Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Trakt kolejowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Trakt kolejowy
Przez Dolinę Godryka przebiega trakt kolejowy, który pokonywany jest przez Hogwart's Express, pociąg dowożący uczniów do Hogwartu. Jeśli wierzyć mieszkańcom Doliny, dźwięk nadjeżdżającego pociągu słychać jednakże nie tylko dwa razy do roku - nikt jednak nie wie, po co, ani dokąd, Express przejeżdża przez ten obszar.
Sam trakt wygląda staro, niepozornie, jest to jednak najprawdopodobniej iluzja, która ma go uczynić nieatrakcyjnym dla mugoli.
Sam trakt wygląda staro, niepozornie, jest to jednak najprawdopodobniej iluzja, która ma go uczynić nieatrakcyjnym dla mugoli.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 05.10.19 21:31, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Florence Fortescue' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 8
'k10' : 8
Nie pamiętam kręgu piekielnego, który Dante wybrał dla wróżbitów. Zamiast tego pamięć usłużnie podsuwa mi obraz szeregu potępionych dusz z głowami wykręconymi tyłem do kierunku wędrówki. Za próby poznania tajemnic skrywanych przez przyszłość, na kartach jego dzieła pośmiertnie cierpią mękę wiecznego spoglądania wstecz. Dość nieprzyjemna perspektywa, ale milsze myśli jak na złość wcale nie chcą się przyplątać, nawet pomimo odczuwalnej nieobecności anomalii. Cóż, z całego serca wierzę, że nadchodzący rok będzie gorszy od poprzedniego.
Pojawienie się tutaj nie należy do najmądrzejszych pomysłów, ale lepszego nie mam. Nie dziś, w każdym razie. Chyba nie przemyślałam sobie tego nawet w połowie tak dobrze jak powinnam, a paskudne uczucie deja vu, towarzyszące mi na placu głównym sprawia, że oddalam się z niego możliwie jak najszybciej, tuż po minucie ciszy. Żołądek, zdradziecko zaciśnięty strachem, powstrzymuje mnie przed sięgnięciem po lampkę szampana. Z nawyku oszukuję nerwy, wypalając kolejnego papierosa ale nie czuję się nawet w połowie tak pewnie, jak chciałabym się czuć. Z numerkiem uprawniającym do udziału w loterii pospiesznie schowanym do kieszeni, zmierzam w miejsce, w którym spodziewam się zastać największą liczbę ludzi. Pierwsza wieczorna atrakcja, i to tak interesująca jak poszukiwanie skarbu, prawdopodobnie przyciągnie tłumy.
Ubrania - czyli śnieżnobiałą bluzkę i długą, czarną spódnicę, dopasowywałam na ostatnią chwilę, dzień wcześniej. Nie są ani szyte na miarę, ani nie pochodzą z pierwszej ręki, ale prezentują się porządnie, a tylko tego od nich wymagam. Zbyt oficjalne, poważne jak na sylwestra, w komplecie z ciepłym czarnym płaszczem z równym powodzeniem nadałyby się pewnie na pogrzeb, ale z dobytkiem mieszczącym się w jednej walizce nie bardzo mam w czym przebierać. Grube rajstopy, wysokie buty na niskim obcasie, czerwona wstążka we włosach - jedyny akcent kolorystyczny, kokarda zdobiąca misternie spleciony z warkocza kok, wykonanie którego, gdyby dyskretnie nie wspomóc go magią, znacznie przerosłoby moje umiejętności w tym zakresie - i akurat prezencji nie mam nic do zarzucenia.
Wypatruję pomiędzy zebranymi znajomych twarzy, chyba mignęła mi tam gdzieś Philippa, po chwili dostrzegam również Charlene, w sprzyjającej chwili zamierzam do nich podejść i zamienić parę słów, na razie poprzestaję na skinieniu głową i posłaniu uśmiechu. Udziela mi się atmosfera radosnego oczekiwania na rozpoczęcie zabawy, ale jakoś tak nie potrafię zapomnieć o czujności.
| Spostrzegawczość I, rzut na zdarzenia odbiegające od normy.
Pojawienie się tutaj nie należy do najmądrzejszych pomysłów, ale lepszego nie mam. Nie dziś, w każdym razie. Chyba nie przemyślałam sobie tego nawet w połowie tak dobrze jak powinnam, a paskudne uczucie deja vu, towarzyszące mi na placu głównym sprawia, że oddalam się z niego możliwie jak najszybciej, tuż po minucie ciszy. Żołądek, zdradziecko zaciśnięty strachem, powstrzymuje mnie przed sięgnięciem po lampkę szampana. Z nawyku oszukuję nerwy, wypalając kolejnego papierosa ale nie czuję się nawet w połowie tak pewnie, jak chciałabym się czuć. Z numerkiem uprawniającym do udziału w loterii pospiesznie schowanym do kieszeni, zmierzam w miejsce, w którym spodziewam się zastać największą liczbę ludzi. Pierwsza wieczorna atrakcja, i to tak interesująca jak poszukiwanie skarbu, prawdopodobnie przyciągnie tłumy.
Ubrania - czyli śnieżnobiałą bluzkę i długą, czarną spódnicę, dopasowywałam na ostatnią chwilę, dzień wcześniej. Nie są ani szyte na miarę, ani nie pochodzą z pierwszej ręki, ale prezentują się porządnie, a tylko tego od nich wymagam. Zbyt oficjalne, poważne jak na sylwestra, w komplecie z ciepłym czarnym płaszczem z równym powodzeniem nadałyby się pewnie na pogrzeb, ale z dobytkiem mieszczącym się w jednej walizce nie bardzo mam w czym przebierać. Grube rajstopy, wysokie buty na niskim obcasie, czerwona wstążka we włosach - jedyny akcent kolorystyczny, kokarda zdobiąca misternie spleciony z warkocza kok, wykonanie którego, gdyby dyskretnie nie wspomóc go magią, znacznie przerosłoby moje umiejętności w tym zakresie - i akurat prezencji nie mam nic do zarzucenia.
Wypatruję pomiędzy zebranymi znajomych twarzy, chyba mignęła mi tam gdzieś Philippa, po chwili dostrzegam również Charlene, w sprzyjającej chwili zamierzam do nich podejść i zamienić parę słów, na razie poprzestaję na skinieniu głową i posłaniu uśmiechu. Udziela mi się atmosfera radosnego oczekiwania na rozpoczęcie zabawy, ale jakoś tak nie potrafię zapomnieć o czujności.
| Spostrzegawczość I, rzut na zdarzenia odbiegające od normy.
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
The member 'Jennifer Leach' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Namiot stopniowo wypełniał się czarodziejami oraz typowym dla podobnych zabaw rozgardiaszem; jako ostatni do środka wsunął się starszy mężczyzna w imponującej purpurowej tiarze, haftowanej złotą nicią w gwiezdny wzór, który migotał i przesuwał się niczym prawdziwa konstelacja. Ubrany był w sięgającą ziemi pelerynę uszytą z tego samego materiału. U jego boku dreptała młoda kobieta w fantazyjnej fryzurze z rudych warkoczy. – Ekhem, czy mógłbym prosić o uwagę? – wykrzyknął czarodziej; głos miał donośny przebijający się ponad tłumem. On oraz jego pomocnica zatrzymali się pośrodku namiotu, za stolikami, doskonale widoczni dla wszystkich.
Dziękuję wszystkim za pojawienie się na zabawie, od tego momentu nie można się już zapisywać – osoby już obecne mogą (nie muszą) jednak nadal swobodnie pisać między sobą. Zabawa rozpocznie się w środę (11.09) w godzinach późnowieczornych.
----------
Samuel nie brał udziału w zabawie, zdecydował się jednak rozejrzeć. W samym namiocie nie dostrzegł niczego niezwykłego: spośród obecnych uczestników nikt nie zachowywał się podejrzanie (może oprócz młodzieńca, który w raczej nietypowych okolicznościach wszedł w posiadanie portmonetki Jackie i zdawał się ćmić niezapalonego papierosa – wyglądało jednak na to, że właścicielka zguby miała już sytuację pod kontrolą), a zarówno ubrany w purpurową pelerynę czarodziej, jak i jego towarzyszka, znajdowali się na liście organizatorów, którą auror odebrał przed zabawą. Przed namiotem również panował spokój, bo niewielu niezainteresowanych poszukiwaniem skarbów zapuszczało się tak daleko od placu głównego, coś w zimowym krajobrazie przykuło jednak uwagę Samuela. Początkowo mógł nie zdawać sobie sprawy, dlaczego, jeżeli jednak przyjrzał się uważniej, dostrzegł między drzewami pewną osobliwość: tuż przy oddalonym od niego o kilkanaście metrów pniu strzelistej sosny, na wysokości niecałych dwóch metrów ponad ziemią, w powietrze unosiła się smużka szarego dymu, przypominająca odrobinę oddech na mrozie lub dym z papierosa. Nigdzie nie było widać jednak źródła oparów, a tym bardziej – żadnej ludzkiej sylwetki, dym zdawał się być zawieszony w pustym powietrzu.
Ta część posta dotyczy tylko Samuela, nikt oprócz niego (o ile nie zostanie przez niego zaalarmowany) nie powinien w żaden sposób się do niego odnieść. Samuel – możesz zareagować w dowolnej chwili lub nie reagować wcale, jednak dopóki nie zakończy się ta interakcja, nie powinieneś rozpoczynać rozgrywek na Sylwestrze chronologicznie mających miejsce później.
W razie pytań – zapraszam. <3
Dziękuję wszystkim za pojawienie się na zabawie, od tego momentu nie można się już zapisywać – osoby już obecne mogą (nie muszą) jednak nadal swobodnie pisać między sobą. Zabawa rozpocznie się w środę (11.09) w godzinach późnowieczornych.
- uczestnicy:
- Jeśli kogoś nie ma na liście, proszę o jak najszybsze upomnienie się.
1. Heath
2. Bertie
3. Matthew
4. Hannah
5. Keat
6. Brendan
7. Philippa
8. Jackie
9. Justine
10. Steffen
11. Charlene
12. Clarence
13. Benjamin
14. Cedric
15. Kieran
16. Coinneach
17. Marcella
18. Joseph
19. Gwendolyn
20. Susanne
21. Florence
22. Jennifer
----------
Samuel nie brał udziału w zabawie, zdecydował się jednak rozejrzeć. W samym namiocie nie dostrzegł niczego niezwykłego: spośród obecnych uczestników nikt nie zachowywał się podejrzanie (może oprócz młodzieńca, który w raczej nietypowych okolicznościach wszedł w posiadanie portmonetki Jackie i zdawał się ćmić niezapalonego papierosa – wyglądało jednak na to, że właścicielka zguby miała już sytuację pod kontrolą), a zarówno ubrany w purpurową pelerynę czarodziej, jak i jego towarzyszka, znajdowali się na liście organizatorów, którą auror odebrał przed zabawą. Przed namiotem również panował spokój, bo niewielu niezainteresowanych poszukiwaniem skarbów zapuszczało się tak daleko od placu głównego, coś w zimowym krajobrazie przykuło jednak uwagę Samuela. Początkowo mógł nie zdawać sobie sprawy, dlaczego, jeżeli jednak przyjrzał się uważniej, dostrzegł między drzewami pewną osobliwość: tuż przy oddalonym od niego o kilkanaście metrów pniu strzelistej sosny, na wysokości niecałych dwóch metrów ponad ziemią, w powietrze unosiła się smużka szarego dymu, przypominająca odrobinę oddech na mrozie lub dym z papierosa. Nigdzie nie było widać jednak źródła oparów, a tym bardziej – żadnej ludzkiej sylwetki, dym zdawał się być zawieszony w pustym powietrzu.
Ta część posta dotyczy tylko Samuela, nikt oprócz niego (o ile nie zostanie przez niego zaalarmowany) nie powinien w żaden sposób się do niego odnieść. Samuel – możesz zareagować w dowolnej chwili lub nie reagować wcale, jednak dopóki nie zakończy się ta interakcja, nie powinieneś rozpoczynać rozgrywek na Sylwestrze chronologicznie mających miejsce później.
W razie pytań – zapraszam. <3
Był po prostu wniebowzięty. Mały Macmillan lubił jak dużo się działo wokół niego a teraz, gdy w końcu anomalie odpuściły i nikt go specjalnie nie unikał działo się jeszcze więcej. - wcale nie szalałem, tylko troszkę- zaprotestował od razu, chociaż bez większego przekonania. Ot tak dla zasady tylko.
- Oooo, na prawdę ma nosa do skarbów?- zdążył jeszcze zapytać, zanim w namiocie pojawił się jego tata. Nareszcie, ile można czekać?
Heath zaśmiał się głośno gdy Tata podniósł go do góry. - [/b] PRAWIE SIĘ SPÓŹNIŁEŚ, WIESZ? - [/b] dziwnym trafem jak Coin się pojawił Heath wydawał się być nieco głośniejszy niż wcześniej. Niby dużej różnicy nie było, no ale jednak wydawał z siebie te parę decybeli więcej.
Mały Macmillan całkiem spokojnie zniósł okazywanie uczuć przez swojego tatę, w zasadzie to sam się go trochę mocniej złapał. Nie próbował uciec, bo oglądanie świata z nieco innej perspektywy było całkiem zajmujące. - PATRZ!- wskazał swoją łapką w stronę Philippy - ta Pani ma niuchacza, który szuka skarbów... Chciałbym mieć takiego niuchacza...- zdecydowanie stworzonko przypadło mi do gustu. No bo jej, wyglądało całkiem sympatycznie, a do tego można było z nim znaleźć jakieś ciekawe rzeczy, czy jest coś bardziej super?
- Na prawdę, mogę?- zapytał, ale nie czekał już na odpowiedź Phills tylko wyciągnął swoją rączkę w stronę zwierzątka by pomiziać je po łebku a potem po grzbiecie. Mimo, że Heath miał w sobie bardzo dużo niespożytej energii to w obcowaniu z krecikiem był dość... delikatby. Pewnie głaskałby niuchacza jeszcze chwilę i może zadał parę dodatkowych pytań, gdyby nie pojawienie się Joe, z którym trzeba było obowiązkowo przybić piątkę. - Cześć!- odpowiedział pogodnie. Zaraz potem wyłowił wzrokiem pewną znajomą rudowłosą czarownicę - Cześć Gwen!- zawołał machając w jej kierunku. Dobrze, że Coin go mocno trzymał, bo mógłby wylecieć mu z rąk jak tak się kręcił - Też będziesz szukać skarbu? My z Tatą na pewno znajdziemy go jako pierwsi!- zadeklarował pewnym tonem. W końcu tata był najlepszy, musiało się udać, co nie? Poprzechwalałby się jeszcze trochę gdyby nie przybycie organizatora. Może w końcu się dowiedzą o co chodzi z tymi kopertami?
- Oooo, na prawdę ma nosa do skarbów?- zdążył jeszcze zapytać, zanim w namiocie pojawił się jego tata. Nareszcie, ile można czekać?
Heath zaśmiał się głośno gdy Tata podniósł go do góry. - [/b] PRAWIE SIĘ SPÓŹNIŁEŚ, WIESZ? - [/b] dziwnym trafem jak Coin się pojawił Heath wydawał się być nieco głośniejszy niż wcześniej. Niby dużej różnicy nie było, no ale jednak wydawał z siebie te parę decybeli więcej.
Mały Macmillan całkiem spokojnie zniósł okazywanie uczuć przez swojego tatę, w zasadzie to sam się go trochę mocniej złapał. Nie próbował uciec, bo oglądanie świata z nieco innej perspektywy było całkiem zajmujące. - PATRZ!- wskazał swoją łapką w stronę Philippy - ta Pani ma niuchacza, który szuka skarbów... Chciałbym mieć takiego niuchacza...- zdecydowanie stworzonko przypadło mi do gustu. No bo jej, wyglądało całkiem sympatycznie, a do tego można było z nim znaleźć jakieś ciekawe rzeczy, czy jest coś bardziej super?
- Na prawdę, mogę?- zapytał, ale nie czekał już na odpowiedź Phills tylko wyciągnął swoją rączkę w stronę zwierzątka by pomiziać je po łebku a potem po grzbiecie. Mimo, że Heath miał w sobie bardzo dużo niespożytej energii to w obcowaniu z krecikiem był dość... delikatby. Pewnie głaskałby niuchacza jeszcze chwilę i może zadał parę dodatkowych pytań, gdyby nie pojawienie się Joe, z którym trzeba było obowiązkowo przybić piątkę. - Cześć!- odpowiedział pogodnie. Zaraz potem wyłowił wzrokiem pewną znajomą rudowłosą czarownicę - Cześć Gwen!- zawołał machając w jej kierunku. Dobrze, że Coin go mocno trzymał, bo mógłby wylecieć mu z rąk jak tak się kręcił - Też będziesz szukać skarbu? My z Tatą na pewno znajdziemy go jako pierwsi!- zadeklarował pewnym tonem. W końcu tata był najlepszy, musiało się udać, co nie? Poprzechwalałby się jeszcze trochę gdyby nie przybycie organizatora. Może w końcu się dowiedzą o co chodzi z tymi kopertami?
- Gdybyś była mi potrzebna do odwracania uwagi, zorganizowałbym ci wreszcie wąsy. Masz być moim wspólnikiem ale omówimy to innym razem. Kieliszki mają uszy, a nie zamierzam się od nich oddalać. - stwierdził wesołym tonem na słowa Clary. Kochał ten nastrój. Nocne powietrze, głosy dookoła, muzykę, do tego alkohol i dobre towarzystwo. To był jego klimat, a podniosły nastrój żegnania starego i witania nowego tylko podbijał jego zadowolenie.
Niebawem poznali znajomych Matta, a chwilę potem pojawiła się obok i Sue. Uśmiechnął się wesoło do ów sylwestrowego skrzata i z dumą przyjął jej słowa o swoich wypiekach.
- Będę musiał tam zajść po szukaniu skarbów. - stwierdził, bo w sumie to trzeba sprawdzić czego jest już mało, czy czegoś trzeba donieść. Zobowiązał się do pilnowania tego w końcu. Zaraz zerknął na kieliszek w swojej dłoni. - Mhmm, mi się nic szczególnego nie stało, ale jest cholernie dobry.
Stwierdził, zastanawiając się nad smakiem. Już po łyczku polepszył mu się humor ale tego akurat wcale jakoś mocno nie było mu trzeba. Smak przypominał coś bardzo odległego, słodko-kwaśnego i owocowego. W tej chwili dopiero pomyślał o tarcie truskawkowej mamy. Tak - prawie identyczny smak.
- Jeszcze będziemy tam wojować, pewnie się tam spotkamy. - dodał a propo parkietu, spoglądając na Clarę. Nawet nie był pewien czy ona lubi tańczyć, ale po kilku kieliszkach szampana chyba każdy lubi, co nie? Zaraz Sue szalona dziś bardziej niż zwykle pobiegła dalej, a oni z Clarą ruszyli do Steffena. Zerknął zdziwiony na Clarę, a potem na Cattermole'a.
- Poważnie się nie znacie? - nie krył zdziwienia, że ta dwójka mogła się mocniej nie kojarzyć. Może nie jakoś przyjaźnić, ale imiona pamiętać? No, nic, z drugiej strony sam nie pamiętał wszystkich-wszystkich i wiele osób mu umknęło czy stało się w pamięci dość zamazane.
- Mysimy powymyślać lepsze toasty do kolejnych kieliszków. Dużo lepszych toastów. - stwierdził po chwili, więcej nie dane mu było jednak powiedzieć. Dookoła pojawiło się już dużo osób, w tym wiele mile znajomych twarzy, a prowadzący obecną zabawę w końcu spróbował zwrócić ich uwagę. Zwrócił się zaraz w tamtym kierunku - polowanie na skarby czas zacząć!
Niebawem poznali znajomych Matta, a chwilę potem pojawiła się obok i Sue. Uśmiechnął się wesoło do ów sylwestrowego skrzata i z dumą przyjął jej słowa o swoich wypiekach.
- Będę musiał tam zajść po szukaniu skarbów. - stwierdził, bo w sumie to trzeba sprawdzić czego jest już mało, czy czegoś trzeba donieść. Zobowiązał się do pilnowania tego w końcu. Zaraz zerknął na kieliszek w swojej dłoni. - Mhmm, mi się nic szczególnego nie stało, ale jest cholernie dobry.
Stwierdził, zastanawiając się nad smakiem. Już po łyczku polepszył mu się humor ale tego akurat wcale jakoś mocno nie było mu trzeba. Smak przypominał coś bardzo odległego, słodko-kwaśnego i owocowego. W tej chwili dopiero pomyślał o tarcie truskawkowej mamy. Tak - prawie identyczny smak.
- Jeszcze będziemy tam wojować, pewnie się tam spotkamy. - dodał a propo parkietu, spoglądając na Clarę. Nawet nie był pewien czy ona lubi tańczyć, ale po kilku kieliszkach szampana chyba każdy lubi, co nie? Zaraz Sue szalona dziś bardziej niż zwykle pobiegła dalej, a oni z Clarą ruszyli do Steffena. Zerknął zdziwiony na Clarę, a potem na Cattermole'a.
- Poważnie się nie znacie? - nie krył zdziwienia, że ta dwójka mogła się mocniej nie kojarzyć. Może nie jakoś przyjaźnić, ale imiona pamiętać? No, nic, z drugiej strony sam nie pamiętał wszystkich-wszystkich i wiele osób mu umknęło czy stało się w pamięci dość zamazane.
- Mysimy powymyślać lepsze toasty do kolejnych kieliszków. Dużo lepszych toastów. - stwierdził po chwili, więcej nie dane mu było jednak powiedzieć. Dookoła pojawiło się już dużo osób, w tym wiele mile znajomych twarzy, a prowadzący obecną zabawę w końcu spróbował zwrócić ich uwagę. Zwrócił się zaraz w tamtym kierunku - polowanie na skarby czas zacząć!
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dopiero po chwili do niego dotarło jak wiele znajomych mu osób pokusiło się na zabawę w poszukiwanie skarbu. Gdzieś tam mignęła mu Hannah - dawno jej nie widział! Mimowolnie przed oczyma wyobraźni przepłynęły mu obrazy młodszej wersji kobiety, tej z czasów szkolnych. Pojawiła się nawet jakaś nuta tęsknoty. Jakaś taka refleksja noworoczna... W sumie zawsze znajdował ją w niecodziennych sytuacjach. A nie spodziewał się mimo wszystko zobaczyć ją w tym namiocie. Właściwie... Właściwie gdyby nie Heath, to sam by się tutaj nawet nie znalazł. No, przynajmniej z własnej woli, ktoś musiałby go tutaj zaciągnąć. W końcu, cholera, lordem był, sportowcem wziętym, na biedę nie narzekał. Ale jakby mógł odmówić swojemu pięciolatkowi...?
Słysząc głośny zarzut swojego syna o ślamazarzenie, zaśmiał się tylko, równie głośno. Podwójne decybele, Macmillany się spotkały. I kto tu kogo strofował?
Posłusznie podążył wzrokiem za dłonią swojego synka - choć jeszcze przed chwilą, przed sekundą, mówił mu, że to niekulturalne. Chociaż chwila... Wspominał o palcu. Czyli wszystko w porządku, jednak posłuchał! Success.
Pochwycił spojrzenie piwnych oczu Philippy, a uśmiech tańczył mu w kącikach ust, kiedy zaproponowała pogłaskanie swojego niuchacza - oczywiście jego pierworodny nie omieszkał nie skorzystać. A Coin uśmiechnął się szeroko, kiedy różowa panienka odrzuciła konwenanse i przeszła bezpośrednio na "Ty". Już ją polubił.
— Mów mi Coinneach — mrugnął do brunetki. Zdecydowanie, powoli udzielał mu się swobodny, noworoczny nastrój. — Urocze... — stwierdził, nie wiadomo, czy określając zwierzątko, propozycję nieznajomej, czy samą nieznajomą. Sam jednak sięgnął do kreto-dziobaka, gładząc go jednym palcem po głowie - pierwszy raz w życiu miał okazję dotykać niuchacza! Nic nie mógł poradzić na to, że ślepia mu się zaświeciły, a na twarzy wykwitła ekscytacja porównywalna do tej na twarzy swojej młodszej kopii.
I zapewne powiedziałby coś jeszcze, gdyby nie Joseph, który do nich podbił. Akurat tego osobnika mógł spodziewać się w tym miejscu - na Merlina, zdziwiłby się, gdyby go tutaj nie było! Szczerząc się jak głupi do sera, przywitał się ze swym bratem-nie-bratem, klepiąc go wielką dłonią po ramieniu. Zdecydowanie za rzadko się ostatnio widywali - nie licząc pracy i osłaniania Wrightowi pleców przed tłuczkami. Kątem oka wyłapał jeszcze Florence, której posłał oczko i szeroki, tak typowy dla siebie uśmiech.
— Przed Tobą Joe? — prychnął teatralnie, choć nie było w tym ani krztyny złośliwości. — Kiedy Ty zaczniesz, my już skończymy! — Macmillans for the win! Coin momentalnie poczuł się jak młodzik, kiedy do głowy uderzyła mu chęć rywalizacji podrzucona przez Wrighta. Odkąd sięgał pamięcią tak było - zazwyczaj w miarę spokojny, przy tym człowieku wstępował w niego istny chochlik. Zwłaszcza jeśli chodziło o konkurowanie z samym Joem, zawsze deptali sobie po piętach.
Zachwiał się odrobinę, kiedy Heath przekręcił mu się na rękach, wychylając w stronę wyjścia od namiotu.
— Gwen? Twoja nauczycielka? — Sam przekręcił się w stronę nagłego zainteresowania swego synka. Dużo słyszał o Gwendolyn, ale nie miał jeszcze przyjemności jej poznać osobiście. Zawsze się mijali, ale naprawdę wiele nasłuchał się od guwernantek, ale i samego Heatha. A jego pierworodny był dosłownie zachwycony młodą kobietą. Czas najwyższy!
Zaśmiał się słysząc przechwałki młodego Macmillana - krew z jego krwi, jak nic. Szczęśliwe iskry sypnęły się z jego oczu, który ojciec nie byłby rad, słysząc takie słowa?
Skinął Philippie głową, dotykając niewidzialnego ronda kapelusza i chwytając w jedną rękę dwie lampki szampana - jak dobrze mieć dłonie wielkości młodej akromantuli - przysunął się w stronę Panny Grey. W międzyczasie do namiotu wmaszerował niecodziennie odziany czarodziej - którego Coin jednak zignorował, póki ten nie miał do powiedzenia nic związanego z konkurencją. Trochę zajmie ogarnięcie tej wesołej gromadki. Przybrał jeden ze swoich grzeczniejszych, mniej szelmowskich uśmiechów, wręczając lampkę trunku zsuniętej na uboczu kobiecie.
— Nareszcie, miło mi poznać Pannę osobiście. Po tych wszystkich opowieściach Heatha — przerwał na chwilę, żeby poprawić chwyt na pięciolatku i podciągnąć go nieco wyżej — Mam wrażenie, że znam już Pannę od dawna. Coinneach Macmillan, ojciec tego huncwota.
Na gacie Merlina, ale lord z niego wychodził. Wychowanie jednak robiło swoje i ewidentnie zachowywał się nieco... zachowawczo - jednak zwyczajnie nie chciał urazić młodej kobiety, którą Heath darzył taką sympatią. Naprawdę był jej wdzięczny za poświęcanie czasu swojemu pierworodnemu - akurat wtedy, kiedy on nie znajdował go wystarczająco dużo.
Nic nie mógł poradzić jednak na odrobinę łobuzerski uśmiech, kiedy jego błękitne oczy zbłądziły nieco po złotej mapie z piegów, usianej na licu Panny Grey.
Słysząc głośny zarzut swojego syna o ślamazarzenie, zaśmiał się tylko, równie głośno. Podwójne decybele, Macmillany się spotkały. I kto tu kogo strofował?
Posłusznie podążył wzrokiem za dłonią swojego synka - choć jeszcze przed chwilą, przed sekundą, mówił mu, że to niekulturalne. Chociaż chwila... Wspominał o palcu. Czyli wszystko w porządku, jednak posłuchał! Success.
Pochwycił spojrzenie piwnych oczu Philippy, a uśmiech tańczył mu w kącikach ust, kiedy zaproponowała pogłaskanie swojego niuchacza - oczywiście jego pierworodny nie omieszkał nie skorzystać. A Coin uśmiechnął się szeroko, kiedy różowa panienka odrzuciła konwenanse i przeszła bezpośrednio na "Ty". Już ją polubił.
— Mów mi Coinneach — mrugnął do brunetki. Zdecydowanie, powoli udzielał mu się swobodny, noworoczny nastrój. — Urocze... — stwierdził, nie wiadomo, czy określając zwierzątko, propozycję nieznajomej, czy samą nieznajomą. Sam jednak sięgnął do kreto-dziobaka, gładząc go jednym palcem po głowie - pierwszy raz w życiu miał okazję dotykać niuchacza! Nic nie mógł poradzić na to, że ślepia mu się zaświeciły, a na twarzy wykwitła ekscytacja porównywalna do tej na twarzy swojej młodszej kopii.
I zapewne powiedziałby coś jeszcze, gdyby nie Joseph, który do nich podbił. Akurat tego osobnika mógł spodziewać się w tym miejscu - na Merlina, zdziwiłby się, gdyby go tutaj nie było! Szczerząc się jak głupi do sera, przywitał się ze swym bratem-nie-bratem, klepiąc go wielką dłonią po ramieniu. Zdecydowanie za rzadko się ostatnio widywali - nie licząc pracy i osłaniania Wrightowi pleców przed tłuczkami. Kątem oka wyłapał jeszcze Florence, której posłał oczko i szeroki, tak typowy dla siebie uśmiech.
— Przed Tobą Joe? — prychnął teatralnie, choć nie było w tym ani krztyny złośliwości. — Kiedy Ty zaczniesz, my już skończymy! — Macmillans for the win! Coin momentalnie poczuł się jak młodzik, kiedy do głowy uderzyła mu chęć rywalizacji podrzucona przez Wrighta. Odkąd sięgał pamięcią tak było - zazwyczaj w miarę spokojny, przy tym człowieku wstępował w niego istny chochlik. Zwłaszcza jeśli chodziło o konkurowanie z samym Joem, zawsze deptali sobie po piętach.
Zachwiał się odrobinę, kiedy Heath przekręcił mu się na rękach, wychylając w stronę wyjścia od namiotu.
— Gwen? Twoja nauczycielka? — Sam przekręcił się w stronę nagłego zainteresowania swego synka. Dużo słyszał o Gwendolyn, ale nie miał jeszcze przyjemności jej poznać osobiście. Zawsze się mijali, ale naprawdę wiele nasłuchał się od guwernantek, ale i samego Heatha. A jego pierworodny był dosłownie zachwycony młodą kobietą. Czas najwyższy!
Zaśmiał się słysząc przechwałki młodego Macmillana - krew z jego krwi, jak nic. Szczęśliwe iskry sypnęły się z jego oczu, który ojciec nie byłby rad, słysząc takie słowa?
Skinął Philippie głową, dotykając niewidzialnego ronda kapelusza i chwytając w jedną rękę dwie lampki szampana - jak dobrze mieć dłonie wielkości młodej akromantuli - przysunął się w stronę Panny Grey. W międzyczasie do namiotu wmaszerował niecodziennie odziany czarodziej - którego Coin jednak zignorował, póki ten nie miał do powiedzenia nic związanego z konkurencją. Trochę zajmie ogarnięcie tej wesołej gromadki. Przybrał jeden ze swoich grzeczniejszych, mniej szelmowskich uśmiechów, wręczając lampkę trunku zsuniętej na uboczu kobiecie.
— Nareszcie, miło mi poznać Pannę osobiście. Po tych wszystkich opowieściach Heatha — przerwał na chwilę, żeby poprawić chwyt na pięciolatku i podciągnąć go nieco wyżej — Mam wrażenie, że znam już Pannę od dawna. Coinneach Macmillan, ojciec tego huncwota.
Na gacie Merlina, ale lord z niego wychodził. Wychowanie jednak robiło swoje i ewidentnie zachowywał się nieco... zachowawczo - jednak zwyczajnie nie chciał urazić młodej kobiety, którą Heath darzył taką sympatią. Naprawdę był jej wdzięczny za poświęcanie czasu swojemu pierworodnemu - akurat wtedy, kiedy on nie znajdował go wystarczająco dużo.
Nic nie mógł poradzić jednak na odrobinę łobuzerski uśmiech, kiedy jego błękitne oczy zbłądziły nieco po złotej mapie z piegów, usianej na licu Panny Grey.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Zdążyła dotrzeć już do swojego przytulnego kąta, gdy doszło do niej wołanie Heatha.
– W to nie wątpię! – odkrzyknęła mu, uśmiechając się delikatnie do chłopca. Na jej twarz prędko jednak wróciła pochmurna mina. Odwróciła wzrok, nie chcąc, by młody Macmillan pomyślał, że jest smutna.
Cóż, przynajmniej wie, co będą tutaj robić. Szukać skarbu… Czy ona miała ochotę na szukanie skarbu? Chyba nieszczególnie, ale z drugiej strony, głupio było jej wyjść. Zwłaszcza, że mogłaby tym zasmucić, a to była ostatnia rzecz, na jaką kiedykolwiek miałaby ochotę. Lubiła tego malca i można było chyba uznać, że zrodziła się między nimi pewna przyjaźń. Specyficzna i niepodobna do relacji dorosłych osób, ale właściwie… nie miałaby nic przeciwko, gdyby chłopiec nazywał ją ciocią. Nie miała przecież w Londynie nikogo bliskiego.
Kompletnie nie spodziewała się, że Coinneach podejdzie w jej stronę. Wydawał się zajęty rozmową z kobietą, której twarzy Gwen nie dostrzegała w cieniu zbyt dokładnie. A jednak. Lord Macmillan stanął przed nią, sprawiając, że malarka podskoczyła nieco nerwowo. To naprawdę nie był jej dzień. Starała się zachowywać naturalnie, lecz mimo eleganckiego stroju, nie czuła się pewnie.
– Do... dobry wieczr – wyjąkała, uśmiechając się nerwowo. – Mi również miło. Jest pan chyba bardzo zapracowany?
Odruchowo wyciągnęła dłoń po alkohol, nie próbując go jednak pić. Wiedziała, jakie trunki mają wpływ na jej nastrój, a ten zdecydowanie nie wymagał pogorszenia. Znów zapomniała, że powinna zwracać się do Macmillanów w nieco inny sposób, niż do pozostałych ludzi, ale cóż, Anthony nie wydawał się mieć nic przeciwko, gdy spotkali się w październiku.
Spojrzała na chłopca, posyłając mu ciepły, choć nieco smutny i nerwowy uśmiech.
– Nie chciałam wam przeszkadzać – wyjaśniła, kierując swoje słowa bardziej w stronę pięciolatka, niż jego ojca. W końcu spędzali czas razem i malarka naprawdę nie chciała im w tym przeszkadzać. Sylwester mimo wszystko kojarzył się Gwen z całkiem rodzinnym świętowaniem. Zwłaszcza, jeśli miało się pod swoją opieką kilkuletniego brzdąca.
– W to nie wątpię! – odkrzyknęła mu, uśmiechając się delikatnie do chłopca. Na jej twarz prędko jednak wróciła pochmurna mina. Odwróciła wzrok, nie chcąc, by młody Macmillan pomyślał, że jest smutna.
Cóż, przynajmniej wie, co będą tutaj robić. Szukać skarbu… Czy ona miała ochotę na szukanie skarbu? Chyba nieszczególnie, ale z drugiej strony, głupio było jej wyjść. Zwłaszcza, że mogłaby tym zasmucić, a to była ostatnia rzecz, na jaką kiedykolwiek miałaby ochotę. Lubiła tego malca i można było chyba uznać, że zrodziła się między nimi pewna przyjaźń. Specyficzna i niepodobna do relacji dorosłych osób, ale właściwie… nie miałaby nic przeciwko, gdyby chłopiec nazywał ją ciocią. Nie miała przecież w Londynie nikogo bliskiego.
Kompletnie nie spodziewała się, że Coinneach podejdzie w jej stronę. Wydawał się zajęty rozmową z kobietą, której twarzy Gwen nie dostrzegała w cieniu zbyt dokładnie. A jednak. Lord Macmillan stanął przed nią, sprawiając, że malarka podskoczyła nieco nerwowo. To naprawdę nie był jej dzień. Starała się zachowywać naturalnie, lecz mimo eleganckiego stroju, nie czuła się pewnie.
– Do... dobry wieczr – wyjąkała, uśmiechając się nerwowo. – Mi również miło. Jest pan chyba bardzo zapracowany?
Odruchowo wyciągnęła dłoń po alkohol, nie próbując go jednak pić. Wiedziała, jakie trunki mają wpływ na jej nastrój, a ten zdecydowanie nie wymagał pogorszenia. Znów zapomniała, że powinna zwracać się do Macmillanów w nieco inny sposób, niż do pozostałych ludzi, ale cóż, Anthony nie wydawał się mieć nic przeciwko, gdy spotkali się w październiku.
Spojrzała na chłopca, posyłając mu ciepły, choć nieco smutny i nerwowy uśmiech.
– Nie chciałam wam przeszkadzać – wyjaśniła, kierując swoje słowa bardziej w stronę pięciolatka, niż jego ojca. W końcu spędzali czas razem i malarka naprawdę nie chciała im w tym przeszkadzać. Sylwester mimo wszystko kojarzył się Gwen z całkiem rodzinnym świętowaniem. Zwłaszcza, jeśli miało się pod swoją opieką kilkuletniego brzdąca.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nowi ludzie wchodzili przez płachtę namiotu, mijając ją z ludzkim przywitaniem – odpowiadała na nie skinieniem głowy, całą uwagę jednak skupiając na słowach wydobywających się z ust chłopaka. Nie zapomniała o portmonetce, choć powinna, materiał był mokry, musiała ją faktycznie zgubić. Alkohol wyparowywał przez skórę, powodował, że różnica temperatur rosiła ją dreszczem i dyskomfort kłuł przez żyły. Musiała się skupić, bo wyglądało na to, że szyfr znalazł drogę wyjścia i przekształcił się w opowieść. Już rozumiała, jak Prorok Codzienny szukał pomocy wśród ludzi i uważała ten sposób za sprawdzający się w tej aktualnej chwili.
– Bertrand Bell – powtórzyła, gdy skończył mówić. Chciała, żeby nazwisko człowieka potrzebującego jej wsparcia utkwiło jej w pamięci. – Jestem aurorką i zrobię, co tylko w mojej mocy, żeby dać jego rodzinie bezpieczne schronienie. – kątem oka dostrzegła dość postawną sylwetkę i rudą czuprynę przebijającą się przez twardy materiał tworzący namiot. Zabawa się zaczynała. – Znajdę cię później, zapytam o szczegóły. Nie odchodź daleko. Jackie Rineheart – gdybyśmy się nie znaleźli.
Wróciła do środka, wcześniej chwytając w locie twarz Brendana. Pamiętała, co powiedziała. Po raz kolejny amortencja uderzyła jej do głowy, na gacie Merlina. Nasturcje, cytryny, grzaniec miodowy. Myśl połączona z tamtym feralnym wieczorem w Dziurawym Kotle, zaczęła ospale kiełkować, jakby słyszała w swojej głowie odliczanie do wybuchu. Poruszyła się między ludźmi tak, żeby trafić pod ramię Joe’go. Tak, słyszała ten krzyk. Tak, widziała ojca, który pewnie też go słyszał. I tak, wszyscy inni pewnie też mieli uszy. Chwyciła Wrighta za ramię, wpinając w jego ciało palce tak, żeby zabolało.
– Kobiety w spódnicy nie widziałeś?! – syknęła mu agresywnie do ucha. Szept, choć wyraźny, szeptem miał pozostać, nie chciała przeszkodzić organizatorowi w zapowiedzi. – Jeszcze raz tak krzyknij, a nie wyprowadzą cię z tego lasu żywego, przysięgam, Wright. Jeszcze raz, ty paskudny gumochłonie.
– Bertrand Bell – powtórzyła, gdy skończył mówić. Chciała, żeby nazwisko człowieka potrzebującego jej wsparcia utkwiło jej w pamięci. – Jestem aurorką i zrobię, co tylko w mojej mocy, żeby dać jego rodzinie bezpieczne schronienie. – kątem oka dostrzegła dość postawną sylwetkę i rudą czuprynę przebijającą się przez twardy materiał tworzący namiot. Zabawa się zaczynała. – Znajdę cię później, zapytam o szczegóły. Nie odchodź daleko. Jackie Rineheart – gdybyśmy się nie znaleźli.
Wróciła do środka, wcześniej chwytając w locie twarz Brendana. Pamiętała, co powiedziała. Po raz kolejny amortencja uderzyła jej do głowy, na gacie Merlina. Nasturcje, cytryny, grzaniec miodowy. Myśl połączona z tamtym feralnym wieczorem w Dziurawym Kotle, zaczęła ospale kiełkować, jakby słyszała w swojej głowie odliczanie do wybuchu. Poruszyła się między ludźmi tak, żeby trafić pod ramię Joe’go. Tak, słyszała ten krzyk. Tak, widziała ojca, który pewnie też go słyszał. I tak, wszyscy inni pewnie też mieli uszy. Chwyciła Wrighta za ramię, wpinając w jego ciało palce tak, żeby zabolało.
– Kobiety w spódnicy nie widziałeś?! – syknęła mu agresywnie do ucha. Szept, choć wyraźny, szeptem miał pozostać, nie chciała przeszkodzić organizatorowi w zapowiedzi. – Jeszcze raz tak krzyknij, a nie wyprowadzą cię z tego lasu żywego, przysięgam, Wright. Jeszcze raz, ty paskudny gumochłonie.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Powietrze było rześkie, na tyle intensywnie, że od dłuższego czasu nie próbował wyjmować wciśniętych w kieszenie papierosów. Zamiast tego, skupił się na obserwacji, wyostrzając zmysły na to, co odbiegało od normy. Nie zawsze było to łatwe, biorąc pod uwagę zebranych wszędzie ludzi. Tym bardziej, że większość - w większości słusznie - postanowiła oderwać się od ciągu nieszczęść, które nawiedzały Anglię. I gdyby nie wpisana w aurosrką i zakonną już naturę, nadwrażliwą czujność, skusiłby się na jedną z zabaw. Ale za każdym razem powtarzał sobie - nie teraz.
W namiocie, tylko pobieżnie przemknął wzrokiem po zebranych. Widział też, że było tam wielu, wystarczająco zdolnych czarodziei, by w razie zagrożenia, odpowiednio zareagować. Nawet, gdy zmarszczył brwi na widok ewidentnej kradzieży, nie odezwał się pamiętając sylwetkę wpisaną na listę osób, które miały chronić wydarzenie. Czy aby na pewno? Zerknął na Jackie, ale aurorka wydawała się podjąć własną inicjatywę. Zapamiętał jednak jegomościa, omiatając też spojrzeniem kobietę, która przyciągała niejedno, męskie spojrzenie.
Odwrócił uwagę poza zasięg namiotu, skupiając zmysły na tym co działo się poza nim. I początkowo wydawało się, że nic w zimowym krajobrazie nie było bardziej nienaturalne. Pora roku w końcu wróciła do normy i koniec grudnia należał do mroźnej, ale skrzącej aury. Niewiele sylwetek przemykało w pobliżu, nie licząc tych, które znikały zaraz w wydarzeniowym namiocie, gdzie zbierali się uczestnicy zabawy. Coś jednak, na granicy świadomości, nie dawało mu spokoju, niby uporczywie drapanie umysłu, które próbowało zwrócić jego uwagę. Zatrzymał się, z namysłem sięgając w końcu po zmięte opakowanie tytoniu. nachylił się nad paczką, ale spojrzenie utkwił w przestrzeni obok jednego z drzew. Drganie powietrze, nieco bardziej widzialne niż zazwyczaj. odetchnął głębiej, samemu wypuszczając chmurę, ciepłego oddechu, który zawirował przed nim w postaci mgiełki. Coś, co przypominało właśnie oddech, albo... papierosowy dym. Zmrużył ciemne ślepia, nie zatrzymując jednak gestu i wsuwając do ust zwitek papierosa. Wciąż nie spuszczając z oczu dostrzeżonej osobliwości. Nie chciał wyciągać pochopnych wniosków i dlatego, nie wyciągając różdżki, wyszeptał inkantację Veritas Claro - chcąc dostrzec ewentualnych, nieproszonych gości, by odpowiednio zareagować potem, albo upewnić się, że takowych nie ma, a widok, który wychwycił, nie należał do niebezpiecznych.
W namiocie, tylko pobieżnie przemknął wzrokiem po zebranych. Widział też, że było tam wielu, wystarczająco zdolnych czarodziei, by w razie zagrożenia, odpowiednio zareagować. Nawet, gdy zmarszczył brwi na widok ewidentnej kradzieży, nie odezwał się pamiętając sylwetkę wpisaną na listę osób, które miały chronić wydarzenie. Czy aby na pewno? Zerknął na Jackie, ale aurorka wydawała się podjąć własną inicjatywę. Zapamiętał jednak jegomościa, omiatając też spojrzeniem kobietę, która przyciągała niejedno, męskie spojrzenie.
Odwrócił uwagę poza zasięg namiotu, skupiając zmysły na tym co działo się poza nim. I początkowo wydawało się, że nic w zimowym krajobrazie nie było bardziej nienaturalne. Pora roku w końcu wróciła do normy i koniec grudnia należał do mroźnej, ale skrzącej aury. Niewiele sylwetek przemykało w pobliżu, nie licząc tych, które znikały zaraz w wydarzeniowym namiocie, gdzie zbierali się uczestnicy zabawy. Coś jednak, na granicy świadomości, nie dawało mu spokoju, niby uporczywie drapanie umysłu, które próbowało zwrócić jego uwagę. Zatrzymał się, z namysłem sięgając w końcu po zmięte opakowanie tytoniu. nachylił się nad paczką, ale spojrzenie utkwił w przestrzeni obok jednego z drzew. Drganie powietrze, nieco bardziej widzialne niż zazwyczaj. odetchnął głębiej, samemu wypuszczając chmurę, ciepłego oddechu, który zawirował przed nim w postaci mgiełki. Coś, co przypominało właśnie oddech, albo... papierosowy dym. Zmrużył ciemne ślepia, nie zatrzymując jednak gestu i wsuwając do ust zwitek papierosa. Wciąż nie spuszczając z oczu dostrzeżonej osobliwości. Nie chciał wyciągać pochopnych wniosków i dlatego, nie wyciągając różdżki, wyszeptał inkantację Veritas Claro - chcąc dostrzec ewentualnych, nieproszonych gości, by odpowiednio zareagować potem, albo upewnić się, że takowych nie ma, a widok, który wychwycił, nie należał do niebezpiecznych.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Słysząc jak jego tata odparował na prowokację Josepha, młody zaśmiał się głośno. Jak dla niego to była najlepsza riposta ever. Jak w sumie wszystko co powie jego tata, co nie?
Po przywitaniu się z Gwen, nie zauważył, że była trochę nie w sosie. Skutecznie mu w tym przeszkodziło to, że jeszcze na moment wrócił do niuchacza i podrapał go ekstra po łebku. Niech ma. W ogóle strasznie spodobał mu się ten zwierzak, chociaż póki co nic jeszcze ciekawego nie zrobił. Jedynie bez większych protestów dawał się pogłaskać. - Jak się nazywa?- zapytał jeszcze właścicielkę stworzenia, a kiedy dostał odpowiedź na swoje pytanie skupił się z powrotem na swoim tacie, a tak konkretnie to na jego pytaniu -No! Gwen! Ta co mnie uczy rysować- uściślił jeszcze, chociaż pewnie Coin doskonale widział kim jest Gwendolyn Grey. Zajęcia z nią były naprawdę ciekawe dla małego Macmillana i Heath naprawdę czekał na zajęcia z tą rudowłosą czarownicą. Zawsze działo się na nich coś ciekawego.
Nie przeszkadzało mu, że jego tata właśnie zmierzał w jej kierunku i siłą rzeczy holował tam też swojego pierworodnego, którego miał na rękach.
Heath trochę znudzony, konwenansami i wymianą uprzejmości między dorosłymi, znów zaczął przyglądać się kopertom na stolikach przy okazji bezwiednie machając swoimi nogami w powietrzu. Oby nikt nie przechodził zbyt blisko nich, bo jeszcze mógłby oberwać bucikiem małego Macmillana. Tak w zasadzie to dobrze, że Coinn miał go na rękach, bo istniało ryzyko, że młodziak po prostu porwałby jedną z ozdobnych kopert i bezceremonialnie zajrzał do środka. Cierpliwość nigdy nie była jego najmocniejszą stroną i zapewne nigdy nie będzie. Tak… cóż, był trochę ograniczony w swojej ruchliwości, dzięki czemu otoczenie mogło odetchnąć z lekką ulgą.
Nie skomentował stwierdzenia Gwen, bo po pierwsze wydawało mu się, że to w sumie nie do końca do niego, a po drugie skutecznie go rozpraszał czarodziej w fantazyjnej tiarze.
-Myślisz, że podzielą nas na drużyny? Może będziesz z nami Gwen?- rzucił znienacka. –Może w kopertach jest mapa?- wysnuł jeszcze przypuszczenie co do zabawy jaka ich czeka. Nie mógł się doczekać, na szczęście było już bliżej niż dalej do rozpoczęcia poszukiwań.
Po przywitaniu się z Gwen, nie zauważył, że była trochę nie w sosie. Skutecznie mu w tym przeszkodziło to, że jeszcze na moment wrócił do niuchacza i podrapał go ekstra po łebku. Niech ma. W ogóle strasznie spodobał mu się ten zwierzak, chociaż póki co nic jeszcze ciekawego nie zrobił. Jedynie bez większych protestów dawał się pogłaskać. - Jak się nazywa?- zapytał jeszcze właścicielkę stworzenia, a kiedy dostał odpowiedź na swoje pytanie skupił się z powrotem na swoim tacie, a tak konkretnie to na jego pytaniu -No! Gwen! Ta co mnie uczy rysować- uściślił jeszcze, chociaż pewnie Coin doskonale widział kim jest Gwendolyn Grey. Zajęcia z nią były naprawdę ciekawe dla małego Macmillana i Heath naprawdę czekał na zajęcia z tą rudowłosą czarownicą. Zawsze działo się na nich coś ciekawego.
Nie przeszkadzało mu, że jego tata właśnie zmierzał w jej kierunku i siłą rzeczy holował tam też swojego pierworodnego, którego miał na rękach.
Heath trochę znudzony, konwenansami i wymianą uprzejmości między dorosłymi, znów zaczął przyglądać się kopertom na stolikach przy okazji bezwiednie machając swoimi nogami w powietrzu. Oby nikt nie przechodził zbyt blisko nich, bo jeszcze mógłby oberwać bucikiem małego Macmillana. Tak w zasadzie to dobrze, że Coinn miał go na rękach, bo istniało ryzyko, że młodziak po prostu porwałby jedną z ozdobnych kopert i bezceremonialnie zajrzał do środka. Cierpliwość nigdy nie była jego najmocniejszą stroną i zapewne nigdy nie będzie. Tak… cóż, był trochę ograniczony w swojej ruchliwości, dzięki czemu otoczenie mogło odetchnąć z lekką ulgą.
Nie skomentował stwierdzenia Gwen, bo po pierwsze wydawało mu się, że to w sumie nie do końca do niego, a po drugie skutecznie go rozpraszał czarodziej w fantazyjnej tiarze.
-Myślisz, że podzielą nas na drużyny? Może będziesz z nami Gwen?- rzucił znienacka. –Może w kopertach jest mapa?- wysnuł jeszcze przypuszczenie co do zabawy jaka ich czeka. Nie mógł się doczekać, na szczęście było już bliżej niż dalej do rozpoczęcia poszukiwań.
Nic nie mógł poradzić na to, że brwi automatycznie mu się zmarszczyły, kiedy Gwendolyn zaczęła mu "panować". Ale w sumie sam był sobie winien - w końcu to on zaczął ten maraton uprzejmości, a teraz oczekiwał, że od razu Panna Grey zacznie mu mówić per "Ty".
— Ostatnio mam więcej wolnego... — stwierdził, przygryzając wnętrze policzka.
Zły początek, bardzo zły początek - rzeczywiście zdziczał przez te ostatnie pół roku, kiedy jego głównymi towarzyszami były miotła, pałka i tłuczek. Nigdy więcej tak długich obozów treningowych, więcej na nich tracił, aniżeli zyskiwał, nie był już bezdzietnym kawalerem... Chyba będzie musiał poodnawiać swoje zdolności interpersonalne. Albo ekspresowo spotkać się z Joe i wrócić do dawnej formy - ten chodzący huragan szybko go rozkręci. Tak jak rozkręcał się teraz w tym namiocie, nie byłoby chyba nikogo, kto nie zwróciłby na niego uwagi. Klasyczny ekstrawertyk.
Uśmiechnął się nieco zakłopotany i westchnął, widząc jak bardzo zachowawczo Gwen do niego podeszła - nie umknął mu też ten nieco smutny uśmiech, który wygiął usta czarownicy.
— Gdybyśmy chcieli spędzać Sylwestra tylko we dwójkę, to by nas tutaj nie było. I... Mów mi po imieniu, proszę — Macmillany rzadko prosiły! A Coin dorzucił do tego pokrzepiający uśmiech i delikatnie stuknął swoim kieliszkiem o lampkę szampana wręczoną wcześniej rudowłosej. — Szczęśliwego Nowego Roku, Gwendolyn.
Miał tylko nadzieję, że nie zostanie odebrany jako impertynenckie lordziszcze. Naprawdę zależało mu... Na swobodzie w kontaktach z innymi. Zwłaszcza tymi, którzy w jakiś sposób byli ważni dla jego syna - a Panna Grey niewątpliwie do tych osób się zaliczała. Inaczej jego nieco nadpobudliwy pierworodny nie krzyczałby do niej z połowy namiotu. I nie siedziałby tyle nad swoim szkicownikiem z miną pełną skupienia - i językiem na wierzchu.
Zapewne dodałby coś jeszcze, żeby nieco rozchmurzyć rudowłosą, ale jego kochana latorośl wymagała uwagi. Heath zaczął się kręcić i właśnie rozpoczął swój maraton pytań. Coinneach nie mógł się nie zaśmiać.
— Całkiem możliwe, że będziemy podzieleni — przyznał rację Heathowi, dmuchając zaczepnie w jego grzywkę. — Ale Ciebie nikomu nie oddam! — To było aż nazbyt oczywiste. Pomijając fakt, że był jego opiekunem, to był tu właśnie po to, żeby spędzić z nim jak najwięcej czasu. Żeby się pobawić. Pobawić!
Pociągnął łyk szampana, po czym puściwszy figlarne oczko do zachmurzonej Gwen, pokopytkował z pięciolatkiem w ramionach do jednego ze stolików. Specjalnie go przy tym podrzucał - strzelając po drodze jeszcze kilka piruetów i uśmiechając się od ucha do ucha.
_____________________________
Szampanik!
— Ostatnio mam więcej wolnego... — stwierdził, przygryzając wnętrze policzka.
Zły początek, bardzo zły początek - rzeczywiście zdziczał przez te ostatnie pół roku, kiedy jego głównymi towarzyszami były miotła, pałka i tłuczek. Nigdy więcej tak długich obozów treningowych, więcej na nich tracił, aniżeli zyskiwał, nie był już bezdzietnym kawalerem... Chyba będzie musiał poodnawiać swoje zdolności interpersonalne. Albo ekspresowo spotkać się z Joe i wrócić do dawnej formy - ten chodzący huragan szybko go rozkręci. Tak jak rozkręcał się teraz w tym namiocie, nie byłoby chyba nikogo, kto nie zwróciłby na niego uwagi. Klasyczny ekstrawertyk.
Uśmiechnął się nieco zakłopotany i westchnął, widząc jak bardzo zachowawczo Gwen do niego podeszła - nie umknął mu też ten nieco smutny uśmiech, który wygiął usta czarownicy.
— Gdybyśmy chcieli spędzać Sylwestra tylko we dwójkę, to by nas tutaj nie było. I... Mów mi po imieniu, proszę — Macmillany rzadko prosiły! A Coin dorzucił do tego pokrzepiający uśmiech i delikatnie stuknął swoim kieliszkiem o lampkę szampana wręczoną wcześniej rudowłosej. — Szczęśliwego Nowego Roku, Gwendolyn.
Miał tylko nadzieję, że nie zostanie odebrany jako impertynenckie lordziszcze. Naprawdę zależało mu... Na swobodzie w kontaktach z innymi. Zwłaszcza tymi, którzy w jakiś sposób byli ważni dla jego syna - a Panna Grey niewątpliwie do tych osób się zaliczała. Inaczej jego nieco nadpobudliwy pierworodny nie krzyczałby do niej z połowy namiotu. I nie siedziałby tyle nad swoim szkicownikiem z miną pełną skupienia - i językiem na wierzchu.
Zapewne dodałby coś jeszcze, żeby nieco rozchmurzyć rudowłosą, ale jego kochana latorośl wymagała uwagi. Heath zaczął się kręcić i właśnie rozpoczął swój maraton pytań. Coinneach nie mógł się nie zaśmiać.
— Całkiem możliwe, że będziemy podzieleni — przyznał rację Heathowi, dmuchając zaczepnie w jego grzywkę. — Ale Ciebie nikomu nie oddam! — To było aż nazbyt oczywiste. Pomijając fakt, że był jego opiekunem, to był tu właśnie po to, żeby spędzić z nim jak najwięcej czasu. Żeby się pobawić. Pobawić!
Pociągnął łyk szampana, po czym puściwszy figlarne oczko do zachmurzonej Gwen, pokopytkował z pięciolatkiem w ramionach do jednego ze stolików. Specjalnie go przy tym podrzucał - strzelając po drodze jeszcze kilka piruetów i uśmiechając się od ucha do ucha.
_____________________________
Szampanik!
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść?– Co wtedy?
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
- Nic wielkiego. Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
The member 'Coinneach Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 4
'k10' : 4
Ponury nastrój, jak na imprezę kończącą Nowy Rok. Zdawać by się mogło, że wszyscy byli jakby weselsi. Że całość, a może po prostu to miejsce na chwile zapomniało, że zło nigdy nie spało. Dlatego nie sięgała po kieliszki. Zamiast tego postanawiając chociaż spróbować na jeden wieczór być dawną sobą. Ale nowa Just obserwowała twarz osób, których nie znała ich sylwetki i ruchy, co jakiś czas wracając do znajomych. Podtrzymując uśmiech. Weszła do namiotu, na chwilę - długość kilku słów zatrzymując się przy Ketonie i reszcie która kłębiła się obok niego.
- To wyzwanie. - odpowiedziała mu, skinając lekko głową. Zaprzestała swojego kroku jak rak i obróciła się na pięcie. Już miała odejść, kiedy zatrzymał ją znajomy głos Matta, zwolniła i spojrzała na niego przez ramię. Otworzyła usta, chcąc coś odpowiedzieć, ale jedynym co przyszło jej do głowy to krótkie cmoknij mnie i już otwierała usta, żeby to powiedzieć, kiedy jej uśmiech drgnął lekko, gdy dostrzegła Skamandera. Jej oczy powiedziała pewnie więcej niż by chciała. Zerknęła na powrót na Botta i wzruszyła ramionami próbując bezczelnie udawać, że nic się nie zmieniło. - Trudno powiedzieć, szofer nie zna się na zegarku. - odmruknęła w końcu, odwracając się na pięcie by ruszyć w kierunku przyjaciółek. I na kilka chwil ją wcięło, brwi zmarszczyły się, a ona sama przeniosła spojrzenie z Jackie na Brendana nie do końca pewna, czy to jej głos właśnie słyszała. Chwilę później była już obok. Jej dłoń znalazła się na głowie młodego Macmillana, a gdy odpowiedział wydęła usta w karykaturalnym wyrazie.
- Jednak wyglądasz jakbyś zwiał. - zawyrokowała ostatecznie gdy Ben znalazł się obok odpowiedziała uśmiechem, a widząc kolejne z dziwnych spojrzeń - tym razem mierząc ją od góry do dołu wywróciła lekko oczami nie potrafiąc nic poradzić na to, że przypomniała jej się rozmowa o łydkach. - Miałeś rację, prezentują się całkiem nieźle. - powiedziała do Bena, unosząc rozbawiona kąciki ust. Znikąd obok pojawił się Joe, a słowa które wypowiedział sprawiły, że wywróciła lekko oczami, po czym dygnęła nieumiejętnie dziękując za komplement. Ludzi robiło się coraz więcej i a godzina zbliżała się do momentu w którym powinni zaczynać. Rozejrzała się dookoła, chcąc sprawdzić raz jeszcze, czy wszystko jest w najlepszym porządku. Jej dłoń wsunęła się do kieszeni, spoczywając na różdżce, a jasne spojrzenie lustrowało otoczenie.
| rozglądam się za nietypowymi rzeczami - Spostrzegawczość II
- To wyzwanie. - odpowiedziała mu, skinając lekko głową. Zaprzestała swojego kroku jak rak i obróciła się na pięcie. Już miała odejść, kiedy zatrzymał ją znajomy głos Matta, zwolniła i spojrzała na niego przez ramię. Otworzyła usta, chcąc coś odpowiedzieć, ale jedynym co przyszło jej do głowy to krótkie cmoknij mnie i już otwierała usta, żeby to powiedzieć, kiedy jej uśmiech drgnął lekko, gdy dostrzegła Skamandera. Jej oczy powiedziała pewnie więcej niż by chciała. Zerknęła na powrót na Botta i wzruszyła ramionami próbując bezczelnie udawać, że nic się nie zmieniło. - Trudno powiedzieć, szofer nie zna się na zegarku. - odmruknęła w końcu, odwracając się na pięcie by ruszyć w kierunku przyjaciółek. I na kilka chwil ją wcięło, brwi zmarszczyły się, a ona sama przeniosła spojrzenie z Jackie na Brendana nie do końca pewna, czy to jej głos właśnie słyszała. Chwilę później była już obok. Jej dłoń znalazła się na głowie młodego Macmillana, a gdy odpowiedział wydęła usta w karykaturalnym wyrazie.
- Jednak wyglądasz jakbyś zwiał. - zawyrokowała ostatecznie gdy Ben znalazł się obok odpowiedziała uśmiechem, a widząc kolejne z dziwnych spojrzeń - tym razem mierząc ją od góry do dołu wywróciła lekko oczami nie potrafiąc nic poradzić na to, że przypomniała jej się rozmowa o łydkach. - Miałeś rację, prezentują się całkiem nieźle. - powiedziała do Bena, unosząc rozbawiona kąciki ust. Znikąd obok pojawił się Joe, a słowa które wypowiedział sprawiły, że wywróciła lekko oczami, po czym dygnęła nieumiejętnie dziękując za komplement. Ludzi robiło się coraz więcej i a godzina zbliżała się do momentu w którym powinni zaczynać. Rozejrzała się dookoła, chcąc sprawdzić raz jeszcze, czy wszystko jest w najlepszym porządku. Jej dłoń wsunęła się do kieszeni, spoczywając na różdżce, a jasne spojrzenie lustrowało otoczenie.
| rozglądam się za nietypowymi rzeczami - Spostrzegawczość II
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Trakt kolejowy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka