilą dziką, codzienną pogoń za perfekcją. — Naturalnie. Musisz jedynie mi pokazać skąd je wziąć i jak je zmierzyć, aby nie sfałszowały rzeczywistości. Oboje chcemy, aby była uszyta jak druga skóra i nie wyglądała finalnie źle.— Brzmiało skomplikowanie, lecz w tej samej chwili wydało mu się to wyjątkowo zabawne. Przemilczał obawy z tym związane. Jeśli wolała, by uczynił to sam — podejmie się wyzwania, nie mógł jednak ręczyć za efekt końcowy projektu. Szkoda, gdyby planowo piękna suknia okazała się istnym koszmarem podpisanym jej nazwiskiem.
Nie podążył za nią spojrzeniem, spuścił wzrok na siebie, gdy go minęła i dopiero kiedy się odezwała, obejrzał się przez ramię, odpinając guziki mankietów. Odebrał od niej wieszaki i od razu zawiesił je na parawanie, przy którym przystanął. Nie trudził się, by się za nim schować, plecami do niej, bez cienia skrępowania rozpinał kolejne guziki. Była dobrze wychowana, nie powinna podglądać, pomimo fachu gorszących widoków musiała unikać. Zsunąwszy z ramion czarną koszulę zdjął szatę na wymianę. Mroczny Znak dumnie prezentował się na prawym przedramieniu, z równie wielką dumą go nosił, nie chował za sobą ręki. Nie ukrywał też — bo nie mógł, śladów po oparzeniach. Drobne blizny na przedramionach i szyi miały być odwieczną pamiątką po szatańskiej pożodze, podłużna blizna na żebrach echem dawnej przeszłości.
Pierwszym wyborem była oczywista i sprawdzona czerń.
— Oczywiście — powtórzył po niej z pewnością, odwracając się w jej kierunku bokiem, już w szacie, choć jeszcze nie dopiętej. — Trudno mi to sobie jednak wyobrazić. Załóż ją — polecił, zapinając guziki. Krój był lekki, nieco luźny, czuł się jednak swobodnie.
I z wiekiem robił się coraz bardziej surowy względem swoich potrzeb, bardziej krytycznym spojrzeniem oceniał innych i wyraźniej żądał, czego chciał. Nie miał pojęcia, że grzęźnie po kostki we własnych pułapkach.
— Och, wręcz przeciwnie — odparł zdecydowanie, wciąż patrząc jej w oczy. Utrzymywanie jej spojrzenia, przeglądanie się w tęczówkach koloru porannego nieba sprawiało mu przyjemność, choć o wiele lepiej dostrzegał w nich cienie jej własnych emocji niż swoją, arogancko uśmiechniętą twarz.— Powinna budzić zgorszenie — dodał z wilczym błyskiem w oku; ta, która będzie ją nosić nie ma powodów do ani wstydu, ani do skrywania się pod woalem fałszywej przyzwoitości. Nie była przyzwoita. Solene zaś znała go lepiej niż przypuszczał. Przyjął jej wyraz twarzy z nieprzerwanym spokojem, z łatwością wchodząc z nią w dialog o rzeczach błahych; ta suknia nie była tak ważna, nie decydowała o losach całego świata, a nawet jego własnego świata. Czuł jednak, że dojrzał do tego, by poza swoim misternie utkanym planem zdobycia potężnej wiedzy troszczyć się o przyjemne szczegóły, które umilą dziką, codzienną pogoń za perfekcją. — Naturalnie. Musisz jedynie mi pokazać skąd je wziąć i jak je zmierzyć, aby nie sfałszowały rzeczywistości. Oboje chcemy, aby była uszyta jak druga skóra i nie wyglądała finalnie źle.— Brzmiało skomplikowanie, lecz w tej samej chwili wydało mu się to wyjątkowo zabawne. Przemilczał obawy z tym związane. Jeśli wolała, by uczynił to sam — podejmie się wyzwania, nie mógł jednak ręczyć za efekt końcowy projektu. Szkoda, gdyby planowo piękna suknia okazała się istnym koszmarem podpisanym jej nazwiskiem.
Nie podążył za nią spojrzeniem, spuścił wzrok na siebie, gdy go minęła i dopiero kiedy się odezwała, obejrzał się przez ramię, odpinając guziki mankietów. Odebrał od niej wieszaki i od razu zawiesił je na parawanie, przy którym przystanął. Nie trudził się, by się za nim schować, plecami do niej, bez cienia skrępowania rozpinał kolejne guziki. Była dobrze wychowana, nie powinna podglądać, pomimo fachu gorszących widoków musiała unikać. Zsunąwszy z ramion czarną koszulę zdjął szatę na wymianę. Mroczny Znak dumnie prezentował się na prawym przedramieniu, z równie wielką dumą go nosił, nie chował za sobą ręki. Nie ukrywał też — bo nie mógł, śladów po oparzeniach. Drobne blizny na przedramionach i szyi miały być odwieczną pamiątką po szatańskiej pożodze, podłużna blizna na żebrach echem dawnej przeszłości.
Pierwszym wyborem była oczywista i sprawdzona czerń.
— Oczywiście — powtórzył po niej z pewnością, odwracając się w jej kierunku bokiem, już w szacie, choć jeszcze nie dopiętej. — Trudno mi to sobie jednak wyobrazić. Załóż ją — polecił, zapinając guziki. Krój był lekki, nieco luźny, czuł się jednak swobodnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pracownia
Szybka odpowiedź